[{{mminutes}}:{{sseconds}}] X
Пользователь приглашает вас присоединиться к открытой игре игре с друзьями .
Обычный польский
(16)       Используют 120 человек

Комментарии

Мультилингва 7 августа 2021
Словарь включён в программу мероприятия [08.08.21 - 29.09.21] Мультилингва МЕГА 3.
napz 4 мая 2016
wypadki ’ ’ w pracy

Я тоже не знаю как это набирать. Исправьте, пожалуйста.
AvtandiLine 16 сентября 2011
В отрывке, который начинается на "Otóż mężczyźni czasami pracują", там почти в конце две такие "закорючки" подряд
wypadki ’ ’ w pracy
- не_ошибка? Если правильные, то подскажите, плииз, как их набирать?
Uncle_Sam 14 сентября 2011
Разобрался! Перешел на польскую "программистскую" и, при помощи советов Валерии, набрал заглавную букву, т.е., Шифт + "ё", а потом нужная буква.

вот-вот, только хотел написать про программистскую.
Кавычки в текстах исправлены.
teacherIgor 14 сентября 2011
Średnia
Разобрался! Перешел на польскую "программистскую" и, при помощи советов Валерии, набрал заглавную букву, т.е., Шифт + "ё", а потом нужная буква.
teacherIgor 14 сентября 2011
Średnia

Подскажите, как набрать такую заглавную букву.
teacherIgor 14 сентября 2011
Chyba się dobrze bawiłaś, kochanie?

Кавычки эти не смог пройти.
Uncle_Sam 21 июля 2011
Исправлено :)
AvtandiLine 21 июля 2011
В отрывке, который начинается на
Widział z góry, jak człowiek
, есть в последнем предложении подозрительный :) знак
wy¬celował
.
Uncle_Sam 17 июля 2011
Буква вроде бы правильная (через ctrl+f находится), возможно проблема в том, что перед ней не один пробел, а три было. Поправлено.
AvtandiLine 17 июля 2011
Aniello opowiedział mu swoje nieszczęśliwe przypadki.

Второе слово в этом отрывке начинается неизвестно с какой буквы, по крайней мере Клавогонки ее не_определяют. :)
Написать тут Еще комментарии
Описание:
Аналог "обычного" на польском языке.
Автор:
Uncle_Sam
Создан:
26 июня 2011 в 13:36 (текущая версия от 29 апреля 2017 в 17:25)
Публичный:
Нет
Тип словаря:
Тексты
Цельные тексты, разделяемые пустой строкой (единственный текст на словарь также допускается).
Информация:
29.04.17 Тексты словаря перезалиты. Спасибо Phemmer за подготовку новых текстов
Содержание:
1 Nie znają się na tym. Wydaje im się, że być rodzicem to tak samo, jak być na przykład inżynierem – robisz to i to, a na końcu otrzymujesz taki a nie inny rezultat. Rodzice powinni zaliczać jakieś kursy, zanim dopuści się ich do rozmnażania. Tamtej nocy w garażu nic nie zrobiliśmy.
2 Choć właściwie... chciałam się z nim kochać. To byłoby miłe pożegnanie, w każdym razie na pewno dla biednego Smółki. Chcę przez to powiedzieć, że gdybym robiła to wcześniej, to taki sposób pożegnania byłby bardzo sympatyczny, ale nie mam pewności, czy ten pierwszy raz jest dobry na do widzenia.
3 Jeśli nie uczyniłam, to żadne z nas na tym nie skorzystało. Nie zrobiłam tego jedynie ze względu na rodziców. Chciałam móc im powiedzieć: Słuchajcie... to tylko mój chłopak. Naprawdę jest w poważnych tarapatach. Był roztrzęsiony, upokorzony, po raz któryś tam pobity przez własnego ojca.
4 I chyba jest we mnie zakochany. Nie było jednak mowy o seksie. Nigdy tego nie robiliśmy. Chodziło wyłącznie o to, żeby być razem. To chyba ludzka rzecz, no nie? Żałuję jedynie tego, że postawiłam mojego tatę na pierwszym miejscu przed Smółką. Nie popełnię tego samego błędu po raz drugi.
5 Smółka był wytrącony z równowagi. Chciał tylko, żeby ktoś z nim został. Ale nie było żadnego seksu. Słowo honoru. Wystarczy? Nastąpił moment ciszy. Tato miażdżył mnie wzrokiem. Widać było wzbierającą w nim furię. Jak gdyby przejaw mojej odpowiedzialności za własne czyny zagroził jego autorytetowi.
6 Zapadło lodowate milczenie. Mama była wściekła; tak mi się przynajmniej zdawało. Patrzyła na niego. To znaczy, nie wiem, czy mi uwierzyła, ale chciała uwierzyć. Nie mam pojęcia, co on myślał. Chyba po prostu chciał mnie zranić. I zrobił to skutecznie. Lecz ja nie chciałam dać mu satysfakcji.
7 Różnica między ojcem Smółki a moim polega na tym, że ten pierwszy jest w zasadzie rozsądnym facetem, który od czasu do czasu zapomina o rozsądku i nie ma wtedy żadnych hamulców. Mój tato natomiast jest w zasadzie pozbawionym rozsądku facetem, który nigdy nie zapomina, że wypada udawać rozsądnego.
8 Teraz przypadła kolej na mnie. Cóż, nie zrobiłam nic złego. Byłabym zimną suką, gdybym nie dotrzymała Smółce towarzystwa w ostatnim dniu jego pobytu w Minęły. Zaczynałam myśleć, że moim jedynym błędem była odmowa kochania się z nim. Wiem jednak, kiedy się odzywać, a kiedy trzymać język za zębami.
9 W takich chwilach tato czuje się należącym do spółki. Natomiast mama napuszcza go, żebym tańczyła do jej muzyki. Łatwo jest rozbroić stare jeśli byliśmy sam na sam, ale gdy mama wyłoniła się zza węgła... Wynikło z tego, co następuje: Żadnych wyjść w tygodniu. Co wieczór sprawdzanie pracy domowej.
10 To właśnie ta praca była jakoby przyczyną mojego upadku. Próbowałam zachować spokój. Powstrzymałam się od ironii. Nie zamierzałam nawet się sprzeczać. Byłam jednak blada z wściekłości. Tak samo jak mama. Widziałam, że tato czuje się trochę nieswojo, jak gdyby wszystko zaszło za daleko.
11 Żywiłam nadzieję, że sprawy jakoś same się ułożą. Nie wychodziłam przez cały tydzień... I co z tego? Smółki już nie było, czyż nie? Reszta paczki wałęsała się po plaży, ale przez parę dni mogłam się bez tego obyć. A jednak w weekend poszłam do pracy. Nie zamierzałam tego odpuścić.
12 Miałam lekką i przyjemną pracę. Polegało to na podawaniu herbaty turystom. Tak naprawdę, patrząc wstecz, nie nazwałabym jej lekką ani przyjemną. Raczej katorżniczą. I tylko w takim zadupiu jak Minely on Sea podawanie herbaty można uważać za coś podniecającego. Ale ja uważałam, że to sam miód.
13 Zresztą rzeczywiście miałam z tego jakieś pieniądze. Nikt mi nie powiedział ani słowa. Pozwolili mi zmyć się z domu, nie pytając nawet, dokąd idę. Kiedy wreszcie dotarłam do herbaciarni U ciotki Joan, zastałam tam jakąś dziewczynę, nakrywającą stoliki przy oknie. Z zaplecza wyszła ciotka Joan i.
14 Kiedyś, widać źle oceniwszy mnie jako osobę zaufaną, zdradziła się, że smaży swoje domowe konfitury w tym samym rondlu, w którym gotuje jedzenie dla kota. Całe Minely powinno się o tym dowiedzieć, nim zapadnie noc. Szłam brzegiem plaży i płakałam, płakałam, wpadałam w furię i znów płakałam.
15 Jeśli ktoś zgiął antenę samochodową albo na plaży wywrócił kosz na śmieci, zbierali się wszyscy jak stado wron i ponuro rozprawiali o "dzisiejszej młodzieży", o braku dyscypliny i o tym, jak młodzi dewastują Minely. Oczywiście z zadowoleniem witali przyjezdnych łobuzów w dowolnej liczbie.
16 Tamci mogli ganiać po całym mieście rzygając, wrzeszcząc i kopiąc kosze, a uchodzili za pełnych energii młodzieńców. Z punktu widzenia właściciela jakiegokolwiek interesu, w zasadzie każdy, kto ma piątaka w kieszeni, jest Matką Teresą z Kalkuty. Turyści stanowili główne źródło dochodów Minely.
17 Ale to odrębna historia. Choć byłam wściekła na ciotunię Joan, moje uczucia w stosunku do niej były niczym ciepły wiosenny poranek w porównaniu z przenikającą do głębi duszy nienawiścią do moich ukochanych rodziców. Tamtego dnia nie wróciłam do domu. W proteście spędziłam poza domem cały weekend.
18 Riposta: zakaz wychodzenia z domu również w weekendy. Moja następna sztuczka polegała na nie wracaniu do domu aż do dziesiątej wieczorem w dni powszednie. Dyscyplinując mnie, nie mogli mi przecież zabronić wychodzenia do szkoły. Załatwili to w taki sposób, że tato odwoził mnie po lekcjach.
19 Znajdziesz nową pracę i będzie ci wolno zostawać w weekendy poza domem. Musimy jedynie zobaczyć trochę odpowiedzialności z twojej strony. To wszystko, czego żądamy. Moim rodzicom należała się porządna lekcja. Nie musisz mi nic mówić. Sam miałeś potworne konflikty z rodzicami. Życie jest odrażające.
20 Może rzeczywiście odejść? To proste, to nic nie kosztuje. I wspaniale upraszcza wszystko. Tylko że tak naprawdę to wcale nie jest łatwe, mam rację? To znaczy, może być łatwe albo trudne. Tylko kto to ma wiedzieć zawczasu? Jest się tylko dzieciakiem, wszystkiego trzeba się dopiero uczyć.
21 Życz im szczęścia, oszczędź sobie wyrażania przykrych uczuć i napisz, iż liczysz na zrozumienie z ich strony. Możesz natomiast zapytać, jak potrafią znieść siebie nawzajem, skoro uczynili twoje młode życie tak nieznośnym, że musisz odejść z domu w nieprzyjazny świat i tak dalej, i tak dalej.
22 Wzięła śpiwór? Hmm". Bo to jest, widzisz, tak: policja zaangażuje wszystkie środki, jeśli podejrzewa, że jesteś martwy, lecz nie wyda nawet pensa więcej, niż musi, dopóki żyjesz. A tak naprawdę – to sekret – zamierzam uciec tylko na trochę. Sama zdecyduję, kiedy wrócić. Za dwa tygodnie.
23 Zaczęłam mu wszystko opowiadać i nagle uśmiechnęłam się do siebie. W tej chwili zrozumiałam, że naprawdę chcę to zrobić. Przedtem... no wiesz. Też chciałam, ale zawsze towarzyszyła temu myśl, że może zwyczajnie odgrywam przed sobą komedię. Ale kiedy wyszczerzyłam zęby w uśmiechu, uzyskałam pewność.
24 To taki typ człowieka, że chce się być jak najbliżej niego. I tyle wycierpiał, a nikt nie zasługuje mniej na cierpienie niż Smółka. To taki ktoś, kogo wybrałoby się z pełną świadomością, żeby się w nim zakochać. Znając siebie myślę, że zakocham się w jakimś hałaśliwym gówniarzu z kolczykiem.
25 Z drugiej strony, lubiłam go bardziej niż kogokolwiek. Po tamtym telefonie zaczęłam rozmyślać, jak by to było, gdybym spędzała z nim całe dnie i nikt by nam nie mówił, co mamy robić... i było mi z tym bardzo dobrze. Ściskać w ciemności jego dłoń. Spać z nim. Rozmawiać z nim sam na sam.
26 Pragnął mnie. Czasami, kiedy całą gromadą bawiliśmy się przy brzegu i zakrywały nas wysokie fale, on ściskał mnie tak mocno, że nie czułam się już podtrzymywana przez niego. To raczej on się mnie trzymał, jakbym miała uchronić go przed upadkiem. Kiedy tak patrzył na mnie, jego oczy były pełne.
27 Nigdy byś w to nie uwierzył. Ja sam bym nie uwierzył. Kiedy pierwszy raz odwróciła się do mnie na plaży, pomyślałem, że jej nie polubię. Była sobotnia noc. Rozpaliliśmy wielkie ognisko naprzeciw starych magazynów fabrycznych, pół mili za miastem. To było naprawdę solidne, wielkie ognisko.
28 Znaleźliśmy duży kloc drewna, fragment starej łodzi. Przyciągnęliśmy go z Kennym przez całą plażę. Był osmalony i tkwiły w nim miedziane gwoździe. Od miedzi płomienie zrobiły się zielone. Było w tym coś z magii. Gemma szalała z zachwytu. Potrafi tak się emocjonować różnymi rzeczami.
29 Minely to najobrzydliwsze z miejsc. Tutejsi w ogóle się nie liczą. Włóczysz się po swoim własnym mieście jak ktoś obcy i nagle... widzisz gromadę swoich rówieśników siedzących wokół tego magicznego ognia pół mili za rogatkami. Piją, palą i robią to, co chcą. Pamiętam, jak odkryłem życie na plaży.
30 Gemma wydawała się piękna, ale ani na chwilę nie przestawała mówić. Cały czas trajkotała, jak cudowne jest to, jak cudowne jest tamto... Była coraz bardziej pijana, a ja myślałem, czy ona nigdy nie męczy się gadaniem? A jednak nie odchodziłem, i ona też, aż w końcu zostało nas pięć czy sześć osób.
31 O tej porze zwykle wracałem do domu. Im było później, tym więcej tworzyło się par, tak że gdyby w dalszym ciągu tam siedzieć, człowiek sprawiałby wrażenie podglądacza. Normalnie starałem się odejść zawczasu, ale tamtej nocy była Gemma i wszyscy już połączyli się w jakieś pary i pomyślałem.
32 W takiej sytuacji zawsze czuję się tak, jakby to do mnie należał pierwszy ruch, a ja nie umiem zdobyć się na odwagę. Poza tym nie chciałem po prostu odejść, ponieważ wszyscy by wiedzieli, że bałem się do niej odezwać. Trzeba być o wiele bardziej pewnym siebie, żeby podrywać taką dziewczynę.
33 Bo przecież wszyscy wiedzą o moich problemach, a ja tu opowiadam swoją historię takiej pięknej dziewczynie. Pomyślałem, że zanudzam ją na śmierć. Ale ona wciąż pytała o różne rzeczy cichym głosem. Nie takim samym, jak chwilę wcześniej, kiedy wykrzykiwała coś i się śmiała. Opowiedziałem jej wszystko.
34 Kiedy zadzwoniłem do niej w tamten wtorek po mojej ucieczce z domu, a ona oznajmiła, że przyjedzie się ze mną zobaczyć, moja twarz przybrała taki sam wyraz jak tej pierwszej nocy. Szczerzyłem zęby jak idiota. Ludzie uśmiechali się na mój widok, gdy wyszedłem z budki. To było wspaniałe.
35 Przedtem czułem się mocno przygnębiony. Uciekłem z domu, mogłem liczyć tylko na siebie. A teraz poczułem się fantastycznie. Pragnąłem, żeby ta chwila trwała jak najdłużej. Jak w filmie, wiesz, kiedy leci piosenka czy jakiś muzyczny kawałek, aby rozciągnąć w czasie pewien nastrój – coś w tym rodzaju.
36 Jeszcze kwitły irysy i drzewa też. Ludzie karmili kaczki i gołębie. Mógłbym kupić sobie lody. Miałem walkmana, więc nawet mógłbym posłuchać muzyki, gdyby przyszła mi ochota. Czułem, że się unoszę. Byłem gotów skakać wysoko w powietrze... Wsunąłem dłoń do kieszeni, sam nie wiem dlaczego.
37 Cholera! – pomyślałem. Poczułem, że mój entuzjazm diabli biorą. Chodziło o to, że gdybym wydał pieniądze na lody, to musiałbym wrócić do miasta i żebrać w pasażu – nazywają go "doliną syfu" – żeby mieć co jeść wieczorem. A żebranie jest tak poniżające. Nie ma sposobu, by robić to elegancko.
38 To takie głupie. Jakby potrzebne mi były pieniądze, żeby cieszyć się ze spotkania z Gemmą! Wiedziałem, że to nastąpi. Wiedziałem, że siedząc w gównie, nie mogę czuć się dobrze dłużej niż przez sekundę. Ta chwila już ulatywała w powietrze... a ja tkwiłem na ziemi, patrząc, jak się oddala.
39 I wtedy zauważyłem mlecze. Rosły na ulicznych trawnikach. Tworzyły zbitą, żółtą masę. Jaskrawą, złociście żółtą. Stałem tak, zaprzątnięty myślami o irysach w jakimś innym miejscu, a mlecze cały czas tam były – dzikie mlecze. Rosły tam nie po to, bym je oglądał, ale dlatego, że tak chciały.
40 Nigdy nic nie zauważyłem. Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale wyglądało to tak, jakby kwiaty wyrosły dla Gemmy. Stałem przez chwilę, czując, jak nasiąkam kolorem. Kocham żółty. To kolor słońca. Kiedy wszystko to się skończy i moje sprawy jakoś się ułożą, chciałbym studiować w akademii.
