[{{mminutes}}:{{sseconds}}] X
Пользователь приглашает вас присоединиться к открытой игре игре с друзьями .
Тексты на польском
(6)       Используют 27 человек

Комментарии

Ни одного комментария.
Написать тут
Описание:
Тексты длиной 300-330 символов. Больше база, чем в "Обычном польском" и чуть длиннее тексты
Автор:
Phemmer
Создан:
30 января 2016 в 15:06 (текущая версия от 12 июля 2020 в 17:27)
Публичный:
Нет
Тип словаря:
Тексты
Цельные тексты, разделяемые пустой строкой (единственный текст на словарь также допускается).
Информация:
Из книг:
Альфред Шклярский "Томек в стране кенгуру",
Артур Конан Дойль "Приключения Шерлока Холмса",
Артур Конан Дойль "Собака Баскервилей",
Ганс Христиан Андерсен "Сборник сказок",
Paulo Coelho "Piąta Góra"

Поиск и подбор материала: I_rena
Нарезка отрывков словаря: Phemmer
Содержание:
1 Wzięła więc swe duże, złote nożyczki, pokrajała nimi kawałek jedwabiu na części i uszyła z nich śliczny woreczek, mieszek ten napełniła drobną kaszą i przywiązała księżniczce na plecach, a gdy wszystko było gotowe, wycięła w woreczku otworek, tak aby kasza znaczyła całą drogę, którą będzie jechała księżniczka.
2 Zawsze było tam coś niezupełnie w porządku. Wrócił więc do domu i bardzo się martwił, bo tak ogromnie chciał mieć za żonę prawdziwą księżniczkę. Pewnego wieczora była okropna pogoda; błyskało i grzmiało, a deszcz lał jak z cebra; było strasznie. Nagle zapukał ktoś do bramy miasta i stary król wyszedł otworzyć.
3 Stara ropucha siedziała na dole w bagnie i zdobiła izbę trzciną i żółtymi płatkami nenufarów; wszystko musiało być piękne dla nowej synowej; potem podpłynęła razem ze swoim wstrętnym synem do liścia, na którym stała Calineczka. Chcieli zabrać jej śliczne łóżko i wstawić do pokoju młodej pary, zanim ona sama się tam zjawi.
4 Liść leżący najdalej był największy, do niego podpłynęła ropucha i postawiła na nim łupinkę orzecha z Calineczką. Biedna, mała istotka obudziła się wczesnym rankiem i kiedy zobaczyła, gdzie się znajduje, zaczęła gorzko płakać, bo liść otoczony był ze wszystkich stron wodą i nie mogła się wydostać na ląd.
5 Potem wzięli śliczne małe łóżeczko i odpłynęli z nim, a Calineczka siedziała sama na zielonym listku i płakała, bo nie chciała zamieszkać u wstrętnej ropuchy ani zostać żoną jej obrzydliwego syna. Małe rybki, które pływały w wodzie, widziały ropuchę, słyszały, co mówiła, i wysunęły głowy z wody chcąc obejrzeć małą dziewczynkę.
6 Uroczy, mały biały motylek krążył nad nią od dawna i w końcu usiadł na liściu, gdyż Calineczka spodobała mu się niezmiernie; i ona również była bardzo zadowolona, bo ropucha nie mogła jej już dogonić i tak pięknie było tam, gdzie przepływała; słońce świeciło na wodzie i wyglądało jak błyszczące złoto.
7 Chrabąszcze sfrunęły razem z nią z drzewa i posadziły ją na stokrotce; a Calineczka płakała, że chrabąszcz jej nie chce, bo jest taka brzydka, a przecież była najmilszą istotą, jaką można sobie wyobrazić, taka delikatna i jasna jak najpiękniejszy płatek róży. Przez całe lato mieszkała biedna Calineczka sama jedna w dużym lesie.
8 Uplotła sobie łóżko z traw i powiesiła pod wielkim liściem szczawiu, aby deszcz na nią nie padał; zbierała słodki sok z kwiatów i wypijała rosę, która co rano lśniła na liściach. Tak przeszło lato i jesień, ale oto przyszła zima, mroźna, długa zima. Wszystkie ptaki, które tak pięknie dla niej śpiewały, odleciały.
9 Otuliła się zeschłym listkiem, ale nie ogrzało jej to wcale; drżała z zimna. Tuż pod lasem, gdzie mieszkała, znajdował się duży łan zboża, ale zboża nie było już od dawna, tylko nagie, wyschłe rżysko sterczało na zmarzniętej ziemi. Rżysko to wydawało się Calineczce tak duże jak olbrzymi las, o, jakże drżała z zimna!
10 Myszka mieszkała w małej norze pod ścierniskiem. Było tam ciepło i zacisznie, cały pokój zapełniony był ziarnami zboża, oprócz pokoju była piękna kuchnia i spiżarnia. Biedna Calineczka stanęła w drzwiach jak mała żebraczka i poprosiła o maleńkie ziarnko jęczmienia, bo od dwóch dni nic nie miała w ustach.
11 Calineczka musiała kręcić wrzeciono, a mysz polna wynajęła cztery pająki, które dzień i noc przędły i tkały. Co wieczór odwiedzał ją kret i mówił bez przerwy o tym, że kiedy się skończy lato, słońce przestanie tak grzać – bo teraz spala ziemię na kamień – więc kiedy przejdzie lato, wyprawią sobie wesele.
12 Przyleciały do ciepłych krajów. Słońce świeciło tam o wiele jaśniej niż tu; niebo było dwa razy tak wysokie, a na wzgórzach i płotkach rosły najpiękniejsze jasne i ciemne winogrona, a na drzewach wisiały cytryny i pomarańcze; pachniały mirty i mięta, a po drogach biegały śliczne dzieci i bawiły się dużymi, barwnymi motylami.
13 Jan myślał o tym, ile pięknych rzeczy zobaczy na tym wspaniałym, wielkim świecie, i szedł dalej i dalej do miejsc, w których nigdy nie był. Nie znał miast, przez które wędrował, i nie znał ludzi, których spotykał. Był daleko, między obcymi. Pierwszej nocy musiał się położyć na stogu siana, gdyż nie miał innego łóżka.
14 Wzięli pieniądze od Jana, śmiali się głośno i szczerze z jego dobroduszności i poszli swoją drogą. A Jan ułożył umarłego na nowo w trumnie, skrzyżował mu ręce, pożegnał się z nim i zadowolony poszedł przez wielki las. Tam gdzie księżyc przeświecał między drzewami, widział Jan maleńkie, urocze elfy, bawiące się wesoło.
15 Niektóre z nich nie były większe od palca, a długie, jasne włosy miały upięte złotymi grzebieniami, kołysały się parami na dużych kroplach rosy, lśniących na liściach i wysokich trawach; czasami kropla spadała, a wtedy i one spadały na ziemię, pomiędzy źdźbła traw, wówczas wśród reszty małych istotek rozbrzmiewał śmiech i gwar.
16 Elfy śpiewały i Jan poznawał wszystkie piosenki, których się uczył jako mały chłopiec. Wielkie różnobarwne pająki z srebrnymi koronami na głowach przędły od jednego kąta do drugiego długie, powietrzne mosty i pałace, a kiedy padała na nie rosa, wyglądało to w jasnym blasku księżyca jak połyskujące szkło.
17 Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy zasiedli pod wielkim drzewem, aby zjeść śniadanie. Wtedy zbliżyła się jakaś staruszka. Była stara i krzywa, opierała się na kuli, na plecach dźwigała wiązkę chrustu: uzbierała ją w lesie. Jan zobaczył, że w fartuchu miała trzy wielkie rózgi z paproci i wierzbowych gałęzi.
18 Było to naprawdę prześliczne przedstawienie i wcale nie smutne, ale właśnie, kiedy królowa wstała z tronu i przeszła przez pokój, wtedy – Bóg wie, co ten wielki buldog sobie myślał – ale ponieważ gruby rzeźnik wcale go nie trzymał, pies skoczył na środek teatrzyku i schwycił królową za jej smukłą talię, tak że aż zatrzeszczało.
19 Jak tylko posmarował lalkę, od razu wyzdrowiała i mogła nawet poruszać członkami, nie trzeba jej było ciągnąć za sznurki; lalka była jak żywy człowiek, tyle tylko, że nie mówiła. Właściciel teatrzyku był bardzo zadowolony, nie trzeba było wcale trzymać tej lalki na sznurku, mogła sama tańczyć, czego żadna inna lalka nie potrafi.
20 Na urodzie jej nie zbywa, nikt nie jest tak piękny i pociągający jak ona, ale cóż to znaczy, kiedy jest złą czarownicą, przez którą musiało zginąć tylu pięknych książąt. Wszystkim ludziom pozwoliła starać się o swą rękę, może to być książę lub żebrak, wszystko jej jedno, musi tylko odgadnąć trzy rzeczy, o które pyta.
21 Była naprawdę bardzo piękna, podała Janowi rękę, a on pokochał ją jeszcze mocniej niż przedtem; na pewno nie była złą czarownicą, tak jak o niej mówili ludzie. Poszli na górę do salonu, a mali paziowie podawali im konfitury i pierniki, ale stary król był taki smutny, że nie mógł jeść, zresztą pierniki były dla niego za twarde.
22 Jan nie martwił się wcale, nie troszczył się o to, jak mu się powiedzie, przeciwnie, był zadowolony, myślał tylko o pięknej księżniczce i wierzył mocno, że Pan Bóg mu dopomoże; ale jak, tego sam nie wiedział i wcale nie chciał o tym myśleć. Tańczył na drodze wracając do gospody, gdzie go oczekiwał towarzysz podróży.
23 Jakże się ucieszył stary król. Fiknął koziołka, a wszyscy ludzie klaskali w ręce na cześć jego i Jana, który po raz pierwszy odgadł trafnie zagadkę. Towarzysz Jana promieniał radością, kiedy się dowiedział, że wszystko się dobrze odbyło, a Jan złożył ręce i dziękował Bogu, który mu na pewno i w obu następnych wypadkach pomoże.
24 Na drugi dzień miał znowu zgadywać. Wszystko było tak samo jak poprzedniego wieczora. Kiedy Jan zasnął, jego towarzysz poleciał za księżniczką na górę i bił ją jeszcze mocniej niż poprzedniej nocy, bo wziął tym razem dwie rózgi. Nikt go nie zauważył i znowu wszystko słyszał. Księżniczka miała myśleć o swojej rękawiczce.
25 Opowiedział Janowi, że mu się to wyśniło. Jan znowu trafnie odgadł i wielka radość zapanowała w zamku. Cały dwór fikał koziołki, tak jak król za pierwszym razem; ale księżniczka leżała na kanapie i nie chciała powiedzieć ani jednego słowa. Przyszła wreszcie chwila, kiedy Jan miał po raz trzeci zgadywać.
26 Gdyby mu się powiodło, dostałby piękną księżniczkę i odziedziczyłby całe królestwo po śmierci starego króla, gdyby nie zgadł, straciłby życie, a czarownik dostałby na pożarcie jego piękne, niebieskie oczy. Poprzedniego wieczora poszedł Jan wcześnie spać, odmówił swoją wieczorną modlitwę i zasnął spokojnie.
27 Czerwone pająki skakały tak samo wesoło po ścianach i wyglądało to zupełnie, jak gdyby z ognistych kwiatów leciały iskry. Sowa uderzała w bęben, świerszcze cykały, a duże koniki polne grały na organkach. Był to wesoły bal! Kiedy już się wytańczyli, księżniczka musiała wrócić do domu, bo spostrzegliby na zamku jej nieobecność.
28 Jan pomodlił się do Pana Boga i zanurzył ptaka po raz trzeci w wodzie; w tej samej chwili ptak przemienił się w piękną księżniczkę. Była jeszcze ładniejsza niż przedtem i dziękowała mu ze łzami w pięknych oczach za to, że ją odczarował. Nazajutrz przyszedł król wraz z całą świtą i powinszowania trwały przez cały dzień.
29 Tam na dole mieszka lud morski. Ale nie myślcie, że jest tam tylko nagie, piaszczyste dno, nie – rosną tam najpiękniejsze drzewa i rośliny o łodygach i liściach tak giętkich, że poruszają się przy najlżejszym ruchu wody tak jak żywe stworzenia. Wszystkie ryby małe i duże przemykają pomiędzy gałęziami jak ptaki w powietrzu.
30 W najgłębszym miejscu stoi zamek króla mórz mury ma z koralu, wysokie spiczaste okna z najczystszego bursztynu, a dach tworzą muszle, które otwierają się i zamykają, w miarę jak faluje woda; wygląda to prześlicznie, bo w każdej muszli znajdują się promienne perły, jedna jedyna byłaby już skarbem w koronie królewskiej.
31 Kiedy potem wieczorem stała przy otwartym oknie i patrzyła w ciemnobłękitną wodę, myślała o wielkim mieście, o ruchu i gwarze, i wtedy wydawało jej się, że aż tutaj dolatuje odgłos kościelnych dzwonów. W rok potem druga siostra otrzymała pozwolenie wydostania się nad wodę i popłynięcia, dokąd będzie chciała.
32 Całe niebo wyglądało jak złoto, opowiadała, a chmury – ich piękności nie mogła dość opisać; płynęły nad nią czerwone i fioletowe, ale o wiele prędzej od nich płynęło, jak długi biały welon, stado dzikich łabędzi wprost w słońce; i ona płynęła do słońca, ale słońce zaszło, a różany odblask zgasł na powierzchni morza i w obłokach.
33 Przyszła kolej na piątą siostrę; jej urodziny wypadały właśnie w zimie, i dlatego widziała to, czego inne nie widziały. Morze było zupełnie zielone i naokoło pływały wielkie lodowe góry. Mówiła, że każda z nich wyglądała jak perła, a jednak były o wiele, o wiele większe niż wieże kościelne, które budują ludzie.
34 Marynarze tańczyli na pokładzie, a kiedy młody książę wyszedł do nich, wystrzeliły w powietrze niezliczone rakiety, świeciły jak jasny dzień, tak że mała syrena przestraszyła się i schowała pod wodę, ale zaraz potem wysunęła znowu głowę i wtedy wydawało jej się, że spadają na nią wszystkie gwiazdy z nieba.
35 Na samym statku było tak jasno, że widać było każdą kroplę rosy, nie mówiąc już o ludziach. A jakże piękny był młody książę, ściskał ludzi za ręce, uśmiechał się radośnie, a muzyka rozbrzmiewała wśród cudnej nocy. Było już późno, ale mała syrena nie mogła oderwać oczu od statku i od pięknego księcia.
36 Cóż to będzie za straszna burza! Toteż marynarze zwinęli żagle. Wielki statek kołysał się, szybował po rozhukanym morzu; fale podnosiły się jak wielkie, czarne góry usiłując runąć na maszty, lecz statek zanurzał się tylko między wysokie bałwany, jak łabędź, i znowu wypływał na powierzchnię spiętrzonej wody.
37 Dopiero teraz syrenka dostrzegła, że ludzie byli w niebezpieczeństwie; sama musiała się mieć na baczności przed belkami i deskami okrętu, unoszącymi się na wodzie. Przez chwilę było zupełnie ciemno, tak że nic nie było widać, ale kiedy potem błysnęło, zrobiło się znowu jasno i mogła rozpoznać wszystkich na statku.
38 Wydawało się przy jego świetle, że policzki księcia nabierają życia, ale oczy pozostały zamknięte; syrena pocałowała go w wysokie, piękne czoło i odgarnęła jego mokre włosy; wydawało jej się, że był podobny do marmurowego posągu w jej małym ogródku, pocałowała go jeszcze raz, życząc mu, aby odzyskał przytomność.
39 Wkrótce podeszła do niego jakaś młoda dziewczyna; z początku wydawała się przerażona, ale tylko przez chwilę; potem sprowadziła ludzi i syrena zobaczyła, że książę wraca do życia, że uśmiecha się do wszystkich dookoła; tylko do niej nie uśmiechał się, bo nie wiedział przecież wcale, że to ona go uratowała.
40 Zasmuciła się syrena i kiedy księcia wprowadzono do dużego gmachu, zanurzyła się zmartwiona w wodę i wróciła do domu, na zamek swego ojca. Mała syrena była zawsze cicha i zamyślona, ale teraz stała się jeszcze cichsza. Siostry pytały ją, co widziała po raz pierwszy na powierzchni morza, ale nie opowiadała im nic.
41 Wreszcie mała syrena nie mogła już dłużej taić swego smutku i opowiedziała o nim jednej ze swoich sióstr, od niej zaś dowiedziały się wkrótce wszystkie inne, ale nie wiedział o tym nikt więcej prócz księżniczek i paru innych syren, które zwierzyły się z tą tajemnicą tylko swoim najlepszym przyjaciółkom.
42 Dalej stał jej dom wśród osobliwego lasu. Wszystkie drzewa i krzaki tutaj były to polipy, na pół zwierzęta, na pół rośliny, wyglądały jak stugłowe węże wyrastające z ziemi. Gałęzie były to długie, lepkie ramiona o palcach jak giętkie robaki. Każdy kawałek tych drzew od korzeni aż do wierzchołków poruszał się bezustannie.
43 Niewolnice tańczyły pięknie, kołysząc się w takt cichej muzyki; wtedy syrena wzniosła w górę cudne białe ramiona, stanęła na palcach i popłynęła po posadzce; tańczyła tak, jak nikt dotychczas nie tańczył; przy każdym poruszeniu piękność jej była bardziej widoczna, a jej oczy przemawiały do serc wymowniej niż śpiew niewolnic.
44 Wszyscy byli zachwyceni, a zwłaszcza książę, który nazwał ją swoją małą znajdką, a ona tańczyła dalej, chociaż za każdym razem, kiedy jej noga dotykała ziemi, czuła ból, jakby tąpała po ostrych nożach. Książę powiedział, że musi pozostać przy nim na zawsze, i pozwolił jej spać pod swoimi drzwiami na aksamitnych poduszkach.
45 Jeździli przez pachnące lasy, gdzie zielone gałęzie uderzały ich po ramionach, a małe ptaszki śpiewały wśród zieleni liści. Wchodzili na wysokie góry i chociaż jej delikatne nóżki krwawiły i wszyscy to widzieli, śmiała się i biegała za nim aż tam, gdzie przepływały pod nimi obłoki jak stada ptaków lecących do ciepłych krajów.
46 Przy każdym stąpnięciu jakby ostre noże kłuły ją w delikatne nóżki, ale nie czuła tego, o wiele boleśniej kłuło ją serce. Wiedziała, że spędza ostatni wieczór z tym, dla którego porzuciła rodzinę i ojczyznę, oddała piękny głos i znosiła codziennie niezliczone męki, podczas gdy on nawet tego nie przeczuwał.
47 Można było sądzić, że to dwie służące, które przyszły, aby towarzyszyć swoim paniom, jakiejś starej pannie lub wdowie, ale gdy się uważniej im przyjrzało, widać było od razu, że nie były to zwykłe służące. Na to dłonie ich były za delikatne, postawy i ruchy iście królewskie, a nawet szaty miały śmiały krój.
48 Radca zrozumiał, że kobieta nie zna duńskiego, i dlatego powtórzył swoją prośbę po niemiecku. To w połączeniu z jego niezwykłym strojem utwierdziło kobietę w mniemaniu, że ma przed sobą cudzoziemca. Zrozumiała jednak, że czuje się on niedobrze, i przyniosła mu dzban mętnej wody, którą widać zaczerpnęła z pobliskiej studni.
49 Góra spadła stromo w kotlinę, na długość całej duńskiej mili. Tu znajdowało się miasto. Wyglądało ono ze szczytu jak białko jajka w szklance wody. Kopuły, wieże, balkony w kształcie żagli były przezroczyste; chwiały się w rzadkim powietrzu; nasza ziemia, jako wielka purpurowa kula, unosiła się nad jego głową.
50 Najtrudniej było przecisnąć na drugą stronę głowę, tak że i tu, jak w ogóle często na świecie, małe głowy są najszczęśliwsze. Tych parę słów wystarczy zamiast wstępu. Tego wieczora miał dyżur jeden z młodych praktykantów. Można było o nim powiedzieć jedynie w fizycznym znaczeniu tego słowa, że miał tęgą głowę.
51 Wiersz ten został świetnie wypowiedziany i recytatorowi podziękowano głośnymi oklaskami. Między widzami znajdował się tez asystent ze szpitala, który, zdawało się, już zapomniał o swojej nocnej przygodzie. Na nogach miał kalosze szczęścia. Nikt się o nie nie upomniał, a ponieważ było błoto na ulicy; więc mu się przydały.
52 Wiersz ten spodobał się asystentowi. Myśl w nim zawarta zajęła go bardzo; gdyby miał takie okulary, wiedziałby wszystko o ludziach, można by im na przykład zaglądać do serc, byłoby to o wiele bardziej zajmujące niż przepowiadanie tego, co będzie na przyszły rok, bo o tym i tak się dowiemy, a tego, co kto ma w sercu – nigdy.
53 Wydało mu się ono obszernym kościołem, nad głównym ołtarzem latała biała gołębica niewinności. Jakże chętnie padłby tam na kolana, ale musiał wędrować dalej. Jeszcze słyszał dźwięk organów i z uczuciem, jak gdyby stał się lepszym człowiekiem, poczuł się godnym tego, aby przekroczyć próg następnej świętości.
54 Dobrze, że kalosze podziałały od razu. Inaczej student zapędziłby się za daleko, zarówno dla siebie, jak dla nas. A tak już jechał. Był w Szwajcarii. Siedział wraz z wieloma innymi osobami w samym środku dyliżansu. Bolała go głowią, zdrętwiał mu kark, a nogi, uwięzione ciasno w butach, piekły i nabrzmiały.
55 Co chwila śniło mu się, że zgubił jedną z tych cennych rzeczy, dlatego budził się gorączkowa i pierwszym ruchem ręki zakreślał trójkąt z prawej ku lewej i ku piersi, aby upewnić się, czy wszystko w porządku. Nad jego głową w siatce kołysały się parasole, laski i kapelusze, zasłaniając mu widok, który był rzeczywiście wspaniały.
56 Zjadliwe muchy i komary tysiącami unosiły się nad podróżnymi, nie pomagało machanie gałązkami mirtowymi, wszyscy ludzie w powozie mieli twarze popuchnięte od ukłuć. Biedne konie wyglądały jak padlina, tak obsiadły je całe placki much, tylko na chwilę pomagało, gdy woźnica schodził z kozła i zdrapywał owady.
57 Ale za to góry i obłoki stanęły w najcudowniejszym, zielonym blasku, były przezroczyste, jasne – zresztą, podejdź tam sam i zobacz, to cię lepiej przekona niż opis. Było niewypowiedzianie pięknie. Podróżni również tak uważali, ale żołądki ich były puste, ciała zmęczone, i wszyscy pragnęli znaleźć dobry nocleg.
58 Zapomniała zupełnie, jak pięknie było dookoła niej, jak gorąco grzało ją słońce i jak ślicznie wyglądały jej białe płatki; myślała tylko o uwięzionym ptaszku, któremu nie mogła pomóc. Wtedy wyszło z ogrodu dwóch małych chłopców; jeden z nich trzymał nóż, taki sam duży i ostry jak ten, którym dziewczynka obcinała tulipany.
59 Przez całą noc pletli siatkę z giętkiego, wierzbowego łyka i mocnego sitowia, siatka była duża i mocna. Eliza położyła się na niej, a kiedy wzeszło słońce i bracia przemienili się w dzikie łabędzie pochwycili dziobami siatkę i polecieli ze swą kochaną siostrą, która jeszcze spała, wysoko aż pod chmury.
60 Za nimi wznosiła się olbrzymia chmura niby wielka góra, i Eliza zobaczyła na niej swój własny cień oraz wyolbrzymiony cień wszystkich jedenastu łabędzi. Był to tak wspaniały obraz, jakiego jeszcze nigdy nie widziała; ale gdy słońce wzeszło wyżej i chmura została za nimi w tyle, kołyszący się miraż zniknął.
61 Morze uderzało o skałę i oblewało ich jak ulewa. Niebo płonęło nieustającymi błyskawicami i grom uderzał po gromie, a bracia i siostra trzymali się za ręce i śpiewali psalmy, czerpiąc z nich pociechę i otuchę. Kiedy nastał świt, powietrze było czyste i ciche. Ze wschodem słońca łabędzie z Elizą opuściły skałę.
62 I w tej samej chwili dotknęła jej ręki pokrzywą; paliła jak ogień. Eliza obudziła się. Był jasny dzień i tuż obok miejsca, gdzie spała, leżała pokrzywa, tak jak ją widziała we śnie. Wtedy padła na kolana, dziękowała Bogu i wyszła z groty, aby rozpocząć pracę. Delikatnymi rękami brała wstrętne pokrzywy.
63 Ale król nic sobie z tego nie robił, kazał grać muzyce, kazał podać najdroższe potrawy i tańczyć najpiękniejszym dziewczynom; poprowadzono ją poprzez pachnące ogrody do wspaniałych sal; ale ani razu uśmiech nie rozjaśnił jej twarzy i nie rozbłysnął w jej oczach, z których przemawiał ból, jedyne jej bogactwo.
64 Wtedy arcybiskup szepnął królowi do ucha złe słowa, które nie dotarły jednak do jego serca; wesele miało się odbyć; sam arcybiskup musiał jej włożyć na głowę koronę, nacisnął umyślnie zbyt ciasną ciężką obręcz, tak żeby ją zabolało, ale bardziej bolało ją to, co miała w sercu: troska o braci; nie czuła bólu cielesnego.
65 Z całego serca kochała go z każdym dniem więcej. Ach, gdyby mogła mu się zwierzyć, opowiedzieć mu swoje, cierpienia, ale musiała zachować milczenie, musiała bez słowa pracować dalej. I dlatego wymykała się nocą do swojej komórki, zmienionej w grotę, i przędła jedną koszulkę za drugą, ale gdy zaczęła siódmą, zabrakło jej włókien.
66 Z dnia na dzień stawał się bardziej ponury, Eliza widziała to, ale nie mogła zrozumieć dlaczego; a jednak to ją niepokoiło, jakże cierpiała w głębi serca za swoich braci! Jej gorące łzy spływały na królewski aksamit i purpurę i wyglądały jak błyszczące diamenty, a wszyscy, którzy widzieli ten przepych, zazdrościli królowej.
67 Wkrótce skończyła robotę, brak było tylko jednej koszulki, ale nie miała już więcej włókien, ani jednej pokrzywy. Jeszcze jeden raz, ostatni raz, musiała pójść na cmentarz, by uzbierać parę pełnych garści. Myślała z lękiem o samotnej wędrówce i o strasznych zmorach, ale jej wola była tak stanowcza jak ufność w Bogu.
68 Pod wieczór zaszumiały skrzydła łabędzie pod więziennym okienkiem: był to najmłodszy brat, który odnalazł siostrę, a ona szlochała z radości, chociaż wiedziała, że ta noc, która miała nadejść, będzie prawdopodobnie ostatnią nocą jej życia, ale oto robota była już prawie skończona i jej bracia byli przy niej.
69 Tak, pięknych historyjek nasłuchał się syn kupca. A nazajutrz miało być wesele. Potem zaś poszedł do lasu, by wsiąść do swego kufra: Ale co to? Gdzie kufer? Kufer się spalił. Została w nim iskierka z fajerwerków, kufer się od niej zajął i oto był już tylko popiołem. Syn kupca nie mógł już latać, nie mógł pofrunąć do narzeczonej.
70 Historia, którą opowiem, działa się przed wielu laty, ale właśnie dlatego trzeba jej wysłuchać, zanim o niej nie zapomną. Zamek cesarza był najwspanialszym zamkiem na świecie, cały zrobiony z delikatnej porcelany, niezwykle kosztownej, a tak kruchej, że lada dotknięcie mogło ją stłuc, więc trzeba było bardzo uważać.
71 Las schodził aż do morza, które było niebieskie i głębokie; wielkie okręty mogły wjeżdżać aż pod zwisające gałęzie, a na jednej z takich gałęzi mieszkał słowik. Słowik śpiewał tak pięknie, że nawet biedny rybak, który ma przecież tyle innej roboty, kładł się i słuchał jego śpiewu, gdy nocą wychodził wyciągać sieci.
72 Pośrodku dużej sali, w której znajdował się cesarz, umieszczono złoty pręt i na nim miał siedzieć słowik. Cały dwór zebrał się w sali, a małej pomywaczce pozwolono stać pod drzwiami, bo teraz była już kucharką nadworną. Wszyscy w swych najwspanialszych szatach przyglądali się małemu, szaremu ptaszkowi, a cesarz skinął mu głową.
73 Wtedy zawołano zegarmistrza, który po długiej gadaninie i długim oglądaniu doprowadził ptaka nieco do porządku, ale powiedział, że trzeba go bardzo oszczędzać, bo tryby są wytarte, a nowych, takich, żeby dobrze grało, nie można sfabrykować. Było to wielkie zmartwienie. Raz tylko do roku nakręcano ptaka, i to już było za dużo.
74 Trzymała się więc jako tako. Wicher gwizdał nad kaczątkiem, tak że musiało aż przysiąść na ogonie, aby się utrzymać na nogach; dęło coraz silniej i silniej; wtedy ujrzało kaczątko, że drzwi urwały się z jednej zawiasy i wisiały krzywo, tak że łatwo było się przemknąć przez szparę do środka. Brzydkie kaczątko tak też uczyniło.
75 A zima była taka mroźna, mroźna! Kaczątko musiało kręcić się wciąż po wodzie, aby ją chronić od zamarznięcia, ale co noc otwór, w którym pływało, stawał się węższy, zamarzał, że aż trzeszczała lodowa powłoka; kaczątko musiało przebierać nogami, aby woda nie stanęła, aż w końcu zmęczyło się, znieruchomiało i przymarzło do lodu.
76 Dzieci chciały się z nim bawić, ale kaczątko myślało, że chcą mu zrobić coś złego, i ze strachu wpadło do miski z mlekiem, tak, że mleko rozlało się po izbie, kobieta krzyknęła, załamała ręce, a kaczątko pofrunęło do dzieży z masłem, a potem do beczki z mąką, z której zaraz wyleciało; jakżeż strasznie wyglądało!
77 Kobieta krzyczała i biegała za nim z pogrzebaczem, a dzieci goniły je, potrącały się i krzyczały – na szczęście drzwi były otwarte i kaczątko wyfrunęło między krzaki i świeżo spadły śnieg – leżało tam ledwo żywe. Ale byłoby to zbyt smutne opisywać wszystko, co wycierpiało biedne kaczątko w czasie ostrej zimy.
78 Przyszli lokaje i pokojówki i zaczęto przystrajać choinkę. Powiesili na jej gałązkach małe siateczki, wycięte z kolorowego papieru; każda napełniona była cukierkami; złocone jabłka i orzechy zwieszały się jak przyrośnięte, a do gałęzi przymocowano przeszło sto czerwonych, niebieskich i białych świeczek.
79 Niektóre kawałki szkła były takie duże, że zrobiono z nich szyby okienne, ale nie warto było patrzeć przez nie na przyjaciół; inne kawałki dostały się do okularów i źle się działo, kiedy ludzie nakładali te okulary, aby dobrze widzieć i dobrze sądzić; a Zły śmiał się, aż mu się brzuch trząsł, i to go przyjemnie łaskotało.
80 Pośród wielkiego miasta, gdzie jest tyle domów i tyle ludzi, że nie ma dość miejsca, aby każdy miał swój mały ogródek, i dlatego większości ludzi musi wystarczyć doniczka z kwiatami, mieszkało dwoje biednych dzieci, które miały jednak ogród trochę większy niż doniczka. Nie byli bratem i siostrą, ale kochali się jak rodzeństwo.
81 Była piękna i zgrabna, ale cała z lodu, z olśniewającego, błyszczącego lodu, a jednak żyła: oczy patrzały jak dwie jasne gwiazdy, ale nie było w nich spokoju ani wytchnienia. Skłoniła się do okna i skinęła ręką. Chłopczyk przestraszył się i zeskoczył z krzesła; a wtedy zdawało mu się, że wielki ptak przeleciał obok okna.
82 Płatki śniegu stawały się coraz większe i większe i w końcu wyglądały jak duże białe kury; nagle odskoczyły na bok, wielkie sanie zatrzymały się i osoba, która w nich jechała, wyprostowała się, jej futro i czapka były całe ze śniegu a ona sama była damą smukłą i wysoką, jaśniejącą bielą – Królowa Śniegu!
83 Wzięła Gerdę za rękę i poszły do małego domku, a staruszka zamknęła drzwi. Okna były wysoko, w górze, a szyby miały czerwone, niebieskie i żółte; światło dzienne przeświecało przez te szyby tak cudnie i mieniło się wszystkimi barwami, a na stole stały najpiękniejsze wiśnie i Gerda jadła tyle, ile chciała, bo jej było wolno.
84 O, jakże biło serce Gerdy ze strachu i tęsknoty! Zupełnie tak, jakby chciała zrobić coś złego, a przecież pragnęła tylko wiedzieć, czy tu był mały Kay: tak, musi tam być; myślała z takim przejęciem o jego mądrych oczach, o jego długich włosach, widziała wyraźnie jego uśmiech, kiedy siedział z nią w domu pod różami.
85 Ludzie zbiegli się gromadnie przed pałac, a między nimi była też Karen; mała księżniczka stała w oknie w białej sukni i pozwalała się oglądać; nie miała trenu ani złotej korony, tylko śliczne czerwone safianowe trzewiczki; rozumie się, że daleko ładniejsze od tych, które stara szewcowa uszyła niegdyś dla małej Karen.
86 Myślała też tylko o nich, kiedy kaznodzieja położył jej rękę na głowie i mówił o chrzcie świętym, o przymierzu z Bogiem i o tym, że ona, Karen, jest już teraz dorosłą chrześcijanką, a organy grały tak uroczyście, piękne głosy dziecięce śpiewały na chórze i stary kantor śpiewał; ale Karen myślała tylko o czerwonych trzewiczkach.
87 Była piękna, słoneczna pogoda; Karen ze starą panią szły wśród zboża; było trochę kurzu. Przed kościołem stał stary żołnierz, oparty na kuli, miał dziwnie długą brodę, bardziej rudą niż siwą; była to właściwie ruda broda; zgiął się do samej ziemi w ukłonie i zapytał starą panią, czy pozwoli obetrzeć sobie trzewiki z kurzu.
88 Ale w mieście był wielki bal i Karen dostała zaproszenie; spoglądała na starą panią, która i tak nie mogła żyć, spoglądała na czerwone trzewiczki i myślała sobie, że to przecież nie jest grzechem; potem włożyła czerwone trzewiczki, przecież to było jej wolno, potem poszła na bal, a potem zaczęła tańczyć.
89 Czy widziałeś kiedy taką prawdziwą starą szafę, sczerniałą ze starości, ozdobioną rzeźbami i girlandami? Taka szafa stała właśnie w pewnym salonie, odziedziczona po prababce, i była od góry do dołu rzeźbiona w róże i tulipany, miała mnóstwo najosobliwszych ozdób, a pośród nich małe jelenie głowy wysuwały rogi.
90 Wspinali się więc w górę; była to okropna droga, pod górę, wciąż pod górę, ale on podtrzymywał ją i pomagał jej, i pokazywał jej najwygodniejsze miejsca, gdzie mogła stawiać swe małe porcelanowe nóżki, i tak dostali się wreszcie na brzeg komina, gdzie usiedli, bo byli bardzo zmęczeni, a co prawda mieli od czego być zmęczeni.
91 To były bardzo duże trzewiki, nawet jej matka ostatnio je wkładała, tak były duże; i mała zgubiła je zaraz, przebiegając ulicę, którą pędem przejeżdżały dwa wozy; jednego trzewika nie mogła wcale znaleźć, a z drugim uciekł jakiś urwis; wołał, że przyda mu się on na kołyskę, kiedy już będzie miał dziecko.
92 Szła więc dziewczynka boso, stąpała nóżkami, które poczerwieniały i zsiniały z zimna; w starym fartuchu niosła zawiniętą całą masę zapałek, a jedną wiązkę trzymała w ręku; przez cały dzień nie sprzedała ani jednej; nikt jej nie dał przez cały dzień ani grosika; szła taka głodna i zmarznięta i wyglądała taka smutna, biedactwo!
93 W ciepłych krajach słońce pali co się zowie. Ludzie opalają się tam na mahoniowo; a w najgorętszych stronach opalają się nawet na Murzynów. Otóż do tych ciepłych krajów przywędrował pewien uczony z północnych stron; zdawało mu się, że może tam tak spacerować, jak u siebie w domu. Ale bardzo prędko odzwyczaił się od tego.
94 Uczony z zimnych krajów był to człowiek młody i mądry; zdawało mu się, że siedzi w rozpalonym piecu, i to męczyło go; chudł coraz bardziej i w końcu nawet cień jego skurczył się i stał się o wiele mniejszy niż w ojczyźnie, słońce pastwiło się nad nim. Obydwaj odżywali dopiero wieczorem po zachodzie słońca.
95 Pewnego wieczoru cudzoziemiec siedział na swoim balkonie, w pokoju tuż za nim paliło się światło, było więc zupełnie naturalne, że jego cień padał na ścianę przeciwległego domu i siedział tam naprzeciw niego wśród kwiatów na balkonie, a gdy uczony się poruszył, jego cień poruszał się także, jak to zwykle bywa.
96 Gniewało go to, ale nie tylko dlatego, że cień sobie poszedł, lecz dlatego, że znał opowiadanie o człowieku bez cienia, znali je zresztą wszyscy jego rodacy w zimnych krajach, więc gdyby teraz wrócił i opowiedział swoją własną historię, powiedzieliby, że naśladuje innych, a na to nie chciał się narażać.
97 Wolał wcale o tym nie mówić i to było daleko rozsądniejsze. Wieczorem wyszedł znów na swój balkon, światło umieścił poza sobą, gdyż wiedział, że cień lubi, by jego pan był mu parawanem, ale nie udało mu się przywabić go; kurczył się, wyciągał - nic nie pomagało - cienia nie było; chrząkał: hm, hm. Ale i to nie skutkowało.
98 Ona była lekka, ale on był jeszcze lżejszy, takiego tancerza nigdy jeszcze nie miała. Powiedziała mu, z jakiego kraju pochodzi, a on znał ten kraj; był tam, ale jej wtedy nie było w domu, zaglądał przez okna u góry i u dołu, niejedno widział i stąd mógł królewnie mówić i napomykać o takich rzeczach, które ją zdumiały.
99 Nie wiedziały również, jak to jest, gdy się zostaje ugotowanym i położonym na srebrnym półmisku, ale wiedziały, że to musi być piękne, a zwłaszcza bardzo wytworne. Ani chrabąszcze, ani ropucha, ani glista, które o to pytały, nie mogły im tego objaśnić, bo żadnego z nich nie gotowano ani nie kładziono na srebrny półmisek.
100 A ponieważ starzec drżał z chłodu, a dziecko zdrzemnęło się na chwilkę, matka wyszła, aby wstawić do pieca garnuszek z piwem; chciała, by człowiek mógł się ogrzać; stary siedział w izbie kołysząc kołyskę, a matka usiadła na krześle tuż obok; spoglądała na chore dziecko, które tak ciężko oddychało i poruszało rączyną.
101 Więc matka przycisnęła krzak cierniowy do swojej piersi mocno, ażeby mógł się dobrze ogrzać, a ciernie wpięły się w jej ciało i krew popłynęła wielkimi kroplami, i krzak cierniowy wypuścił świeże, zielone liście, i kwiaty pojawiły się na nim w ciemną zimową noc, tak było gorące zrozpaczone matczyne serce.
102 Jezioro nie było tak zamarznięte, aby mogło ją utrzymać, ani tak płytkie, aby można było przez nie przebrnąć, a musiała przedostać się na drugi brzeg, jeżeli chciała znaleźć swoje dziecko; położyła się więc i chciała wypić jezioro, a to przecież niemożliwe dla człowieka. Ale zrozpaczona matka myślała, że może jednak nastąpi cud.
103 A potem weszła do wielkiej cieplarni śmierci, gdzie kwiaty i drzewa bujnie rosły, jedne przez drugie. Stały tam piękne hiacynty pod szklanymi kloszami, a obok wielkie, mocne peonie; rosły tam wodne rośliny, niektóre świeże, inne na pół zwiędłe, ślimaki oblepiały je, a czarne raki przywierały do ich łodyg.
104 Teraz się dopiero na dobre zaczyna. Jakie to cudowne! Nacierpiałem się, ale przydałem się do czegoś – jestem najszczęśliwszy. Jestem taki silny i taki miękki, taki biały i długi. To zupełnie coś innego, niż być rośliną, nawet wtedy kiedy kwitnie. Nikt o nas wówczas nie dba i wodę ma się tylko wtedy, kiedy pada deszcz.
105 Służąca przewraca mnie co rano, co wieczór mam kąpiel deszczową z konewki; tak, nawet żona pastora wygłosiła nade mną mowę i powiedziała, że jestem najlepszym kawałkiem płótna w całej parafii. Czyż można być szczęśliwszym? Ale oto zabrano płótno do domu i dostało się pod nożyce. Jakże je krajano, jakże je kłuto igłami!
106 Pewnego wieczoru student wszedł drzwiami od tyłu, aby kupić sobie świecę i ser, nie miał kogo posłać, więc poszedł sam; otrzymał, czego zażądał, zapłacił, kupiec kiwnął mu głową na dobranoc, żona kupca również mu się ukłoniła, a była to kobieta, która potrafiła nie tylko kłaniać się, ale posiadała jeszcze dar wymowy.
107 Było to niegrzeczne, zwłaszcza w stosunku do beczki, ale kupiec roześmiał się i student się śmiał, bo to były tylko żarty. Ale krasnoludek rozgniewał się, że student odważył się tak mówić do kupca, który był właścicielem domu i sprzedawał najlepsze masło. Gdy zapadła noc, zamknięto sklep i wszyscy prócz studenta poszli spać.
108 Kiedy nadeszło Boże Narodzenie i zjawiła się kasza z wielkim kawałkiem masła, kupiec zwyciężył stanowczo. Lecz pośród nocy obudził krasnoludka jakiś straszny hałas, rozlegający się za okiennicami sklepu. Krzyczeli ludzie, walili w okiennice, stróż nocny trąbił: wybuchł wielki pożar. Cała ulica stanęła w jasnym blasku.
109 Krasnoludek chwycił ze stołu cudowną książkę, włożył ją do swojej czerwonej czapeczki i mocno zacisnął ją obiema rękami. Największy skarb domu został uratowany. Potem ruszył, skoczył na dach, wysoko na komin i tam usiadł, oświetlony płomieniami sąsiedniego pożaru: obiema rękami trzymał czerwoną czapeczkę, w której leżał skarb.
110 Miasto leży wprawdzie nad brzegiem morza, gdzie zawsze jest pięknie, ale mogłoby tam być ładniej, niż jest; dookoła ciągną się płaskie pola, a do lasu daleko. Ale tam, gdzie człowiek czuje się u siebie w domu, znajduje zawsze coś, za czym później tęskni, nawet będąc w najpiękniejszym miejscu świata.
111 Trzeba więc przyznać, że na krańcu miasteczka Kogę, tam gdzie kilka nędznych ogródków schodziło aż do brzegu strumyka wpadającego do morza, było prześlicznie, zwłaszcza latem. Tego zdania były szczególnie dzieci sąsiadów, Knud i Joanna, które bawiły się razem i przełaziły jedno do ogródka drugiego pod krzakami agrestu.
112 Pozwalano im na to, chociaż wierzba rosła tuż nad brzegiem strumienia i z łatwością mogły wpaść do wody: ale Boże oko czuwa nad dziećmi, inaczej byłoby z nimi źle. Dzieci te były zresztą ostrożne, chłopiec tak bardzo bał się wody, że nawet latem nie chciał zejść na brzeg, gdzie inne dzieci biegały i pluskały się wesoło.
113 Sąsiedzi rozstali się; matka małej dziewczynki umarła. Ojciec miał zamiar po raz drugi ożenić się w Kopenhadze, mógł tam dostać dobrą posadę, miał zostać woźnym, a to było bardzo korzystne zajęcie. Sąsiedzi rozstali się ze łzami; zwłaszcza dzieci płakały, ale starzy obiecali, że przynajmniej raz na rok będą do siebie pisywać.
114 Znalazł dom, którego szukał, i wszedł wysoko po schodach na górę; w głowie mu się kręciło; jak ci ludzie tu, w tym zawrotnym ruchu, tłoczyli się jedni nad drugimi. Pokój urządzony był bardzo dostatnio i ojciec Joanny przyjął go serdecznie, dla drugiej jego żony był on co prawda obcy, ale podała mu rękę i poczęstowała kawą.
115 Skupił się w modlitwie i złożył pobożnie ręce. Skrzypce grały, dziewczyny tańczyły dookoła. Nagle przestraszył się; miał uczucie, jak gdyby znajdował się gdzieś, dokąd nie mógłby zabrać ze sobą Joanny; a przecież była tu z nim, w jego sercu. I wyszedł stamtąd. Biegł po ulicach i przeszedł obok domu, gdzie mieszkała.
116 Słońce przyświecało przez malowane szyby między wysokimi, smukłymi kolumnami. Skupił swe myśli i odzyskał spokój. W Norymberdze szukał i znalazł dobrego majstra, został tam i nauczył się niemieckiego. Stare fosy otaczające miasto przemieniono na małe warzywne ogródki; ale stoją tam jeszcze wysokie mury z ciężkimi wieżami.
117 Powroźnik kręci swą linę na galerii z belek, ciągnącej się wzdłuż wewnętrznej strony muru otaczającego miasto, a naokoło we wszystkich szparach i rysach rośnie dziki bez, który rozpościera swe gałęzie nad małymi, niskimi domami, przytulonymi do miejskich murów. W jednym z takich domków mieszkał majster, u którego Knud pracował.
118 Przed nim znajdowało się wielkie, wspaniałe miasto, nazywali je Mediolanem; i tutaj też znalazł niemieckiego majstra, który mu dał robotę; właściciele warsztatu, gdzie pracował, byli starym, poczciwym małżeństwem. Pokochali cichego czeladnika – mówił mało, ale tym więcej pracował, był taki pobożny i wierzący.
119 Poszedł ku Alpom, wspinał się pod górę i schodził w dół, siły opuszczały go, a wciąż nie widział przed sobą ani miasta, ani żadnego domu; szedł na północ. Nad nim błyszczały gwiazdy; nogi uginały się i kręciło mu się w głowie. Głęboko w dolinie także błyszczały gwiazdy, było tak, jakby niebo rozpościerało się także i pod nim.
120 W dole gwiazdy mnożyły się, stawały się coraz jaśniejsze, poruszały się to tu, to tam. Było to miasteczko, w którym połyskiwały światełka; kiedy zrozumiał to, wytężył resztę swych sił i dotarł do ubogiej gospody. Został w niej przez noc i przez cały następny dzień, gdyż jego ciało domagało się spokoju i wypoczynku.
121 Odeszli potem, cicho łkając. Stała tam świeca, płomień jej obracał się na wietrze, tryskając w górę długim, czerwonym językiem. Weszli obcy ludzie, przykryli umarłą wiekiem, zabili mocno gwoździami, głośno zabrzmiał stuk ich młotka po pokojach i korytarzach domu, odbijał się echem w sercach, które krwawiły.
122 Niedaleko rzeki Guden w lesie pod Silkeborgiem wznosi się na kształt wału pagórek, który zowią Aasen. U podnóża tego pagórka, na zachodzie, znajdowała się, a właściwie dotychczas się znajduje, mała, wiejska chałupka otoczona nieurodzajną ziemią; piasek prześwieca pomiędzy rzadkimi kłosami żyta i jęczmienia.
123 A potem przybyli na miejsce, gdzie woda szumiała przepływając przez tamy. To się najlepiej podobało Ibowi i Krystynce. Wówczas nie było tam jeszcze fabryki ani miasteczka, stał tu jedynie folwark i nie było tam wielkiego ruchu; spadek wody przez śluzę, krzyki dzikich kaczek były wówczas jedynymi stałymi oznakami życia.
124 Zapytał ją, czemu płacze, odpowiedziała mu coś, czego nie zrozumiał; znajdowali się właśnie pod latarnią, której blask oświetlał jasno twarz dziewczynki, wtedy doznał dziwnego wrażenia, gdyż ujrzał przed sobą wykapaną Krystynkę, zupełnie taką samą, jaką pamiętał z dawnych czasów, kiedy oboje byli dziećmi.