41 Tak naprawdę, bardziej przypominało to ruderę, ale przez ostatni dzień czy dwa próbowałem jakoś to uprzątnąć. Najpierw spałem po bramach. Pierwszej nocy spróbowałem położyć się w śpiworze przed wejściem do jakiegoś sklepu, ale było mi za zimno. Skończyło się na tym, że wałęsałem się całą noc.
42 Nad ranem zobaczyłem ludzi na stacji metra, zbitych w kupę i opatulonych tekturą ze starych pudeł. Aha, więc tak się to robi! – pomyślałem. Musiałem powałęsać się jeszcze trochę, zanim znalazłem jakieś kartony wyrzucone ze sklepu, czekające na śmieciarzy. Owinąłem się cały. Tak było dużo lepiej.
43 Przede wszystkim człowiek jest cały czas na widoku. Ludzie widzą cię nawet, kiedy śpisz. Czasem budzisz się w środku nocy, a tu policjant świeci ci latarką prosto w twarz. Nienawidziłem tego – tych ludzi przyglądających mi się we śnie, tych wszystkich obcych. Zacząłem czuć się jak w zoo.
44 Pierwszej nocy ciągle budziło mnie walenie. Było zupełnie ciemno, toteż nie mogli mnie zauważyć, dopóki się nie odzywałem. Tamtej nocy zdarzyło się to jakieś pięć razy. Na początku byłem nieźle wystraszony, ale wkrótce zdałem sobie sprawę, że to tylko ludzie szukający miejsca do spania.
45 A pod spodem dopisałem małymi literkami "Hotel Ruina". Każdy musiał sam szukać drogi, przyświecając sobie zapałkami albo latarką. Moja wywieszka była dla wszystkich widoczna, więc nikt mnie od tej pory nie niepokoił. Tylko parę razy jacyś pijani wleźli do środka, nie zauważywszy napisu.
46 Akurat to mi nie przeszkadzało. W ten sposób miałem już jakieś schronienie, ale wewnątrz panował niezły bajzel. Wyrzucano tam worki pełne śmieci, papierzyska, stare szmaty, nawet gruz. Przez pierwsze kilka nocy spałem na tej całej kupie. Chyba musiałem czuć się podle. Dużo myślałem o mamie.
47 Potem stwierdziłem: dość tego. Przede wszystkim zgarnąłem wszystkie śmieci do worków i wyniosłem je na tyły budynku. Worki wyciągnąłem z czyjegoś pojemnika na śmieci. Znalazłem w kącie złamaną szczotkę i porządnie wymiotłem pokój. Wciąż przypominał śmietnik, lecz przynajmniej śmietnik wysprzątany.
48 Od tamtej pory zacząłem gromadzić różne rzeczy – parę drewnianych skrzynek, jakiś kawałek chodnika. Nie mogło być zbyt ładnie, bo ktoś mógłby coś ukraść albo zniszczyć. Próbowałem jednak urządzić to miejsce po swojemu. Dlatego właśnie tak mi się spodobała myśl o obrazie. Chciałem namalować obraz.
49 Zabrałem z sobą kredki, ale do tej pory nie miałem okazji ich użyć, a teraz wpadłem na ten wspaniały pomysł... dla Gemmy. Do mety miałem jakieś dwie mile drogi. Po drodze był sklepik Joego Scholla. Pomyślałem, że wdepnę i kupię sobie twiksa. Zaszaleję. Zupełnie zapomniałem o żebraniu.
50 Wziąłem batonik i sięgnąłem do kieszeni po pieniądze. On się nie uśmiechnął, ale nigdy tego nie robił. Zawsze zachowywał ten sam spokojny wyraz twarzy, jedynie brwi miał stale uniesione. Właściwie jego twarz wydawała się nieruchoma nawet wtedy, kiedy rozśmieszał człowieka do łez.
51 Mimo wszystko to nie jest najlepsze miejsce dla młodej damy. Co, Davidzie? Zwyczajnie nie pomyślałem o tym. On miał rację! Albany Road dla mnie było odpowiednim miejscem, ale nie dla Gemmy. Można znaleźć tam wszystko – włóczęgów, pijaczków, ćpunów. Większość z nich jest w porządku, ale niektórzy.
52 Wszystko szło jak należy! Gemma przyjeżdża, Skolly chce mi pomóc. No, tak mogłoby się wydawać, ale oczywiście nie wszystko może się ułożyć do końca. To wprawdzie tylko jedna sprawa, ale za to najważniejsza. Moja mama. Obiecałem sobie, że nie zatelefonuję do niej przez cały miesiąc.
53 Nie znacie mojej mamy. Ona potrafi wmówić wszystko. Bardziej boję się jej niż taty. Naprawdę. W końcu postanowiłem poczekać do wieczora. Zobaczymy, co szykuje pan Scholl. Gdyby pomógł mi znaleźć jakieś mieszkanie, wszystko byłoby w porządku i mógłbym pomyśleć o skontaktowaniu się z mamą.
54 Kolory okazały się zbyt blade. Chciałem pokazać te intensywne żółcie i aksamitną czerń tła. Nie można tego zrobić, malując zwykłymi kredkami. Pastele to co innego. Miałem takie w domu. Wściekałem się na siebie, że ich nie zabrałem. Ale były tak kruche, że chybaby się połamały w drodze.
55 To jeden z powodów, dla których chciałem nim się zająć. Maszerował obok mnie i wyglądał prostodusznie. Miał na sobie skórzaną kurtkę i plecak. Od razu dało się zauważyć, że nie mógł mieszkać od dawna na ulicy, ponieważ jego plecak był całkiem czysty. Dżinsy, wojskowe buty, długie włosy.
56 Na ogół nie mają zbyt dużo garderoby. Był pierwszym, w stosunku do którego miałem poczucie, że udzielam prawdziwej pomocy; oprócz dawania pieniędzy, fajek i czekolady. Inni zwykle okazywali się bezwolni lub głupi. Byłoby dla nich lepiej, gdyby wrócili do domu, do swoich mam i tatusiów.
57 Przy pierwszym spotkaniu dałem mu dwa funty i zapytałem, czy wie, w co się bawi. Popatrzył jedynie na mnie i dotknął swojego policzka. Dopiero wtedy zauważyłem siniaki. Nie musiał niczego tłumaczyć, tak okropnie to wyglądało. Kiwnąłem głową ze zrozumieniem i do pieniędzy dołożyłem dwa marsy.
58 Wydawał się jakby odmieniony. Patrzył na mnie rozjaśnionymi oczyma. Na minutę czy dwie uczyniłem go szczęśliwym człowiekiem. Poczułem się dobry. Lubię czuć się dobry. Sprawiał wrażenie zupełnie bezbronnego. Na tym marnym świecie dobrze jest zamaskować się tak skutecznie, jak tylko się da.
59 Prowokował mnie. Kiedy tak szliśmy ulicą Picton, doszedłem do wniosku, że jednak ma rację. Mój staruszek skończył osiemdziesiąt dwa lata, pali jak smok i jest koloru popiołu. Jeśli o mnie chodzi, to palę cygara. Kiedy byłem młodszy, przestrzegałem zasady, żeby zawsze trzymać papierosa w zębach.
60 To nie jest uczciwe. Jak można traktować z szacunkiem swoich klientów, jeśli się uważa palenie za głupotę? Skąd można wiedzieć, co im się sprzedaje? Słowo honoru, że z zawiązanymi oczyma odróżniłbym bensona po zapachu. Przynajmniej kiedyś tak było... Rzuciłem papierosy. Paliłem za dużo.
61 Moja ślubna była w Taunton z wizytą u potomstwa. Zamierzałem pójść do pubu, ale w końcu mogłem to zrobić nawet późno w nocy. Wiedziałem, że Richard chce mnie nawrócić, lecz – w przeciwieństwie do wielu osób – nigdy nie utraciłem ciekawości świata. A poza tym – niech próbuje! To mogło być zabawne.
62 Stało się to jakieś półtora roku temu. Nie lubię dzikich lokatorów. Co, u diabła, przeszkadza im legalnie pracować i płacić czynsz? W dodatku to podejrzane typy. Lubią uważać się za część romantycznego półświatka, ale większość znanych mi takich cwaniaczków pracuje na utrzymanie.
63 W ogóle własność to dla mnie dość osobliwe pojęcie... Myślałem, że nie obejdzie się bez wykładu, lecz Richard nagle przerwał i poszedł nastawić wodę na herbatę. No właśnie. Gdybym znalazł się w takiej sytuacji, zgarnąłbym i sprzedał ten cały majdan, zanim ktoś zdążyłby policzyć do trzech.
64 Dziewicze terytorium. Przez sekundę biedny chłopak wyglądał na spłoszonego, myślałem nawet, że będzie pękał. On jednak zmarszczył czoło i pokiwał z determinacją głową. Aha, więc to tak, mały... Dla połowy z tych dzieciaków włamanie się do pustego domu stanowi tylko wandalizm na większą skalę.
65 Zgodziłem się na puszkę zimnego piwa. David pośpieszył Richardowi z pomocą przy hamburgerach i już po chwili obaj pogrążyli się w bajaniu na temat Okupowania Pustych Domów, Anarchizmu, Prawa Jednostki do Łamania Prawa i innych form robienia zamętu. Hamburgery istotnie były niezłe.
66 Pewnie sądził, że po tym, jak zjadłem jego hamburgery, jestem na najlepszej drodze do anarchizmu. Nie mam nic przeciwko temu, ale nie widzę żadnych zalet w noszeniu kolczyków, a moja łysina wyklucza irokeza. Nie miałem sumienia powiedzieć mu, że moja ślubna dość regularnie używa soi.
67 Możesz zapytać, poniekąd nie bez racji, na co liczy taki jak ja konserwatysta, pomagając dzikim lokatorom? I to prawdziwy torys, a nie jakiś niezdecydowany mydłek. Gdyby to ode mnie zależało, to wszystkich czarnuchów odesłałbym do domu. Dlaczego? Oni mają swoją kulturę, a my swoją.
68 To, że jestem patriotą, nie oznacza, że mam być idiotą. Już słyszę twoje pytanie: w jaki sposób łamiesz prawo? Lepiej jest nie wiedzieć za dużo, przyjacielu. To znaczy, rozsądnie jest wiedzieć tyle, ile się da, ale jeszcze rozsądniej jest utrzymywać innych w niewiedzy co do własnej wiedzy.
69 Jeśli zachciało się komuś łamać prawo, to niech przynajmniej wie, jaka jest stawka! Powinni chociaż ryzykować to, że ktoś ich przyłapie. Był to bardzo ładny dom z werandą, położony zaledwie o dwie ulice od skrzyżowania St Paul's z Montpellier. Przyjemny, duży ogród. Pokoje wielkie jak cholera.
70 W gruncie rzeczy czułem się jak stary wyga. Oni kręcili się w pobliżu, przyglądając się murom i rozstawiając czaty na ulicy, podczas gdy Richard próbował znaleźć jakieś wejście. Ja spacerowałem bez pośpiechu z rękami w kieszeni. David rozśmieszył mnie, próbując się ukryć za pojemnikiem na śmieci.
71 Kiedy ja zabierałem się do takich spraw, przede wszystkim dbałem o to, żeby aż do ostatniej chwili moja obecność w danym miejscu była usprawiedliwiona. Ale ci anarchiści musieli się wystroić niczym wariaci. Ja wyglądałem jak kioskarz, a więc miałem szansę na wykaraskanie się w razie czego.
72 Zawołał tę dziewczynę, Vonny, żeby przyszła i zajęła się mną. Próbowała mnie zmusić do kucnięcia za żywopłotem, ale tym razem ja nie miałem takiego zamiaru. Nie przyszło im do głowy, że włamywałem się w życiu częściej niż oni wszyscy razem wzięci. Wreszcie Richardowi udało się otworzyć okno.
73 Nawet ja musiałem się ukryć za budką telefoniczną. Ktokolwiek to był, przeszedł pośpiesznie, nie zauważając otwartego okna i zdjętych desek albo nie chcąc nic zauważyć. Wdrapaliśmy się jeden po drugim. Zabrakło mi tchu i o mały włos przygniótłbym Richarda, kiedy ściągał mnie z parapetu.
74 Kto by pomyślał? Włamałem się do jakiegoś domu, w którym nie było nic do zabrania. Połaziłem tu i ówdzie, ale naprawdę niczego tam nie było. W ten sposób objawiło się nowe oblicze przestępczości. Nikt dotąd nie przewidział, że można kraść budynki w całości... i to nawet bez ruszania ich z miejsca.
75 Razem z Jerrym zaczęli wnosić tylnymi drzwiami kartony, walizki i torby. Chodziło o to, żeby jak najszybciej się zainstalować. Trudniej będzie ich wyrzucić, jeśli wypełnią dom swoimi rzeczami. Czas się zwijać – pomyślałem. Poszedłem spojrzeć, jak radzi sobie David, i powiedzieć do widzenia.
76 Ktoś przytargał tekturowe pudło pełne sprzętu kuchennego: patelni, talerzy, sztućców, mąki, oleju i innych rzeczy. Włączyli gaz i czekali na herbatę. W blasku świecy pomieszczenie wyglądało zupełnie przyjemnie. Pomyślałem, że są tu dopiero od pół godziny, a już to miejsce stało się w połowie domem.
77 Zniknął z ulicy, chyba zaopiekowali się nim. Myślę, że to bystry gość mimo wszelkich pozorów. Czuło się, że zawsze znajdzie kogoś, kto będzie miał dla niego czas. Niby mogłem przejść się tam i rzucić okiem, ale wkrótce po tamtych zdarzeniach moje stosunki z Richardem się popsuły.
78 Tak czy inaczej, ci moi kumple postanowili coś z tego mieć. Nadszedł któryś z tych gówniarzy, zastał ich w trakcie, no i oberwał. Niby nic poważnego, ale stracił ze dwa zęby. Richard był nieprawdopodobnie wściekły. Spotkaliśmy się na ulicy i opowiedział mi o wszystkim. Był bliski łez.
79 Trochę kontaktu z prawdziwym życiem może im wyjść tylko na dobre. A jednak, jak się rzekło, Richard był potwornie wściekły. Nie wiem, co według niego powinienem był zrobić. Zadzwonić na policję? Uprzedzić go, której nocy ci faceci będą się tam kręcić? Te rzeczy i tak by wyparowały, nie ma co gadać.
80 Możecie w to uwierzyć? Miałem wreszcie znaleźć schronienie. Naprawdę mnie lubili. Chcieli wzdąć mnie pod opiekę i to nie dlatego, że mieli za dużo pieniędzy. Wszyscy oprócz Richarda byli na zasiłku. A Richard nawet obiecał, że przyniesie jakąś robotę z warsztatu rowerowego. Było mi tak przyjemnie.
81 Naprawdę, wszystko tu na nią czekało. Od razu opowiedziałem im o niej i... no tak, to mnie trochę rozczarowało, ponieważ nie byli tak entuzjastyczni jak ja. Częściowo to moja wina, gdyż nie byłem pewien, czy przyjedzie tylko mnie odwiedzić, czy już na dobre, ale miałem nadzieję, że raczej na dobre.
82 Ale to nie tak. Myślę, że to nie było tak. Ludziom się wydaje, że mój tato był gorszy, bo mnie bił, ale naprawdę gorsza była mama. Z nim to łatwa sprawa, po prostu go nienawidzę. Nienawidzę go, bo sam wszystko psuje, a potem oskarża wszystkich naokoło i nie robi nic, żeby to naprawić.
83 I dlatego, że traktuje mnie i mamę jak śmieci. Sądzę, że mamy także nienawidzę. Problem w tym, że również ją kocham. Tato chadzał do pubu i pił całymi wieczorami. Mimo to tylko bywał pijany. Mama tkwiła w tym na okrągło. Nikt o niczym nie wiedział... nawet tato nie zorientował się przez całe lata.
84 Po prostu pijąc pamiętała o tym, żeby utrzymać się na nogach. Dopiero kiedy zrobiło się gorzej i po powrocie do domu zastawał ją zalaną, zaczął coś kumać. Na razie nic się nie działo. To znaczy – było fatalnie, ale nie przerażająco. To nawet miało swój urok, kiedy była wstawiona.
85 Przewracała się, szlochała, jęczała i rzygała. Tato powinien był dostrzec, że jest chora, że nie daje sobie rady, ale on tylko się wściekał. Wracał do domu, który przypominał wysypisko śmieci, z mamą szwendającą się wśród bluzgów i wyzwisk albo leżącą bez czucia na podłodze. Potwornie się kłócili.
86 Wracałem ze szkoły, robiłem zakupy i przygotowywałem herbatę albo próbowałem jako tako posprzątać. Chciałem, by to wyglądało, że coś robiła, zamiast całymi przedpołudniami leżeć w łóżku, a po południu się zalewać. A tak właśnie było w rzeczywistości. Właściwie byliśmy tylko we dwoje, ja i mama.
87 Nic go nie obchodziło, o ile dostawał swoją kolację. Zawsze mi powtarzała, że nie wie, jak zniosłaby to wszystko beze mnie. Brała mnie pod włos. Lubiłem to. I wszystko jakoś by się toczyło, gdyby... ach. Moja mama jest taka cwana. To dlatego – rozumiesz – że nie musiała się tym wszystkim przejmować.