125 Jej najmłodsze dziecko, które miało zaledwie parę tygodni, poczęte w dobrobycie, urodzone w nędzy, umarło, a ona sama leżała nieuleczalnie chora, opuszczona, w nędznej komórce, tak nędznej, że lepsza była ta na wrzosowisku; była przecież przyzwyczajona do dużo lepszych warunków i boleśnie odczuwała swą nędzę.
126 Miał dwóch synów. Byli to tacy mądrale, że i połowy tej mądrości byłoby dość. Obaj mieli zamiar ubiegać się o rękę królewny, a mogli się na to odważyć; księżniczka bowiem ogłosiła, że ten będzie mężem, kto najpiękniej potrafi przemawiać w swojej sprawie. Dwaj bracia przygotowywali się przez cały tydzień.
127 Śpiewało też w niej i dźwięczało coś, czego nie znała: zielone, słońcem oświetlone góry, pokryte winnicami, gdzie żwawi chłopcy i wesołe dziewczęta śpiewają chętnie i całują się; tak, życie jest piękne! Wszystko to śpiewało i grało w butelce jak w młodych poetach, którzy często sami nie wiedzą, co w nich śpiewa.
128 Trwało to niezwykle długo, zanim ją wyjęto, ale kiedy to wreszcie nastąpiło, zrobiło się wesoło, wszystkie oczy śmiały się, córka futrzarza śmiała się również, ale mówiła mniej i policzki jej pałały jak dwie czerwone róże. Ojciec ujął w ręce pełną butelkę i korkociąg. Tak, dziwne to uczucie być po raz pierwszy odkorkowaną!
129 Leśniczówkę, w której mieszkali chłopcy, odwiedził wczoraj ich najstarszy brat, marynarz; przyszedł się pożegnać, bo wyruszał w daleką podróż; matka pakowała właśnie to i owo dla syna, a ojciec miał zabrać paczkę wieczorem do miasta, gdyż chciał tam jeszcze raz zobaczyć syna przed odjazdem i uściskać go od siebie i matki.
130 Niosło ją i niosło, aż w końcu znudziło jej się to błąkanie po wodach – nie na to przecież była przeznaczona. Mimo to tułała się jeszcze tak długo, aż w końcu dobiła do lądu, do obcego lądu. Nie rozumiała ani słowa z tego, co tu mówiono, to nie była mowa, którą słyszała dawniej, a przecież dużo się traci nie znając języka.
131 Na dworze w ogrodzie odbywała się wielka zabawa. Wisiały girlandy płonących lamp, papierowe latarnie jaśniały jak wielkie, przeświecające tulipany; był to wspaniały wieczór, cichy i przezroczysty; gwiazdy lśniły tak jasno i był nów, a właściwie widziało się cały księżyc jako szaroniebieską kulę ze złotym rąbkiem.
132 W otwartym okienku stał mirt w doniczce, którą odsunięto nieco na bok, aby nie wypadła, podczas gdy stara panna wychylając się oknem obserwowała balon; widziała wyraźnie w balonie lotnika, który spuścił spadochron z królikiem, a potem pił za zdrowie wszystkich ludzi i wreszcie rzucił butelkę wysoko w powietrze.
133 Stara panna nie domyślała się tego, że niegdyś w radosny dzień swego życia widziała tę samą butelkę, rzuconą w górę dla uczczenia jej i jej narzeczonego w zielonym lesie w czasach młodości. Butelka nie miała czasu o tym pomyśleć, tak nieoczekiwanie i nagle znalazła się w szczytowym punkcie swego życia.
134 Były doskonale dobrane: spleśniały chleb, skórka od słoniny, świeca łojowa i kiełbasa, a potem na nowo wszystko od początku. Było to tak, jakbyśmy dostali dwa obiady. Panował uroczy nastrój i rozmawiano wiele, zupełnie jak w gronie rodzinnym. Nic nie pozostało na półmiskach prócz kołka, na który nadziana była kiełbasa.
135 Zaczęła się więc toczyć rozmowa o zupie, którą można by z takiego kołka przyrządzić. Wszyscy słyszeli, że taka zupa podobno istnieje, ale nikt jej nigdy nie skosztował, a tym bardziej nie wiedział, jak się ją przyrządza. Wzniesiono toast na cześć wynalazcy takiej zupy i żartowano, że zasługuje on na godność prezesa ubogich.
136 Postanowiły udać się każda w inną stronę świata, by spróbować, której będzie najlepiej sprzyjało szczęście. Każda zabrała z sobą kołek od kiełbasy, żeby nie zapomnieć, w jakim celu podróżuje; kołek służył każdej zarazem jako kij wędrowny. Wyruszyły z początkiem maja, a powróciły po roku dopiero, również w maju.
137 Małe pajączki snuły wokół niego złote nici, zawieszały powiewne welony i chorągwie tak delikatnie utkane i tak piękne wybielone w blasku księżyca, że aż mnie oczy bolały; ze skrzydełek motyli brały barwy i rozsiewały je po bieli płótna, kwiaty i diamenty błyszczały na nim jasno, nie poznałam mego kołka.
138 Wkrótce potem inna mrówka również dostała się na drzewo i odbyła tę samą podróż, i uzyskała to samo doświadczenie, ale wróciwszy mówiła o tym rozsądniej i zawile, a ponieważ była poważaną mrówką i należała do rzędu czystych, więc wierzono jej i po śmierci wzniesiono jej pomnik ze skorupki od jajka, aby uczcić jej wiedzę.
139 Był człowiekiem uczonym, chodził nawet na uniwersytet, co stanowiło zasługę jego ojca, dzielnego człowieka; ten początkowo był tylko handlarzem bydła, ale uczciwością i pracą zdobył majątek, który kupiec jeszcze pomnożył. Posiadał rozum i nawet serce, ale mniej o tym mówiono aniżeli o jego pieniądzach.
140 Bywali u niego ludzie wytworni, arystokracja krwi i arystokracja ducha, bywali też ludzie posiadający jedno i drugie – szlachetną krew i rozum, albo tacy, którzy nie mogli się pochwalić ani jednym, ani drugim. Teraz zebrało się tam towarzystwo dzieci, dzieci rozmawiały ze sobą, a dzieci rozmawiają szczerze.
141 Skończyło się właśnie nabożeństwo, wierni wylegli z kościoła na cmentarz, gdzie wówczas, tak jak i teraz, nie było ani jednego drzewka, ani krzaczka, nie było ani kwiatka, ani wieńca. Gołe pagórki jedynie oznaczały miejsca, gdzie leżeli umarli; ostra trawa, smagana przez wiatr, zarastała cały cmentarz.
142 Tam rosną dla mieszkańca wybrzeża przyciosane belki i deski, które przypływ wyrzuca na ląd. Ale w wichrach i mgłach takie pnie prędko wietrzeją. Taki to kloc leżał tu na grobie dziecka. Ku niemu skierowała się kobieta, która wyszła z kościoła. Stanęła nad grobem, patrzyła na spróchniałą na wpół kłodę.
143 Chłopiec rozwijał się dobrze, jego arystokratyczna krew rozgrzewała się i wzmacniała na nędznym wikcie; wzrastał w skromnym domu. Język duński, a właściwie dialekt zachodnio-jutlandzki, stał się jego językiem rodzimym. Z nasienia hiszpańskiego granatu wyrastała morska trawa na zachodnim wybrzeżu Jutlandii.
144 Pewnego dnia u brzegu rozbił się znowu statek. Wiatr przygnał skrzynię pełną rzadkich cebulek kwiatowych. Nie wiedziano, co z nimi uczynić: niektóre ugotowano w kaszy sądząc, że są jadalne, inne gniły porzucone w piasku. Nie dane im było rozwinąć przepychu swych barw, wspaniałych możliwości, które w nich tkwiły.
145 Stary woźnica opowiadał o takich wypadkach jeszcze z czasów swego ojca, jak to konie staczały zaciekłe walki z tymi wściekłymi drapieżnikami, które obecnie zostały doszczętnie wytępione. Pewnego ranka ojciec jego zobaczył w tym miejscu, jak jeden z koni depce wilka, którego zabił i całkowicie stratował kopytami.
146 Chłopi pochowali je na cmentarzu i od tej pory rozpoczęły się wichury. Morze wdarło się gwałtownie w ląd. Wówczas jeden mądry człowiek z parafii poradził, aby otworzyć grób i zobaczyć, czy pogrzebany nieboszczyk nie leży ssąc duży palec. Jeśliby tak było, oznaczałoby to, że pochowano wodnika i morze wedrze się, aby go odebrać.
147 Rozkosznie było wyrwać się w świat, zobaczyć nowe strony, nowych ludzi, a sądzonym mu było odjechać jeszcze dalej. Nie miał czternastu lat, był jeszcze dzieckiem. Zaciągnął się na statek, poznał, czym może być życie. Poznał, co to jest niepogoda, wzburzone morze, poniewierka, źli ludzie. Został chłopcem okrętowym.
148 Oparł swój ciężar o mur domu; wtedy podszedł do niego wygalowany odźwierny i podniósł na niego obitą srebrem laskę, i przegnał go - jego, który był wnukiem pana tego pałacu; ale przecież nikt o tym nie wiedział, a już najmniej on sam. Wrócił na statek i znów zaczęły się szturchańce, wymysły; mało snu, dużo pracy.
149 W Norwegii na północy jest zwyczaj, że wieśniacy z nastaniem wiosny wyruszają do szałasów i zabierają ze sobą bydło, które pasie się na halach. W zachodniej Jutlandii z drzewa wyrzuconego przez morze rybacy wznoszą wśród diun szałasy okryte torfem i wrzosem. We wnętrzu, wzdłuż ścian, ciągną się ławy do spania.
150 Czuł coś, z czego sam nie zdawał sobie sprawy, ale było to coś silniejszego niż jego miłość do Elzy. Poszedł potem do Mortena – a nad tym, co powiedział i uczynił, dobrze się przedtem zastanowił – i oddał mu dom za śmiesznie niską cenę, a sam postanowił zaciągnąć się na statek: mówił, że go nęci takie życie.
151 Pogoda zmieniła się istotnie. Nad ranem gęsta, wilgotna mgła pokryła całą okolicę; kiedy dniało, zawiał wiatr, wziął ostry mróz; ale cóż to za widok ukazał się gdy słońce wzeszło. Wszystkie drzewa i krzaki stały w szronie; wyglądało to jak las z białego koralu, wszystkie gałęzie były jakby obsypane lśniącym białym kwieciem.
152 Pojedźmy do Szwajcarii, rozejrzyjmy się po tym pięknym górskim kraju, gdzie lasy sięgają aż po skaliste ściany dolin; wstąpmy na lśniące śniegowe pola i znowu zejdźmy w dół na zielone łąki, gdzie rzeki i strumienie śpieszą w dal, jak gdyby bały się, że nie zdążą w porę do morza, aby zniknąć w jego objęciach.
153 Podróżni przenocowali w opuszczonej, kamiennej kolebie po drugiej stronie śnieżnego pola. Znaleźli tu węgiel drzewny i gałązki sosnowe; natychmiast rozpalono ogień i w miarę możności przygotowano nocleg; mężczyźni rozsiedli się przy ogniu, zapalili fajki i pili gorący korzenny napój, który sami przyrządzili.
154 W domu stryja, do którego Rudi przybył, ludzie wyglądali, na szczęście, zwyczajnie. Był tu tylko jeden kretyn, biedny, słaby na umyśle chłopak, jeden z tych, którzy wędrują po kantonie Wallis z domu do domu i w każdej rodzinie zostają po parę miesięcy. Biedny Saperli był właśnie w domu stryja, gdy Rudi tam przybył.
155 Stryj był jeszcze dzielnym strzelcem, a prócz tego zajmował się bednarstwem, żona jego była żywą, małą kobietką o ptasiej twarzyczce, orlich oczach i długiej owłosionej szyi. Dla Rudiego wszystko tu było nowością: stroje, obyczaje, a nawet mowa, ale do tej potrafił się jako dziecko szybko przyzwyczaić.
156 W tym domu miał Rudi znaleźć najczulsze pieszczoty; dotychczas pieszczono tu tylko starego, ślepego, głuchego wyżła, który co prawda nie mógł już pełnić służby, ale pełnił ją niegdyś; pamiętano o jego dawnej dzielności i dlatego zaliczano go do rodziny i obdarzano niejednym smacznym kąskiem. Rudi pogłaskał psa.
157 A potem stryj zaśpiewał francuską pieśń i wznosił okrzyki na cześć Napoleona Bonaparte. Wtedy to usłyszał Rudi po raz pierwszy o Francji, o wielkim mieście Lyonie nad Rodanem. Stryj bywał w tym mieście. Rudi miał w ciągu paru lat wykształcić się na zręcznego strzelca. Stryj mówił, że ma do tego zdolności.
158 Ten żart zrobił stryj któregoś dnia. gdy poszedł z Rudim na polowanie. Skalna ścieżka była wąska, nie była to właściwie ścieżka, tylko gzyms, wiodący nad zawrotną przepaścią. Śnieg, który tu leżał, roztajał do połowy i kamienie obsuwały się spod nóg, dlatego też stryj położył się na brzuchu i tak czołgał się naprzód.
159 Rudi stał blady i drżący. Była to pierwsza chwila przerażenia w jego życiu, pierwszy moment, kiedy odczuł zagadkę życia i śmierci. Późnym wieczorem powrócił ze straszną wieścią do domu, który stał się teraz domem żałoby. Żona stała bez słowa, bez łez; i dopiero gdy przyniesiono nieboszczyka, wybuchła rozpaczliwym płaczem.
160 Młyn wyglądał zamożnie i malowniczo, nadawał się do opisania i namalowania, ale młynarzowej córki nie sposób było ani opisać, ani namalować; tak przynajmniej sądził Rudi i dlatego właśnie jej obraz wyrył mu się w sercu; oczy jej promieniały jak jasny płomień, toteż i Rudiego uczucie ogarnęło tak nagle jak pożar.
161 Najdziwniejsze było to, że młynarzówna, piękna Babeta, nic o tym nie wiedziała. Ona i Rudi nie zamienili ze sobą jeszcze ani jednego słowa. Młynarz był bogaty i z tego powodu jego córka była nieprzystępna, prawie nieosiągalna. Ale Rudi wierzył, że nie ma takiej wysokości, na którą nie potrafiłby się wdrapać.
162 Taką naukę wyniósł jeszcze z domu. Zdarzyło się, że Rudi miał interes w Bex. Była to daleka droga, a koleje wówczas nie istniały. Od lodowca rodańskiego, hen u stóp góry Simplon, pomiędzy rozmaitej wielkości szczytami, wije się w dolinie Wallis potężna rzeka Rodan, która wiosną wzbiera i zalewa niszczycielską falą pola i drogi.
163 Powietrze przepełnione było wonią macierzanki i kwitnących lip; nad zielonymi, lesistymi zboczami gór spoczywał jak gdyby błękitny welon; panowała cisza, ale nie była to cisza snu ani spokój śmierci, było tak, jak gdyby natura powstrzymała oddech i stanęła nieruchomo, pozując do fotografii na błękitnym tle nieba.
164 Włożywszy do lekkiego plecaka swoje odświętne ubranie, ze strzelbą i torbą myśliwską u boku, ruszył Rudi w góry. Droga nie była taka krótka, jak przypuszczał, ale zjazd strzelecki dopiero się rozpoczął, a miał trwać przeszło tydzień. Młynarz z córką przez cały ten czas mieli mieszkać u krewnych w Interlaken.
165 Dolina schodziła coraz niżej, widnokrąg rozszerzał się coraz bardziej, tu wznosił się jeden wierzchołek śnieżny, tam znowu drugi i po chwili Rudi miał przed oczyma cały alpejski łańcuch. Rudi znał każdy szczyt, szedł prosto na Schreckhorn, który wystrzela w górę swym biało przypudrowanym, kamiennym palcem.
166 Wyszła przez okno i, przy pomocy gałęzi bluszczu, który okrywał i okrywa jeszcze mur, zsunęła się po rynnie, po czym uciekła przez łąki do rodzicielskiego majątku, oddalonego o trzy mile. Wkrótce potem Hugon opuścił gości, aby zanieść trochę jadła i picia swej brance - a może żywił i gorsze zamiary - lecz zastał klatkę pustą.
167 Utrzymują, że jeden z nich. umarł jeszcze tej samej nocy, a dwaj pozostali popadli w obłęd. Tak brzmi, synowie moi, opowieść o pierwszym ukazaniu się psa, który od owego czasu stal się przekleństwem i plagą naszego rodu. Spisałem tę opowieść, bo wzmianki i domysły wzbudzają zawsze więcej trwogi niż rzeczy dokładnie znane.
168 Powinniśmy jednak ufać w nieskończoną dobroć opatrzności, która rzadko kiedy karze niewinnych w trzecim lub czwartym pokoleniu - tak mówi Pismo Święte. Polecam was, synowie moi, opiece tej opatrzności i radzę unikać, przez ostrożność, chodzenia w pobliżu owego wąwozu, zwłaszcza w godzinach nocnych, kiedy panuje moc złego ducha.
169 W ciągu kilku godzin kolor ziemi zmienił się zupełnie, z brunatnej stała się czerwonawa, granit zastąpił glinę, a rudawe krowy pasły się na bujnych łąkach, świadczących o żyźniejszym, jakkolwiek wilgotniejszym gruncie. Młody Baskerville z zajęciem patrzył przez okno i wydawał okrzyki zachwytu na widok znanych krajobrazów.
170 Z obu jej stron ciągnęły się żyzne pastwiska, a spomiędzy gęstej zieleni drzew wyzierały spiczaste dachy starych domostw. Daleko poza tą cichą wsią, opromienioną blaskiem zachodzącego słońca, odcinała się ponuro na tle wieczornego nieba długa linia bagnistej równiny, pocięta nierównymi, posępnymi wzgórzami.
171 Nagle spostrzegliśmy obniżenie się poziomu, a dalej płaszczyznę kształtu lejkowatego, na której wznosiły się wynędzniałe dęby i skarłowaciałe jodły, pochylone, o konarach powyginanych od szamotania się przez setki lat z wichrami i burzą. Dwie wysokie smukłe wieże widniały ponad wierzchołkami drzew. Stangret wskazał na nie batem.
172 Szeregi płonących pochodni, rubaszna wesołość starodawnych biesiad wpływały niewątpliwie na złagodzenie posępnego otoczenia; ale dzisiaj, gdy tylko dwaj dżentelmeni w czarnych garniturach siedzieli w obrębie niewielkiego kręgu światła, jaki rzucała przysłonięta lampa, głos zniżało się mimo woli, a niepokój przejmował duszę.
173 Zza rozdartych w szalonym pędzie chmur wyzierał półksiężyc; w jego bladym świetle dostrzegłem na dalszym planie ostre szczyty skaliste i bezbrzeżną przestrzeń ponurych moczarów. Zasunąłem firanki z uczuciem, że to ostatnie wrażenie nie ustępowało w niczym wcześniejszym. Nie miało ono jednak być ostatnim tego dnia.
174 Dlaczego to uczynił? I dlaczego ona zawodziła tak rozpaczliwie? Już więc na samym wstępie tego bladego, przystojnego mężczyznę o czarnym zaroście zaczęła otaczać jakaś tajemnica. Wszakże on pierwszy odnalazł zwłoki sir Karola i z jego opowiadania znaliśmy tamte okoliczności, poprzedzające śmierć dziedzica.
175 Dorożkarz opisał nam wprawdzie swego pasażera jako mężczyznę raczej niskiego wzrostu, ale jego przelotne wrażenie mogło być błędne. Jak wyjaśnić tę sprawę? Oczywiście, przede wszystkim należało pójść na pocztę w Grimpen i stwierdzić, czy wysłany z Londynu telegram został istotnie oddany Barrymore'owi do rąk własnych.
176 Sir Henryk zabrał się po śniadaniu do przeglądania rozmaitych papierów, mogłem więc swobodnie wprowadzić w czyn powzięty zamiar. Po przyjemnej czteromilowej przechadzce wzdłuż krańca moczarów dotarłem do małej wioski, gdzie dwa większe budynki wyróżniały się z daleka; jednym z nich była gospoda, drugim dom doktora Mortimera.
177 Dalsze badanie było bezcelowe. Wybieg Holmesa nie udał się. Nadal nie mieliśmy dowodu, że Barrymore nie przebywał przez ten czas w Londynie. Przypuśćmy, że był – przypuśćmy, że ten sam człowiek, który ostatni widział sir Karola przy życiu, jako pierwszy szpiegował nowego dziedzica po jego powrocie do Anglii. I cóż stąd?
178 Holmes przyznał, że wśród licznych sensacyjnych spraw, w jakich prowadził śledztwo, nie zdarzyła mu się jeszcze żadna równie zawikłana. Powracając szarą, samotną drogą, modliłem się w duchu, żeby mój przyjaciel uwolnił się jak najspieszniej od swoich zajęć i przybył zdjąć z moich barków tę ciężką odpowiedzialność.
179 Ujrzałem szczupłego, jasnego blondyna, średniego wzrostu o twarzy wymuskanej, bez zarostu, z wystającymi szczękami, ubranego w szary garnitur i kapelusz słomkowy; mógł sobie liczyć od trzydziestu do czterdziestu lat. Przez ramię miał przewieszoną blaszankę do roślin, w ręku niósł zieloną siatkę na motyle.
180 Kobieta zbliżająca się ku mnie była nią niewątpliwie, stanowiąc typ bardzo niezwykły. Trudno było o większy kontrast między rodzeństwem - Stapleton bowiem miał cerę ieokreśloną, włosy jasne i oczy szare, jego siostra zaś była najciemniejszą brunetką, jaką kiedykolwiek widziałem w Anglii - smukła, wytworna i wysoka.
181 Oparłem się tedy wszelkim naleganiom, nie zostałem na śniadaniu i wyruszyłem niezwłocznie w drogę powrotną tą samą ścieżką, którą przyszedłem. Musiała być jednak dla obeznanych z okolicą jakaś krótsza droga, gdyż dochodząc do gościńca, spostrzegłem ze zdumieniem pannę Stapleton siedzącą na kamieniu przy drodze.
182 Sir Henryk zapewnił go, że tak nie jest i uspokoił go ostatecznie podarowaniem znacznej części swej starej garderoby, ponieważ ubrania, zamówione w Londynie, już nadeszły. Bardzo intryguje mnie pani Barrymore. Jest to niewiasta tęga, ociężała, dość ograniczona, jednak pełna godności, ze skłonnością do purytanizmu.
183 Zaczekałem, aż postać zniknęła i podążyłem za nią. Gdy okrążyłem balkon, człowiek ów był już na końcu korytarza i po blasku światła, padającym przez otwarte drzwi, zmiarkowałem, że wszedł do któregoś pokoju. Pokoje w tym skrzydle zamku są niezamieszkane i nie umeblowane, owa wycieczka tedy stała się coraz bardziej tajemnicza.
184 Stał tak przez kilka minut, po czym westchnął głęboko i niecierpliwym ruchem zgasił świecę. Powróciłem co tchu do siebie, wnet usłyszałem ponownie odgłos cichych kroków. Długo potem, gdy zapadłem już w półsen, dobiegł mnie zgrzyt obracanego w zamku klucza, lecz nie mogłem określić, skąd ten dźwięk pochodził.
185 Nie zaprzątam Ci głowy swoimi przypuszczeniami, gdyż żądałeś ode mnie tylko faktów. Dziś rano długo rozmawiałem z sir Henrykiem i ułożyliśmy plan działania na podstawie moich spostrzeżeń z ubiegłej nocy. Nie powiem Ci teraz, na czym plan nasz polega, przeczytasz z tym większym zajęciem mój następny raport.
186 Ostatni raport zakończyłem opisem nocnej wycieczki Barrymore'a, zaś dzisiaj mam duży zapas nowin, które wprawią Cię niechybnie w niemałe zdumienie. Rzeczy przybrały obrót zupełnie niespodziewany. W części wyświetliły się przez ostatnie dwie doby, w części zaś jeszcze bardziej się zawikłały. Opiszę Ci wszystko i sam osądzisz.
187 A więc wynika z tego, że Barrymore stojąc w tym oknie wypatrywał kogoś lub czegoś na moczarach. Noc była tak ciemna, że nie wyobrażam sobie, aby mógł dojrzeć cokolwiek. Na razie przyszło mi do głowy, że wchodzi tu w grę jakaś przygoda miłosna, która usprawiedliwiłaby jego tajemnicze przekradanie się, a także rozdrażnienie żony.
188 Dziś wieczorem zaczekamy w moim pokoju na jego kolejny spacer. Sir Henryk zatarł ręce z zadowoleniem; wyraźnie ucieszyło go urozmaicenie jednostajnego życia wśród moczarów. Baronet nawiązał stosunki z budowniczym, który przygotował plany dla sir Karola, oraz z dostawcą w Londynie; wkrótce rozpoczną się tu wielkie zmiany.
189 Wszelako nie pozostawało mi nic innego, jak śledzić go z pagórka, a następnie oczyścić sumienie otwartym wyznaniem swego postępku. Prawda, że gdyby zagroziło mu jakieś nagłe niebezpieczeństwo, byłem za daleko, by mu dopomóc. Pewien jednak jestem, że mi przyznasz, iż położenie było bardzo trudne i nie mogłem nic więcej uczynić.
190 Siedzieliśmy z sir Henrykiem w jego gabinecie blisko do trzeciej nad ranem, ale nie dobiegł nas żaden odgłos, oprócz dźwięku zegara na schodach. Nie było zabawne to czuwanie i skończyło się tym, że obaj zasnęliśmy głęboko w swych fotelach. Na szczęście nie zniechęciliśmy się i postanowiliśmy spróbować raz jeszcze.
191 Wybiła godzina pierwsza, potem druga; zniechęceni zamierzaliśmy już zaniechać dalszego czekania, gdy naraz zerwaliśmy się obaj na równe nogi, bo dobiegi nas szelest kroków na korytarzu. Słyszeliśmy, jak ktoś zakradał się chyłkiem, aż kroki ucichły w oddali. Wówczas baronet otworzył ostrożnie drzwi i ruszyliśmy.
192 Szliśmy na palcach aż do drugiego skrzydła, wreszcie dostrzegliśmy wysoką, pochyloną postać brodatego mężczyzny, wchodzącego w te same drzwi, co tamtej nocy. W blasku świecy framuga zarysowała się wyraźnie. Posuwaliśmy się cichutko ku tym drzwiom próbując każdą deskę posadzki, zanim oparliśmy na niej cały ciężar ciała.
193 Na szczęście jest on trochę głuchy, a poza tym był zupełnie pochłonięty swoim zajęciem. Nareszcie doszliśmy do drzwi i zajrzeliśmy do pokoju. Barrymore stał przy oknie, trzymając świecę w ręku; bladą twarz, na której malowało się wytężone oczekiwanie, przycisnął do szyby, jak wtedy, gdym go tam widział po raz pierwszy.
194 Widocznie coś obudziło podejrzenie zbrodniarza. Może mu jeszcze jakiś Barrymore dawał umówiony, a nam nieznany sygnał, może miał inny powód przypuszczać, iż grozi mu iebezpieczeństwo, dość że dostrzegłem wyraz trwogi na jego odrażającej twarzy. Lada chwila mógł cofnąć się z jasnego koła i zniknąć w ciemnościach.
195 Zbrodniarz rzucił nam straszne przekleństwo i cisnął w nas kamieniem, który roztrzaskał się o zasłaniającą nas skałę. Przez jedno mgnienie widziałem wyraźnie przysadzistą, barczystą, silną postać więźnia, gdy zerwał się na równe nogi i rzucił do ucieczki. Na szczęście w tejże chwili księżyc wysunął się zza chmur.
196 Nie sądź, Holmesie, że to było złudzenie. Zapewniam cię, że nigdy w życiu nie widziałem nic tak wyraźnie. O ile mogłem zauważyć, była to postać wysokiego, szczupłego mężczyzny. Stał ze skrzyżowanymi rękoma i pochyloną głową, jak gdyby w zadumie nad bezbrzeżnym pustkowiem, które rozścielało się przed nim.
197 Nadto baronet nie miał ochoty szukać nowych przygód, był jeszcze zanadto pod wrażeniem straszliwego krzyku, który mu przypomniał ponure dzieje rodziny. Nie widział owej postaci na szczycie skały, nie doznał zatem tego wstrząsu, jakiemu ja uległem na widok szczególnego zjawiska i imponującej postawy mężczyzny.
198 Takie są przygody ostatniej nocy i musisz przyznać, mój drogi, że przesyłam Ci raport nie lada. Zawiera on wprawdzie sporo szczegółów bez znaczenia, sądzę jednak, iż lepiej będzie, gdy Ci opiszę wszystko, co zaszło, a Ty sam wybierzesz te fakty, które Ci dopomogą do wysnucia wniosków. Nie ulega wątpliwości, że robimy postępy.
199 Cały zamek jakby spowiły chmury, które unoszą się tylko od czasu do czasu, a spoza nich widać falistą równinę moczarów i cienkie, srebrzyste pasemka przygodnych, z deszczu powstałych strumyków, które spływają ze stoków wzgórz, oraz odległe głazy, lśniące, gdy światło padnie na ich wilgotną powierzchnię.
200 Wszak słyszałem na własne uszy odgłos podobny do szczekania i wycia psa. Niepodobna przecież, żeby istotnie działała tu jakaś nadprzyrodzona siła, wybiegająca poza zwykłe prawa natury. Trudno przypuścić, żeby istniał jakiś legendarny pies, który by pozostawił widoczne ślady swoich łap i przepełniał przestrzeń swoim wyciem.
201 Pominąwszy psa, pozostaje nam fakt ludzkiego działania w Londynie – ów człowiek w dorożce i list, ostrzegający sir Henryka przed moczarami. Te fakty nie przekraczają stanowczo dziedziny rzeczywistości, ale mogły być zarówno dziełem troskliwego przyjaciela, jak i wroga. Gdzież jest teraz ów wróg bądź przyjaciel?
202 Mógłby to być ów mężczyzna, którego widziałem na szczycie skały? Prawda, widziałem go przez chwilę, zdążyłem rzucić na niego tylko jedno spojrzenie, niemniej jednak przysiągłbym, że go tu jeszcze nie spotkałem, a znam już wszystkich sąsiadów. Postać owa była o wiele wyższa od Stapletona i daleko szczuplejsza od Franklanda.
203 Jakiś nieznajomy zatem siedzi nas tutaj, podobnie jak śledził w Londynie; nie pozbyliśmy się go widocznie. Gdybym mógł go schwytać, skończyłyby się na razie wszystkie nasze utrudnienia. Wytężę całą energię, dołożę wszelkich starań i muszę dopiąć celu. Zrazu chciałem zwierzyć się sir Henrykowi z powziętych zamiarów.
204 Mimo woli przyszedł mi na myśl zbiegły więzień, bez dachu, na ponurych moczarach, gdzie dął lodowaty wicher. Nieborak! Jakiekolwiek były jego przestępstwa, nie trzeba zapominać, że cierpiał już tyle, iż w części odpokutował za nie. A potem to wspomnienie wywołało inne - twarz dostrzeżoną w dorożce, postać na szczycie skały.
205 Wieczorem otuliłem się w nieprzemakalny płaszcz i z głową pełną dręczących myśli chodziłem długo po moczarach. Deszcz smagał mnie po twarzy, wicher z przeraźliwym świstem wpadał w uszy. Niechaj Bóg ma w swojej opiece tych, którzy wchodzą teraz na trzęsawisko, bo nawet twardy grunt staje się już mokradłem.
206 Gdy kamerdyner wyszedł, zbliżyłem się do okna i przez zroszone deszczem szyby patrzyłem na pędzące po niebie chmury, na słaniające się pod podmuchem wichru wierzchołki drzew. Ciężka to była noc dla człowieka w wygodnym, ciepłym pokoju, a cóż dopiero dla kogoś, kogo schronieniem była pieczara na moczarach!
207 Wyszedłem od pani Lyons zgnębiony i zniechęcony. Spotkałem się znów z owym nieprzeniknionym murem, wznoszącym się na każdej ścieżce, którą usiłowałam dotrzeć do celu. A jednak, im bardziej zastanawiałem się nad twarzą tej kobiety i nad jej obejściem, tym silniej czułem, że coś przede mną ukrywa. Dlaczego tak zbladła?
208 Gdy już spotkam owego mężczyznę, zdołam, za pomocą rewolweru, zmusić go do wyznania, kim jest i dlaczego nas szpiegował. Mógł nam się wymknąć wśród tłumu na ulicy Regenta, ale tu, na pustkowiu, to mu się nie uda. Jeżeli zaś odnajdę pieczarę, a mieszkańca w niej nie będzie, pozostanę dopóty, dopóki nie powróci.
209 Dopóki mógł mnie dostrzec, szedłem gościńcem, po czym skręciłem szybko w bok na moczary i podążyłem ku skalistemu pagórkowi, za którym zniknął chłopiec. Los sprzyjał mi i przysiągłem sobie, że jeżeli nie uda mi się wykorzystać pomyślnego zbiegu okoliczności, nie będzie to winą braku energii i wytrwałości z mojej strony.
210 Przybliżywszy się do pieczary tak ostrożnie jak Stapleton, gdy podchodzi z siatką do upatrzonego motyla, przekonałem się, że istotnie służyła za mieszkanie. Ścieżka, zaledwie utorowana, prowadziła wśród głazów do otworu zastępującego drzwi. Wewnątrz panowała cisza. Nieznajomy czatował w ukryciu lub też włóczył się po moczarach.
211 Popiół tlił się na jakimś pierwotnym ognisku, za którym siały sprzęty kuchenne i wiadro do połowy napełnione wodą. Szereg pustych puszek po konserwach świadczył, że siedziba była zajęta już od pewnego czasu, a gdy mój wzrok przywykł do panującego dokoła półmroku, dostrzegłem w kącie bochenek chleba i pół butelki wódki.
212 Być może byłem śledzony na każdym kroku, odkąd tu przybyłem. Znów odczułem ciężar jakiejś nieznanej siły, ogarnęła mnie świadomość, że zarzucono na nas z niesłychaną ręcznością cienką sieć, która jednak zacieśnia się dokoła nas tak lekko, że dopiero w ostatecznej chwili spostrzegamy, iż istotnie jesteśmy nią oplatani.
213 Na dworze słońce zachodziło powoli, rozniecając na niebie krwawe łuny i złociste blaski, które odbijały się rdzawymi plamami w odległych kałużach. W dali widniały dwie wieże zamku, a za nimi słup wznoszącego się w obłoki dymu znaczył położenie wioski. W środku, między zamkiem a wioską, za wzgórzem, stał dom Stapletonów.
214 Wszelako spokój ten nie udzielił się mojej duszy, przeciwnie, ogarnęła mnie nieokreślona trwoga przed spotkaniem, które stawało się bliższe z każdą chwilą. Zdenerwowany, lecz niezachwiany w powziętym postanowieniu, siedziałem w ciemnym zakątku pieczary i z gorączkową niecierpliwością czekałem na przybycie jej mieszkańca.
215 Z daleka dobiegł mnie ostry odgłos buta, uderzającego o kamienie. Odgłos ten zbliżał się coraz bardziej. Cofnąłem się w najciemniejszy kąt i odwiodłem kurek rewolweru w kieszeni, zdecydowany nie zdradzać swej obecności, dopóki nieznajomy nie wejdzie do pieczary. Naraz nastąpiła przerwa, dowodząca, że się zatrzymał.
216 Barrymore z kolei dał ją Seldenowi, chcąc mu dopomóc w ucieczce. Buty, koszula, czapka – wszystko stanowiło własność sir Henryka. Wypadek był niewątpliwie bardzo smutny, ale sądy i tak skazały nieszczęśnika na śmierć. Z sercem, przepełnionym radością, opowiedziałem Holmesowi historię garderoby Seldena.
217 Okazał jednak zdumienie spostrzegłszy, że mój przyjaciel nie ma ze sobą kuferka i że się z tego nie tłumaczy. Zaopatrzyliśmy go niebawem we wszystko, czego potrzebował, i, zasiadłszy do spóźnionej kolacji, opowiedzieliśmy baronetowi nasze przygody, ujawniając te fakty, które nie naruszały naszego planu.
218 . Wynikało to w części z jego despotycznej natury, skutkiem której lubi mieć przewagę i sprawiać otoczeniu niespodzianki, w części zaś z zawodowej podejrzliwości, nakazującej mu nie zaniedbywać żadnej ostrożności. Wynik tej właściwości Holmesa był wszakże bardzo niemiły dla ludzi, którzy mu pomagali w jego przedsięwzięciach.
219 Sam doznawałem już niejednokrotnie przykrości z tego powodu, lecz nigdy tak silnej jak podczas długiej jazdy wśród ciemności. Zbliżała się chwila stanowcza; mieliśmy wykorzystać wszystkie nasze siły w ostatecznej próbie, a Holmes dotąd nic nie powiedział i mogłem tylko się domyślać, co zamierzał uczynić.
220 Obaj palili cygara, przed nimi stała kawa i wino. Stapleton mówił z ożywieniem, ale baronet wydawał się roztargniony. Być może, iż myśl o samotnej przechadzce wśród moczarów przejmowała go niepokojem. Po chwili Stapleton wstał i opuścił pokój; sir Henryk napełnił kieliszek, wsunął się w fotel i puścił obłok dymu z cygara.
221 Usłyszałem skrzypnięcie drzwi i odgłos butów na żwirze. Kroki dążyły ścieżką z drugiej strony muru, wreszcie zobaczyłem, że przyrodnik zatrzymał się u drzwi pawilonu, w kącie sadu. Klucz zgrzytnął w zamku, a gdy Stapleton wszedł, z wnętrza pawilonu dobiegł mnie szczególny odgłos - jakby trzaskanie z bicza.
222 Gwiazdy migotały chłodnym blaskiem, półksiężyc oblewał cały krajobraz łagodnym, bladym światłem. Przed nami wznosiła się ciemna plama domu, z dachem najeżonym kominami, odcinającymi się ostro na tle osrebrzonego nieba. Szerokie smugi świetlne padały z parterowych okien na sad i wydłużały się. Nagle jedno z nich zgasło.
223 Pozostała tylko lampa w jadalni, gdzie dwaj mężczyźni, gospodarz - morderca i gość, nieświadomy grożącego mu niebezpieczeństwa, gawędzili, paląc cygara. Z każdą minutą białe obłoki, zakrywające połowę moczarów, przysuwały się bliżej domu. Już pierwsze cienkie płatki waty kłębiły się dokoła padającej z okna smugi świetlnej.
224 Klęczałem tuż przy Holmesie; rzuciłem wzrokiem na jego twarz. Była blada, ale ożywiał ją wyraz niesłychanego podniecenia. Oczy gorzały w blasku księżyca, nagle rozwarły się szeroko, patrząc z osłupieniem, a usta rozchyliły się. W tej samej chwili Lestrade krzyknął przeraźliwie i padł twarzą na ziemię.
225 Z ostatnim śmiertelnym skowytem, wyszczerzywszy kły, jakby chwytał jakiś żer w powietrzu, pies powstał na dwie łapy, runął na wznak, drgnął kilka razy konwulsyjnie i przewrócił się na bok. Pochyliłem się nad nim, cały drżący, przyłożyłem rewolwer do ohydnego łba, lecz kurka już nie spuściłem. Olbrzymi pies nie żył.
226 Holmes z całą siłą pchnął nogą w drzwi tuż nad klamką – otworzyły się na oścież. Z rewolwerami w ręku wpadliśmy we trzech do pokoju. Nigdzie nie było śladu nikczemnego łotra, którego spodziewaliśmy się zastać. Natomiast stanęliśmy wobec czegoś tak osobliwego i niespodziewanego, że wprawiło nas to w osłupienie.
227 Pokój był przerobiony na małe muzeum; na ścianach wisiały oszklone pudełka, a w nich rozpięte motyle i ćmy, których zbieranie stanowiło rozrywkę tego niezwykłego i iebezpiecznego człowieka. Na środku pokoju znajdowała się prostopadła belka, postawiona dla podtrzymania starego, nadgniłego belkowania dachu.
228 Pozostawiliśmy ją na wąskim cyplu, którego stały grunt wrzynał się w rozległe trzęsawiska. Począwszy od tego punktu, żerdzie powtykane tu i ówdzie wskazywały ścieżkę, wijącą się od jednej kępy sitowia do drugiej, pomiędzy napełnionymi zieloną pleśnią dołami i grząskimi bagnami, zagradzającymi drogę obcemu.
229 Uschnięta trzcina i oślizgłe rośliny wodne rozlewały woń zgnilizny, a ciężkie, pełne trujących miazmatów wyziewy utrudniały nam oddech. Za lada fałszywym stąpnięciem wpadaliśmy powyżej kolan w błoto lepkie, drgające, które pod naciskiem naszych stóp falowało na przestrzeni kilku jardów, przylegało do naszego obuwia.
230 Raz tylko znaleźliśmy dowód, że ktoś przed nami przebył tę niebezpieczną drogę. Wśród kępy sitowia dostrzegliśmy wystający ze szlamu jakiś czarny przedmiot. Holmes zeskoczył ze ścieżki na kępę i ugrzązł po pas w błocie; wyciągnęliśmy go z trudnością, gdyby nas przy tym nie było, nigdy nie postawiłby już nogi na twardym gruncie.
231 Stapleton trzymał jeszcze but w ręku, gdy przekonał się, że wszystko stracone. Uciekł zatem i tutaj go cisnął. Wiemy przynajmniej, że dotąd doszedł bezpiecznie. Więcej nie było nam dane wykryć. Jak zresztą odnaleźć ślady kroków na trzęsawisku, skoro powierzchnia ruchomego błota zlewała się niezwłocznie po przejściu człowieka?
232 Do obrania tego zawodu nakłoniła go znajomość, zawarta w podróży z powracającym do kraju nauczycielem chorym na gruźlicę. Perfekcyjnie wyzyskał na swoją korzyść jego wiedzę i doświadczenie. Nauczyciel nazwiskiem Frazer wkrótce umarł i szkoła, mająca początkowo powodzenie, upadała coraz niżej, aż w końcu zyskała złą sławę.
233 Podczas pogoni za owadami odkrył ścieżkę przez trzęsawiska i znalazł bezpieczną kryjówkę dla psa. Tam uwiązał go na łańcuchu i czekał na odpowiednią sposobność. Trwało to dość długo. Niepodobna było wywabić starego dżentelmena nocą poza obręb parku. Stapleton włóczył się kilkakrotnie wraz z psem w pobliżu, ale na próżno.
234 Stapleton spodziewał się, że żona dopomoże mu w doprowadzeniu sir Karola do zguby, ale niespodziewanie spotkał się z jej oporem. Nie chciała wikłać starego dżentelmena w sidła miłosne i wydać go w ten sposób w ręce nieprzyjaciela. Ani groźby, ani nawet, wstyd mi powiedzieć, bicie, nie zdołały złamać jej oporu.
235 Przedstawiwszy się jej jako kawaler, Staplelon uzyskał na nią wpływ i dał biednej kobiecie do zrozumienia, że gdyby uzyskała rozwód, ożeniłby się z nią. Gdy dowiedział się, że sir Karol, za poradą doktora Mortinera, ma zamiar wyjechać, postanowił działać bez zwłoki, w obawie, że ofiara wymknie mu się na zawsze.
236 Od czasu gdy żona odmówiła mu pomocy w zastawieniu sideł na sir Karola, nie ufał jej i nie zostawiał samej na dłuższy czas w obawie, żeby nie stracił na nią wpływu. Z tego powodu zabrał ją ze sobą do Londynu. Wykryłem, że mieszkali w hotelu Mexbourough przy ulicy Craven, który między innymi zwiedził mój agent, szukając dowodów.
237 Mieliśmy przykład jego sprytu i pomysłowości owego ranka, kiedy wymknął nam się tak bez śladu i dał nam dowód nie tylko odwagi, ale wprost bezczelności, przesyłając mi przez dorożkarza moje własne nazwisko. Zrozumiał wówczas, że wziąłem tę sprawę w swoje ręce i że w Londynie nic już zrobić nie zdoła.
238 Niewygody, jakie znosiłem, nie były tak straszne, jak sobie wyobrażałeś, a podobne błahostki nie powinny nigdy być przeszkodą w prowadzeniu śledztwa. Mieszkałem przeważnie w Coombe Tracey, z pomieszczeń pieczar na moczarach korzystałem tylko wtedy, gdy moja obecność w pobliżu terenu akcji była potrzebna.
239 Sprawę powikłały zajścia ze zbiegłym więźniem i jego powiązania z Barrymore'ami. Ale wyświetliłeś to w sposób bardzo skuteczny, jakkolwiek doszedłem do tego samego wniosku na zasadzie dedukcji. Gdy odnalazłeś mnie na moczarach, wiedziałem już o wszystkim, nie mając jednakże dowodów, wystarczających do oddania Stapletona pod sąd.
240 Nie ulega wątpliwości, że Stapleton wywierał na nią wpływ, bądź miłością, bądź strachem, może obu uczuciami naraz, skoro jedno nie wyłącza wcale drugiego. Na jego żądanie zgodziła się uchodzić za jego siostrę, chociaż jego władza nad nią skończyła się wówczas, gdy usiłował uczynić z niej bezpośrednie narzędzie zbrodni.
241 Stapleton, mimo podłego charakteru, zdolny był do zazdrości; skoro spostrzegł, że baronet stara się o względy jego żony, nie mógł, choć to przecież wchodziło w zakres jego planów, powstrzymać się od namiętnego wybuchu, który odsłonił całą gwałtowność jego charakteru, umiejętnie pokrywaną pozornym chłodem i powściągliwością.
242 Wręcz oskarżyła męża, że zamierza popełnić zbrodnię; nastąpiła scena straszna, podczas której mąż dał jej po raz pierwszy do zrozumienia, że ma rywalkę. W jednej chwili jej wierność zamieniła się w namiętną nienawiść i Stapleton pojął, że żona go wyda. Aby nie mogła ostrzec sir Henryka, związał ją i zamknął.
243 Nie zdziwiłem się wcale. Raczej dziwiło mnie, że Holmes nie wtrąca się do sprawy, która właśnie była na ustach wszystkich. Przez cały dzień mój przyjaciel chodził po pokoju ze zwieszoną głową, zachmurzonym czołem, nakładając co chwila do fajki najmocniejszy czarny tytoń; nie odpowiadał na moje pytania.
244 Miasteczko Tavistock znajduje się o dwie mile dalej na zachód; niedaleko jest jeszcze zakład tresury koni w Kepletown, należący do lorda Bekuotera i znajdujący się pod zwierzchnictwem Silasa Brauna. Poza tym okoliczne błota nie są zamieszkałe i tylko od czasu do czasu nawiedzają je Cyganie, którzy tam obozują.
245 Szybko się ubrała, zawołała służącą i udały się do stajni. Stajenne drzwi były otwarte; Genter, skurczony na krześle, spał jak zabity, zagroda Srebrzystej Gwiazdy świeciła pustką, a trenera nie było ani śladu. Zbudziły czym prędzej obu chłopców, śpiących na strychu. Ci nic nie słyszeli w nocy, obaj bowiem zazwyczaj twardo spali.
246 Podczas gdy głośno było o nim w całej Europie, a hotelowy pokój został zasypany powinszowaniami i gratulacjami, Holmes pogrążył się w najczarniejszej rozpaczy i smutku. Nawet świadomość, że udało mu się osiągnąć to, czemu nie podołała zjednoczona policja trzech mocarstw, nie była w stanie rozproszyć jego mrocznych myśli.
247 Mój stary druh, pułkownik Gayter, którego leczyłem ongiś w Afganistanie, kupił właśnie w tym czasie majątek koło Reigate i zapraszał mnie niejednokrotnie, bym przyjechał do niego na dłużej. Podczas naszego ostatniego spotkania oświadczył, że czułby się szczęśliwy, gdyby i mój przyjaciel zechciał ze mną przyjechać.
248 Wymyślił sobie szatański plan wykorzystania popłochu, jaki wywołała kradzież u pana Actona, by się uwolnić od człowieka, który mógł być niebezpieczny. Zwabili go więc w pułapkę i zabili; gdyby przy tym wydostali całą kartkę z rąk zabitego i zatarli kilka drobnych śladów, nigdy podejrzenie nie padłoby na ich szanowne osoby.
249 Tak więc praktyka mego poprzednika w tym czasie, gdy ją przejąłem, przynosiła nie więcej niż trzysta funtów rocznie, podczas gdy wcześniej dochodziła do tysiąca pięciuset. Ufałem jednak mej młodości, energii i byłem przekonany, że po kilku latach uda mi się osiągnąć podobne zarobki, a może nawet je przekroczyć.