88 Z początku po prostu starałem się pomóc, ale... Zaczęło być tak, że ja wracałem do domu, a ona leżała pijana w sztok na sofie obok sterty rzeczy do prasowania czy czegoś takiego i błagała mnie, żebym coś z tym zrobił, bo tato musi mieć uprasowane koszule i wścieknie się, jeśli ona tego nie zrobi.
89 Najbardziej wkurzające było to, że kiedy miała gdzieś wyjść albo gdy ktoś do nas przychodził, to udawało jej się jakoś pozbierać. I nawet dom był posprzątany. I zakupy zrobione. Ale gdy byliśmy tylko ja i tato, nigdy nawet nie kiwnęła palcem. W końcu zacząłem przez to popadać w kłopoty.
90 Myślę, że zorientował się, o co chodzi, bo uśmiechnął się i poklepał mnie po ramieniu. Ale musiał wspomnieć o tym dyrektorowi czy komuś, i ten ktoś zapewne spotkał się z mamą i tatą. Jakieś dwa dni potem wróciłem później do domu i zastałem ich oboje czekających na mnie i kompletnie pijanych.
91 Na nią naskoczył, że traktuje mnie jak parobka i przeszkadza mi w nauce. Ona wrzeszczała na niego, że wtrąca się w sprawy między nią a jej synem, a mnie zapewniała, że polega na mnie i potrzebuje mnie, dopóki jest chora. Była naprawdę pijana. Zaczęła kleić się do mnie. Zawsze tak robi.
92 Nagle zaczął na nas nacierać z wyciągniętymi rękami i obłąkanym wzrokiem. Myślałem, że ją zamorduje. Schowała się za mnie, a ja poczułem uderzenie w twarz. Trafił mnie w przelocie. Podniosłem głowę, żeby zobaczyć, czy nic się nie stało mamie, i wtedy spostrzegłem, że szykuje się do kopniaka.
93 Nie mogłem uwierzyć. Nie mogłem zrozumieć. Dosłownie mnie wtedy skopał. Mama leżała pod stołem, kiedy to się działo. Widziałem, jak znalazła puszkę piwa i pociągnęła łyk. Potem ruszyła na niego, a on zostawił mnie i wybiegł. Chwilę później usłyszałem, jak wychodzi z domu i zapala silnik.
94 Przez tydzień nie chodziłem do szkoły, ale kiedy pojawiłem się w następny poniedziałek, wciąż jeszcze byłem posiniaczony. Od tamtej pory nikt już nie rozmawiał o mnie z mamą i tatą. Nigdy nie byłem w stanie pojąć, dlaczego popadło na mnie. Jeśli chodzi o mamę, to byłoby normalne.
95 Tak, by myślał, że to wszystko robi ona. A mama zwalała na mnie coraz więcej i więcej i upijała się coraz wcześniej, a ja czułem się winny, że zostawiam jej za mało do zrobienia. Między nimi dochodziło bez przerwy do kłótni, a ja obrywałem coraz częściej... Dlatego właśnie odszedłem.
96 Nie wiem dlaczego. No i to był błąd. Gdybym tak posłuchał rad Gemmy. Ona zna się na ludziach o wiele bardziej niż ja. Tak czy inaczej znalazłem budkę przy ulicy i wybrałem numer. Moje serce płonęło. Powiedziałem "halo", spokojnie, żeby oszczędzić jej nadmiernego szoku, i... to ja byłem zaszokowany.
97 Następnie czekała, co mam do powiedzenia. Zacząłem mówić. Nie pamiętam już co. Coś o sobie, że czuję się dobrze, że znalazłem jakieś miejsce, w którym mogę mieszkać, i że wszystko będzie w porządku, że wszyscy ludzie są w porządku, że mam co jeść i dbam o siebie. Wiesz, o co chodzi.
98 Słyszałem, że pali. To wszystko. Moja matka często przewraca się, przytrzymując się mnie albo ściany, albo łapiąc obrus czy co tam jest pod ręką. Tym razem jednak czułem, że jest absolutnie przytomna, jak ptak lub ryba, która nigdy nie zasypia, cały czas nasłuchując i obserwując.
99 Rozumiesz? O tym nigdy nie pomyślałem. Nigdy bym nie pomyślał, że posunie się do tego. Ale to przecież było oczywiste! Powstrzymywała go tylko moja obecność. Czułem się tak, jakby ktoś podniósł cały świat o dziesięć stóp i spuścił go na betonową posadzkę. Wszystko to była moja wina.
100 I zaczęła mi mówić, żebym uważał na siebie. Martwiła się o mnie. Chciała wiedzieć, czy jestem najedzony i czy mam ciepłe ubranie i tak dalej. Naprawdę jest dobrą matką. Czy raczej byłaby nią, gdyby udało jej się rozstać z butelką. Następnie zaczęła wypytywać. Bałem się, żeby nie powiedzieć za dużo.
101 Telefon zaliczał kolejne impulsy, wrzuciłem monety na zapas. Wydałem na rozmowę trzy funty. Skończyłem dopiero wtedy, kiedy zabrakło mi już monet i telefon nagle zamilkł w pół zdania. Nienawidzę mamy bardziej niż taty, ponieważ jego tylko się boję, a mama sprawia, że czuję się podły i bezużyteczny.
102 Ona niweczy wszystko, co chciałbym zrobić sam ze sobą. Odchodząc od budki czułem się jak gówno. Obiecałem jej, że wrócę do domu. Obiecałem jej wszystko, co chciała. A przysięgałem, że nie będę niczego obiecywać. Wiedziałem, że nie powinienem był dzwonić. Ona zawsze tak postępuje.
103 Zrobiła to w obecności Gemmy, kiedy Gemma przyszła mnie odwiedzić... po prostu gadała i gadała i kazała mi kręcić się po domu i wykonywać jakieś głupie zadania, dopóki nie straciłem nerwów. Wszystko zaczęło mi lecieć z rąk i zdenerwowałem się. Dostrzegłem, że mama zerka na Gemmę.
104 Gemma też wiedziała jestem pewien! – chociaż nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Mama pokazywała swoją siłę. Mimo to obiecałem jej, że wrócę, a nie mogę łamać danego słowa. W każdym razie nie wobec mamy. Zwłaszcza wobec niej. Teraz powinienem zatelefonować do Gemmy i powiedzieć, żeby nie przyjeżdżała.
105 Minęły godziny, zanim wróciłem do domu. Było późno. Miałem nadzieję, że wszyscy poszli spać, lecz na parterze zauważyłem światło świec. Czekali. Chcieli wiedzieć, jak mi poszło. Zawróciłem i pokręciłem się jeszcze trochę, ale nadal siedzieli. Pomyślałem: A niech tam, będzie co ma być.
106 I było to dla mnie trochę dziwaczne, bo nie jestem... W mojej rodzinie nie ma zwyczaju wymieniania uścisków. To było tak, jakby dawali mi jakieś lekarstwo. A potem zapomniałem o wszystkim i przywarłem do nich i musiałem bardzo, bardzo się starać, żeby nie płakać. Czułem się tak żałośnie.
107 Wszystko, co mówili, było prawdą. Wszystko zresztą wcześniej przemyślałem sam. Problem polegał na tym, że nie sprawiało to żadnej różnicy. Nic z tego nie miało znaczenia. Liczyło się tylko to, że on zaczął ją bić, odkąd odszedłem, a ja być może mógłbym go powstrzymać, gdybym wrócił.
108 Jesteś po prostu zbyt miły – powiedziałam. Wycałowałabym go, gdyby to było możliwe. Prawdę mówiąc nie byłam nawet w połowie tak pewna, jak udawałam. Wyżywał się na Smółce, a teraz, kiedy Smółka odszedł, wyżywa się na żonie. To brzmiało logicznie, tyle że jej kłamstwo było równie logiczne.
109 Jest prawie sąsiadką jego rodziców i dowiedziała się wszystkiego. Jo stwierdziła, że od lat na ich ulicy nie trafiła się lepsza afera. Matka Smółki miała spuchniętą wargę. Joannę dostrzegła to, kiedy spotkały się na zakupach. Nosiła ciemne okulary, ale nie była w stanie ukryć wargi.
110 To się już zdarzało. Ale bardziej prawdopodobne było to, że urządził ją tak Pan Osiłek. Wyglądało na to, że nie zmarnował wiele czasu. Od razu przeszedł do rzeczy i walnął ją, kiedy pokazała mu kartkę od Smółki. Pobiegła prosto do przyjaciółki, która opowiedziała o wszystkim mamie Joannę.
111 Przynajmniej na razie. Wystarczyłaby najmniejsza wymówka, żeby w te pędy wrócił do domu i znów dał się tłuc zamiast mamusi. Byłam u nich jeden raz. Mało brakowało, żeby się na nim położyła. Byłam zdziwiona, że nie wsadziła mu języka do ucha i nie poobracała nim trochę. Słowo honoru.
112 Czasem wyczuwałam na nim jej zapach. Wylewała na siebie litry perfum, żeby stłumić odór alkoholu, tak że w końcu śmierdziała, jakby piła to wszystko. A zresztą może i piła. Biedny Smółka był okropnie zażenowany, ale jego tato kipiał ze złości. Kręcił się po kuchni brzękając szklankami.
113 Wcale nie dlatego, że chciał poczuć jej wilgotny język we własnym uchu... ale on po prostu nie mógł znieść nawet jej udawania, zwłaszcza jeśli chodziło o Smółkę. Naturalnie z tego samego powodu ona tak się zachowywała, jak się zachowywała. Wszystko przypominało ciężką postać obłędu.
114 Próbowałam coś zrobić, żeby przekonać się naocznie, jak to jest z jego mamą. Pomyślałam sobie, że pójdę do nich, zapukam do drzwi i spróbuję udawać współczucie. Nic z tego. Moi rodzice chyba prędzej rzuciliby mnie rekinom na pożarcie. Od ucieczki Smółki zrobiło się jeszcze gorzej.
115 Zaczął mnie również odwozić. Musiał przez to spóźniać się do pracy, bo ja nigdy nie byłam gotowa wcześniej niż za dziesięć dziewiąta. Doszło do spotkań na najwyższym szczeblu – miedzy nim a nauczycielami. Widziałam, jak mnie dyskretnie obserwują, kiedy szłam do łazienki, czy gdzieś indziej.
116 Bez odpowiedzi. Policja wypytywała mnie o Smółkę. Mama i tato byli wściekli z tego powodu. Myślę, że nienawidzili mnie za to, że ściągam na dom hańbę czy coś takiego. Posunęli się nawet do zamykania drzwi na noc, żeby mi uniemożliwić wymykanie się. Kiedy myślę o tych głupotach...
117 Przecież równie dobrze mogłabym uciec oknem. No i oczywiście jak na razie nie zakazali mi wychodzić w weekendy, chociaż podejrzewałam, że to tylko kwestia czasu. Spójrzmy na to trzeźwo. Gdybym chciała uciec, nie bardzo mieli jak mnie powstrzymać, chyba że przykuliby mnie łańcuchem.
118 Czy to w ogóle możliwe? Albo ja, na przykład. Rzeczywiście niektórzy to robili, ale wszystko, czego się osobiście dopuściłam, to może wypalenie trawki. Oni rzecz jasna wiedzieli o tym. Nie mam pojęcia, kto im doniósł, ale wiedzieli dobrze. Moi rodzice byli wyznawcami zasady równi pochyłej.
119 Wyszłabym w piątek wieczorem, a oni nie wiedzieliby o niczym aż do poniedziałku. Ale teraz nie miałam żadnej wymówki. Gdybym napomknęła o wyjściu na cały weekend, oni wiedzieliby swoje – że chodzi o orgie i mordowanie staruszek. Mimo to rozegrałam sprawę nie najgorzej. Sobota była najlepszym dniem.
120 Stawiałam na to, że pomyślą, iż zostałam na noc z jakimś chłopakiem. Nie przyjdzie im do głowy, że dałam nogę. Zaczną się naprawdę niepokoić, to znaczy niepokoić policję, w niedzielę wieczorem. A w poniedziałek rano znajdą w skrzynce na listy miły liścik od swojej ukochanej córeczki.
121 Gdybyś wiedziała... pomyślałam. Wymknęłam się około dziesiątej. Mama była na górze, a tato pojechał do supermarketu. Wyszłam z domu i skierowałam się na dworzec autobusowy. Och, zapomniałam powiedzieć o jeszcze jednej drobnej rzeczy. W piątek dobrałam się do Visy mojego taty i kupiłam bilet.
122 Numer, który trzeba wstukać na klawiaturze bankomatu, tato zapisał na odwrocie lustra w sypialni. W zapamiętywaniu różnych rzeczy nie jest specjalnie mocny. Po drodze do stacji przechodziłam obok banku i wzięłam sobie sto funtów. Nie było problemu. W centrum nadałam list do rodziców.
123 Dzięki za wszystko, do widzenia – tyle zdołałam wysmażyć. I kocham was. Napisałam to. Wtedy nie myślałam, że to prawda, ale mimo to się popłakałam. Pisałam kolejne listy i darłam je, pisałam i znów darłam. Już było dobrze, ale na papierze pozostały ślady łez, wiec musiałam zaczynać od nowa.
124 Odchodziłam... i nie miało znaczenia, jak wiele serc będzie zranionych – moje, ich czy kogokolwiek. W duchu już od nich odeszłam. Siedziałam w autobusie i patrzyłam, jak miasto zostaje za mną. Nie pożegnałam się z budynkami ani ludźmi, wśród których dorastałam. Jedynie patrzyłam.
125 Właściwie niemal cieszyłam się z tego uczucia, bo nie chciałam przeżywać wszystkiego na chłodno. Zamierzałam sprawić Smółce powitanie, które zapamięta do końca życia. Chciałam pójść na całość, dosłownie zwalić go z nóg. Nie zamierzałam zachowywać dystansu, zleźć po schodach i powiedzieć "Cześć".
126 To musi być wybuch totalnego szczęścia. Smółka miał w życiu dosyć smutku. Chciałam, żeby biedaczysko raz poczuł się wspaniale. I sama też chciałam poczuć się wspaniale. Zdenerwowanie i podniecenie wypełniało mnie coraz bardziej, niczym paliwo rakietowe... Dostrzegłam go z okna autobusu.
127 Wyciągnęłam ramiona i uścisnęłam go, i, och, pocałowałam. I znów uścisk i pocałunek, i kolejny uścisk, i taniec dookoła niego, a potem następne uściski i pocałunki i, och, moje cycki rozpłaszczyły się o jego pierś, i powoli twarz Smółki powiększyła się w niewiarygodnie szerokim uśmiechu.
128 Zachowałam się nieco histerycznie. Ściskałam i całowałam nie tylko Smółkę. To było... poczucie swobody, jakiejś przygody. O tak! To było życie. Wielka, wspaniała porcja życia. Siedząc w autobusie byłam niespokojna, ale kiedy tylko zeszłam ze stopni, wszystko to gdzieś znikło. Odczuwałam dreszczyk.
129 On zresztą jest tak trzeźwy. Chciałam jedynie, żeby udzieliło mu się trochę z mojego entuzjazmu. I, słowo daję, chyba mi się udało. Szedł obok mnie, z uśmiechem tak rozciągniętym, że wydawał się prawie biec wokół głowy. Czułam, że schwycił wiatr w żagle. Poprosiłam, żeby mnie trochę oprowadził.
130 Poszliśmy przez centrum do doków... i od razu zakochałam się w tym mieście. Nie było takie wielkie i ruchliwe, jak pewnie twoim zdaniem powinno być. Nikt się za niczym nie uganiał. Ze szpar w ścianach wyrastały chwasty, a ludzie nie śpieszyli się donikąd. Uspokoiłam się i poczułam błogo.
131 To znaczy, ciągle byłam podniecona, ale czułam się z tym normalnie. Nikt nie zamierzał mnie zatrzymywać. Nie miałam wrażenia, że uciekłam. Pamiętam, że pomyślałam sobie: podoba mi się tutaj. Smółka nalegał, żebyśmy poszli do domu. "Przygotowali dla nas coś do jedzenia – powtarzał.
132 Byłoby nie w porządku..." Oni jednak mnie nie interesowali. Nie kocham Smółki. Już o tym mówiłam. Ale tamtego dnia był całkiem w moim typie. Cały czas zerkałam na swoje odbicie w witrynach. Byłam zaróżowiona na twarzy i miałam na sobie same jaskrawe rzeczy – szal, sweter i spódnicę.
133 Nagle oparłam się o mur i przyciągnęłam go ku sobie. Jest ode mnie o stopę wyższy. Pociągnęłam go tak, że się nade mną nachylił. Po wyrazie jego twarzy widziałam, co z nim robię. A potem mnie pocałował – prawdziwym, długim pocałunkiem, jakbyśmy byli sami jedni pośrodku lasu albo pustyni.
134 Naprawdę zrobiło to na mnie wrażenie. No bo znalazł sobie kąt, w którym mógł przebywać, i znalazł grupkę ludzi, którzy nie tylko byli gotowi go tolerować. Oni wręcz chcieli go utrzymywać. Uciekł zaledwie dwa tygodnie wcześniej, a już udało mu się urządzić. Nie miał jedynie własnej publiczności.
135 Do nich nie można było zaliczyć Richarda ani Jerry'ego, ani Vonny. Byli za starzy i za sympatyczni. Prawdę mówiąc wydawali mi się trochę podejrzani. Ta dziewczyna, Vonny, podeszła do mnie, ucałowała mnie i uściskała, a ja odwzajemniłam jej uścisk i uśmiechnęłam się, ale ona przecież mnie nie znała.
136 I nie odniosłam wrażenia, że aż tak bardzo jej się podobam. Richard wyglądał trochę niesamowicie, szczerząc zęby do wszystkiego naokoło, ale przynajmniej był zabawny. Wydał mi się jakiś nieśmiały, sama nie wiem. Jerry był w porządku, wyglądał dość normalnie, ale nawet on coś kręcił.
137 Ja na jego miejscu pewnie spałabym w bramie i jadła własne paznokcie. Ale zapewne znalazłabym mnóstwo ludzi gotowych robić to ze mną. Chyba bycie miłym nie jest aż tak interesujące. Czasem ludzie uważają mnie za miłą osobę, lecz tylko dlatego, że dzięki mnie czują się szczęśliwi.
138 Pierwszym złym znakiem było to, że posiłek przygotowany przez Richarda zupełnie wysechł w piekarniku. Richard się nie przejął. Kiedy powiedziałam, że zwiedzaliśmy miasto, rozpromienił się patrząc w sufit, jakby to była najbardziej ekscytująca w świecie rzecz, i odparł: "Och, to dobrze".
139 Musieli dyskretnie przemycić do środka mnie i Smółkę, na wypadek gdyby barman nie chciał nas obsłużyć. Dopytywali się, czy słyszałam coś o mamie Smółki. Rozmawialiśmy o tym przez jakieś pół godziny, co wpędziło go w przygnębienie. Sygnał ostrzegawczy: wydawało mi się, że ich to bawi.
140 Bo co prawda niewiele wiem o tych sprawach, ale czy przypadkiem anarchiści to nie ci, którzy od czasu do czasu wysadzają w powietrze ludzi zamiast ich serdecznie ściskać? Wyszło na jaw, że na niedzielny wieczór mieli wspaniały plan. Zamierzali iść i pozaklejać zamki w drzwiach banków.
141 I nocne sejfy. – Rozejrzał się po pubie z uśmiechem człowieka, który wygrał milion funtów. Wszystko było ustalone. Ja i Smółka mieliśmy pójść z nimi. Chyba mnie to podniecało. To było coś innego. Nieraz u siebie obserwowałam wandali. Wiesz, tych, co bawią się rozwalając dziecięce huśtawki.
142 Ale to miało jakiś cel, a poza tym oddałabym wszystko, żeby zobaczyć minę dyrektora banku, kiedy będzie na próżno próbował otworzyć drzwi. Wszyscy głośno się z tego roześmieliśmy. Opowiedziałam im o mamie i tacie. Wydawali się pełni współczucia. Richard był nawet dość zbulwersowany.
143 Wymieniliśmy między sobą uwagi o matkach i ojcach i o tym, jacy są okropni. Smółka był trochę milczący. No cóż, miał powody, prawda? Ale ja już zaczynałam chichotać. Wypiłam piwo z wódką i sokiem pomarańczowym i myślałam, że właśnie w tym momencie moi rodzice zaczynają się na dobre wściekać.
144 Była dziesiąta trzydzieści, a więc miałam już pół godziny spóźnienia. Pewnie siedzą, zgrzytają zębami i obmyślają nowe restrykcje, co – słowo daję – nadweręża nawet ich wyobraźnię, bo niewiele zostało do ograniczania. Zastanawiają się, z kim poszłam do łóżka, co sobie wstrzykuję i tak dalej.
145 Zaczęłam mówić o liście, który miał nadejść w poniedziałek, ale to ich nie przekonało. Mama i tato martwili się teraz. Próbowałam wykazać, że biorąc pod uwagę okoliczności, bardziej prawdopodobną reakcją powinna być ślepa furia. Nic z tego. Nawet Smółka zwrócił się przeciwko mnie.
146 Potem oczywiście zachciało mu się telefonować do swojej mamy i wspólnie musieliśmy mu to wyperswadować. Miałam nadzieję, że w ten sposób odczepią się ode mnie, ale kiedy tylko on się wycofał, znów zaczęli swoje. Mieli nawet przy sobie rulon monet, tak że nie musiałam odchodzić gdzieś dalej.
147 Wystarczyło niewiele. Oddaliłam słuchawkę od ucha, szepcząc: "Błagam, błagam, nie rób mi tego..." Stałam w kącie pubu, ale miałam pełną świadomość, że oni mnie obserwują. Nie mogłam się do niego odezwać, tak głośno krzyczał. Nie mogłam nawet dać po sobie poznać zdenerwowania, bo oni patrzyli.
148 Zapiekankę z ziemniaków. Zadzwonię jeszcze, może jutro. OK, na razie, tato. Dzięki, cześć... I odłożyłam słuchawkę. Nie wiem, dlaczego tak mnie to rozstroiło. Po prostu nie byłam przygotowana. Opuściłam dom. Uciekłam. Zwyczajnie nie byłam przygotowana na rozmowę z nimi. Chyba mnie to zaskoczyło.
149 Było naprawdę wspaniale, ale teraz czułam się wykończona, całkowicie wykończona, jakbym nie przyjechała autobusem do Bristolu, tylko poleciała na Księżyc i z powrotem. Wróciliśmy ze Smółką i usiedliśmy w jego pokoju. Byłam na niego wściekła, że trzymał ich stronę. Prawie się pokłóciliśmy.
150 Kiedy zobaczył, że płaczę, okropnie się przejął. Zaczął mnie tulić i powtarzać: "Przepraszam, przepraszam..." i sam miał wilgotne oczy. A ja pomyślałam, że nie po to przebyłam taki szmat drogi, żeby się kłócić ze Smółką o tę parę druhów drużynowych! Czuliśmy się bardzo bliscy sobie.
151 Na razie mieli nie wiedzieć, że dom jest zamieszkany. Z tego samego powodu nie wolno nam było zapalać światła. Zaczynała mnie już trochę złościć ta lista rzeczy zabronionych. Smółka jednak ustawił świece wetknięte w butelki i zaparzył kawę. Usiedliśmy na podłodze, na stercie poduszek.
152 Trochę mnie to zniecierpliwiło, więc powiedziałam na odczepnego: "Dobra, dobra..." Miałam dla niego prezent i nie zamierzałam się wycofać. W tym momencie czułam się już nieco zawstydzona. Położyłam karimatę obok jego materaca. Kiedy wyszedł z pokoju, rozebrałam się i wsunęłam do śpiwora.
153 No i dobrze, pomyślałam. Zrobiłam swoje. Teraz jego ruch. Wrócił. Zdmuchnął świece i w kącie przebrał się w piżamę. Następnie wsunął się w swój śpiwór i po prostu leżał. Byłam zła. Wściekła. Podciągnęłam śpiwór na wysokość nosa, tak że wystawały tylko włosy i oczy. Zerkałam na niego.
154 Jakbym to widziała. Musiała się odbyć wielka dyskusja o tym, czy Gemma jest wystarczająco dorosła. Byłam blada ze złości. Usiadłam nadąsana. On kręcił się nerwowo po pokoju. Podszedł, usiadł obok mnie i zapytał, czy będę jeszcze kiedykolwiek chciała. Potworność. Tego właśnie pragnęłam uniknąć.
155 Wyczułam, że tkwi tam jeszcze przez chwilę, a potem i on wszedł do swojego śpiwora. Położył się blisko mnie i zaczął się przytulać. Cóż, nie wszystko przychodzi tak łatwo, jakby się chciało. Znowu się odwróciłam, a on mnie pocałował, wysunął się ze swojego śpiwora i wszedł do mojego.
156 Uśmiechnął się jakby i wzruszył ramionami, a ja też się uśmiechnęłam, bo zdałam sobie sprawę... Podarował mi wykonany przez siebie obrazek, przedstawiający mlecz. Był uroczy. Nie wiem, co oznaczał dla niego ten mlecz, ale wiedziałam, o czym mówi. Mówił, że mnie kocha, nawet pomimo.
157 Vonny też się przebrała w coś w rodzaju trykotu w żółto czarne paski i wełniane rajstopy, przez co wyglądała trochę jak olbrzymia osa, tyle że oczywiście znacznie atrakcyjniej. Nie udało mi się zmusić Jerry'ego, żeby się przebrał. Włożył najczarniejsze ciuchy, jakie mógł znaleźć.
158 Jest nim polityka. Gemma włożyła swoją wyjściową sukienkę, a Vonny zrobiła jej makijaż w stylu gwiazd filmowych z lat czterdziestych: tony pudru i usta umalowane w serduszko za pomocą błyszczącej, czerwonej szminki. Chciała włożyć buty na wysokich obcasach, ale musiałem postawić stanowcze weto.
159 Czasem trzeba biec. Jeśli chodzi o Smółkę, to bardzo się starał, ale miał spore trudności. Gemma chciała go przebrać w kobiece ciuchy, ale to by zanadto zwracało uwagę. Darowaliśmy mu w końcu. Najwyraźniej czuł się wystarczająco idiotycznie i bez tego. A oto jak miało się to odbyć.
160 To nie jest proste. To wymaga czasu. Czy zauważyliście, że drzwi do banku są zawsze na widoku? Spróbujcie kiedyś poszukać cienia na budynku, w którym mieści się ta instytucja. Zawsze stoi tam latarnia. Pewnie mają jakiś układ z magistratem. A tak naprawdę, to nie jest aż tak trudne.
161 Po prostu należy czekać, dopóki nie uzyska się pewności, że nikt nie patrzy. Vonny jednak zawsze się trochę denerwuje. Banki tak działają na niektóre osoby. Gdyby to od niej zależało, dawalibyśmy nogę zaraz po zaklejeniu zamka. Nie masz pojęcia, jak bardzo bawią mnie takie sprawy.
162 Na tym polega cała zabawa. Ludzie zapominają o tej sprawie. Z diabła trzeba się śmiać, a nie bić się z nim. Oni zawsze będą mieli więcej karabinów, zawsze będą mieli bomby, które wybuchają z wielkim hukiem. Nieważne, jak gwałtownie się im przeciwstawiać, oni zawsze będą jeszcze gwałtowniejsi.
163 Rozumiesz – zaczadzeni haszyszem anarchiści w punkowych przebraniach zaklejają zamki w bankach... Z drugiej strony, przecież to nie jest operacja wojskowa. I dlaczego on nie miałby podzielić się z Gemmą? Powiedziałem "ach, tak" z innego powodu. To Vonny miała z tym problem. Tak się zwykle dzieje.
164 Chodzi o to, że Vonny uczestniczy w akcjach, bo naprawdę uważa, że uderzamy w system finansowy. Sądzi, że ludzie tracą jakieś pieniądze, że gospodarka popadnie w kłopoty. Coś w tym rodzaju. "Oddajcie Cezarowi..." – powiadam wam. Ja łowię serca i dusze. Serce dyrektora banku, serce urzędnika.
165 Sądząc z wydawanych odgłosów, Gemma i Jerry dobrze się bawili. W gruncie rzeczy z tego powodu denerwowałem się odrobinę. Jej chichot zrobił się lekko histeryczny i potykała się stanowczo za często. Vonny popadała w coraz większe rozdrażnienie. Szła przed nimi, rzucając za siebie gniewne spojrzenia.
166 Zauważyłem, że Jerry zlekceważył jej życzenie, żeby nie wprowadzać Gemmy w stan nieważkości. Smółka towarzyszył Vonny i, sądząc z pozorów, prowadzili ożywioną rozmowę, która – ośmielę się zaryzykować – miała charakter polityczny i dotyczyła Gemmy. Ach, tak. Wszystko jest w to uwikłane.
167 Kiedy idziesz główną ulicą Bristolu, widzisz wokół tyle rzeczy. Na przykład sklepy mięsne. Staliśmy przed sklepem rzeźnika. Ja sam jestem wegetarianinem. Z wyboru. Dookoła nas błyszczały lampy uliczne, zużywając paliwa kopalne. Banki i towarzystwa ubezpieczeniowe inwestujące w śmierć i choroby.
168 Wysoko nad nami wisiały gwiazdy. Noc była cudowna. Kiedy wyjdziesz na zewnątrz, podniesiesz głowę i spojrzysz ponad dachy i ulice, usłyszysz szum wiatru w górze i zobaczysz gwiazdy nad głową. A co robiła Vonny? Zatruwała Smółkę gadaniem o Gemmie. Tego tylko potrzebował. To go miało do nas przekonać.
169 A jeżeli mogę to zrobić nosząc olbrzymie zielone buty z wymalowanymi stokrotkami, to tym lepiej. Muszę przyznać, że nie była to najbardziej udana akcja. Dwie rzeczy popsuły nastrój. Kiedy dotarliśmy do domu, Vonny gotowała się ze złości, a Smółka wyglądał jak przewiercony tępym śrubokrętem.
170 Wielbił Richarda. Lubił nawet Vonny mimo jej oczywistej wrogości. No i naturalnie miał mnie. Mogliśmy kłaść się dowolnie późno i wstawać, kiedyśmy chcieli. Mogliśmy być razem całe dnie i całe noce. I muszę przyznać, że było to całkiem fajne. Gdyby nie Smółka, nie wytrzymałabym ani jednego dnia.
171 Lecz był tam. A więc... Ponieważ nie miał pieniędzy, w zamian za utrzymanie miał remontować dom. Richard skombinował skądś kilka galonów farby i Smółka wstawał o dziewiątej rano i zamazywał ściany, pokój za pokojem, na obrzydliwy blady kolor. Ja też oczywiście byłam na ich utrzymaniu.
172 Rano kotłowaliśmy się w łóżku, a po południu w farbie. Odkąd zaczęliśmy sypiać razem, pragnęłam go jak wariatka i trudno było nam powstrzymać się od uścisków i obmacywania. Kiedy się rozbierałam, białe ślady jego palców widoczne były na całym moim ciele! Smółka to świetny kumpel.
173 Musiał chyba przemyśleć każdą rzecz w taki czy inny sposób, bo zawsze ma coś do powiedzenia. Ale też zawsze słucha. Marszczy czoło, jakby usiłując nie przeoczyć niczego, jak gdyby jego winą – a nie moją – było to, że powiedziałam coś głupiego, co się zresztą często zdarzało. I ma poczucie humoru.
174 Prawie bez przerwy pokładaliśmy się ze śmiechu. Po prostu dobrze nam było ze sobą. Miał też jednak parę denerwujących nawyków. Myślę, że był trochę nadgorliwy z tą swoją chęcią bycia użytecznym. Co do mnie, to... w porządku, dawali nam jeść, ale myśmy zarabiali na swoje utrzymanie.
175 Gotował, sprzątał... co tylko chcecie. Inną znów kwestią – i to taką, która mi najbardziej doskwierała – były niekończące się dyskusje o Gemmie. Oczywiście to Vonny stała za tym wszystkim. Bez przerwy ustalała, co jest słuszne, i zmuszała innych ludzi, żeby się do tego zastosowali.
176 Właściwie postępowała tak wobec wszystkich. Zawsze czegoś chciała od Jerry'ego – to miał otworzyć z Richardem kolejny dom, to posprzątać kuchnię albo pościelić łóżko, albo zanieść rzeczy do pralni. Niespecjalnie jej się to udawało. On chciał jedynie siedzieć sobie w spokoju i upalać się.
177 Ale lepiej poszło jej ze Smółką. Zalazło mi to za skórę jeszcze bardziej niż jej próby ze mną. On oczywiście uwielbiał te sytuacje. Wystarczyło, że głośno oznajmiła, co ma być na kolację, a już zrywał się na równe nogi i żebrał o pozwolenie pobiegania po sklepach z torbą na zakupy.
178 Mnie raczej nie lubiła. Na twarzy miała wypisane, co sobie o mnie myśli: zepsuta gówniara. Nie lubiła ani mojego sposobu mówienia, ani postępowania, ani wyglądu. Uważała, że powinnam być w szkole, w domu i w ogóle poza jej życiem. Pewnie wyobrażała sobie, że trzeba mnie układać do snu w łóżeczku.
179 Moim zdaniem na tym polegał jej problem. W zasadzie cały czas prowadziła kampanię zmierzającą do usunięcia mnie stamtąd i odesłania do domu. Nie znała mnie, bo inaczej by wiedziała, że najlepszy sposób, żeby nakłonić mnie do zrobienia czegoś, to powiedzieć, żebym tego nie robiła.
180 Miał taki sam wyraz twarzy jak wtedy, kiedy jego prawdziwa matka, tam w Minely, owijała go sobie wokół palca. W gruncie rzeczy Richard i Vonny tworzyli doskonałą parę rodziców. Gdybym tak miała ich zamiast tej nieudacznej pary przygłupów, którymi obdarzył mnie Pan Bóg, nigdy bym nie uciekła.
181 Było doskonale. Mogłam spędzać noce ze swoim chłopakiem. Dawali mi trawkę. Mogłam pomalować swój pokój na dowolny kolor i pozostawać poza domem tak długo, jak długo chciałam. Jako rodzice byli doskonali. Jedyny problem polegał na tym, że nie po to uciekłam z domu, żeby szukać sobie nowych rodziców.
182 Nie mówiłam o tym Smółce, ale myślałam sobie: no cóż, na razie tak jest dobrze. Miałam zamiar rozglądać się czujnie za właściwymi przyjaciółmi. Ludźmi w naszym wieku albo niewiele starszymi, którzy nie przejmowaliby się tak bardzo legalnością naszego statusu, ponieważ sami byliby równie nielegalni.