250 Rolety w naszym pokoju do połowy zasłaniały okno. Holmes leżał zwinięty na kanapie i po raz kolejny odczytywał list, który otrzymał rano. Od upału prawie omdlewał. Ja czułem się znacznie rzeźwiejszy, a to dzięki mej kilkuletniej służbie w Indiach – przyzwyczaiłem się tam do jeszcze większej spiekoty.
251 Sprawy finansowe tak się jednak ułożyły, że urzeczywistnienie tego marzenia musiałem odłożyć na przyszłość. Co się tyczy mego towarzysza, nie nęciły go ani las, ani woda; lubił leżeć u siebie w domu, czuć się częścią gwarnej pięciomilionowej ludności i rozwiązywać jakieś tajemnicze, zagmatwane sprawy.
252 Umiłowanie przyrody było dlań rzeczą obcą; miasto opuszczał tylko wtedy, kiedy złoczyńca jako teren działania przekładał wieś nad miejskie mury. Widząc, że Holmes nie kwapi się do rozmowy, odrzuciłem natrętną gazetę, wtuliłem się głębiej w fotel i dałem folgę myślom. Naraz obudził mnie z zadumy głos mego przyjaciela.
253 Co też mogło sprowadzić o tak późnej porze nieznajomego kolegę - zastanawiałem się idąc po schodach z Holmesem. Gdy weszliśmy, podszedł ku nam jegomość blady, wysokiego wzrostu, z jasnym zarostem. Mógł mieć lat trzydzieści kilka; chorowita cera i zmęczony wygląd wskazywały wyraźnie, iż miał burzliwą młodość.
254 Po skończeniu nauk poświęciłem się licznym badaniom i mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że moja praca o patologii budziła w świecie naukowym wiele żywego zainteresowania. Do tej epoki zalicza się również moja praca z dziedziny nerwów, o której wspomniał kolega. Wszyscy mi wróżyli świetną przyszłość.
255 Musi mieć także powóz i konie, nadto zasób pieniędzy na pierwszy okres, zanim zyska rozgłos. Na to wszystko nie miałem funduszów, mało tego, mogłem na nie liczyć dopiero po dziesięciu latach wielkich oszczędności. Naraz niespodziewanie odkryły się przede mną całkiem nowe widoki. Stało się to w następujący sposób.
256 Kilka szczęśliwych przypadków i rozgłos, jaki im towarzyszył, wysunęły mnie od razu na czoło; w ciągu ostatnich dwóch lat, dzięki mnie, stal się człowiekiem bogatym. Opowiedziałem już panom całą moją przeszłość i mój stosunek do pana Blessingtona. Teraz pozostaje mi wyjaśnić, dlaczego zgłosiłem się dziś do pana, panie Holmes.
257 Zająłem się szczegółowym badaniem chorego, robiąc rutynowe notatki. Nie odznaczał się wielką inteligencją i dawał czasami odpowiedzi niejasne, niedokładne, co zresztą kładłem na karb jego nieznajomości języka. Naraz przestał odpowiadać na moje pytania, wyprężył się na krześle i utkwił we mnie nieruchomy, szklany wzrok.
258 W tym wypadku wszystko przebiegało podobnie jak w wielu innych, których byłem świadkiem. Stosowałem zawsze jeden, znakomicie działający środek. Butelka z lekarstwem była w mej pracowni na dole, zostawiłem więc chorego i zbiegłem na dół. Nie mogłem jej natychmiast znaleźć, upłynęło więc parę minut, zanim wróciłem na górę.
259 Natychmiast wpadłem do poczekalni. Syn także zniknął. Drzwi do przedpokoju były przymknięte, lecz nie zatrzaśnięte. Niedawno przyjęty lokaj nie odznaczał się sprytem. Siedział zazwyczaj na dole i wezwany moim dzwonkiem przybywał, by odprawić chorego. Tym razem nic, jak powiada, nie słyszał; wypadek pozostał zagadką.
260 Ciągnął się dosyć długo, gdyż przez ten czas wypalili cztery cygara. Młody siedział, o, tam, i otrząsał popiół o róg komody; ów trzeci chodził tam i z powrotem po pokoju. Blessington siedział prawdopodobnie w łóżku, chociaż tego na pewno utrzymywać nie mogę. Skończyło się na tym, że wywlekli go z łóżka i powiesili.
261 Połowa przestępstw w stolicy, nie wyjaśnionych i nie rozwikłanych, jest dziełem jego ręki. Jest to geniusz, filozof, myśliciel, poeta. Umysłowość nadzwyczajna. Jak omotany pająk pozostaje on w środku pajęczyny; pajęczyna jednak posiada milion rozgałęzień i drgnięcie każdego z nich on zna doskonale. Osobiście nie działa.
262 Znasz moje zdolności, Watsonie; po trzech miesiącach wytężonej pracy mogę ci śmiało powiedzieć, że spotkałem wreszcie godnego przeciwnika, przeciwnika, który dorównuje mi siłą intuicji i przewidywania. Często podziw dla jego geniuszu brał we mnie górę nad odrazą, jaką budziły w moim umyśle jego zbrodnie.
263 Sprowadziłem dorożkę z sąsiedniej ulicy, by nie trafić na podstawionego dorożkarza; następnie przeszedłem szybko przez pasaż i na jego końcu ujrzałem czarno ubranego woźnicę; wskoczyłem do powozu, a on ruszył natychmiast na dworzec. Gdy przybyliśmy na miejsce, ledwie wysiadłem, woźnica zaciął konie i zniknął mi zaraz z oczu.
264 W pewnej chwili zostałem zaczepiony przez jakiegoś włoskiego księdza, któremu pomogłem rozmówić się z tragarzem, nie mogącym ani rusz zrozumieć jego łamanej angielszczyzny, dotyczącej odesłania bagażu do Paryża. Raz jeszcze obszedłem platformę i wróciłem do wagonu; zastałem tam owego włoskiego księdza.
265 Mimo tej ciągłej czujności nie upadał na duchu. Nigdy jeszcze nie widziałem go w tak świetnym nastroju; utrzymywał, że gdyby udało mu się uwolnić świat od Moriarty'ego, nie zawahałby się ani przez chwilę zapłacić za to własnym życiem. Pozostaje mi obecnie w niewielu słowach opowiedzieć resztę smutnych wypadków.
266 Towarzyszył temu ogłuszający łoskot. Długo staliśmy na wierzchołku skały, zachwycając się tym wspaniałym widokiem. Do wodospadu prowadziła wąska ścieżka, która urywała się nad samym jego skrajem, tak że wracać trzeba było tą samą drogą. Zaledwie ruszyliśmy od wodospadu, gdy dogonił nas chłopiec z listem w ręku.
267 Holmes miał jeszcze zabawić nieco przy wodospadzie, a potem powoli udać się do Rosenlau, gdzie miałem dotrzeć do niego wieczorem. Gdy się obróciłem, odszedłszy już nieco, zobaczyłem Holmesa, opartego plecami o skałę, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, patrzącego w dół, w otchłań wodospadu. Widziałem go wtedy ostatni raz!
268 Gdy byłem już na dole, u podnóża skał, raz jeszcze obejrzałem się; wodospadu nie było widać, lecz ścieżką, wiodącą ku niemu, szedł szybko jakiś człowiek. Na jasnym tle zieleni jego postać było widać wyraźnie. Zwrócił moją uwagę tym, że szedł szybko, bez zatrzymywania się. Wkrótce zapomniałem o nim, myśląc o chorej.
269 Schodziłem dobrą godzinę, teraz, idąc pod górę, upłynęły dwie godziny, zanim dotarłem do wodospadu. W pobliżu skały leżał kij alpejski Holmesa, tuż koło tego miejsca, gdzie widziałem go ostatni raz. Na próżno wołałem przyjaciela, szukając go dookoła: jedynie górskie echo odpowiadało na moje słowa. Widok kija przeraził mnie.
270 Położyłem się na samym skraju otchłani i zajrzałem w głąb. Zapadał już zmrok, widziałem tylko pod sobą kłęby huczącej wody i nic więcej. Zawołałem, ale nie było odpowiedzi. Los jednak zrządził, że od swego przyjaciela i towarzysza otrzymałem znak pożegnalny. Mówiłem już, że kij leżał porzucony koło skały.
271 Otworzyłem ją z uczuciem żałosnej trwogi; ze środka wypadł kawałek papieru. Rozwinąłem go; był zaadresowany do mnie. Była to kartka, wydarta z notesu i zapisana ołówkiem. Trzeba oddać sprawiedliwość Holmesowi; w ostatniej chwili życia pisał równie wyraźnie i spokojnie, jak to czynił przy swym biurku.
272 Korytarz z wolna pustoszał, uczniowie znikali w klasach, cisza ogarniała szkolne mury. Jeszcze tylko grupka czwartoklasistów kręciła się w pobliżu głównych, schodów i drzwi pokoju nauczycielskiego. W miarę jak zbliżał się koniec pauzy, nieśmiała nadzieja zaczynała kiełkować w sercach myszkujących po korytarzu chłopców.
273 Aby móc je dokładnie wykonać, ważniejsze uwagi przełożonego zapisywał w notesie, do którego stale zaglądał podczas lekcji. Uczniowie doskonale wyczuwali nastawienie dyrektora oraz jego poplecznika, toteż niedwuznaczna, pełna groźby zapowiedź Krasawcewa napełniała ich obawą przed tą ostatnią w roku szkolnym lekcją geografii.
274 Chłopiec był z tego nadzwyczaj dumny. Skromne warunki materialne jego opiekunów nie pozwalały mu na zbyt wiele rozrywek. Bezpłatna nauka konnej jazdy stanowiła dla niego z wielu względów dużą przyjemność. Tomek z niepokojem rozmyślał teraz, ile kłopotu oraz zmartwienia sprawi Jurek ojcu, jeżeli nie otrzyma promocji.
275 Nadzieje chłopców spełniły się jednak tylko połowicznie; w tej właśnie chwili nauczyciel wydobył z kieszeni notes, położył go przed sobą i rozgniewany wzruszył ramionami - okularów nie znalazł. Przez jakiś czas szperał w notatniku, po czym zakrzywionym palcem zaczął wodzić po otwartym dzienniku, leżącym przed nim na stole.
276 Zadawał jedno lub dwa podchwytliwe pytania, a następnie wpisywał stopień do dziennika. Oceny odpowiedzi były bardzo surowe. Tomek i Jurek w lot zorientowali się, że nauczyciel wywołuje specjalnie tych chłopców, których rodziców podejrzewano o nieprzychylność dla Rosji. Jurek siedział posępny z opuszczoną na piersi głową.
277 Uczniowie powrócili do klasy. Ku ogólnemu zdziwieniu Tomek rozpoczął rozmowę z Pawlukiem, jak gdyby między nimi nie zaszło nic nadzwyczajnego. Przestraszony początkowo prymus rozruszał się widząc wesołość kolegi. Tomek był naprawdę w doskonałym humorze. Z całkowitym spokojem oczekiwał na rozpoczęcie się lekcji historii.
278 Chrząszcz jednak, nieczuły na prośby i zaklęcia Tomka, w dalszym ciągu nie dawał znaku życia. Gdy w końcu Tomek zaczął czynić sobie wyrzuty, iż zupełnie niepotrzebnie trudził się zbieraniem pożywienia dla niewdzięcznego owada - Pawluk naraz poruszył niecierpliwie głową. Nadzieja wstąpiła, w serce Tomka.
279 Z kolei giął się w ukłonach przepraszając rozindyczonego zwierzchnika. Oczywiście był to już koniec lekcji, ponieważ rozgniewany dygnitarz zaraz wyszedł z klasy, a za nim podążył roztrzęsiony nauczyciel. Po raz drugi tego dnia Tomek, pusząc się jak paw, przyjmował gratulacje od rozentuzjazmowanych przyjaciół.
280 Tomek pożegnał się z Jurkiem, a sam przystanął przy małym zieleńcu na środku placu Trzech Krzyży. Zaczął rozmyślać, jak ma spędzić resztę popołudnia. Powrót do domu bezpośrednio ze szkoły w tak interesująco rozpoczętym dniu nie nęcił go zupełnie. Czerwcowa, słoneczna pogoda zachęcała przecież do spaceru po mieście.
281 Pokusa była tym większa, że z placu Trzech Krzyży wystarczyło przejść jedynie przez jezdnię, aby znaleźć się w kipiących zielenią Alejach Ujazdowskich. Jeżeli nie skorzysta teraz z tak wspaniałej okazji, to potem w domu ciotka Janina, jak zwykle, wynajdzie tysiąc powodów, aby go już nigdzie nie wypuścić.
282 Jeżeli sprawozdania dzieci nie były zgodne z notatkami nauczycieli, następowała dłuższa rozprawa. Spóźniony powrót ze szkoły był tak samo oceniany i karany jak złe stopnie. Irena, Zbyszek i Witek, dzieci ciotki Janiny, przyzwyczajeni od najmłodszych lat do surowości matki, łatwiej przystosowywali się do jej wymagań.
283 Matka Tomka umarła w dwa lata po ucieczce swego męża za granicę, który jedynie w ten sposób zdołał uniknąć aresztowania przez carskich żandarmów. Ciotka Janina, pamiętając o tragedii swej siostry, więcej niż ognia obawiała się wszelkich spisków politycznych. Przecież udział w nich, w najlepszym razie, groził zesłaniem na Sybir.
284 Dlatego też spacery po mieście i nauka konnej jazdy w ujeżdżalni stanowiły dla niego szczególną pokusę. Stał teraz na placu Trzech Krzyży i rozmyślał. Jeżeli zaraz wróci do domu, będzie musiał natychmiast zasiąść do odrabiania lekcji. Później czeka go repetycja z młodszymi braćmi ciotecznymi. Same nudy!
285 Wkrótce znalazł się w Ogrodzie Botanicznym i niebawem zapomniał o kłopotach oczekujących go po powrocie do domu. Usiadł w cichym zakątku. Odurzający zapach kwiatów i miły świergot ptactwa nastrajały do przyjemnych rozmyślań. W takich chwilach ogarniała go zazwyczaj ogromna tęsknota za nieznanym niemal zupełnie ojcem.
286 Po każdym takim wezwaniu zaopatrywała dzieci w nową garderobę. Był to widomy znak, że ojciec Tomka nadesłał pieniądze. Karscy traktowali Tomka na równi z własnymi dziećmi. Jedynym wyróżnieniem były lekcje języka angielskiego, na które Tomek uczęszczał prywatnie do rodowitej Angielki osiadłej w Warszawie.
287 Postanowił przekonać się jak najprędzej o prawdziwości wróżby; pospieszył w kierunku domu. Z Alei Ujazdowskich na ulicę Mokotowską nie było zbyt daleko, wkrótce więc zatrzymał się niezdecydowanie przed bramą. Co będzie, jeśli wróżba zawiedzie? Mimo wszystko nie lubił, gdy ciotka denerwowała się na niego.
288 Nie mógł już dłużej znieść niepewności. Przebiegł przez bramę i przystanął na skraju podwórka. Spojrzał w kierunku mrocznych zazwyczaj okien drugiego piętra; ogarnął go niepokój. W saloniku paliło się jasne światło. Był to widomy znak, że w mieszkaniu wujostwa działo się coś niecodziennego. Jakże więc mogła minąć go kara?
289 Tomek stuknął go w ramię i dał na migi do zrozumienia, że chce spojrzeć przez dziurkę od klucza. Zbyszek tylko machnął ręką, by mu nie przeszkadzano. Tomek zniecierpliwiony ujął go za ucho i odciągnął od drzwi. Pochylił się, przymknął lewe oko, aby lepiej widzieć. W fotelu siedział wysoki mężczyzna.
290 Wymagało to wielu zabiegów oraz znacznych kosztów, lecz pełnomocnik ojca nie liczył się z tym zupełnie. Na perswazje wujostwa Karskich odpowiadał z uśmiechem, że utrzymanie w Trieście całej załogi statku oczekującej tylko na nich, więcej pochłania pieniędzy niż dodatkowe opłaty za przyspieszenie załatwienia formalności.
291 Ostateczne pożegnanie z dotychczasowymi opiekunami nastąpiło na dworcu warszawskim. Z wielkim wzruszeniem uściskał Tomek nadzwyczaj poważnego w tym dniu wujka Antoniego; rozpłakał się, widząc łzy w oczach ciotki Janiny. Długo żegnał się z ciotecznym rodzeństwem i Jurkiem Tymowskim, który razem z ojcem odprowadził go na dworzec.
292 W pierwszych godzinach po wyruszeniu pociągu z Warszawy z trudem mógł zrozumieć, co troskliwy Smuga do niego mówił. Siedział roztargniony i nawet nie spoglądał na współtowarzyszy podróży. Ożywił się dopiero na punkcie granicznym, gdy Smuga szepnął mu do ucha, że nieprędko już ujrzy znienawidzone mundury rosyjskich urzędników.
293 Dowiedział się, że ssaki-torbacze5, zwane również workowcami, to nie tylko długonogie, skaczące kangury. Grupa ta bowiem obejmuje liczne gatunki, wielce zróżnicowane pod względem wyglądu zewnętrznego i sposobu życia. Pośród torbaczy wyróżniają się gatunki żywiące się mięsem kręgowców, gatunki owadożerne i roślinożerne.
294 Łowcę, który bez wysiłku potrafił przez całe tygodnie tropić dzikie zwierzęta, zmógł nawał pytań czternastoletniego, ciekawego chłopca i w końcu zasnął ze zmęczenia. Mijała godzina za godziną. Smuga spał bez przerwy. Tymczasem pociąg zbliżał się do Triestu. Pasażerowie zaczęli już przygotowywać się do wysiadania.
295 Tomka ogarnął wielki niepokój. Widok twardo śpiącego Smugi nasunął mu straszliwe podejrzenie. Od najmłodszych lat interesował się przeżyciami sławnych podróżników. Wiele też wiedział już o niebezpieczeństwach czyhających na obcych lądach. Smuga dużo podróżował i wspominał mu, iż przebywał przez dłuższy czas w Afryce.
296 Oczy Tomka zaiskrzyły się radością. Chwycił ojca mocno za rękę. Wyszli z dworca na ulicę. Do hotelu pojechali konną dorożką. Zaledwie Smuga i Tomek zdążyli odświeżyć się po podróży, Wilmowski poprowadził ich na zastawiony stolikami taras. Roztaczał się stąd piękny widok na lazurowe wody Morza Adriatyckiego.
297 Ucieszył się bardzo, gdy zajęli stolik na końcu tarasu, skąd doskonale widać było część portu. Oczekując na podanie obiadu w cieniu olbrzymiego, barwnego parasola rozpiętego nad stolikiem, ojciec zaczął wypytywać syna o wszystko, co działo się w domu po jego ucieczce. Tomek opowiadał, że matka często była smutna i płakała.
298 Podczas gdy chłopiec przeżywał we śnie tyle bohaterskich przygód, ojciec jego nie mógł zasnąć przez długie godziny. Wspomnienia wywołane przybyciem syna budziły w jego sercu żal i niepokój. Życie przyniosło mu zbyt wiele trosk. Musiał porzucić najbliższą rodzinę, utracił żonę i pozostał sam na świecie.
299 Naraz Tomek zawołał coś przez sen i wtedy Wilmowski uzmysłowił sobie, że przecież jest już przy nim ten kochany chłopiec, za którym tęsknił przez długie lata. Jakże poczuł się nagle szczęśliwy, że ma go przy sobie! Pojadą teraz na wyprawę do Australii, która w jego mniemaniu nie przedstawiała szczególnych niebezpieczeństw.
300 Wilmowski przypuszczał, że sztucznie okazywana przez, syna obojętność rozwieje się na widok wspaniałego sztucera. Ku jego zdumieniu Tomek sprytnie ukrył swą obawę i wielkie zaciekawienie. Nie chcąc mu psuć przyjemności, poprosił bosmana Nowickiego, aby w dyskretny sposób nauczył go obchodzić się z bronią.
301 Przecież Tomek był dla niego cząsteczką ukochanej, dalekiej Warszawy. Toteż z powierzonego zadania wywiązał się znakomicie i teraz, mrugając porozumiewawczo do Wilmowskiego, dawał znać. że wszystko poszło jak najlepiej. Wilmowski przedstawił syna zebranym w jadalni członkom załogi, po czym wszyscy usiedli przy stole.
302 Do wyjaśnienia niepewności postanowił jeść umiarkowanie. Teraz zwrócił swą uwagę na resztę załogi. Składała się ona z przedstawicieli różnych ras i narodowości. Szczególnie spodobało mu się dwóch atletycznie zbudowanych Murzynów palaczy. Dlatego też zdecydował się rozpocząć zwiedzanie statku od kotłowni.
303 Dopiero późnym wieczorem udał się do swej kabiny na spoczynek. Szybko rozebrał się, wskoczył do łóżka i zgasił światło. Przyrzekł ojcu, że postara się zasnąć natychmiast, ale mimo najszczerszych chęci wcale nie był senny. Jakże tu można zasnąć, gdy w ciągu niedługich kilku godzin przeżyło się tyle emocjonujących wrażeń!
304 Wszyscy oni trudzili się po to, aby bezpiecznie doprowadzić statek do dalekiej Australii. Następnie przypomniał sobie cel podróży; zaczął rozmyślać, ile to przygód oczekuje go w najbliższej przyszłości. Leżał w wąskim okrętowym łóżku i przeżywał w wyobraźni olbrzymie polowanie na szybkonogie kangury i krwiożercze dingo.
305 W końcu gwar różnojęzycznych głosów oszołomił Tomka do tego stopnia, że skrył się między swych towarzyszy. Wkroczyli do dzielnicy europejskiej, zabudowanej wyższymi, schludniejszymi budynkami. Tutaj mieściły się hotele, banki i przedsiębiorstwa handlowe, a wśród rozległych ogrodów bieliły się wille bogatszych mieszkańców.
306 Jak okiem sięgnąć pokrywały je piaski i słone jeziora. Po prawej stronie, tuż przy brzegu, wzdłuż toru kolejowego prowadzącego z Port Saidu do Suezu, ciągnęły się dwa rzędy drzew. Wśród nich głównie przeważały tamaryndowce, to jest tropikalne drzewa owocowe o twardym, żółtawym pniu i jakby włochatych liściach.
307 Początkowo Tomek chłonął wzrokiem wszystko dookoła, lecz wkrótce monotonny widok wybrzeża zaczął go nużyć. Było bardzo gorąco... zrzucił więc koszulę, usiadł wygodnie na dnie łodzi, potem położył się, wsunął głowę pod ławkę i niebawem mocno zasnął ukołysany miarowym pluskiem wody uderzającej o boki statku.
308 Port Sudan nieoceniony bosman Nowicki rozpoczął dalszą naukę strzelania. Tomek trafiał już z łatwością w sam środek tarczy, wobec czego bosman zajął się sporządzaniem ruchomego celu. Mianowicie przymocował do drewnianego pułapu zaimprowizowanej strzelnicy drut i powiesił na nim blaszaną puszkę wypełnioną piaskiem.
309 Tomek nie miał czasu na dalszą rozmowę. Podczas postoju na statku panował gorączkowy ruch, który wkrótce pochłonął jego uwagę. Marynarze krzątali się po pokładzie, umocowując linami wszystkie ruchome przedmioty. Kilku członków załogi, a wraz z nimi Wilmowski i Tomek, udali się pod pokład, do pomieszczeń wielbłądów.
310 Po kilkunastu minutach Tomek powrócił na pokład, gdzie już oczekiwał na niego ojciec z dużym futerałem mieszczącym aparat fotograficzny. Po wąskim, chybotliwym pomoście zeszli na molo. Wkrótce znaleźli się na rozległym placu. Tomek poprawił na głowie korkowy hełm, aby osłonić cieniem oczy i rozejrzał się wokoło.
311 W pobliżu stało kilka dwukołowych wozów, których boki i półokrągłe budy obciągnięto matami. Pojazdy te zaprzężone były w azjatyckie rogate zebu, które jako bydło stepowe wywodzi się od tura. Tomek dowiedział się od ojca, że podobne do zebu bydło stepowe jest także spotykane w Afryce wśród wielu szczepów murzyńskich.
312 Dziwna wydała się Tomkowi wiadomość, iż w Indiach czczą zebu jako święte zwierzę, które trzymane jest w świątyniach, a zabicie go ściąga na winowajcę karę śmierci. Tu na Cejlonie posługiwano się nimi jako zwierzętami pociągowymi. Stały teraz z największą obojętnością w lejącym się wprost z nieba żarze słonecznym.