183 Po raz pierwszy zaprosili wtedy parę osób. Siedzieli sobie w kręgu, rozmawiali, popijali i wstawiali się. Żadnych tańców ani nic takiego. Richard przyniósł swój sprzęt grający. Usiedliśmy ze Smółką w kącie, niczym para oswojonych papug. Od czasu do czasu ktoś podchodził i zagadywał coś sympatycznie.
184 Wszyscy byli starzy. Jedynym interesującym rezultatem tego spotkania było to, że mieliśmy zorganizować parapetówkę w następną sobotę, aby oficjalnie otworzyć siedlisko. Impreza pełną gębą, z tańcami i głośną muzyką. Richard zapowiedział, że zaprosi parę osób bardziej zbliżonych wiekiem do nas.
185 Napomknął, że o parę ulic od nas mieszkają tacy ludzie, co brzmiało interesująco. Mówił, że są inni niewiele dalej i też mogą przyjść... Zaczynałam myśleć, że opłacało się poczekać. Był już zresztą najwyższy czas. Dwa tygodnie życia przy świeczkach i malowania ścian wyczerpało mój limit.
186 Vonny i Jerry zaopatrywali mnie nawet w szlugi. No i dobrze... myślałam sobie. Tak więc następnego dnia oznajmiłam Smółce, że wychodzimy. Czy uwierzysz, że wyciągnięcie go z domu zabrało mi całe wieki? On w dalszym ciągu z obłąkaną gorliwością chciał malować te cholerne pomieszczenia.
187 W końcu prawie na siłę wypchnęłam go z domu. Udaliśmy się do miasta, żeby trochę zaszaleć. Po drodze układałam sobie w myślach plan całego dnia. Zanim doszliśmy do Woolsworth, wiedziałam dokładnie, co chcę zrobić ze swoimi pieniędzmi. Pierwszą rzeczą był ogromny, tłusty, ohydny hamburger.
188 Punkowa. Dałam Smółce parę funtów i powiedziałam: "Bądź tam". Potem się go pozbyłam. Nie chciałam, żeby się nudził, kiedy będę buszować w sklepach z ciuchami i kupować sobie rzeczy. A poza tym Smółka starał się być rozsądny. Mnie przerażałoby wydanie moich stu funtów na śpiwory i porządne buty.
189 Na litość boską, wyglądałam starzej od Vonny! Ona nosiła irokeza i kółko w nosie, podczas gdy ja ciągle paradowałam w mięciutkich sweterkach. Pierwsza sprawa to czarna skórzana kurtka. Zrobiłam niezły interes – pięćdziesiąt funtów za trochę znoszoną, z taniej odzieży. Była super.
190 Ciekawe, co miałby robić sierżant w krótkiej, czarnej spódniczce. Aha, jeszcze podkoszulek pradziadka, wiązany z przodu wytartymi tasiemkami. Dałam sobie przekłuć uszy. I nos. W dwóch miejscach. To bolało i właściwie miałam zamiar zrobić to tylko raz, ale Vonny miała jeden kolczyk, więc chciałam.
191 Zostało mi tylko dwanaście funtów, żeby je ufarbować, ale w sumie wyszło w porządku. No i byłam... Cóż, powiem to sama. Cholernie wspaniała. Wiem, co chcecie teraz powiedzieć. "Punk za sto funciaków". Dobra, wiem. Jeśli zabrać się do rzeczy we właściwy sposób, to można wydać ze dwa i pół funta.
192 Nigdy nie byłam ślicznotką, nawet jako małe dziecko, ale zapewniam, że wydobyłam z siebie to, co najlepsze. Naprawdę. Chodzi o to, że jeśli od samego początku wygląda się ślicznie i odjazdowo, nie trzeba się nawet starać. Wystarczy, że zatrzepoczesz rzęsami i już wszyscy lecą na ciebie.
193 Kiedy byłam mała, często patrzyłam w lustro i wzdychałam: "Boże! Muszę przejść przez całe życie z takim wyglądem!". Później, w wieku mniej więcej dwunastu lat, zauważyłam, że ludzie przyglądają mi się. Zaczęłam patrzeć na siebie inaczej, myśląc: Mmmm, coś jednak w końcu się zmieniło.
194 Niektórzy spoglądali na mnie i nie dostrzegali niczego specjalnego. Ot, zwykła dziewczyna ze zbyt dużymi ustami i zbyt szeroko rozstawionymi oczyma. Ale inni patrząc widzieli we mnie o wiele więcej – mój sposób bycia. Oto dlaczego potrafię natychmiast ocenić, czy jestem w czyimś typie.
195 Ta dziewczyna postąpiła słusznie. Zapuściłam się do sklepu z rękodziełem, żeby kupić prezent Smółce. Potem poszłam do kawiarni, w której się umówiliśmy. W tym momencie byłam już goła. Co za wstyd. Myślałam, że zabawimy się na całego, upijemy, a może nawet załatwimy sobie coś ciekawszego.
196 Nic z tego. Ale z drugiej strony, komu potrzebne są pieniądze, kiedy wygląda się tak dobrze? Najlepsze ze wszystkiego było to... że mnie nie poznał. Słowo honoru. Siedział przy stoliku koło okna, a ja usiadłam przy sąsiednim. Gapił się ponad moją głową, jakbym była kimś nieznajomym.
197 Zaczęłam ostentacyjnie mu się przyglądać, jak gdybym na niego leciała. Widziałam, że zaczyna go ogarniać panika. Nie miał pojęcia, co się dzieje. Wpatrywałam się weń, a potem puściłam oko i uniosłam brwi, a on spłonął rumieńcem. Po chwili ostrożnie spojrzał na mnie i posłał mi niewyraźny uśmiech.
198 Smółka był trochę spięty. Ludzie oglądali się za mną, a on był dumny z mojego towarzystwa, ale wstydził się swojej dumy. Rozumiesz, o co mi chodzi? Szybko jednak przywykł do tej myśli i zapragnął mnie dotykać. Objął mnie i zaczął całować, próbując gmerać pod moim ubraniem, lecz dałam mu po łapkach.
199 Kilka osób tańczyło, ale większość siedziała, czekając na właściwą kapelę. Wzięliśmy coś do picia. Piwo. Podeszłam do baru i kupiłam je. Z takim wyglądem mogłabym zamówić cały budynek, a co dopiero drinka. Usiadłam obok Smółki i pod stołem ściskałam jego dłoń między udami. Było mi tak dobrze.
200 Wewnątrz wrzało jak w ulu. Kochałam ten hałas. Kochałam ten tłum. Kochałam być sobą. Wstaliśmy i potańczyliśmy trochę, dopóki muzycy nie zeszli ze sceny. Oparliśmy się o ścianę, zamówiliśmy kolejnego drinka i czekaliśmy, aż będzie gotowa następna kapela. Zespół punkowy. Nie wiem, kim byli.
201 Weszli i zaczęli niedbale brzękać na swoich instrumentach. Wszyscy ci ludzie sprawiali wrażenie naładowanych. Żadnych przymiarek, żadnego "raz dwa trzy próba mikrofonu" i upewniania się, że nagłośnienie działa prawidłowo. Złapali parę akordów, a potem... wyglądało to jak wybuch jakiejś sprzeczki.
202 To było... to po prostu zaczęło wymykać się spod kontroli. Muzycy skupili się razem, a publiczność zaczęła gromadzić się tuż pod sceną i odkrzykiwać. Pomyślałam, że teraz zaczną się prawdziwe kłopoty. Kapela wyglądała tak, jakby miała zamiar rozwalić wszystko wokół siebie. To nie była gra.
203 Całe to miejsce buzowało agresją. Następnie wychylił się do przodu i splunął pełną gębą śliny. Widać było, jak obryzgał najbliżej stojących... I wtedy zaczęli. Trudno to wyrazić. To było niesłychanie gwałtowne. Grali utwór po prostu tak, jakby wrzeszczeli na kogoś, tylko że za pomocą muzyki.
204 W jednej chwili publiczność zaczęła tańczyć pogo, błyskały reflektory i wszystko pulsowało, a ludzie w pobliżu sceny starali się opluć wokalistę, który robił uniki i ślizgał się, bo podłoga była już mokra od śliny... To było to. To było przedstawienie! Po prostu krzyczałam z rozkoszy.
205 Nigdy czegoś podobnego nie widziałam. Wbiegłam w sam środek tłumu i zaczęłam tańczyć, wyjąc i skacząc bang bang, bang bang, w górę i w dół... I ta kapela. Chciałabym wiedzieć, kim byli. Musieli być sławni albo staną się niebawem sławni, bo byli tak obsceniczni, tak brutalni i cudowni.
206 Wiesz, o czy mówię. Ten tłum był gotów do linczu, lecz, zabawna sprawa, nie wszczęto ani jednej bójki. Smółka był tam również, skacząc tuż obok mnie. Niekiedy traci rozum. Wyskakiwał w górę i w dół, w górę i w dół. Czarne włosy opadały mu na oczy i szczerzył zęby jak wariat. To trwało i trwało.
207 Lizał mnie po całej twarzy. Potem kapela znów zagrała szybko i zaczęliśmy od nowa, i znów, i znów... Byliśmy w tej punkowej jaskini bardziej lub mniej przypadkowymi gośćmi. Od razu można było rozpoznać, które dziewczyny są prawdziwymi punkówami. Wyglądały jak szmaciary. Nie przejmowały się niczym.
208 Materiał był zbyt mocny. Rozwiązałam zatem tasiemki do połowy i pośpiesznie wróciłam na salę, i zaczęłam znów skakać. Nie mogłam znaleźć Smółki, ale to przestało mieć znaczenie. Torowałam sobie drogę prosto w ścisk pod sceną, wykonywałam szaleńcze podskoki i plułam na wokalistę razem z innymi.
209 Tymczasem niektórzy zaczęli wspinać się na scenę i szaleć obok wokalisty. Ścisk zrobił się tak potworny, że można było zbiec ze sceny po głowach. Niektórym udawało się zrobić dziesięć, może dwanaście kroków, zanim tłum rzedł na tyle, że można było się potknąć i wpaść między ludzi.
210 Zderzyliśmy się i przez chwilę tańczyliśmy obok siebie. Potem on musiał odejść, zamówić drinka i ochłodzić się, ale ja tańczyłam dalej. Dalej, dalej, dalej, dalej. Podchodzili jacyś ludzie i prosili, żebym z nimi zatańczyła. Tańczyłam, a potem ich gubiłam. Jakiś facet zapytał, czy chcę drinka.
211 Nie powiedziałam jednak tego głośno. Widziałam, jak opiera się o bar i wygląda żałośnie. Więc to tak? Przecież zrobiłam to wszystko dla niego... przebrałam się, przyszłam na ten koncert, cały czas miałam w torbie prezent dla niego, a on jęczał i wyglądał tak, jakby tatuś mu przed chwilą przyłożył.
212 Ale nie był natarczywy, nie przeszkadzało mu, że robię to, na co mam ochotę. Wypiłam duszkiem piwo i z powrotem ruszyliśmy na parkiet. Był świetnym tancerzem. Wirowaliśmy po całej sali. Byłam już wtedy pijana tańcem. Nie obchodziło mnie nic. Parę razy kątem oka dostrzegłam Smółkę.
213 Wypchaj się. Teraz ty możesz pocierpieć dla odmiany, przeszło mi przez myśl. Chodziło o to, że znosiłam jego nudnych przyjaciół i ich zapiekankę z ziemniaków przez bite dwa tygodnie. Dlaczego nie mógł dla mnie wytrzymać jednego wieczoru? Widać było po twarzy faceta, że uważa mnie za swoją zdobycz.
214 Trzęśliśmy się i podrygiwali, tonąc we własnym pocie. Znów grano wolny kawałek i on prawie położył się na mnie. Nie dbałam o to. To tylko taniec, myślałam. To tylko zabawa. W ogóle się nie przejmowałam. Miałam na sobie koszulkę, która tak się zrobiła mokra od potu, że kleiła się do mnie.
215 Na moment prawie odskoczyłam do tyłu. To głupie, ale naprawdę czegoś takiego się nie spodziewałam. To nie była prośba, żeby z nim pójść na kawę. W znanym mi do tej pory stylu życia nie mieściło się, żeby kogoś zaprosić do siebie ot tak, żeby się z nim przespać. W domu każdy miał rodziców.
216 Poszłam po torbę. I spotkałam Smółkę. Powinnam była wiedzieć, że nie wróci beze mnie. Nie siedział przy stoliku, ale widział wszystko. Nie był z tych, co to podejdą i powiedzą: "Ona jest moja" albo "Co ty sobie właściwie myślisz?". Lecz był tam pokazując, że nie odszedł i ciągle na mnie czeka.
217 Wetknęłam mu pieniądze do ręki. On jedynie patrzył. Wtedy straciłam cierpliwość. Nie wiem dlaczego. Odwróciłam się i krzyknęłam: – Ja też nie jestem twoją pieprzoną matką! A potem poszłam sobie. Tamten gość – nie wiem nawet, jak się nazywał – czekał na mnie z małą grupką. To byli prawdziwi ludzie.
218 To, co mieli na sobie, prawdopodobnie nie kosztowało razem więcej niż piątaka, a było ich coś koło dziesięciu osób – chłopaków i dziewczyn. Widziałam, że obserwują mnie i Smółkę. To były prawdziwe, paskudne punki. Można było pomyśleć, iż gotowi są poderżnąć gardło, ale ja wiedziałam, że to pozory.
219 To tylko teatr, no nie? Po prostu taki styl... Jedna z dziewczyn puściła do mnie oko. Weszłam pomiędzy nich i otoczyli mnie ciasno. Przy wyjściu owionęło nas nocne powietrze. Zaczęli mówić wszyscy naraz i śmiać się. Ktoś zwrócił się do mnie, a ja coś tam odpowiedziałam. Znów poczułam się szczęśliwa.
220 Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Naprawdę byłam zdecydowana pójść z tamtymi ludźmi. Wiedziałam, że to moje towarzystwo. Miałam nieodparte wrażenie, że zawsze na mnie czekali. Biegliśmy ulicą. Kiedy upewniłam się, że nikt nas nie goni, zatrzymałam go. Staliśmy tak, patrząc na siebie.
221 I oboje zaczęliśmy się głośno śmiać. Jak gdyby całe to zdarzenie było zabawne. Jakby to był od początku żart. Ale gdybym nie znalazła w ostatniej chwili prezentu, zrobiłabym mu to. Potem żałowałam. Tego, że nie poszłam. Przecież chciałam. Lecz nie potrafiłabym zrobić tego Smółce.
222 I oboje wiedzieliśmy, że mogłabym zrobić to jeszcze raz. W dowolnej chwili. Był bardzo czuły i pełen miłości. Myślał – jak przypuszczam – że dzięki temu będę go pragnęła. A przecież nie dlatego prawie odeszłam, że był nie dość miły. Zdjęłam poszarpane rajstopy, spódniczkę i całą resztę.
223 Nachalnie przyglądała się w tłumie każdemu, kto jej zdaniem mógł być interesujący; przepychała się bez pardonu w kierunku każdego sklepu, który jej się spodobał. Biedny poczciwy Smółka w swoim piekle nie miał najmniejszej szansy odkrycia własnej osobowości, a akurat on naprawdę tego potrzebował.
224 Właśnie to mnie najbardziej złościło. Ona umiała znaleźć czas na wszystko. Nie miała żadnych problemów, w każdym razie realnych. Smółka tyle przeżył w tej strasznej rodzinie; był taki wrażliwy, przeszedł tyle ciężkich zmagań. Teraz, kiedy się uwolnił, potrzebował odrobiny przestrzeni.
225 Trwało to od samego początku. Prawdę mówiąc właśnie przez nią doszło do kryzysu między mną a Jerrym. On szukał tylko własnej przyjemności, nic innego go nie obchodziło. Nawet ja, kiedy już doszło do takiego wyboru. W porządku, ja też lubię zabawę, ale po prostu myślę, że życie to coś więcej.
226 To odpowiedzialny facet, ale w pewnym sensie uważa, że wszystko musi sprawiać przyjemność. Gdy należało podjąć trudną decyzję, krzywił się i powtarzał: "Polityka". Smółka był najważniejszy. Tkwił w potrzasku. Na Smółkę ludzie reagują dwojako: albo chcą mu matkować, albo go wykorzystywać.
227 To znaczy – bądźmy uczciwi – nie manipulowała nim. To nie leżało w jej charakterze. Była jednak tak bardzo zaprzątnięta sobą, że właściwie wychodziło na to samo. Po swojej przemianie w punka uznała, że odkryła Jedynie Słuszny Styl. Oczywiście będąc Gemmą od razu zanurzyła się w tym po czubek głowy.
228 Tamtej nocy wróciła do domu z kółkiem w każdym uchu i dwoma w nosie. Dwa dni później miała już trzy następne. Nakłoniła Smółkę, żeby jej to zrobił sterylizowaną igłą. Igłę pożyczyła ode mnie. "Już nigdy nie będę mogła wrócić do domu. Już nigdy nie będę mogła wrócić do domu", piszczała.
229 No właśnie. Chociaż, jeśli się nad tym zastanowić, może tylko chciała mnie zaszokować. Później przyszła kolej na Smółkę. Ogoliła mu całą głowę, zostawiając tylko długiego irokeza przez środek. Potem ufarbowała czub na zielono i czerwono i użyła litrów żelu, żeby postawić go na sztorc.
230 Wyglądał pociesznie! Śmialiśmy się wszyscy, ale to było okrutne, bo taka fryzura w ogóle do niego nie pasowała. Był gotów spróbować jeszcze raz, może nawet dwa razy. Teraz myślę, że Smółka bardzo chciał próbować wszystkiego, dopóki się nim zajmowała, lecz to mu naprawdę nie pasowało.
231 Na szczęście nie miała pieniędzy, ale cały następny tydzień spędziła na poszukiwaniu jakiejś dorywczej pracy, na przykład jako kelnerka czy ktoś taki. Dzięki Bogu, nie dopisało jej szczęście. Tymczasem starałam się przekonać Richarda. Miał ochotę nic nie robić, lecz... to była oczywista sprawa.
232 Byłam zdana praktycznie tylko na siebie. W tym czasie z Jerrym prawie już nie rozmawiałam. A Richard tylko mnie wkurzył. Chętnie sięga po przywództwo, żeby obalać autorytety, lecz kiedy trzeba okazać odpowiedzialność, woli usiąść w kącie z nieszczęśliwą miną. Wiedziała doskonale, co się święci.
233 Tygodniowe wymówienie – bardzo proszę. Dajmy jej czas przywyknąć do tej myśli. Zabawiła się, mogła jeszcze zostać na przyjęciu. Ale potem... Wobec nas zabrakło jej uczciwości. Miała dopiero czternaście lat i nikt jej nie maltretował tak jak Smółki. Zgoda, rodzice niepotrzebnie uprzykrzali jej życie.
234 Niczego mi nie było wolno..." – powiedziała ze skargą w głosie. A przecież w jej sytuacji ucieczka od problemów nie była żadnym rozwiązaniem. Prawdę mówiąc, nadszedł czas, żeby zajęła się organizacją swojego powrotu do domu zaraz po parapetówce. Naturalnie oczekiwałam jakiejś sceny.
235 Smółka siedział z nieszczęśliwą miną. Gemma wpadła w furię. Naprawdę zaczęłam współczuć jej rodzicom. Jeśli czegoś nie dostawała – tu, teraz, zaraz, natychmiast – uważała to za sytuację nie do zniesienia. Załatwiliśmy to tak delikatnie, jak było można. Miała zostać jeszcze dwa tygodnie.
236 Zrobiliśmy dla niej wszystko, co można, ale – na litość boską! – działaliśmy absolutnie wbrew prawu. Utrzymywaliśmy ją, ukrywaliśmy... To wszystko jednak nie upoważniało nas do tego, żeby cokolwiek jej sugerować. W każdym razie nie w oczach Gemmy. Zdecydowałam się porozmawiać ze Smółką.
237 Myślę, że Richard czuł się winny w związku z rozkazem wymarszu. Już po wszystkim wyszedł załatwić coś, co miało zapewnić jej dobrą zabawę na przyjęciu, ale moim zdaniem popełnił ogromny błąd. Po niedługim czasie wrócił cały rozpromieniony i obwieścił, że zaprosił dwoje ludzi w wieku Gemmy i Smółki.
238 Naprawdę na nią czekałam. Wyciągnęłam mój strój i ufarbowałam włosy. Tak bardzo chciałam dobrze wypaść. A tu nagle ta ława przysięgłych. To było straszne. Przeciągnęła Richarda na swoją stronę. Już to samo było wystarczająco złe. Ale najgorsze, że nawet Smółka zaczął się z nią zgadzać.
239 Wielkie dzięki, Smółko. A ja zrobiłam to wszystko dla niego. Wszystko. Nigdy bym nie uciekła, gdyby nie on. Mogłabym o tym myśleć, ale nie zrobiłabym tego. Teraz natomiast, kiedy już to zrobiłam, on mi mówi, że powinnam wrócić do domu. Wspaniale. Po tym wszystkim stałam się wobec niego chłodna.
240 Człowiek potrzebuje kogoś, na kim może polegać. W każdym razie nie chciałam być z nim dłużej. Skoro próbował grać Pana Wielce odpowiedzialnego, to niechże sobie szuka kogoś innego do przytulania w nocy. To był piątek. W sobotę miała się odbyć impreza. Byłam zdecydowana dobrze się bawić.
241 Vonny, Smółka i ja przygotowywaliśmy sałatki, a Richard kręcił się przy kuchni piekąc chleb – chleb z oliwą, chleb serowy, wszystkie rodzaje chleba. Najadłam się do oporu. Ale w końcu miałam dosyć, więc kiedy Richard wyszedł na godzinę czy dwie do swojego warsztatu, udałam się na górę do Jerry'ego.
242 Jeśli chodzi o moje sprawy, to najbardziej bruździła cioteczka Vonny. Po prostu nie mogłam znieść traktowania mnie jak dzieciaka. I tego, że nikt mnie nie lubi. Tamta trójka poszła sobie do pubu, ale ja i Smółka naturalnie nie mieliśmy pieniędzy, więc zostaliśmy i patrzyliśmy się na siebie.
243 A raczej to ja na niego patrzyłam, bo on był cały pokorny i próbował wydać się miły. Ale nie wystarczająco miły, aby pomóc mi pozostać w tym domu. Spróbowaliśmy wina, które kupili tamci, i zjedliśmy co nieco. Richard przed wyjściem dał nam trochę ciasteczek własnego wypieku – ciasteczek z haszem.
244 Oczekiwałam, że zobaczę migotanie świateł albo coś podobnego, ale nic się nie działo, więc zjadłam więcej. I ciągle nic. Pomyślałam, że zjadłam za mało. Czekałam jeszcze na reakcję, kiedy wrócili. Richard mówił, że przyjdą jacyś ludzie w naszym wieku, ale jak dotąd było tylko kilkoro ich przyjaciół.
245 Stali sobie w grupkach i rozmawiali – boja wiem? – o wykorzystaniu sałatki ryżowej jako paliwa do samochodów i o podobnych sprawach. Rozumiesz? Żyjesz sobie przez tyle lat jako mały Sammy, czy jak ci tam, kończysz szkołę, zaczynasz żyć na własny rachunek i co? Przeobrażasz się w dużego Sammy'ego.
246 Dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju? – odpowiadałam. Mocno przesadziłam paląc skręty i lejąc w siebie alkohol tylko dlatego, że nie potrafiłam wymyślić nic innego. Wydawało się, że nigdy nie przestanę. Później doszli inni ludzie, zabawa się rozkręciła i poczułam się odrobinę lepiej.
247 W każdej chwili mógł podejść mi do gardła i wyskoczyć... Pop! Wstałam i wyjrzałam przez okno. Pamiętam jedynie, że wszystko było pomarańczowe i wyglądało tak, jakby koty i łasice, i jakieś inne stwory roiły się poza zasięgiem wzroku, kryjąc się za śmietnikami i lampami ulicznymi.
248 Rozejrzałam się po pokoju i wszystkie sprzęty – szafa, komoda, nawet futryna okna – wszystkie wydawały się na mnie patrzeć, jakby były żywe. Co się dzieje? – myślałam. I nagle zdałam sobie sprawę – miałam odlot! Wiec tak to jest! Miałam totalny odlot... Ciasteczka! pomyślałam. No jasne, ciasteczka.
249 Ale nie miałam racji. Zjadłam dziesięć razy za dużo i teraz miałam absolutny odlot. No i dobrze, pomyślałam, to w każdym razie coś. Chociaż nie było to zbyt przyjemne. Zeszłam na dół zobaczyć, co się dzieje. Na parterze było pustawo. Ludzie siedzieli małymi grupkami na podłodze i rozmawiali.
250 Rozejrzałam się, ale nigdzie nie mogłam dostrzec Smółki. Weszłam do kuchni napić się wody. Napakowałam sobie ryżu do ust. Tak mi smakował, że zaczęłam jeść i jeść, i jeść, i jeść. Kiedy się skończył, wypiłam jeszcze jedną szklankę ponczu i wróciłam do salonu. Pojawili się nowi ludzie.
251 Rzeczywiście robiła to wszystko do muzyki. Nie mogła ustać nieruchomo. Uśmiechała się bez przerwy. Nie do kogoś, ale do siebie i dlatego, że się dobrze bawiła. Miała usta chyba jeszcze szersze niż moje, a gdy się uśmiechała, jej oczy zmieniały się w dwie czarne, pełne szczęścia plamki na twarzy.
252 Była piękna. Bez przerwy tańczyła wokół swojego faceta, całując go i głaszcząc. Było widać, że jest z niej dumny. Nie mogłam oderwać od niej oczu. Miałam wrażenie, że znajduje się w zupełnie innym pomieszczeniu na zupełnie innym przyjęciu niż pozostali obecni w pokoju. Była inna niż wszyscy.
253 Z początku nie uwierzyłam własnym oczom. Rozejrzałam się i zobaczyłam, że wszyscy faceci pożerają ją wzrokiem. O mało nie parsknęłam śmiechem, bo było to tak wyzywające, a zarazem... Miała na sobie czarny siatkowy podkoszulek. To było to. Trzeba było paru chwil, żeby załapać, o co chodzi.
254 Goła jak niemowlę. Dosłownie można było zobaczyć wszystko. Jak na podkoszulek to było nawet dość długie, ale, kiedy się nachylała, żeby zmienić kasetę, odsłaniał się jej tyłek. Wszyscy się w nią wpatrywali, lecz wcale nie dlatego, że była bardziej czy mniej rozebrana. Ona miała moc.
255 On zachowywał się tak, jakby miała na sobie dżinsy i koszulkę, tyle że parę razy dotknął jej pośladków. Nikt nie miał zamiaru protestować, kiedy odbierała ludziom ich drinki czy skręty. Gdyby to zrobił ktokolwiek inny, pewnie by się obrazili, ale jeśli chodziło o nią, uważali to za jej przywilej.
256 Jeżeli robiła, było to dobre. Nie musiała mówić proszę ani dziękuję. Nie musiała niczego przyjmować. Wszystko już należało do niej. Była sobą bardziej niż ktokolwiek na świecie. Od pierwszego momentu, kiedy mój wzrok na niej spoczął, wiedziałam, że chcę być sobą tak bardzo, jak ona jest sobą.
257 Nie miałam odwagi z nią pogadać, ale było mi dobrze od samego patrzenia na nią, od poznania, że można być kimś takim. Że ktoś taki już istnieje. Stałam w drzwiach przez jakiś czas. Byłam podniecona. Po chwili zachciało mi się z kimś pogadać, więc poszłam szukać Smółki, ale go nie było.
258 Chciało mi się śmiać. Wstałam i wzięłam sobie następnego drinka, a potem usiadłam i wydmuchiwałam do niego bąbelki, bo nie było nic innego do roboty, nikogo do towarzystwa. Ani nie było dokąd pójść. Wtedy przede mną pojawiła się ta dziewczyna, tańcząc i kołysząc głową w rytm muzyki.
259 Ona uważała, że mój drink jest wart wypicia. Wzięła go i oddaliła się. Czułam się jak naga, siedząc tak bez szklanki. Co za wrażliwość! – pomyślałam. Bo przecież ona nie czuła się naga nawet bez ubrania. Obserwowałam nerwowo, jak kołysze się z moją szklanką. Powąchała, ale nic nie wypiła.
260 Wydawało mi się, że wie o mnie już wszystko. Stałam tam jak głupia, ściskając sobie głowę i powtarzając: "Wiem, wiem, wiem... ", oczywiście niczego nie wiedząc. Nagle objęła mnie i uścisnęła. Trzymała mnie tak przez jakiś czas. Odwzajemniłam jej uścisk i poczułam, że łzy napływają mi do oczu.
261 Ona nic nie mówiła. Po chwili znów zaczęła ruszać się w rytm muzyki, cały czas przytulając mnie mocno, i wtedy sobie uświadomiłam, że na chwilę przestała tańczyć dla mnie. To ja wprowadziłam ją w stan unieruchomienia. Zaczęłam się poruszać i postałyśmy tak jeszcze trochę, po prostu kołysząc się.
262 Poszłam w jej ślady. Usiadłam na sofie. Ta dziewczyna, magiczna dziewczyna, ciągle tańczyła. Tańcząc pocałowała w ucho swojego chłopaka, tańcząc wsadziła czyjś drink na czubek rulonu kubków, tańcząc postawiła na niego następny, tak że... uups! Płyn rozlał się na nią i na podłogę.
263 Wszyscy wybuchnęli śmiechem, nawet dziewczyna, do której należał drink. Magiczna dziewczyna zlizała alkohol ze swoich ramion i spojrzała na mnie, jakby chciała powiedzieć: "Widzisz? Nie musisz zachowywać się jak wszyscy". Potem wyjęła komuś skręta spomiędzy palców i podeszła, by usiąść przy mnie.
264 Lily... tak brzmiało jej imię. Zrobiła to, co ja – uciekła z domu. Zrobiła to w wieku dwunastu lat! Wyobrażasz sobie? Pomyślałam, że jeśli ktoś jest tak pewien tego, czego chce, to może uciekać mając dwanaście lat! I jeszcze pomyślałam, że ja też jestem kimś, skoro zrobiłam to jako czternastolatka.
265 Ale od razu dało się zauważyć, że musiał uczestniczyć w paru naprawdę groźnych bójkach. Domyślałam się, że biedny Smółka umiera z chęci wywarcia dobrego wrażenia na Lily, lecz nie chce rozdrażnić Roba. W rzeczywistości Rob podniósłby dla niego podkoszulek Lily, gdyby Smółka go o to poprosił.
266 Podskoczyła, objęła go za szyję i przycisnęła się do niego. – Dobra robota, człowieku. Rozwaliłeś te drzwi... wspaniale, wspaniale, tak! Sterczał w miejscu, wymachując nerwowo dłońmi przy jej pośladkach. Zerkał niespokojnie na Roba, który wstał i zaczął klepać go po karku i plecach.
267 Porzucała mnie. Obie nadawały na innej długości fali niż ja. Gemma wyglądała na szczęśliwą, szczęśliwszą, niż kiedykolwiek była ze mną. Ale jednocześnie zachowywała się trochę histerycznie, co dało mi nadzieję, że może nazajutrz zechce wrócić. Było coś niesamowitego w naszym marszu ulicami Bristolu.
268 Byłem pewien, że wpakujemy się w kabałę, jakąś bójkę czy coś w tym rodzaju. Rzeczywiście jacyś faceci, którzy pili w bramie, zaczęli coś do nas wykrzykiwać, ale po prostu przeszliśmy obok i nic się nie stało. Zaczynałem odnosić wrażenie, że popadam w paranoję. Tylko ja jeden ciągle się przejmowałem.
269 Pomyślałem sobie, że pewnie się zastanawia, co ją we mnie drażni. Potem zaczęły rozmawiać o mnie. Domyśliłem się tego, bo stale rzucały w moją stronę ukradkowe spojrzenia. To trwało przez jakiś czas. W końcu Lily przystanęła, póki się z nią nie zrównałem, i dotknęła mojego ramienia.
270 To wszystko było tak osobiste! Ale Gemma zawołała: "No dalej, powiedz jej. Tak będzie dobrze, powiedz jej, powiedz..." Więc spróbowałem. To było trudne. Nie znałem ich. Gemma stale się wtrącała. Wszystkim chciała się podzielić z Lily. Nieważne, czy to coś należało do niej, czy nie.
271 Tak samo mój tato. Oni po prostu nie potrafią inaczej. Zaklinowali się i nie dają rady. Prawdopodobnie nie powinni byli mieć dzieci. To wszystko. Lily stale uciszała Gemmę. Nie mówiła dużo, po prostu słuchała. Nie wiem, co sobie myślała. Mieszkali w dużym starym domu na rogu City Road.
272 Wewnątrz panował bałagan. Wszystko wypakowane różnymi rzeczami: książkami, ubraniami, narzędziami. Na podłodze leżał na wpół rozebrany silnik. Należał do Roba, który ciągle albo budował silniki, albo rozbierał je na kawałki. Lily nastawiła czajnik i włączyła muzykę. Zacząłem rozmawiać z Robem.
273 Był w porządku. Bardzo sympatyczny. Brakowało mu dwóch przednich zębów, więc wyglądał jak prawdziwy zabijaka, ale w rzeczywistości był bardzo delikatny i uprzejmy. Jedynie ta luka w ustach przypominała, że potrafiłby być nieprzyjemny, gdyby zechciał. Gemma i Lily zaczęły zapalać świece.
274 Z początku wyglądało to fajnie, ale później nie wiedziałem, co się dzieje, bo przynosiły ich coraz więcej i więcej. Bez końca nowe świece. Lily wydobywała je z szafki. Robiło się coraz zabawniej. Nawet Rob był zaskoczony. Nie miał pojęcia, skąd je wzięła, a przecież z nią mieszkał.
275 Był to silnik motocyklowy. Zapewniał mnie, że potrafi go naprawić i sprzedać. Bardzo wcześnie zdobył wiedzę o silnikach. Miał dziwne dzieciństwo. Jego mama należała do grupy hipisów. Zimą zatrzymywali się na dłuższy postój, a latem podróżowali po całym kraju, z festiwalu na festiwal.
276 Wspaniali mężczyźni na swych szalejących maszynach – zaczepiała go, ale on tylko się śmiał i w ogóle się tym nie przejmował. Pokój wypełnił się światłem świec. Bałem się, że coś się w końcu od nich zapali. Świece stały na stole pomiędzy rondlami i talerzami z ich ostatniego posiłku.