313 Dalej zauważył Tomek rząd ryksz z siedzeniami umieszczonymi między dwoma wysokimi kołami. Przy każdej z nich czuwał brązowy Syngalez. Na widok białych przybyszów wychodzących z portu, trzech krajowców podbiegło ciągnąc jednoosobowe wózki. Podróżnicy wsiedli do ryksz. Powiozły ich one w głąb miasta prostymi, szerokimi ulicami.
314 Środkiem ulic przebiegali, tupocząc bosymi stopami, usłużni kulisi i z niezwykłą zwinnością lawirowali rykszami w barwnym tłumie przechodniów. Tomek spoglądał z podziwem na smukłych Syngalezów, którzy zamiast spodni nosili spódnice, a długie, czarne włosy spinali na tyle głowy szylkretowymi grzebieniami.
315 Dalej roztaczał się cały przepych tropikalnej zieleni. Wśród rozrzuconych rzadko drzew: chlebowych, cynamonowych, goździkowych, magnoliowych i wspaniałych hebanów, widniały niezliczone drzewka: oliwkowe, cytrynowe, pomarańczowe oraz krzewy bananowe o olbrzymich liściach, ukrywających kiście dojrzałych owoców.
316 Zaledwie usiedli w głębokich, bambusowych fotelach, młody Hindus postawił przed nimi olbrzymie tace pełne wschodnich doskonałych słodyczy, owoców oraz zimnych, orzeźwiających napojów. W czasie gdy jego towarzysze rozmawiali z Anglikiem, Tomek zjadł kilka soczystych owoców, coraz to spoglądając niecierpliwie w głąb parku.
317 Tam zapewne musiał znajdować się słoń, którego mieli zabrać do Australii. Tomek nie widział dotąd egzotycznych zwierząt. Warszawa nie posiadała wówczas jeszcze ogrodu zoologicznego, w którym byłoby można oglądać najrozmaitsze okazy fauny świata. Nic więc dziwnego, że obok ciekawości nurtował go lekki niepokój.
318 Prawdziwy, żywy słoń to zupełnie co innego niż malowany obrazek czy fotografia. Po krótkiej rozmowie mężczyźni podnieśli się z foteli. Wraz z Tomkiem weszli do rozległego parku. Przy końcu wysypanej drobnym żwirem alei znajdował się starannie utrzymany trawnik. Tam w cieniu kilkusetletniego, olbrzymiego baobabu stał słoń.
319 Statek płynął całą parą na południe w kierunku równika. Upał stawał się coraz bardziej dokuczliwy, w kabinach było niezmiernie duszno, toteż podróżnicy spędzali wieczory na pokładzie. Tomek uważnie obserwował konstelacje gwiezdne widoczne z południowej półkuli. Szczególną uwagę zwrócił na pięć jasno płonących gwiazd.
320 Trzeciego dnia po opuszczeniu Colombo piękna dotąd pogoda nagle zaczęła się zmieniać. Na horyzoncie pojawiła się mała, czarna jak smoła chmurka. W atmosferze zapanowała dziwna cisza, a spokojna dotąd powierzchnia morza zaczęła się marszczyć krótką, gniewną falą. Kapitan Mac Dougal pierwszy wypatrzył szybko rosnącą chmurę.
321 Tomek trzymał się kurczowo oparcia kanapy przytwierdzonej do ściany i ze zgrozą spoglądał przez iluminator na zalewany tonami wody pokład. Wilmowski otoczył syna ramieniem, statek bowiem jak piłka przetaczał się po morzu, przybierał najdziwniejsze, nieoczekiwane położenia, zagrożony straszliwą zagładą.
322 Smugą wraz z dwoma marynarzami przesunęli przez klatkę grube bambusowe drągi, a Wilmowski przeciął nożem liny, którymi była przymocowana do uchwytów w podłodze. Woda ze zdwojoną siłą wtargnęła przez odsłonięty iluminator. Tygrys, pomrukując gniewnie, szarpał pazurami bambusowe pręty, aby wydostać się z zalewanej wodą klatki.
323 Ku swemu zadowoleniu zastał go pogrążonego w głębokim śnie. Wczesnym rankiem burza zaczęła ucichać. Wprawdzie fale przelewały się jeszcze przez statek i wiatr od czasu do czasu uderzał weń jak taranem, lecz niebezpieczeństwo minęło. Teraz dopiero część załogi, a wraz z nią i Wilmowski, udali się na zasłużony odpoczynek.
324 Szeroko otwartymi oczyma ogarnął mrożący krew w żyłach widok, nie mogąc z przerażenia wymówić ani słowa. W przeciwległym rogu strzelnicy stał blady jak płótno Smuga, a o dwa lub trzy kroki przed nim czaił się prawdziwy, olbrzymi bengalski tygrys, groźnie szczerząc białe kły. Czarne płaty przesłoniły Tomkowi wzrok.
325 Smuga przywarł plecami do ściany. Nieznacznie przesuwał się w stronę chłopca, przemawiając bez przerwy spokojnym głosem. Postanowił ocalić go za wszelką cenę. Gdy Tomek strzeli, skoczy między niego i tygrysa. Chociaż na krótką chwilę powstrzyma rozdrażnione zwierzę. Tym samym da Tomkowi możność ucieczki.
326 Tygrys musiał zauważyć manewr Smugi. Cofnął się, jakby chciał zwiększyć pole rozpędu, potem przywarował do ziemi, kilkakrotne uderzył o nią ogonem, po czym z wściekłym pomrukiem zaczął prężyć się do skoku. Nawet niedoświadczony w takich sprawach Tomek nie miał ani cienia wątpliwości, że bestia przygotowuje się do ataku.
327 Zastrzelenie tygrysa wywołało wśród załogi duże poruszenie. Przecież tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności obyło się bez tragicznych następstw. Gdyby ktoś mniej od Smugi doświadczony w obcowaniu z dzikimi zwierzętami znalazł się nieoczekiwanie sam na sam z uwolnionym tygrysem, najprawdopodobniej nie uniknąłby śmierci.
328 Spisano szczegółowy protokół zajścia; zwierzęta przed załadowaniem na statek w Colombo zostały ubezpieczone od wypadku i należało poczynić starania o pokrycie poniesionej straty. Tomek stał się bohaterem. Kapitan Mac Dougal osobiście powinszował mu celności strzału. Wilmowski był szczęśliwy i dumny z syna.
329 Dla upamiętnienia wspólnej niebezpiecznej przygody Smuga ofiarował Tomkowi upominek. Wręczył mu nowy rewolwer bębenkowy, systemu Colta, wraz z futerałem, pasem i nabojami. Tymczasem statek zbliżał się do kontynentu australijskiego. Celem podróży był Port Augusta, leżący w głębi zatoki Spencera, w południowej części Australii.
330 Uspokoił się nieco dopiero, kiedy nadeszła pora opuszczenia statku. Jako ostatnie przeniesiono na wybrzeże paki ze sprzętem obozowym oraz żywnością i różnymi przedmiotami przeznaczonymi dla członków ekspedycji, które zaraz przetransportowano na dworzec kolejowy. Tomek przybierał poważną minę, krocząc przez miasto obok ojca.
331 Ku jego zdziwieniu Port Augusta, chociaż znajdował się w tej dziwnej Australii, niczym niemal nie różnił się od widzianych uprzednio podczas podróży miast portowych. Nawet dworzec kolejowy bardzo przypominał swym wyglądem takie same spotykane w Europie. Przy wychodzeniu na peron nikt nie pytał o bilety.
332 Bez jakiejkolwiek kontroli wsiadało się do wagonu pierwszej lub drugiej klasy, a wszystkie bagaże podróżni przekazywali konduktorowi. Tomek początkowo nie mógł się jakoś z tym pogodzić. Przecież w Warszawie każdy pasażer skwapliwie pilnował swej własności. Chwila roztargnienia mogła grozić utratą walizy czy kuferka.
333 Ojciec oraz inni uczestnicy wyprawy z powodzeniem udawali się w jego ślady. Tomek zaniepokojony zaczął wątpić w pomyślne odbycie łowów w towarzystwie tak ospałych towarzyszy i dopiero odetchnął lżej spojrzawszy na Bentleya. On jeden nie spał jeszcze, jakkolwiek widać było, że ogólna senność powoli zaczyna się udzielać i jemu.
334 Tym razem płynąc na łodziach natknął się na kilkuset krajowców. Ciała ich pomalowane były w białe pasy, co oznaczało, że znajdują się w stanie wojny. Nie mógł ich wyminąć, gdyż zachowywali się wobec niego bardzo wrogo. Mimo liczebnej przewagi napastników Sturt zamierzał wydać rozkaz, aby użyto broni palnej.
335 Jeden z nich chwycił za gardło agresywnego ziomka, do którego Sturt celował w tej chwili. Odepchnął go z całej siły i tłumacząc coś długo całej gromadzie zapobiegł rozpoczęciu walki. Okazało się, że ci czterej krajowcy pochodzili z plemienia zaprzyjaźnionego uprzednio ze Sturtem. Dzięki ich pomocy mógł popłynąć dalej.
336 Ziemia pękała z gorąca, roślinność zanikała zupełnie. Sturt wraz z towarzyszami wykopali jamy, w których chronili się przed morderczymi promieniami słonecznymi. Upał był tak olbrzymi, że pod jego działaniem pękały rogowe grzebienie. W tym czasie zmarł jeden uczestnik wyprawy, a drugi, Poole, zachorował na szkorbut.
337 Tymczasem słońce chyliło się już ku zachodowi. Towarzysze podróży od dawna przestali drzemać ł na równi z chłopcem przysłuchiwali się opowiadaniom Bentleya. Nic wiec dziwnego, że Tomek ochłonął dopiero wtedy, gdy zoolog zmęczony długą rozmową zajrzał do koszyczka z zapasem żywności. Tomek także poczuł głód.
338 Było to drzewo trawiaste o grubym i na kilka metrów wysokim pniu, z którego zwieszały się wąskie, długie ostre jak noże liście. Spomiędzy nich wyrastał w górę podłużny człon spowity białym kwieciem o kształcie gwiazd. Drzewa trawiaste, jako nadzwyczaj odporne na suszę, krzewiły się nawet w skalisto-pustynnej głębi kontynentu.
339 Teraz od czasu do czasu ukazywały się na zachodnim horyzoncie sinawe pasma wzgórz. W niektórych miejscach obszary skrobu urywały się na piaszczystych wydmach. Wszędzie panowały: martwota, cisza i spiekota... Tuż przed zmierzchem za oknami pociągu rozpostarł się szeroki step, pokryty wyblakłą od słońca trawą.
340 Tomek tymczasem rozglądał się po małej, niemal pustej stacyjce. Na peronie znajdowało się zaledwie kilku chudych, mocno opalonych mężczyzn, ubranych w spodnie wpuszczone w długie buty, kolorowe koszule i miękkie, pilśniowe kapelusze z szerokimi kresami. Niezbyt wysoki, szczupły mężczyzna zbliżył się do Bentleya.
341 Jak się później Tomek dowiedział, zaprzęg z ośmiu wielbłądów mógł ciągnąć bez zbytniego wysiłku wóz z ładunkiem trzech ton, nawet przez piaszczystą pustynię. Czterech niskich krajowców o ziemistym kolorze skóry i głowach pokrytych wełnistymi włosami szybko załadowało bagaże. Łowcy wsiedli na drugi wóz.
342 Jechali przez step porosły wysoką trawą. Tomek na próżno wypatrywał drogi. Nie mógł zrozumieć, w jaki sposób można tu utrzymać właściwy kierunek? Ciemność wieczoru uniemożliwiała rozglądanie się po okolicy. Wielbłądy, kierowane wprawnymi rękami krajowców, posuwały się szybko naprzód, a łowcy urozmaicali sobie czas rozmową.
343 Nocna jazda po stepie szybko znużyła Tomka. Zasnął oparty o ramie, ojca. Zbudził się dopiero o świcie, gdy przystanęli, aby dać wytchnienie zmęczonym wielbłądom. Wokół rozpościerał się step porośnięty wysoką, pożółkłą od słońca trawą. Pod podmuchem wiatru falowała ona jak powierzchnia olbrzymiego oceanu.
344 Daleko na zachodzie rysowały się łagodne pagórki. Krajowcy wyprzęgli wielbłądy, a łowcy rozłożyli namiot i sporządzili naprędce śniadanie. Po krótkim wypoczynku ruszyli w dalszą drogę. Niemal przed zachodem słońca ujrzeli zabudowania. Niskie ogrodzenie otaczało parterowy domek z ocienioną werandą oraz resztę budynków gospodarskich.
345 Wróciłem do domu, aby poprosić pana Smugę o pozwolenie, ale wszyscy jeszcze mocno spali. Zabrałem trochę konserw i sucharów. Wydawało mi się, że o tak wczesnej porze ci chłopcy mogą. być głodni. Nie zapomniałem również o koniecznej ostrożności. Zabrałem sztucer i dopiero wtedy udałem się w kierunku Australijczyków.
346 Nie chciałem oddalać się zbytnio od domu. Usiadłem więc na ziemi, otworzyłem puszkę z konserwami. Zacząłem jeść. Wtedy oni powoli zbliżyli się do mnie i obstąpili kołem. Poprosiłem, aby zjedli ze mną śniadanie. Niektórzy z nich znali sporo słów angielskich, więc wkrótce wywiązała się między nami pogawędka.
347 Clark bowiem nie szczędził znacznych wydatków pieniężnych na ogrodzenie płotem z drucianej siatki najlepszych obszarów, aby w ten sposób zabezpieczyć owce przed napaściami dzikich psów dingo i jednocześnie zapobiec inwazji króliczej. Drapieżne dingo łatwiej było utrzymać w ryzach, urządzając na nie od czasu do czasu polowania.
348 Ponadto pomysłowy hodowca skupował od krajowców koczujących wokół farmy skórki królicze, które potem, z pewnym nawet zyskiem, odsprzedawał handlarzom. Dzięki temu dość skutecznie zapobiegał rozprzestrzenianiu się plagi szkodliwych małych gryzoni. Urządziwszy się praktycznie, nie musiał poświęcać hodowli wiele czasu.
349 Obecnie powrót pracowników z objazdu z pomyślnymi wieściami umożliwił mu wzięcie udziału w przygotowaniach do wielkich łowów, które dla niego stanowiły przyjemną rozrywkę. Przede wszystkim opracowano plan działania. Wilmowski zakupił od Clarka kilka koni do jazdy wierzchem oraz inne do ciągnienia wozów podróżnych.
350 Według zapewnień Clarka, był to mądry i wytrzymały wierzchowiec. W myśl ułożonego planu łowcy postanowili jak najszybciej rozejrzeć się w okolicy, wybranej przez tropiciela na teren polowania. Nazajutrz o wschodzie słońca Wilmowski, Smuga, Bentley i Tomek gotowi byli do wyruszenia na wycieczkę rozpoznawczą
351 Szybko objuczono jednego konia sprzętem obozowym oraz zapasem żywności, po czym łowcy dosiedli wierzchowców. Tomek we wszystkim starał się naśladować dorosłych mężczyzn. Nie okazywał więc swego niezwykłego podniecenia. Z jak największą powagą przytroczył do łęku siodła sztucer, a następnie wskoczył na pony.
352 Jeźdźcy spojrzeli we wskazanym kierunku. W odległości około dwustu metrów ujrzeli żółtoczerwone sylwetki zwierząt, których powolny chód sprawiał wrażenie ciężkiego, niezdarnego utykania. Dziwne stwory jeszcze nie zwietrzyły zbliżających się pod wiatr ludzi. Bentley ruchem ręki nakazał towarzyszom milczenie.
353 Za jego przykładem przynaglili konie: ruszyli galopem. Wkrótce znacznie przybliżyli się do żerującego stada. Widać już było wyraźnie charakterystyczną budowę zwierząt, których tułowia stawały się od przodu ku tyłowi coraz grubsze. Od razu też spostrzegało się silny rozwój tylnych nóg, w porównaniu z piersiami i szczupłą głową.
354 Odwróciło swój łebek, przypominający nieco głowę jelenia, a jednocześnie głowę zająca, w kierunku jeźdźców po czym błyskawicznie zaczęło uciekać dużymi skokami. Na to jakby hasło wszystkie zwierzęta pomknęły w step. Teraz uwidoczniły dalsze charakterystyczne cechy swej budowy i oryginalnego poruszania się.
355 Czas szybko upływał na ciekawej dla wszystkich rozmowie. Ani spostrzegli, jak zbliżyli się do skalistego pogórza, rozciętego na wprost nich szerokim wąwozem. Tony tam właśnie skierował swego wierzchowca. Łowcy udali się za nim. Musieli przyznać, że krajowiec wywiązał się doskonale z powierzonego mu zadania.
356 Postawiła obok niego blaszankę, robiąc wymowny ruch ręką. Teraz Tony napoił kolejno konie, a gdy ugasiły pragnienie, powrócił do łowców spoglądając wyczekująco w kierunku szałasów. Niebawem kilku krajowców zbliżyło się do białych myśliwych. Omówienie wynagrodzenia dla krajowców za udział w łowach nie zajęło wiele czasu.
357 Wilmowski zobowiązał się dać im pewną ilość zapasów żywności, a ponadto kilka siekier, noży i innych przedmiotów codziennego użytku. Odmówił jedynie dostarczenia alkoholu, ofiarowując w zamian żywe kangury, które pozostaną w kotlinie po dokonaniu selekcji. Ostatecznie krajowcy zgodzili się na tę propozycję.
358 Jednocześnie zobowiązali się natychmiast wysłać tropicieli w poszukiwaniu większego stada kangurów. Ustalono, że polowanie rozpocznie się za dwa dni. Po powrocie do farmy łowcy zastali już zmontowane dwa długie, lekkie wozy przywiezione w częściach ze statku. Były one kryte brezentem, obciągniętym na bambusowych pałąkach.
359 Po kilku próbach zamykania gardzieli wąwozu, słupy zamaskowano zielenią. Było to wskazane ze względu na płochliwość kangurów, aby zbyt wcześnie nie spostrzegły niebezpieczeństwa. Wkrótce wszystkie przygotowania zostały ukończone. Teraz należało jedynie oczekiwać na krajowców biorących udział w polowaniu. Nie sprawili zawodu.
360 Tomek przyłączył się do swych towarzyszy idących powitać Australijczyków w ich obozowisku. Pragnął bliżej przyjrzeć się wspaniałym australijskim myśliwym, przed których wzrokiem, według powszechnie panującej opinii, żadne nawet najmniejsze stworzenie żyjące w pustynnych stepach nie potrafiło ukryć swoich śladów.
361 Ich ziemistoczarne ciała pokrywały szerokie blizny pochodzące z prymitywnego tatuażu. Pomalowani byli w białe pasy na znak gotowości do walki i łowów. Najwięcej upodabniały ich lekko wydłużone głowy pokryte czarnymi, połyskliwymi, gęstymi włosami, nosy wąskie u nasady, a szerokie w nozdrzach oraz małe oczy i grube wargi.
362 Ubranie krajowców stanowiły wiązki traw przymocowane do sznurków opasujących biodra. Myśliwi uzbrojeni byli w długie dzidy, bumerangi oraz tarcze. Wyglądali wojowniczo i dziko, czego nie łagodziły nawet przyjazne uśmiechy, pojawiające się na ich twarzach na widok białych. Myśliwi przyprowadzili z sobą kilka starszych kobiet.
363 Zgodnie z przewidywaniem wodza krajowców, zwiadowcy zjawili się w obozie jeszcze przed zachodem słońca. Według ich relacji, w odległości około pół dnia drogi na północny wschód od obozu, popasało duże stado kangurów w pobliżu małego źródełka, nie należało się więc obawiać, aby zbyt szybko zmieniło miejsce żerowania.
364 Tomek, ku swemu zadowoleniu, został przydzielony do grupy Bentleya. Miała ona najdłuższą drogę do przebycia i pierwsza rozpoczynała łowy. Wyruszyła też w drogę zaraz po północy, aby o świcie znaleźć się już na wyznaczonym miejscu. Grupa ta składała się z dwunastu jeźdźców i kilkunastu pieszych krajowców.
365 Konie uwiązane na arkanach puszczono na trawę. Łowcy usiedli na ziemi, aby posilić się i odpocząć przed polowaniem. Tomek nie mógł wprost doczekać się końca nocy. Bentley zachęcał go do drzemki, lecz mimo kilkakrotnych usiłowań nie zdołał zasnąć. Po raz pierwszy miał wziąć udział w wielkich łowach na dzikiego zwierza.
366 Mały kangurek interesował się już światem zewnętrznym. Wychylał łebek, poruszał zabawnie mordką i uszami, a kiedy Tomek machał do niego ręką, znikał natychmiast, wystraszony, w worku matki. Pewnego dnia Tomek wszedł do zagrody. Kangurzyca stanęła w rogu wyprostowana, opierając się na dwóch tylnych łapach i grubym ogonie.
367 Bosman i Tomek kolejno przyglądali się przez lornetkę oryginalnym ptakom. Stadko składało się z pięciu dorosłych okazów i czterech młodych. Wysokość jedynego w stadku samca wynosiła około stu siedemdziesięciu centymetrów, natomiast samice były nieco niższe. Posiadały matowobrunatne i żółtawe upierzenie.
368 Do tych spostrzeżeń Tomka, Bentley jako zoolog, dodał, że nogi emu zakończone są trzema palcami, z których najkrótszy jest zewnętrzny, a wszystkie kończą się silnymi pazurami. Najwięcej zaciekawienia wzbudziły w Tomku młode pisklęta. Musiały być bardzo żarłoczne, ponieważ bez przerwy buszowały wśród trawy za pożywieniem.
369 Wilmowski, Smuga i Bentley zajęli się przetransportowaniem kilkunastu kangurów do farmy. Mimo zakończenia łowów na kangury nie zlikwidowali obozowiska w pobliżu wąwozu pułapki, ponieważ mieli zamiar wykorzystać je w czasie późniejszych polowań. Właśnie Tomek, bosman i Tony powrócili z codziennej, porannej przejażdżki.
370 Mac Arthur doradzał zawrócić, lecz Strzelecki nie chciał zgodzić się na to ze względu na brak zapasów żywności i wody. Według niego, jedynie nieustanny marsz na południe mógł uratować ich od zagłady w morderczym skrobie. Dziad mój poparł zdanie Strzeleckiego, ponieważ wierzył w jego, nieomylny dotychczas, instynkt podróżniczy.
371 Dwudziestego czwartego dnia marszu z trudem już mogli torować sobie drogę. Niskie krzewy nie dawały cienia, a spieczona przez słońce, spękana ziemia tworzyła niezliczoną ilość pułapek dla utrudzonych nóg wędrowców. Członkowie wyprawy byli tak osłabieni, że niektórzy z nich prosili, aby pozostawiono ich własnemu losowi.
372 Strzelecki zmuszał wszystkich do największego wysiłku, twierdząc, że skrob skończy się wkrótce. Rankiem dwudziestego szóstego dnia marszu jeden z krajowców zatrzymał się nagle. Wyciągnął swą wychudzoną szyję, otwartymi szeroko ustami zaczął wdychać suche, palące powietrze. Strzelecki chwycił go pod ramiona.
373 Ku swej wielkiej radości Strzelecki stwierdził, że gorący i suchy dotąd wiatr zawiera teraz więcej wilgoci. Zbliżali się do wybrzeża. Zabójczy skrob kończył się. Natychmiast poinformował o tym towarzyszy. Pokrzepieni nadzieją znów ruszyli na południe. Skrob stawał się rzadszy, lecz byli zbyt wyczerpani, aby przyspieszyć kroku.
374 Gdy nadeszła noc, położyli się na spieczonej żarem ziemi. Głód i pragnienie nie pozwoliły im zasnąć. Leżeli obok siebie w grobowej ciszy pustkowia, wpatrując się zamglonym wzrokiem w gwiazdy błyszczące na niebie. Wówczas, po raz pierwszy od kilku tygodni, usłyszeli wycie dingo... Bentley przerwał opowiadanie.
375 Tomek nie mógł nadziwić się, że cała praca poszła tak sprawnie. Najpierw wydobyli sieć z omotanymi nią drapieżnikami. Potem Wilmowski ostrożnie rozchylił rzemienie, wtedy Smuga błyskawicznie opasał arkanem pysk szczerzący kły. Pętla zacisnęła się na grubej szyi psa. Mimo gwałtownego oporu wpakowano go do klatki.