277 Bo przecież to zrobiłem, może nie? Zawsze sądziłem, że brak mi siły. Tak myślałem. I dlatego czułem się taki słaby i pełen poczucia winy, jakbym ciągle uciekał, lecz... Nic dziwnego. Wydostanie się z tego było trudne. O mało mnie nie zniszczyło. Ale dokonałem tego. Wydostałem się.
278 Dzień to dzień. Zwlekliśmy się z łóżek może o pierwszej. Później miałem pewien interes do załatwienia, ale tymczasem można było posiedzieć, posłuchać muzyki, popatrzeć na ludzi. Tak wygląda połowa mojego życia. Gemma wstała i zaczęła się nerwowo krzątać, dopóki nie pochwyciła nastroju tego miejsca.
279 Na razie nie mogłam. Powiem mu później – odparła. Poprzedniej nocy zostaliśmy w pokoju, kiedy Smółka poszedł do łóżka, i Gems opowiedziała nam wszystko. O sobie i o nim. O tym, jak bardzo ją kochał, a ona jego nie. I o tym, że nie chciała go zranić – tak bardzo go lubiła. O wszystkich tych sprawach.
280 Mogłem ją zrozumieć. Smółka przeszedł swoje. Jak na razie miał dość niespodzianek. Na jakiś czas potrzebował schronienia. Ale Gems – ona pragnęła brać wszystko szturmem. Ogromnie jej na nim zależało i nie chciała go rozczarować – nie wiedziała jeszcze, jak bardzo będzie za nim tęsknić.
281 Naprawdę mówisz poważnie? Strasznie bym chciała tu być. Cudownie byłoby z wami mieszkać... Wszyscy mieliśmy wrażenie, że to prawda. Zaledwie ten pomysł zakiełkował, od razu wiedzieliśmy, że jest dobry. Skakaliśmy z radości po sofie i zaczęliśmy się ściskać, łącząc się w ciasno zbitą masę.
282 Myślałem o przedstawieniu z Człowiekiem z Tytanu urządzonym przez Lily. Jak wspaniale musiał się czuć wczoraj wieczorem. A co teraz? Polubiłem go. Nie był kimś bezproblemowym, nie znajdował sobie od razu miejsca, tak jak Gemma, ale go polubiłem. Po prostu do wszystkiego dochodził nieco wolniej.
283 Lily i Gems natychmiast zajęły się sobą, nie oglądając się na nikogo. Od samego początku były duchowymi siostrami. Biedny poczciwy Smółka siedział tam, nie rozumiejąc, co się dzieje, i rzeczywiście wyglądał na porzuconego. Cóż, w końcu został porzucony, czyż nie? Ja też jestem raczej cichym facetem.
284 Lily posłała mi szybkie spojrzenie, a ja skinąłem głową. Rozumiesz, biznes. Wziął swój płaszcz i wyszliśmy na ulice. Był jeszcze dzieciakiem. To znaczy, tak się czuł. Różnica między nami była taka, jakby on wychował się nad brzegiem rzeki, a ja w dzikiej puszczy. Zaczął rozmawiać ze mną o Lily.
285 Miałem jeszcze trochę czasu. Chciałem mu pokazać co i jak. Znaleźliśmy jakiś śmietnik. Zacząłem grzebać w poszukiwaniu drewna. Zbliżało się lato. Było wystarczająco ciepło, ale przy dobrej pogodzie moglibyśmy rozpalić w ogrodzie ognisko. Wyciągaliśmy kawałki drewna i inne rzeczy.
286 Zaczął przeglądać. Zostały ze trzy reprodukcje. Niewielkie martwe natury z kwiatami. Górskimi, jak przypuszczam. Były tak realistyczne, że mogły uchodzić za fotografie. Ożywił się. Zaczął mówić o sztuce, kwiatach i o swoim zamiłowaniu do malarstwa. Potem zatroszczył się o losy książki.
287 Może zapukamy do drzwi... Parsknąłem śmiechem. Nic nie wiedział o śmietnikach. Nie miał pojęcia, co ludzie potrafią wyrzucać. W śmietniku możesz znaleźć, co tylko chcesz. Dywany, ubrania, książki, radia – wszystko. Rozumiesz, babcia umiera i wszystko ląduje na śmietniku, bo jest po prostu stare.
288 Albo babcia sama była starym wrakiem i każdy myśli, że wszystko, co miała, jest tak samo bezużyteczne jak ona. W śmietniku można znaleźć wszystko. Oczy wychodziły mu z orbit. Nie był w stanie pojąć, jak ktoś mógł uznać te obrazki za śmieci. Powiedziałem, że może tam być reszta książki.
289 Spojrzał na śmietnik jak na skarbiec, zresztą nie bez racji. Złapał bakcyla, pomyślałem. A więc mieliśmy zajęcie na dłużej. Okazał się bystry. Zrobił tunel pod starymi drzwiami, tak że mógł przekopać się do środka. Wystawały mu tylko stopy. Ja stałem na czatach. Poszło doskonale.
290 Skrzywiłem się. Te przedmioty nic dla mnie nie znaczyły. Sam bym je wyrzucił. Wolałbym znaleźć porządne imadło albo kawałek kabla. On jednak był strasznie przejęty. Kiedy wygrzebaliśmy już wszystkie książki, zgarnęliśmy zgromadzone drewno i odnieśliśmy do domu. Zwaliliśmy je w ogrodzie.
291 Rozumiesz? Darmowy opał. Drewnem ze śmietników ogrzewaliśmy dom przez całą zimę i nie kosztowało nas to ani pensa. Smółka zaczynał chwytać ideę. Powiedział, że jego tato ciągle narzekał na koszty ogrzewania, podczas gdy rozwiązanie problemu było w zasięgu ręki. Wystarczyło się ruszyć.
292 Ludzie wstydzą się brać coś za darmo. Gdyby po ulicach biegały pieczone prosiaki, nikt by ich nie łapał ze strachu przed społecznym napiętnowaniem. Tego się bał jego staruszek. "Ale ty nie?" – powiedziałem. Uśmiechnął się. Smółka wszedł na chwilę do domu, żeby pokazać książki Gemmie.
293 Zabrałem się za rąbanie drew. Na zapas. Ze śmietników można wydobywać nie tylko drewno, ale czy wiesz, co w tym jest najzabawniejsze? Że to jest nielegalne. Nawet śmieci do kogoś należą! Raz przekopywałem pewien śmietnik, lecz nie w poszukiwaniu drewna. Ktoś wyrzucił kupę różnych części i blach.
294 Aresztuje mnie panna oczach swoich kumpli, zgoda? Jaki będzie zarzut? Bezprawny zabór śmieci? Nastąpiła przerwa, podczas której policjant świdrował mnie bardzo niemiłym spojrzeniem, jakbym był psim gównem. Nie lubią, kiedy się ich przejrzy. Musisz zapamiętać jedno: nie przejmuj się aresztowaniem.
295 Zamierzałem udać się prosto do domu towarowego Marks and Spencer i pokazać mu, jak zorganizować sobie żywność, ale po drodze przechodziliśmy obok księgarni Allena. W witrynie wystawili tę absurdalną księgę. Była ogromna, miała około pół metra wysokości. Album fotograficzny, czarno białe zdjęcia.
296 To znaczy, niektóre były nawet bardzo wulgarne, lecz raczej w taki artystyczny sposób, rozumiesz? Coś, co możesz oficjalnie oglądać. Poczciwy Smółka uwielbiał takie rzeczy. Przeglądał album i stale odkrywał jakieś zdjęcie jeszcze bardziej cudowne niż to, które odkrył chwilę wcześniej.
297 To znaczy, podobały mi się co mocniejsze obrazki, ale jego to fascynowało z zupełnie innych powodów. Mnie w tej książce najbardziej się podobała cena. Sześćdziesiąt funtów! Za książkę! Jezu Chryste! To dopiero było dzieło sztuki! Ten, kto wpadł na taki pomysł, zasłużył na nagrodę.
298 Naprawdę zaczynałem go lubić. Byłem bliski myśli, żeby zgarnąć stamtąd parę książek, ale personel czujnie się nam przyglądał, więc uznałem, że lepiej się zmyć. Marks and Spencer. Byłem w dobrym nastroju. Pomyślałem, że przyszedł czas na uroczystość... z tej okazji, żeśmy ich poznali, a oni nas.
299 Nie dałem mu okazji zauważyć momentu, kiedy wsunąłem sobie towar pod płaszcz. Po prostu nagle się zorientował, że koszyk jest pusty. Widziałem kątem oka, że rozgląda się po podłodze za nami, czy nie zgubiliśmy paczek. Wreszcie zaskoczył. Biedny poczciwy Smółka! Przez twarz przebiegł mu skurcz.
300 Smółka był tak zdenerwowany i roztrzęsiony, że rozglądał się po całym sklepie, czy ktoś nas nie obserwuje. Pomyślałem, że w ten sposób w końcu ściągnie na siebie uwagę, ale te baby przy kasach są tak znudzone robotą, że nie zwróciłyby uwagi nawet wtedy, gdyby ktoś wytaczał ze sklepu słonia.
301 Nie wiedział, jak powinien wyglądać. Trzeba przybrać wygląd nudnego faceta, który kupuje coś na nudny podwieczorek. Smółka miał w tamtej chwili minę desperado. Po drodze do domu wdepnęliśmy po piwo do sklepiku z alkoholem, a kiedy wyszliśmy, pokazał mi, co chował pod kurtką. Butelkę wina.
302 Smółka siedział na podłodze, pokazując Gemmie książkę, którą wygrzebał ze śmietnika. Opowiadał jej także o albumie u Allena i o całej reszcie. Gems traktowała go trochę jak świra i to mnie wkurzało. Konkretnie to, że go porzuciła. Gdyby tak widziała, jak sobie dzisiaj poradził. Zerknąłem na Lily.
303 Może udałoby się nam znaleźć sposób, żeby wciągnąć go do naszej paczki, zamiast tak po prostu pokazywać mu plecy. Jedzenie było fantastyczne. Steki, wino i inne rzeczy. Lily miała straszną ochotę na mięso. Nie jedliśmy go od tygodni. Potem rozpaliliśmy w ogrodzie wielkie ognisko.
304 Poczułem przypływ jakiegoś natchnienia i zacząłem kopać ogródek, ale szpadel się złamał. W trawie rosły mlecze. Smółka znowu opowiadał o swoim mleczu. O tym, jak bardzo pragnął namalować duży, jaskrawy kwiat pastelami, które dostał od Gems. Wieczór był piękny. Gems leżała w objęciach Smółki.
305 Mieliśmy wynieść śpiwory i spać na zewnątrz, ale później zaczęło padać, więc poszliśmy do łóżek. Rano wyjrzałem przez okno. Palenisko było mokre, lecz jeszcze tu i ówdzie się tliło. Zapowiadał się deszczowy dzień. Stale mam tamten obraz przed oczyma, bo nie był to codzienny widok.
306 Smółka siedział na skrzynce obok wygasłego ogniska, z oczyma utkwionymi w drzewie. Płakał. Najpierw pomyślałem, że jego twarz jest mokra od deszczu, ale to na pewno były łzy. "Niech to cholera" – powiedziałem do siebie. Trąciłem Lily, żeby wstała i zobaczyła. Oboje staliśmy w oknie.
307 Tak jakbyś się bez przerwy spowiadał. Potrafię nawet zachować kamienną twarz, jeśli tego chcę, ale potem się zapominam i znów przebiegają przez nią skurcze, i znów każdy dokładnie wie, co czuję w każdej sekundzie. Jedyne, czego pragnąłem, to zakopać się sto milionów mil pod ziemią.
308 Jerry powtarzał, że powinienem się od niej uwolnić i że być może to, co zaszło, w końcu wyjdzie na dobre. Zabawne, ale przez cały czas w tle myśli pojawiał się obraz krzyczącej na mnie mamy i taty za jej plecami, wielkiego jak góra, z twarzą, która ciemniała, ciemniała, ciemniała coraz bardziej.
309 Na dole przy schodach stała Lily i machała do mnie, kołysząc głową i szczerząc zęby w uśmiechu, niczym kot albo wąż, albo... jak Lily. Widząc ją miałem jakieś dziwaczne uczucie. Jak zawsze w obecności Lily. Spotykając ją gdziekolwiek poza jej domem, miało się wrażenie, że jest nie na swoim miejscu.
310 Włożyłem płaszcz i wyszedłem za nią z domu. Było mokro. Poprzednio widziałem ją tylko w nocy albo w mieszkaniu, półnagą. Teraz miała na sobie długą spódnicę, która szargała się w kałużach. Szła obok, uśmiechając się cały czas, tak jak zwykle to robi – jakby nosiła w sobie jakąś tajemnicę.
311 Musiałem wyglądać na rozczarowanego, że nie podziela mojego smutku. – Nie bierz sobie do serca tych romantycznych bredni o miłości – dodała. I zaczęła chwytać się za serce i gardło, jęcząc: – Moje życie nie ma sensu, nie mogę bez niej istnieć, och, ja, nieszczęsny, nieszczęsny...
312 Ta książka, ten przedmiot za sześćdziesiąt funtów, który chyba tylko Bóg mógł mieć na własność! Ustawili ją na starych, drewnianych sztalugach, a dookoła pełno było wstążek i kwiatów – całe naręcza mleczy, wielka, żółta sterta mleczy. I duża karta z napisem "Dla Smółki z wyrazami miłości od.
313 Dla kogo? – pytałem, bo to wszystko wydawało się pozbawione sensu. A oni odpowiedzieli chórem: "Dla ciebie! Dla ciebie!". Nie mogłem uwierzyć! Książka, otwarta na stronie z fotografią, która wydawała mi się szczególnie piękna, była udekorowana kwiatami i liśćmi z papieru wyciętymi przez Lily.
314 Rozpłakałem się wtedy, w samym środku tego pocałunku. Nie chlipałem, pociekły mi tylko łzy, ale czułem je na policzkach. Myśleli, że to ze szczęścia – bo tak było – ale nie chodziło tylko o to. Wciąż byłem smutny po utracie Gemmy, a Lily mówiąc to i całując mnie, przypominała mi o wszystkim.
315 Codziennie przychodzili do księgarni i obserwowali miejsce, czekając na moment, kiedy nikogo nie będzie w pobliżu. Przebierali się nawet w różne ciuchy, żeby ich nie rozpoznano. Ubawiło mnie to, bo Gemma i Lily mogły to zrobić, ale Rob ze swoim sterczącym irokezem i dwoma brakującymi zębami.
316 Sprzedawców w dziale powieści, znajdującym się miedzy nim a drzwiami, dziewczynę przy ladzie, klientów, którzy kręcili się po księgarni, i personel ustawiający i metkujący książki. Zwyczajnie wyszedł tuż przed ich nosami, z tą wspaniałą, przykuwającą wzrok księgą, wetkniętą pod pachę.
317 Dla mnie. Zrobili to dla mnie. Gemma podeszła i razem ze mną zaczęła przeglądać książkę. Pokazywaliśmy sobie zdjęcia, które najbardziej nam się podobały, i uśmiechaliśmy się do siebie nawzajem. Przez cały czas gdzieś z tyłu głowy błyskała mi myśl: co teraz? Co teraz? Lily i Rob usiedli przy stole.
318 Rob podał folię Lily. Zapaliła zapałkę i potrzymała ją pod folią. Rozszedł się ciężki, słodki zapach i pojawiła się smuga białego dymu. Lily podniosła folię do ust. "Hop!" – powiedziała. Wessała biały dym i zacisnęła wargi. Na bardzo długo wstrzymała oddech. Potem zaczęła powoli oddychać.
319 Myślałem tylko o jednym. Ona jest ćpunką, ona jest ćpunką, ona jest ćpunką... Znasz te historie. Bierzesz jeden mały niuch i wpadłeś. Jesteś uzależniony na resztę życia, kończysz na ulicy, napadając staruszki i myszkując staruszkom po kieszeniach, żeby zdobyć kilka funtów na następną działkę.
320 Tym doświadczeniem może być osoba i może nim być narkotyk. Takie doświadczenie otwiera jakieś drzwi, które były tam cały czas, ale ich nigdy nie dostrzegałeś. A może zostajesz wystrzelony w inną przestrzeń. Tym razem to była Lily i Rob, i Gemma, poświęcający tyle czasu, bym poczuł się jednym z nich.
321 Bez ograniczeń. To sekret. Jedyną rzeczą, która podlega ograniczeniom, jesteś ty. Postępujesz, jak ci każą. Siedzisz na swoim miejscu, dopóki ci nie powiedzą: "Wstań!". Stoisz nieruchomo, dopóki nie powiedzą: "Idź!". Może taki sposób ci odpowiada. To jest łatwe. Wszystko podane na tacy.
322 Nie musisz nawet nic czuć. Czasem zastanawiam się, jak ta planeta trzyma się moich stóp. Zrobili wszystko, żeby mnie przyszpilić... moja mama, mój tato, szkoła. Umieszczali mnie w domach miłych ludzi i w domach sukinsynów. Robili mi rzeczy, o których nie potrafię nawet opowiadać.
323 A co z tobą? Kontrolowany umysł, rozumiesz? Musisz chodzić do szkoły, zdawać egzaminy, iść na uniwersytet czy do college'u, znaleźć pracę, ożenić się, nie zmarnować szansy, zrobić to teraz, bo inaczej życie przecieknie ci miedzy palcami. O tak! Zabierają się za ciebie zaraz po narodzinach.