376 To gorący wiatr gnał z głębi lądu całe chmury drobniutkiego, czerwonawego pyłu. Zaledwie burza piaskowa dopadła obydwóch niefortunnych łowców, natychmiast pojęli grozę swego położenia. Drobny pył oślepiał wierzchowce, zasypywał jeźdźcom oczy, wdzierał się do nosów, uszu, przenikał przez ubranie do ciała.
377 Bosmana ogarnął straszny niepokój. Na morzu czuł się, jak u siebie w domu. Wiedział, co należy czynić w czasie sztormu, potrafił walczyć z cyklonami i tajfunami, lecz nie orientował się zupełnie, w jaki sposób uchronić siebie i chłopca przed straszliwym pyłem niesionym przez wiatr z Centralnej Australii.
378 Wytarł starannie chustką obolałe oczy, po czym owinął koszulą własny karabin i broń Tomka, aby zabezpieczyć je w ten sposób przed wszędzie wdzierającym się czerwonym płynem. Po dokonaniu tego legł na rozgrzanej ziemi. Zaczął rozmyślać o nieprzyjemnej sytuacji, w jakiej znalazł się razem z chłopcem, powierzonym jego opiece.
379 Ułożyły się na ziemi przy ścianie parowu, chroniąc głowy przed natarczywym pyłem. Łowców również dręczyło pragnienie. Manierki Tomka były już dawno opróżnione, a bosman miał w swojej zaledwie szklankę herbaty z rumem. Od czasu do czasu nakłaniał chłopca do wypicia kilku kropel, lecz sam nie zaglądał do niej już od wielu godzin.
380 Leżeli więc, rozmyślając, ile to zamieszania musiała spowodować ich niefortunna wycieczka. Obydwaj byli przekonani, że burza piaskowa zmusiła również i Wilmowskiego do przerwania polowania. Do tej pory z pewnością powiadomiono go już o ich nieobecności na farmie. Nie ulegało wątpliwości, że natychmiast zarządził poszukiwania.
381 Wkrótce jednak bryzgający potokami wody, silny wiatr stawał się trudny do wytrzymania. Należało poszukać odpowiedniejszego schronienia. Po omacku ruszyli przed siebie, ślizgali się po nagle rozmiękłej ziemi, przewracali, aż w końcu przycupnęli za dużym głazem, który chociaż trochę osłaniał od bezpośrednich uderzeń nawałnicy.
382 Zbudzili się jeszcze przed południem. Chociaż słońce prażyło niemiłosiernie, zaraz przygotowali się do drogi. Bosman związał obydwa siodła arkanem i zarzucił je sobie na plecy, Tomek natomiast podjął się nieść broń. Tak obładowani wyszli z parowu na step. Bez chwili wahania udali się wzdłuż łańcucha pagórków na południe.
383 Z zaciekawieniem obejrzał zdjęcie zabitego tygrysa i Tomka na słoniu, z uwagą przysłuchiwał się opowiadaniu o ucieczce koni w czasie burzy. Na zakończenie rozmowy Tomek poprosił o zapas żywności oraz o pozwolenie na odpoczynek w obozie. Krajowiec odszedł do grupki mężczyzn uzbrojonych w dzidy, bumerangi oraz grube maczugi.
384 Wkrótce znaleźli się na stepie. Po zaspokojeniu głodu wędrówka stała się trochę mniej uciążliwa. Na skutek nocnej ulewy ziemia rozmiękła, spalona przez słońce trawa niemal w oczach nabierała żywej, zielonej barwy. Bosman Nowicki zatrzymywał się co pewien czas. Uważnym wzrokiem spoglądał na przebytą już drogę.
385 Wydawało mu się, że w pewnej odległości dostrzega kilka czarnych postaci postępujących za nimi. Przyśpieszył więc kroku, z niepokojem rozmyślając o nadchodzącej nocy. W godzinach popołudniowych zarządził krótki wypoczynek na małym pagórku, skąd wygodniej było rozejrzeć się po okolicy. Bosman miał doskonały wzrok.
386 Do obozu dotarli późną nocą. Tomek, pokrzepiony drzemką w czasie jazdy na koniu, postanowił nie kłaść się spać przed powrotem ojca. Nie musiał długo czekać. W niecałą godzinę później wrócił do obozu Wilmowski wraz z Bentleyem. Wilmowski cieszył się szczęśliwym zakończeniem niebezpiecznej przygody syna.
387 Wszyscy zasiedli wokół ogniska do wieczerzy. Tomek jeszcze raz opowiedział przebieg niefortunnego polowania na emu. Rozweselili się, słuchając zabawnych komentarzy Smugi, toteż nic dziwnego, że niemal o świcie udali się na zasłużony odpoczynek. Tomek przebudził się dopiero około południa. Usłyszał ożywione głosy w obozie.
388 Towarzysze jego załadowywali skrzynie z emu na wozy. Natychmiast zapomniał o zmęczeniu. Pobiegł przyjrzeć się strusiom. Zajrzał do jednej z klatek. Olbrzymie ptaszysko spojrzało na niego wielkimi, wyłupiastymi oczami, przebierając jednocześnie nogami jak baletnica. Za chwilę wozy wyruszyły w drogę do farmy.
389 Przy świetle księżyca Wilmowski podzielił jeźdźców na dwie grupy. Jedna z nich, jadąc skrajem buszu, miała dotrzeć do wodopoju, druga otrzymała polecenie przeprawienia się na sąsiedni brzeg strumyka, by po zatoczeniu koła, osaczyć kangury i uniemożliwić im ewentualną ucieczkę. Tomek, wraz z ojcem, należał do drugiej grupy.
390 Dosiedli wierzchowców. Z miejsca ruszyli z kopyta w kierunku wodopoju. W przeciągu kilku minut byli już przy strumyku, na którego przeciwległym brzegu pasły się trzy duże kangury. W porównaniu z uprzednio schwytanymi mogły uchodzić za olbrzymy. Zaskoczone widokiem jeźdźców stanęły na tylnych łapach w niemym zdziwieniu.
391 Od strony buszu rozległ się donośny krzyk. To druga grupa jeźdźców ruszyła w kierunku kangurów, które w tej chwili zaczęły panicznie uciekać. Biegły ociężale po nocnej, obfitej uczcie, podczas gdy wypoczęte konie mknęły jak strzały wypuszczone z łuku. Łowcy szybko zbliżyli się do kangurów, osaczając je półkolem.
392 Trzech najbliższych łowców pospieszyło Smudze z pomocą, a reszta pomknęła za uciekającymi kangurami. Dwa olbrzymie szare kangury w obliczu groźnego niebezpieczeństwa wykazały wiele odwagi. Kiedy ujrzały klęskę swego towarzysza, pierzchły w przeciwne strony, zmuszając tym samym pościg do rozdzielenia się również na dwie grupy.
393 W końcu kangur zorientował się, że nie zdoła umknąć prześladowcom. Wilmowski z rozmachem rzucił lasso. Czujne zwierzę pochyliło się w tej chwili w olbrzymim skoku, zdradziecka pętla prześliznęła się tylko po jego grzbiecie. Teraz kangur śmignął przed koniem Wilmowskiego i pobiegł w kierunku pobliskiego lasu.
394 Taki sam los spotkał kangura schwytanego przez Smugę. Łowcy powrócili do obozu. Resztę dnia spędzili na omawianiu planu na najbliższe dni. Wieczorem, wkrótce po ułożeniu się do snu, usłyszeli tętent konia. Wszelkie odwiedziny na australijskich bezdrożach należą do rzadkości, toteż zaintrygowani zerwali się z posłań.
395 Tomek pozostał w domu z matką nieszczęsnej dziewczynki. Pani Allan krzątała się w kuchni przygotowując obiad dla uczynnych sąsiadów. Była przemęczona, podenerwowana i prawie zrozpaczona zaginięciem córeczki. Tomek zachowywał się cichutko, wreszcie wyszedł przed dom. Usiadł na ławce stojącej pod rozłożystym drzewem.
396 Oczywiście początkowo przedmiotem tych rozmyślań była zaginiona Sally. Wkrótce jednak uwagę jego zwróciły papugi napełniające wrzaskiem pobliskie zarośla. Fruwały swawolnie z gałęzi na gałąź, błyskając pomiędzy listowiem różnokolorowymi piórkami. Tomek przyglądał się barwnym krzykaczom fruwającym wśród krzewów.
397 Małe i duże papugi były takie wesołe, wyglądały tak ślicznie, że zaczął się zastanawiać, w jaki sposób mógłby obejrzeć je z bliska, nie łamiąc danego słowa. Rozglądając się dokoła, zupełnie nieoczekiwanie ujrzał opodal zabudowań farmy psią budę, a przed nią leżącego młodego psa patrzącego w jego kierunku.
398 Nagle pies powstał na cztery łapy, machając przyjaźnie ogonem. To właśnie podsunęło Tomkowi pewną myśl. Przecież mógłby z nim pospacerować obok zarośli. Wtedy przyjrzałby się śmiesznym papużkom, a jednocześnie byłby bezpieczny mając przy sobie takiego opiekuna. Pobiegł do domu, aby uzyskać zgodę pani Allan.
399 Nie namyślał się dłużej. Zabrał swój sztucer z werandy, po czym wybiegł na podwórze. Pies powitał go machnięciem ogona, jak dobrego znajomego. Tomek odwiązał smycz. Obydwaj pobiegli ochoczo w kierunku zarośli. Zaledwie znaleźli się na skraju buszu, Tomek zaraz przestał rozmyślać o danym ojcu przyrzeczeniu.
400 Pstrokate, zabawne ptaki pochłonęły go całkowicie. W pierwszej chwili uwagę jego przyciągnęły papużki faliste, których parkę już widział w Warszawie u Jurka Tymowskiego. Musiał przyznać, że na swobodzie miały one jeszcze więcej swoistego wdzięku niż tamte w niewoli. Stadko składało się z kilkudziesięciu sztuk.
401 Trudno byłoby opisać wszystko, co nastąpiło później. Mężczyźni na czele z panią Allan podbiegli do dzieci. Pani Allan omal nie udusiła Tomka tuląc go mocno do piersi, a pan Allan bardzo wzruszony uściskał serdecznie jego dłoń. Tomek z trudem panował nad własnym podnieceniem. Ogromna radość i duma rozpierały mu piersi.
402 Allanowie przyłączyli się do swych uczynnych gości, którzy w skupieniu słuchali opowiadania Tomka. Należy przyznać, że nie zataił on zasług Dingo w odnalezieniu Sally. Wychwalał jego niezwykłą mądrość, a tymczasem pies nie odstępował go ani na chwilę. Położył się przy nim na ziemi i wywiesiwszy różowy ozór, spoglądał na niego.
403 Tomek coraz bardziej zakłopotany milczał uparcie. W ogóle nie był pewny, czy wypada prosić o jakąkolwiek pamiątkę. Wprawdzie chciał zaimponować dziewczynce ofiarowując jej fotografię, na której tak wspaniale wyglądał na prawdziwym słoniu, lecz nie przewidział, że taki w rzeczywistości drobiazg sprawi mu tyle kłopotu.
404 Z niezmiernym żalem pomyślał, dlaczego to w Australii nie ma na przykład trzęsienia ziemi? Gdyby w tej chwili dom zadrżał w posadach, Sally i wszyscy inni na pewno zapomnieliby o upominku. Dom jednak nie miał zamiaru zapadać się w ziemię, natomiast uparta Sally wpatrywała się w niego błyszczącymi z podniecenia oczyma.
405 Allan z żoną odeszli do jadalni. Dzieci znów rozpoczęły ciekawą dla nich rozmowę. Czas szybko schodził. Dopiero późnym wieczorem łowcy powrócili do swego obozu. W ciągu następnych dwóch dni Tomek jeszcze dwukrotnie odwiedził Sally, która tak go polubiła, że gdy nadeszła w końcu chwila pożegnania, rozpłakała się serdecznie.
406 Drzewa te nie zrzucały ha zimę swych liści, natomiast corocznie odpadała z nich martwa kora, która zwisała z pni długimi, jasnymi płatami; poruszana podmuchami wiatru wydawała niepokojący szelest. Tomek poweselał nieco, gdy wśród nie znanych mu roślin uśmiechnęła się do niego czerwienią zwykła leśna poziomka.
407 W pierwszym rzędzie wykazał w pełni swe niezwykłe zdolności łowieckie. Z łatwością odnajdywał niewidoczne dla innych tropy zwierząt, wskazywał ścieżki, którymi zazwyczaj chodziły. Przed jego bystrym wzrokiem nie mogły ukryć się nawet ślady pozostawione na korze drzewnej przez maleńką pałankę australijską.
408 Za pomocą sznura oraz siekierki mógł piąć się na pnie wysokich eukaliptusów, a palcami nóg z największą łatwością podnosił z ziemi wszelkie przedmioty. Tony doskonale znał zwyczaje różnych zwierząt. Wiedział również, w jaki sposób należy urządzać na nie pułapki. Chętnie wtajemniczał towarzyszy w arkana łowieckie.
409 Po kilkunastu wypadach, w czasie których wynajdywali legowiska zwierząt, Tomek umiał już obrać właściwy kierunek orientując się po układzie liści drzew i rozróżniał nawet ślady niektórych zwierząt. Z każdym dniem coraz bardziej przywykał do buszu, śmiejąc się z swych uprzednich obaw przed zabłądzeniem.
410 Łowy na małego zwierza nie wymagały jednorazowego udziału większej liczby myśliwych. Za radą Bentleya utworzono cztery grupy łowieckie, dla których Tony układał oddzielne plany polowań. Poszczególne wyprawy wyruszały na łowy tak w dzień jak i w nocy, ponieważ niektóre zwierzęta wychodziły na żer dopiero po zapadnięciu zmroku.
411 Dzięki starannym, drobiazgowym przygotowaniom niemal każdy wypad kończył się pomyślnie. Zbudowane zawczasu klatki zapełniały się stopniowo różnymi okazami fauny australijskiej. Były to dla Tomka wymarzone łowy. Nie spotykane na innych kontynentach czworonogi przeważnie nie stanowiły dla człowieka większego niebezpieczeństwa.
412 W przeciwieństwie do kolczatek dziobaki przystosowane do życia podwodnego i naziemnego były znacznie mniej liczne i żyły jedynie na błotnistych brzegach spokojnych i czystych rzek w południowo-wschodniej Australii i Tasmanii. Schwytane do niewoli ginęły po kilkunastu dniach. Już sam wygląd kolczatek budził ciekawość Tomka.
413 Koala na niższej gałęzi wcale nie zwracał uwagi na Tomka, który bez przeszkód dotarł blisko do niego. Teraz zdjął z ramienia sznur i zgrabnym ruchem zarzucił pętlę na kark koala. Początkowo niedźwiadek opierał się łapami o pień drzewa, lecz gdy młody łowca zacisnął pętlę, dał się ująć bez dalszego sprzeciwu.
414 Na wieść o schwytaniu koala wszyscy uczestnicy ekspedycji powybiegali z namiotów. Chcieli jak najprędzej przyjrzeć się puchatkom, które do złudzenia przypominały dziecięce pluszowe misie-zabawki. Długość ciała każdego niedźwiadka osiągała około sześćdziesięciu centymetrów, a wysokość w kłębie dochodziła do trzydziestu.
415 Dotychczasowy wynik łowów wprawiał uczestników wyprawy w doskonały nastrój, mimo że upały stawały się coraz bardziej dokuczliwe. Nawet podczas nocnych polowań nie zaznali ochłody. Nic więc dziwnego, że wszyscy niecierpliwie oczekiwali na wypad w pobliskie góry, o znacznie niższych temperaturach dnia i nocy.
416 Na jego ustach czaił się wiele mówiący uśmiech. Dwaj marynarze pozostawieni w obozie mieli zbyt dużo zajęcia, aby mogli poświęcić więcej uwagi chłopcu, korzystającemu zawsze z dużej swobody. Żaden z nich nie oponował, gdy Tomek oświadczył, że zamierza urządzić małą wycieczkę. Wkrótce ze sztucerem pod pachą opuścił obozowisko.
417 Tomek od wielu już dni miał ochotę na samodzielną wycieczkę. Doświadczenie nabyte podczas wędrówek z Tonym po buszu wyrobiło w nim pewność siebie, czekał więc jedynie okazji, by zrealizować swój plan. Według zapewnień Bentleya znajdowali się teraz na terenach badanych kilkadziesiąt lat temu przez Strzeleckiego.
418 Miał on przestrzelone na wylot lewe ramię, ale na szczęście rana nie była zbyt groźna. Wkrótce odzyskał przytomność. Zaledwie ojciec nałożył mu opatrunek, buszrendżerzy związali obydwóch jeńców powrozami. Teraz rozpoczęli gorączkowe poszukiwania złota. O'Donellowie przyglądali się im w ponurym milczeniu.
419 Tyle trudu włożyli w wydobycie złotego piasku, na który przypadkiem natrafili na dnie górskiego strumienia, a teraz musieli wszystko utracić za cenę życia. Jeśli dobrowolnie nie oddadzą swej własności, bandyci zabiją ich bez skrupułów. Nie mieli nawet pewności, czy nie zginą po zaspokojeniu żądań buszrendżerów.
420 Buszrendżerzy ułożyli się do snu. Mieli czuwać na zmianę i podsycać ogień. Pierwszy pełnił wartę drab o ospowatej twarzy. Usiadł na skalnym bloku. Czujnym wzrokiem przepatrywał obóz oraz ciemną gardziel parowu. Tomek obserwował go uważnie, nie wykonując najmniejszego ruchu. Następny wartownik był równie czujny.
421 Tomek wahał się. Czy mógł odmówić pomocy nieszczęśliwemu poszukiwaczowi złota? W odblasku żarzącego się ogniska zobaczył jego błagające oczy, z których teraz, na zoraną bruzdami zmarszczek twarz, spływały łzy. Zrozumiał, ze widok tych oczu prześladowałby go do końca życia. Szybko powziął postanowienie.
422 W tej chwili coś ciepłego otarło się o jego nogi. Głuche, gniewne warknięcie przeszło w skowyt. Zaledwie Tomek ujrzał swego Dingo, który odgrodził go od bandyty, nadzieja wstąpiła w jego serce. Pojawienie się psa było dowodem, że pomoc musiała być już blisko. Tymczasem Dingo przysiadł na tylnych łapach.
423 Jego prawa dłoń wolno opadała na biodro ku rękojeści rewolweru. Nie zwracał uwagi na to, że lufa sztucera uniosła się na wysokość jego piersi. Nagle rozległ się przeciągły świst. Jakiś ciemny przedmiot upadł na ziemię tuż obok ogniska, odbił się od niej i zatoczywszy krótki łuk w powietrzu, uderzył Cartera w skroń.
424 Bandyta ciężko osunął się na ziemię. Zanim zdumieni buszrendżerzy zdołali chwycić za broń, dwóch ludzi zeskoczyło z bloku skalnego w sam środek obozowiska. Tomek poznał ich natychmiast. Byli to Tony i Smuga. Tony rzucił się na wartownika dobywającego rewolweru. Zwarli się w uścisku, potoczyli na ziemię.
425 Chłopiec spał głębokim snem; Smuga przerwał swe rozmyślania. Postanowił oszczędzić Tomkowi przykrego widoku rozrachunku z buszrendżerami, dlatego też zdecydował się pozostawić śpiącego chłopca w parowie pod opieką rannego młodego poszukiwacza złota i powrócić po niego już po odwiezieniu bandytów do najbliższego osiedla.
426 W ten sposób chłopiec znów pozostał w obozie z dwoma marynarzami i oczekiwał powrotu ojca. Cierpliwość jego była wystawiona na długą próbę. Polowanie przeciągało się; łowcy przebywali poza obozem sześć dni. Tomek pierwszy dojrzał powracających. Dosiadł pony i wyruszył im na spotkanie. Wkrótce mocno uściskał ojca.
427 Najbliższe dni łowcy spędzili bardzo pracowicie. Przygotowywali klatki dla zwierząt i gromadzili zapasy pożywienia. W końcu przygotowania do drogi zostały ukończone. Pewnego dnia o świcie zwinęli obóz i ruszyli na południe. Ze względu na dużą liczbę złowionych zwierząt mogli posuwać się naprzód bardzo powoli.
428 Zatrzymywali się co pewien czas na dłuższe wypoczynki. Częste oczyszczanie klatek oraz gromadzenie żywności pochłaniało wiele czasu, lecz dbałość o higienę zwierząt przynosiła dobre wyniki. Czworonożni więźniowie czuli się w niewoli prawie znośnie. Niektóre zwierzęta zdążyły się już nawet zaprzyjaźnić z łowcami.
429 Nadchodził koniec listopada. Upał dawał się podróżnikom mocno we znaki. Wilmowski z niepokojem czekał na najgorętszy w Australii miesiąc lata, który miał rozpocząć się już za kilka dni. Nieliczne rzeczki napotykane u podnóża wzgórz wysychały coraz bardziej, trawa żółkła niemal w oczach, a ziemia twardniała i pękała z gorąca.
430 W końcu, po nadzwyczaj męczącej jeździe, wyprawa dotarła do brzegu rzeki. Według Bentleya była ona jednym z dopływów Murrayu. O dwa dni jazdy w dół rzeki znajdowała się stacja kolejowa. Tym samym zaopatrzenie w wodę było już zabezpieczone. Ze względu na zmęczenie koni ciągnących wozy Wilmowski zarządził kilkudniowy postój.
431 Po dokonaniu zamiany oraz załadowaniu na statek zwierząt schwytanych w ciągu ostatnich tygodni wyprawa miała wyruszyć z Melbourne do Europy. Łowcy musieli jakiś czas zatrzymać się w Melbourne, rodzinnym mieście Bentleya. Zoolog cieszył się z tego. Polubił swych nowych polskich przyjaciół i pragnął ich przedstawić swej matce.
432 Zaraz też ułożyli się do snu, aby należycie wypocząć przed drogą. Zaledwie zajaśniał dzień, Tony zaczął pakować sprzęt obozowy, a Wilmowski, Smuga, Bentley i Tomek udali się nad rzekę, aby sprawdzić wynik łowów na dziobaki. Po wydobyciu sieci z wody ujrzeli w niej dwa dziwne zwierzątka porośnięte gęstą brązową sierścią.
433 Każde z nich nie przekraczało długości sześćdziesięciu centymetrów łącznie z krótkim ogonkiem. Tomek stwierdził, że zamiast pysków miały one, tak jak już słyszał uprzednio od Smugi, szerokie, skórzaste dzioby podobne do kaczych, a palce ich bardzo krótkich nóg połączone były dobrze rozwiniętą błoną pływną.
434 Aż do zachodu słońca jechali prosto na wschód. Następnego dnia o świcie ruszyli w dalszą drogę. Upał stawał się coraz dotkliwszy. Odetchnęli z ulgą, gdy około południa poczuli ożywczy, chłodny wiatr, wiejący od pobliskiego już, wysokiego łańcucha górskiego. Wkrótce wjechali w dolinę wijącą się między łagodnymi wzgórzami.
435 Nasi podróżnicy zatrzymali się na nocleg na brzegu strumienia. Przy obozowym ognisku długo jeszcze rozmawiali o wybitnym polskim podróżniku, badaczu Nowej Południowej Walii. Późnym wieczorem, układając się do snu, otulili się szczelnie kocami, ponieważ noc była chłodna. Wczesnym rankiem znowu dosiedli koni.
436 Zejście do tych wąwozów jest nawet i dzisiaj pełne niebezpieczeństw. Dla poparcia mych słów powiem ci, że jeden z mierniczych australijskich, Dixon, chciał dotrzeć do góry Hay w Górach Błękitnych. W tym celu odważnie zagłębił się w dolinę rzeki Grose, która wówczas nie była jeszcze przez nikogo zbadana.
437 Dopiero po dłuższej chwili Wilmowski pierwszy nałożył kapelusz, po czym wolno ruszył ku ścieżce. Reszta mężczyzn wraz z Tomkiem udała się za nim w dół zbocza. Po krótkiej wędrówce odnaleźli Tony'ego pilnującego wierzchowców i jeszcze wieczorem dotarli do strumienia, przy którym, jak poprzedniego dnia, zatrzymali się na nocleg.
438 Uradowany teraz gorącym przyjęciem postanowił zabawić się z nim na brzegu strumienia. Zaraz też rozpoczęli wesołą gonitwę. Wkrótce Tomek rozgrzany bieganiem zrzucił ubranie i razem z psem wskoczył do wody. Dopiero po dwóch godzinach hasania, zmęczeni, lecz zadowoleni z siebie, legli na ziemi w pobliżu zarośli.
439 Niebawem zasnął zmęczony. Po jakimś czasie zbudziło go gwałtowne ujadanie Dingo. Rozgniewany pies biegał opodal zarośli spoglądając w górę, szczekał bez przerwy. Tomek chciał sprawdzić, jak długo trwała jego drzemka, sięgnął po zegarek. Zdziwiony nie mógł znaleźć go tam, gdzie przed zaśnięciem położył.
440 Tony stał wyprostowany, śledząc przez pewien czas czujnym wzrokiem ptaki fruwające nad zaroślami, po czym, spoglądając stale na nie, począł zagłębiać się powoli w niski busz. Szedł naprzód, przystawał, zbaczał, zawracał, aż w końcu pochylił się i znikł wśród krzewów. Dopiero po dłuższej chwili powrócił na polanę.
441 Zaproponował łowcom, aby udali się za nim. Wilmowski mocno ujął Dingo za obrożę; wszyscy ruszyli za Tonym. Uszli nie więcej niż pięćdziesiąt kroków, bowiem tropiciel zatrzymał się przed dużą kępą krzewów. Ruchem ręki nakazał milczenie, pochylił się i rozsunął gałęzie. Tomek pośpiesznie zajrzał w głąb zieleni.
442 Wobec tego Bentley polecił im wygodny hotel na ulicy Bourke, gdzie Smuga i Tomek mieli oczekiwać na przybycie Wilmowskiego. Po południu obydwaj odświeżeni i przebrani po podróży wyszli rozejrzeć się po mieście. Ulica Bourke była zabudowana dwupiętrowymi domami z głębokim. podcieniami wychodzącymi na chodniki.
443 Tomek i Smuga zatrzymali się u wylotu szerokiej ulicy, by przyjrzeć się białemu gmachowi Parlamentu oraz Pałacowi Wystawy Powszechnej z jego olbrzymią kopułą dominującą nad miastem. Potem szybko minęli opustoszałą o tej porze dzielnicę handlową i zagłębili się w ulicę Little Bourke zamieszkiwaną przeważnie przez Chińczyków.
444 Powiewające nad sklepami szyldy z niebieskiego materiału ze złotymi napisami chińskimi zachęcały do oglądania egzotycznych wystaw. Podobnie jak w Port Saidzie tak i teraz Tomek z upodobaniem zatrzymywał się przed sklepami. Podczas wędrówki po mieście dwaj przyjaciele wstąpili do kawiarni na podwieczorek.
445 Tomek twierdził, że słoń musiał go poznać, gdyż bez zachęty pomógł mu trąbą wspiąć się na swój grzbiet. Wilmowski wskazywał, które okazy ptaków chciałby otrzymać w zamian za skalne kangury i niedźwiadki koala. Bentley nie robił żadnych trudności, ponadto polecił obsłudze ogrodu dostarczyć ptaki w klatkach na statek.
446 Wierzyli, że Tomek potrafi dotrzymywać przyrzeczeń. Nie zawiedli się na nim. Już od następnego dnia ambitny chłopiec zamykał się w kabinie na kilka godzin dziennie, ślęcząc nad książkami, w które zaopatrzył go przewidujący ojciec. Wierny Dingo kładł się na skórze tygrysiej i nie odrywał wzroku od swego pana.
447 Po wielogodzinnej rozmowie z Eliaszem, kapłan poprosił rodziców, by wszystko co powie ich syn traktowali z powagą. W drodze powrotnej do domu rodzice wymogli na synu, by nigdy nikomu nie rozpowiadał o tym, co zobaczy i usłyszy: być prorokiem oznaczało mieć rządzących na karku, a to zawsze jest niebezpieczne.
448 Jednak Eliasz nigdy nie słyszał niczego, co mogłoby zainteresować kapłanów czy królów. Rozmawiał tylko ze swym aniołem stróżem i słuchał rad dotyczących własnego życia. Od czasu do czasu jawiły mu się obrazy, których nie rozumiał – odległe oceany, góry zaludnione przez osobliwe istoty, uskrzydlone koła z oczami.
449 Gdy wizje znikały, posłuszny woli swych rodziców, starał się zapomnieć o nich jak najszybciej. Dlatego i głosy i obrazy powracały coraz rzadziej. Rodzice byli zadowoleni i nie wracali do tematu. Gdy osiągnął wiek, w którym winien był sam zapewnić sobie byt, pożyczyli mu pieniędzy na otwarcie małego warsztatu stolarskiego.
450 Eliasz opowiedział jej więc o wizji, o bólu głowy, o wrażeniu, że czas stanął, w chwili gdy przemawiał do niego anioł. Podczas gdy opowiadał, co mu się przytrafiło, mógł z bliska przyjrzeć się księżniczce, o której głośno było w całym Izraelu. Była jedną z najurodziwszych kobiet jakie w życiu widział.
451 W drodze powrotnej pragnął Jezabel z całą namiętnością swych dwudziestu trzech lat. Prosił Boga, aby w przyszłości dane mu było spotkać kobietę z Libanu, bo kobiety te były piękne, miały smagłą skórę i zielone oczy pełne tajemnic. Pracował do wieczora i usnął w spokoju. Następnego dnia przed świtem obudził go lewita.
452 Eliasz poczuł jak zaczynają mu drżeć nogi: strach wracał z całą mocą. Musiał uciec natychmiast, zniknąć z Galaadu, by nigdy więcej nie stawać twarzą w twarz z żadnym łucznikiem mierzącym w jego serce. Nie wybierał swego losu i nie po to poszedł do Achaba, by chełpić się przed sąsiadami, że rozmawiał z królem.
453 Tak samo jak żołnierz rozejrzał się dokoła: ulica była pusta. Pomyślał, że trzeba sprawdzić, czy jeszcze można uratować życie lewicie, lecz na nowo tak bardzo zaczął się bać, że uciekł, zanim ktokolwiek się pojawił. Szedł przez wiele godzin zarośniętymi, dawno nie uczęszczanymi ścieżkami, aż dotarł nad brzeg potoku Kerit.
454 Wstydził się swego tchórzostwa, ale i radował, że żył. Napił się trochę wody, usiadł i dopiero wtedy zdał sobie sprawę ze swojej sytuacji: jutro będzie musiał coś zjeść, a przecież nie znajdzie pożywienia na pustyni. Przypomniał sobie swój warsztat stolarski, pracę, którą wykonywał przez wiele lat i musiał porzucić.
455 Niektórzy sąsiedzi byli jego przyjaciółmi, ale nie mógł na nich liczyć. Wieść o jego ucieczce z pewnością rozeszła się już po mieście i wszyscy znienawidzili go za to, że wydał na śmierć mężów prawdziwej wiary, a sam uciekł. Wszystko, czego dotąd dokonał, legło w gruzach dlatego tylko, że zgodził się wypełnić wolę Pana.
456 Zwykło się przyjmować na ich pokład przestępców, jeńców wojennych, zbiegów, gdyż praca na nich była niebezpieczniejsza od wojaczki. Na wojnie żołnierz zawsze miał szansę ocalić życie, ale morza były tajemnicze, pełne potworów i, gdy dochodziło do tragedii, nie pozostawał nikt, kto mógłby o niej opowiedzieć.
457 Tak, były statki, ale nadzorowane przez fenickich kupców. Eliasz nie był przestępcą, jeńcem ani zbiegiem, lecz kimś, kto poważył się wystąpić przeciwko Baalowi. Gdy tylko to wyjdzie na jaw, zabiją go i wrzucą do morza, bo żeglarze wierzą głęboko, że Baal i jego bogowie są władcami burz. Nie mógł więc iść w stronę oceanu.
458 Nie mógł iść na wschód, gdzie plemiona izraelskie prowadziły wojnę trwającą już od dwóch pokoleń. Przypomniał sobie spokój, jaki czuł, stojąc przed żołnierzem. Czymże w końcu jest śmierć? Tylko chwilą i niczym więcej. Nawet jeśli wiązała się z bólem, to ból minąłby szybko, a on spocząłby na łonie Pana.
459 Zastanowił się, dokąd ma iść i stwierdził, że jest osaczony. Jutro wróci i podda się, choć strach przed śmiercią powrócił. Postanowił cieszyć się tym, że zostało mu jeszcze kilka godzin życia. Na próżno. Tak właśnie odkrył, że człowiek rzadko wie, co ma robić. Gdy się zbudził następnego dnia znów popatrzył na Kerit
460 Pozostawało mu czekać na straże Jezabel. Bez wątpienia nadejdą, gdyż istnieje niewiele dróg ucieczki z Galaadu. Złoczyńcy zawsze kierowali się na pustynię, gdzie po kilku dniach znajdowano ich ciała, albo nad potok Kerit, gdzie ich chwytano. Zatem straże będą tu lada moment, a on ucieszy się na ich widok.
461 Napił się trochę krystalicznej wody, obmył twarz i rozejrzał za cienistym miejscem, w którym mógłby czekać na swych prześladowców. Człowiek nie może walczyć ze swym przeznaczeniem. On próbował i poniósł klęskę. Choć kapłani dostrzegli w nim proroka, postanowił zająć się ciesiołką, ale Pan sprowadził go z powrotem na jego drogę.
462 Jedna z jego przyjaciółek z dzieciństwa przepięknie tańczyła, ale rodzina zabroniła jej tańca z obawy, że mogła zostać wezwana przez władcę, a nikt nie wiedział jak długo potrwają jego rządy. Poza tym powszechnie uważano, że atmosfera w pałacu była pełna grzechu i zawiści i bezpowrotnie oddalała szansę na dobre zamążpójście.
463 Ptak spłoszony nagłym ruchem zerwał się do lotu. Kruk powrócił następnego ranka. Zamiast z nim rozmawiać, Eliasz zaczął go obserwować, bowiem ptakowi zawsze udawało się zdobyć pożywienie i zawsze przynosił mu jakieś resztki. Zawiązała się między nimi tajemna przyjaźń i Eliasz zaczął uczyć się od ptaka.
464 Gdy kruk zaczynał krążyć, Eliasz wiedział, że ofiara jest blisko, biegł w jej stronę i starał się ją schwytać. Na początku wiele drobnych zwierząt umykało mu, ale z czasem zdobył wprawę i zręczność w chwytaniu ich. Gałęzie służyły mu za włócznie, kopał zasadzki i przesłaniał je cienką warstwą chrustu i piasku.
465 Po półgodzinnej wędrówce dotarli do świętej góry. Tłum zatrzymał się przed kamiennymi ołtarzami, gdzie zwykle składano ofiary i prośby, i gdzie wznoszono modły. Wszyscy znali legendę o olbrzymach, którzy tu zamieszkiwali, czy opowieści o innych śmiałkach, strawionych przez ogień niebieski, bo złamali zakazy.
466 Eliasz znów zobaczył siebie w Galaadzie naprzeciw łucznika mierzącego w jego serce. Wiedział, że przeznaczenie człowieka często nie ma nic wspólnego z tym, w co się wierzy lub czego się obawia, więc czuł spokój i ufność, jak tamtego popołudnia, bo wiedział i to, że wszystko, co się zdarza, ma swój sens.
467 Sztylety i włócznie zostawiały ślady krwi, strzały można było dostrzec z daleka. Truciznę dawało się wykryć i jej uniknąć. Ale słowo miało moc niszczenia bez śladu. Jeśli rytualne obrzędy staną się powszechnie znane, wielu ludzi posłuży się nimi, by próbować zmieniać świat i zamęt zapanuje wśród bogów.
468 Dowódca poddał myśl, by ich pojmać i sprzedać jako niewolników. Namiestnik jednak wybrał strategię grania na zwłokę. Zakładał, że nawiązawszy z Asyryjczykami dobre stosunki, zdobędzie nowy rynek dla akbarskiego szkła. Jeśli nawet chcieli wojny, to przecież wiedzieli, że małe miasta zawsze stają po stronie zwycięzców.
469 Jeśli Asyryjczycy zamierzają podbić Tyr czy Sydon, będą potrzebowali wody dla swego wojska. W pierwszym miesiącu Akbarczycy mogli ich przepędzić. Pod koniec drugiego mogli Asyryjczyków bez trudu pokonać lub wynegocjować z nimi honorowy ich odwrót. Pod koniec piątego miesiąca jeszcze mogli zwyciężyć.
470 Ludzie powrócili do codzienności: rolnicy zaczęli wychodzić w pole, właściciele winnic zajęli się wyrobem wina, mistrzowie szklarscy wytwarzaniem szkła, kupcy sprzedażą swoich towarów. Wierzyli, że skoro Akbar nie zaatakował przeciwnika, to kryzys zostanie wkrótce zażegnany w drodze rokowań i układów.
471 Miasto wielekroć było atakowane, przechodziło w ręce barbarzyńców, ale z biegiem czasu najeźdźcy sami odchodzili lub byli wypierani. Powracał odwieczny porządek, a ludzie zaczynali żyć jak dawniej. Obowiązkiem kapłanów było zachowanie tego porządku, bowiem świat miał swoje przeznaczenie i rządził się swoimi prawami.
472 Od kiedy Izraelita wkroczył w jej życie, wszystko się zmieniło. Nawet biedę łatwiej było znosić, bo ten nieznajomy obudził uczucie, którego wcześniej nie znała – miłość. Gdy zachorował jej syn, walczyła z sąsiadami, by wolno mu było pozostać w jej domu. Wiedziała, że dla niego Pan był najważniejszy pod słońcem.
473 Mimo to, kochała go nadal, bo – po raz pierwszy w życiu – poznała, co to wolność. Mogła go kochać, choćby miał się o tym nigdy nie dowiedzieć, nie potrzebowała jego przyzwolenia, by odczuwać jego nieobecność, by myśleć o nim przez cały dzień, by czekać na niego z kolacją, by niepokoić się tym, co ludzie knują przeciwko niemu.
474 Stoczyła już walkę z sąsiadami i przyjaciółmi o prawo cudzoziemca do pobytu w jej domu. Przeciwko sobie nie musiała walczyć. Eliasz wypił jeszcze łyk wina, pożegnał się i poszedł do swego pokoju. Kobieta wyszła przed dom, popatrzyła z radością na bawiącego się syna i postanowiła przejść się. Była wolna, bo miłość wyzwala.
475 Namiestnik wprowadził sprawiedliwszy system podatkowy, zlecił naprawę ulic, umiał mądrze gospodarować zyskami płynącymi z ceł nałożonych na towary. Pewnego razu Eliasz zwrócił się do niego o wydanie zakazu picia wina i piwa, bowiem większość sporów, które musiał łagodzić, wywoływali pijani mieszkańcy.
476 Dla zabicia czasu przychodziły też kobiety i dzieci. Izraelita zajął się sprawami ludzi oczekujących tego przedpołudnia na jego sąd. Pierwsza dotyczyła pewnego młodego pasterza, któremu przyśnił się skarb ukryty gdzieś w okolicy egipskich piramid i który, aby go odnaleźć potrzebował pieniędzy na podróż.
477 To czym jest wojna, przechowali w pamięci tylko kapłani. To oni wspominali o państwie egipskim, jego koniach, rydwanach wojennych i bogach pod postaciami zwierząt. Ale to wszystko działo się dawno temu. Dziś Egipt nie był już liczącym się krajem, a smagli, mówiący osobliwym językiem wojownicy, powrócili do siebie.
478 Dotąd namiestnik zawsze starał się brać pod uwagę opinię Rady i Akbar miał wspaniałą reputację. Tyr i Sydon słali emisariuszy, aby podpatrywali, na czym polega sekret doskonałego funkcjonowania miasta. Imię namiestnika dotarło już do uszu władcy i przy odrobinie szczęścia mógł dożyć reszty swych dni jako minister dworu.
479 Wiedział, że śmierć będzie powolna i pełna bólu, że zmieni głowę skazańca w krwistą maź, że ludzie będą rzucać kamieniami nawet wtedy, gdy duch już opuści jego ciało, a on wnet zaniecha obrony i podda się. Jeśli za życia był dobrym człowiekiem, bogowie miłosiernie skierują jeden z kamieni w jego czoło i straci przytomność.
480 Eliaszem wstrząsnęła przebiegłość, z jaką kapłan grał na uczuciach tłumu. Nawet jeśli się z nim nie zgadzał, musiał przyznać, że ten człowiek miał dogłębną znajomość tego, jak zawładnąć ludźmi. Starał się zapamiętać każdy szczegół tego widowiska, by wykorzystać naukę, kiedy w Izraelu zmierzy się z królem i sydońską księżniczką.
481 Sam był zaledwie punkcikiem w dolinie, a wokół rozciągał się bezkresny świat – świat tak wielki, że choćby wędrował całe życie nie zdołałby dotrzeć do jego krańca. Jego przyjaciele i wrogowie być może lepiej pojmowali świat, w którym żyli mogli przemierzać odległe kraje, pływać po nieznanych morzach, kochać bez winy.
482 Nikt z nich nie słuchał już aniołów z dzieciństwa, ani nie ofiarowywał się walczyć w imię Boga. Żyli chwilą i czuli się szczęśliwi. Eliasz nie różnił się od innych i chodząc po dolinie pomyślał, że wiele by dał, by nigdy już nie słyszeć głosu Pana i jego aniołów. Ale życie nie składa się z pragnień, lecz z czynów.
483 Poczuła się winna, że nie spełnia pokładanych w niej oczekiwań. Przecież po raz pierwszy w życiu miała szansę utrzymać swoją rodzinę. Wróciła do pracy. Używała papirusu, materiału przywiezionego z Egiptu przez pewnego kupca, chcącego by wykonała dla niego kilka zapisów handlowych, które musiał przesłać do Damaszku.
484 Choć Egipt chylił się ku upadkowi, a jego pismo było przestarzałe, to jednak zdołano tam odkryć praktyczny i lekki materiał do zapisywania transakcji handlowych i dziejów. Cięto na paski różnej grubości roślinę rosnącą na brzegach Nilu i w prosty sposób sklejano kilka warstw, otrzymując żółtawy zwój.
485 Eliasz i wdowa pobiegli za nim. Ze wszystkich stron nadciągali ludzie, śpiesząc w tym samym kierunku. Ciężko było oddychać z powodu kurzu, który wzniecili. Dzieci biegły przodem, śmiejąc się i przekrzykując. Starsi szli powoli, w milczeniu. Przy Południowej Bramie miasta zebrał się już niewielki tłum.
486 Chłopiec słuchał uważnie i obiecał sobie, że nigdy nie zapomni słów matki. Jeśli kiedyś dane mu będzie wrócić, spojrzy na to miasto, jakby patrzył w jej twarz. Było już ciemno, gdy kapłan dotarł do podnóża Piątej Góry. W prawym ręku trzymał kij, a w lewym zawiniątko. Wyjął zeń święty olej, posmarował nim czoło i nadgarstki.
487 W ułamku sekundy sceny z całego życia przemknęły mu pod powiekami. Znów bawił się na ulicach rodzinnego miasta, po raz pierwszy udawał się w podróż do Jerozolimy, czuł zapach drewna ciętego w stolarskim warsztacie, na nowo zachwycał się bezkresem morza i strojami, jakie noszono w bogatych miastach wybrzeża.
488 Raz jeszcze wspiął się na Piątą Górę, wskrzesił dziecko i został przyjęty przez lud jako mędrzec i sędzia. Patrzył w niebo, na którym szybko zmieniały się konstelacje, zachwycił go księżyc, który pokazywał równocześnie swe cztery fazy, poczuł chłód i ciepło, jesień i wiosnę, dotyk deszczu i błysk pioruna.
489 Eliasz chwycił ją za ramiona i odciągnął jak najdalej, bo zagłuszała jęki kobiety. Wokół były tylko zgliszcza – sufit i ściany domu zapadły się i trudno mu było się rozeznać, gdzie ją widział po raz ostatni. Ogień już dogasał, ale żar był nadal nieznośny. Eliasz przedostał się przez gruzy na miejsce, gdzie kiedyś była jego izba.
490 Mimo tego, co działo się na zewnątrz zdołał posłyszeć jęk. Jej jęk. Instynktownie strząsnął pył z odzienia, jakby chciał poprawić swój wygląd. Starał się zebrać myśli. Słyszał trzask ognia, wołanie o pomoc ludzi pogrzebanych żywcem, chciał krzyczeć, by zamilkli, bo musi dotrzeć do kobiety i jej syna.
491 Obejrzał cięcie zadane mu mieczem przez Asyryjczyka. Rana nie była tak głęboka jak się wydawało. Usiadł z chłopcem w tym samym miejscu, w którym został związany przez wroga i uwolniony przez zdrajcę. Zauważył, że ludzie przestali biegać, snuli się teraz z miejsca na miejsce pośród dymu, kurzu i zgliszcz, niczym żywe trupy.
492 Teraz musiał odbudować swą własną przeszłość i zapomnieć, że pewnego dnia uważał się za proroka, który miał wybawić Izrael, a nie udało mu się ocalić nawet zwykłego miasta. Ta myśl napełniła go osobliwym uczuciem euforii. Po raz pierwszy w swym życiu czuł się wolny – gotów dokonać wszystkiego, co zamierzy i kiedy zapragnie.
493 Wchodził do zburzonych domów, spod gruzów wyciągał trupy i wynosił je na stos wzniesiony na środku placu. Opatrunek, jaki założył mu pasterz, spadł, ale nie zwrócił na to uwagi. Musiał udowodnić sam sobie, że miał dość siły, by odzyskać godność. Starzec, który teraz zbierał śmieci rozrzucone po placu, miał rację.
494 Zatem w każdym z miast zachowali uświęcone miejsce, gdzie mogli odpocząć po trudach długich podróży po świecie, bowiem kiedy upadało jakieś miasto, zawsze istniało niebezpieczeństwo, że niebiosa spadną na ziemię. Legenda głosiła, że przed setkami lat założyciel Akbaru przechodził tędy, idąc z północy.
495 Położył kamień tam, gdzie cud się wydarzył, a w pobliżu odkrył źródło. Z czasem wokół kamienia i źródła zaczęły się osiedlać plemiona i narodził się Akbar. Pewnego razu namiestnik wytłumaczył Eliaszowi, że według fenickiej tradycji, każde miasto było trzecim punktem, elementem łączącym wolę niebios z wolą ziemi.
496 Wtedy z nieba spływa ogień, nie ten, który zabija, lecz ten, który burzy dawne mury i uświadamia człowiekowi jego prawdziwe możliwości. Tchórz nigdy nie dopuści, by jego serce zapłonęło tym ogniem. Jedyne czego pragnie, to by sytuacja wróciła do poprzedniego stanu, żeby mógł żyć i myśleć jak kiedyś.
497 Nie rozumiał, że on też był taki jak inni, choć słyszał anioły i choć od czasu do czasu Bóg wydawał mu rozkazy. Tak mocno był przekonany o tym, iż wie czego chce, że zachowywał się jak ci, którzy nigdy w życiu nie podjęli ważnej decyzji. Uciekał przed wątpliwościami, przed porażką, przed chwilami niepewności.
498 Bóg jest nieskończony w swym miłosierdziu i nieubłagany w swej surowości dla tych, którym brak odwagi, by się odważyć. Znów objął wzrokiem plac: niektórzy nie położyli się jeszcze spać, patrzyli w płomienie tak, jakby ogień pożerał również ich wspomnienia, przeszłość, dwieście lat pokoju i bierności Akbaru.
499 Asyryjczycy zniszczyli pewnie drogi i zmienili w ten sposób trasę handlowych szlaków. Co dzień dzieci wspinały się na jedyną niezniszczoną wieżę obronną, by wpatrywać się w horyzont i w razie potrzeby, ostrzec przed powrotem wojsk nieprzyjaciela. Eliasz zamierzał przyjąć wroga z godnością i oddać mu dowództwo.
500 Być może jego powołaniem nie było wcale zrzucenie z tronu Jezabel, lecz pozostanie z tymi ludźmi do końca swych dni i pełnienie skromnej roli sługi asyryjskiego zdobywcy. Pomagałby przy odnawianiu szlaków handlowych, nauczyłby się języka wroga, a w wolnym czasie mógłby zajmować się coraz bogatszą biblioteką.

Связаться
Выделить
Выделите фрагменты страницы, относящиеся к вашему сообщению
Скрыть сведения
Скрыть всю личную информацию
Отмена