324 Kiedy będziesz miał dzieci, oni każą im nosić gumową maskę i wrzucać monetę w otwór powyżej nosa, zanim będą mogły pooddychać. Posłuchaj. Ciocia Lily wie, jak to naprawdę działa. Powietrze jest za darmo. Co, wiedziałeś o tym? No to tym lepiej dla ciebie. W porządku. Jedzenie jest za darmo.
325 Może nazywać się Sainsbury's albo Tesco, albo Morrison's, jeśli jest to duży sklep. Będzie się nazywał U Smitha, U Scholla albo U Singha, jeśli jest mały. Nieważne, jak się nazywa. Żywności jest w nim pełno – na półkach, w wielkich stosach na podłodze, w pudełkach, torbach i puszkach.
326 Aha. Pewnie myślałeś, że najpierw musisz iść do szkoły, zdobyć wykształcenie, nauczyć się jakiegoś zawodu, wykonywać ten zawód, otrzymać wynagrodzenie, zabrać pieniądze do sklepu, wręczyć komuś pieniądze, zanim będzie ci wolno zanieść żywność do domu, co? Za dużo słuchasz innych ludzi.
327 To też jest łatwe. Ponieważ możesz być wszystkim, czym chcesz. To wielki sekret. Jesteś magiczny! Jesteś niesamowity. Jesteś wszystkim, czym chcesz być. Uwierz w to! Wydostań tę żywność! Tak! Jeśli złapie cię jeden z tych, którzy myślą, że żywność należy do nich, nie ma sensu się sprzeczać.
328 Lepiej daj nogę. Ale raz na jakiś czas możesz zostać zatrzymany; na przykład dlatego, że danego dnia w twojej aurze będą jakieś dziury. Wtedy trafiasz na policję i do sądu. Jeśli masz pieniądze, ukarzą cię grzywną. Jeśli nie masz pieniędzy, każą ci odpracować pewną liczbę godzin na rzecz gminy.
329 Powiedz, jak nazwać taki wyrok? Czasem wyglądam przez okno i widzę, jak pełzną ci, co nie biorą – do pracy, z pracy, do szkoły, gdzie uczą się, jak pracować – dokądkolwiek bądź. I mam ochotę krzyknąć: "Hej! Posłuchajcie mnie! To nie jest tak, to naprawdę nie tak..." Tylko że nigdy tego nie robię.
330 Posłuchaj, powiem ci wszystko. Możesz robić, co tylko zechcesz. Nie wierzysz mi. Myślisz sobie: ona zwariowała. Tak. Zwariowałam na punkcie bycia sobą. A jakie jest twoje szaleństwo? Na punkcie bycia nimi. Nawet o tym nie wiesz. Założę się, że nigdy nie dano ci szansy na to, byś się dowiedział.
331 To nie ty byłeś zły. Jesteś piękny. Jesteś cudowny i wszystko, co robisz, jest cudowne, bo ty to robisz. Jesteś tą silniejszą stroną. Możesz zrobić coś źle i wiedzieć, że to jest złe, albo zrobić coś dobrze i wiedzieć, że to jest dobre, ale to coś nie może ci niczego zrobić. Ty, to cały czas ty.
332 Posłuchaj. Możesz być wszystkim, czym zechcesz być. Uważaj. To jest zaklęcie. To jest magia. Wsłuchaj się w te słowa. Możesz być wszystkim, możesz zrobić wszystko, możesz być wszystkim, możesz zrobić wszystko. Posłuchaj zaklęcia. Jesteś wszystkim... każdą osobą, każdą rzeczą. Czymkolwiek chcesz.
333 Możesz nawet lizać im dupy, jeśli musisz. Posłuchaj ich, nauczycieli, rodziców, polityków. Oni stale powtarzają: jeśli kradniesz, jesteś złodziejem, jeśli sypiasz z kim popadnie, jesteś dziwką, jeśli bierzesz, jesteś ćpunem. Chcą dostać się do środka twojej głowy i zawładnąć tobą za pomocą strachu.
334 Może myślisz, że twoja mama i twój tato kochają cię, ale oni, kiedy robisz złe rzeczy, próbują cię splugawić. Tak jak moi próbowali splugawić mnie. To twoja kara za bycie sobą. Nie bierz udziału w ich grze. Nic nie może cię dotknąć. Pozostaniesz piękny. Ja zrobiłam wszystko. Wszystko.
335 Nie widać tego na pierwszy rzut oka, ale wystarczy, że otworzą usta, a już wiesz, że to stracili. Zostali zamordowani przez życie. Patrzę wstecz, tam, skąd przyszłam, i myślę: co za szajs większość ludzi robi ze swojego życia. Mój tato. Zbyt wystraszony, żeby żyć, zbyt wystraszony, żeby umrzeć.
336 I po co to wszystko? Zarabia pieniądze i wydaje je na nowy telewizor, chociaż stary działa, albo na nowy samochód, bo ten, który ma, jest stary, albo na wakacje, żeby uciec i odpocząć od upiornej pracy, którą musi wykonywać, bo potrzebuje pieniędzy... Ja nie potrzebuję pieniędzy.
337 Możesz usiąść w kącie i patrzeć albo rozmawiać, albo robić, co chcesz. Będzie muzyka, będzie coś do picia, może później będzie coś do jedzenia, jeśli tak się złoży. Zwykle otwieramy oszklone drzwi do ogrodu i ludzie siadają na zewnątrz. Przyjęcie organizuje się samo. Nie musimy go planować.
338 Później, wieczorem, rozpalamy ognisko. Ludzie kręcą się po okolicy i szukają drewna w śmietnikach, a potem ognisko pali się przez całą noc. Zawsze coś się dzieje – handel, muzyka, ludzie. Bywa tu Dev, dealer. Rzadko wychodzi z domu, ale czasem nas odwiedza. Siada przy ogniu i robi skręta za skrętem.
339 Z Sal jestem naprawdę blisko. Nadajemy na tej samej fali. Jesteśmy sobie prawie tak bliskie, jak ja i Lily. Prawie. Col jest w porządku, ale bywa trochę nudny. Chyba bierze za dużo różnych rzeczy. Col... mało brakowało, żeby się przejechał. No cóż, ofiary się zdarzają. Życie to niebezpieczny biznes.
340 Lecz w centrum wszystkiego jestem ja i Smółka, i Lily, i Rob. Ze Smółką jest teraz o wiele lepiej. Nie poznałbyś go. Zawsze był taki nerwowy i ciągle się martwił. Teraz do wszystkiego podchodzi na luzie. To od razu po nim widać. Wyplątał się wreszcie z tego biznesu z mamą i tatą.
341 Musiał ich porzucić. To znaczy, porzucił ich fizycznie już przedtem, ale w dalszym ciągu nosił ich we własnej głowie. Lily ciągle mu powtarzała: "Po co nosisz w sobie to gówno?". To ich problem. Zrobili syf z własnego życia. On nie musi z tego powodu zamieniać w syf swojego. Naprawdę go kocham.
342 Musiałam być szalona. To pewnie dlatego, że byłam wtedy tak podniecona. Czułam, że wszystko musi stać się inne, odkąd poznałam Lily i Roba. To oni przekonali mnie, żeby tego nie robić. Ja im powtarzałam, że czułam się przy nim klaustrofobicznie, że patrzył na mnie, jakbym była rybą w akwarium.
343 Przekupiliby policję, żeby sprowadziła mnie z powrotem do domu – cholernego domu dla obłąkanych albo domu poprawczego, gdyby to nie miał być ich własny dom. Powiedziałam mamie: "Kiedy będę miała szesnaście lat, przyjadę cię odwiedzić i zostaniemy przyjaciółkami". Nic nie odpowiedziała.
344 Nic dziwnego, że w domu ledwie wolno mi było oddychać. Kiedy pierwszy raz po przeprowadzce do Roba i Lily zadzwoniłam do domu, byłam sparaliżowana ze strachu. Stale to odkładałam i odkładałam. Bo co właściwie miałam im do powiedzenia? Zmieniłam się w coś, czego nigdy nie zrozumieją.
345 Ale inni wciąż naciskali. Smółka regularnie telefonował do swojej mamy, chociaż jego rodzice byli gorsi nawet od moich. Jest takim dobrym chłopcem, że aż chce się czasem rzygać. On i Rob, i Lily ciągle namawiali mnie i namawiali. Rob mówi o matkach wyjątkowo dobrze. W jego wypadku ma to sens.
346 To wszystko. Czy możesz to sobie wyobrazić? To cudowne przekonać się, że tacy ludzie istnieją. Bo to jest tak, że kiedy raz się wyłamiesz i nie pozwolisz, żeby ci prano mózg, możesz wyzwolić swoje dzieci i wnuki, i wszystkie następne pokolenia. Rob wypalił pierwszego skręta, kiedy miał osiem lat.
347 Była rzeczywiście zadowolona z tego, do czego doszedł. Większość z tych, którzy palą hasz, pali również tytoń, ale Rob wychował się na tym, toteż miał więcej poczucia rozsądku. Wyobraź sobie, że zabiera się za pierwszego skręta zaraz po przebudzeniu. A jednak nawet on nie mówi mamie wszystkiego.
348 Kazał nam przysiąc, że nie powiemy jej o heroinie. Wściekłaby się. Większość ludzi nie potrafi obchodzić się z herą. Trzeba być kimś wyjątkowym, żeby móc z niej korzystać. Tak czy inaczej zamęczał mnie, żebym odezwała się do mamy. Tak samo Lily i Smółka. Odpowiadałam: "Wiem, że to będzie straszne.
349 Czułam, że to prawda. Mówił jak mały chłopczyk, któremu kazano zaczekać za drzwiami gabinetu dyrektora. Chciało mi się krzyczeć z radości, ponieważ wiedziałam, że wszelka przewaga, jaką miał nade mną, została ostatecznie złamana. Nie chciałam jednak być podła w stosunku do niego.
350 Cały czas jest na tabletkach – odpowiedziała. Poczułam się winna po tych słowach, ale Smółka położył dłoń na mikrofonie, tak że nie mogła go słyszeć, i oświadczył: "Cholerny ćpun". To było takie śmieszne. To było straszne. Na sekundę zaległa cisza, a potem parsknęli i zaczęli się bezgłośnie śmiać.
351 Rob patrzył na Smółkę i powtarzał: "Ty sukinsynu!", ale nie przestawał się śmiać. A Smółka mówił: "Przepraszam, przepraszam". Nikt jednak nie potrafił przestać. Zatelefonowałam do niej później, już bez towarzystwa, i tym razem wszystko poszło dobrze. Chyba na swój sposób zrozumiała.
352 Z tatą też jest w porządku. Próbuję z nim normalnie rozmawiać, ale nigdy nie wychodzi to poza rzeczy w rodzaju: "Co u ciebie? Jaka tam jest pogoda?". Czasem mówi, że mnie kocha, ale nigdy nie brzmi to całkiem przekonywająco. Biorąc wszystko razem pod uwagę, chyba z mamą jestem w lepszych stosunkach.
353 Vonny i Richard zachodzili od czasu do czasu. Nie wiem, czy z sympatii do nas, czy tylko dlatego, że chcieli mieć na nas oko. To miłe. Lubię ich. Nawet Vonny. Teraz nie może być kimś w rodzaju cioci i tak jest dobrze. Dasz wiarę? Nie znają nawet połowy prawdy. Nie powiedziałam jej wszystkiego.
354 Nie mówię im o tym. Nie zrozumieliby. Mają własne drągi – hasz, amfa w małych ilościach, alkohol. Ale hera? Sama nie wiem. Któregoś dnia może im powiem, choćby po to, żeby zobaczyć ich twarze. Tak, wszędzie naokoło jest pełno narkotyków. To po prostu część życia – przyjemność, biznes.
355 Czasem przenoszą cię na inną planetę. Czasem musisz na własną rękę szukać drogi powrotnej. Wiem, co sobie myślisz. Myślisz: ooch, ona jest ćpunką. Uciekła z domu pół roku temu i już jest ćpunką. Biedne dziecko, wyprano ci mózg. Zobacz, narkotyki są fajne. Dzięki nim dobrze się czujesz, to wszystko.
356 Jasne, są potężne i dlatego mogą być niebezpieczne. Tak samo jak życie. Jeśli potrafisz się pilnować, to jest w porządku. Oczywiście oni nigdy nie odważą się powiedzieć ci o tym. Wcale nie dlatego, że chcą cię trzymać z dala od narkotyków. Och, nie. Im to odpowiada, chcą tego od ciebie.
357 Co to za rządek buteleczek w apteczce twojej mamy? Ile tego bierze dziennie? Jak myślisz, jak często jest na głodzie? Co trzy miesiące, kiedy kończą się recepty i musi podreptać do lekarza po następne? Nazywają to leczeniem farmakologicznym. Dzięki! Sama potrafię przepisać sobie leki.
358 Byłoby bardzo pouczające prześwietlić ich wnętrzności i zobaczyć je po trzydziestu latach takiego postępowania. Nie wiesz, co się dzieje, kiedy utulony zasypiasz w swoim łóżku. Słyszałeś kiedyś brzęk butelki o szklankę, kiedy zgasną już światła? Zajrzyj kiedyś do barku w salonie i zobacz.
359 To jest kontrolowanie umysłu. Producenci papierosów, producenci leków, producenci alkoholi – to oni cię kontrolują. Wszystko jest w porządku, jeśli bierzesz to, co wytwarzają. Papierosy – dzięki nim wyglądasz odjazdowo. Będziesz wyglądał zupełnie odjazdowo w namiocie tlenowym z odciętymi nogami.
360 Idź do lekarza. Masz, weź to, weź tamto. Dzięki temu poczujesz się lepiej. Tymczasem będą zalewać Trzeci Świat tym, co już nie pójdzie tutaj. A któregoś ranka obudzisz się i zobaczysz, że twoje dziecko nie ma rączek i spogląda jednym okiem umieszczonym pośrodku szyi. Nie, dzięki.
361 Przesiedzieć cały dzień w kiblu i być baaaardzo szczęśliwym i czuć się baaaardzo dobrze. Łapanie smoka... taak. To jest jak chińska magia. Dym to twój chiński smok, a kiedy go wciągasz i zaczyna – jak powiada Lily – wić się w twoich żyłach, czujesz się lepiej niż ktokolwiek inny przed tobą.
362 Dlatego to jest niebezpieczne. Musisz być silny, żeby poczuć się dobrze, bo po chwili trzeba będzie znów otworzyć drzwi, wyjść na zewnątrz i... iść do pracy albo zadzwonić do mamy, albo zrobić cokolwiek innego. Nieomal nie ośmielasz się brać, bo to jest samopoczucie warte sto milionów dolarów.
363 O nie! Naprawdę. To jest niebezpieczne. Nawet ja to wiem. Rob i Lily znają to z własnego doświadczenia. To stało się, zanim przenieśli się do Bristolu; mieszkali wtedy w Manchesterze. Trochę źle kontrolowali swoje postępowanie, zwłaszcza Rob. Przeżył ciężki okres, ale udało mu się z tym skończyć.
364 I tu po prostu przestała – bez żadnego problemu. Kiedy Rob był znów czysty, tak samo nagle zaczęła. Teraz bierze działkę za działką. Przeraża mnie, tyle tego bierze. Ona mówi, że jest silniejsza niż wszyscy inni. No cóż, jest! W rzeczywistości Rob nigdy nie uzależnił się od heroiny.
365 Igły. Wstrzykiwanie. Lubił wbijać sobie igłę w przedramię i naciskać tłoczek. Zwykle robił to z dżinem i wódką; robił to nawet z wodą, kiedy nie miał nic innego. Ale to się skończyło, zanim zamieszkaliśmy razem. Teraz sprawy mają się inaczej. Jasne, heroina jest silna, ale my jesteśmy silniejsi.
366 Jak my, gdy bierzemy trochę albo folgujemy sobie na całego, a potem odstawiamy to na parę dni albo na cały tydzień. Kiedyś odpuściliśmy sobie wszyscy jednocześnie: ja, Lily, Smółka i Rob. Po prostu powiedzieliśmy w jednej chwili: tak będzie, koniec na parę tygodni. I zrobiliśmy to.
367 Skopaliśmy ogród. Smółka ciągle pracuje nad swoim mleczem. Teraz maluje wielki kwiat na ścianie naszej sypialni. Zaczął natychmiast po naszej przeprowadzce. Jak skończy, mlecz będzie zajmował całą ścianę. Powinieneś to zobaczyć – intensywnie czarne tło i te niesamowite pomarańczowe i żółte strzały.
368 Szepcze mi to w nocy, kiedy leżymy przytuleni. Tylko ja już nigdy nie odpowiedziałam "biedronko". Mówię: mleczu. Mleczu, mleczu. Kocham cię. Przerwał pracę nad nim na jakiś czas, ale w ciągu tamtego tygodnia, kiedy odstawiliśmy herę, prawie skończył. A Rob zajął się swoim motocyklem.
369 Odkąd pamiętałam, wszystko leżało w częściach na podłodze. Rob nawet tego nie dotykał. Jak już się za to zabrał, udało mu się przymocować koła i zamontować silnik. Niebawem znowu przerwiemy i wtedy, mam nadzieję, skończy. To nie było trudne. I udało się. Mogłabym to powtórzyć w dowolnej chwili.
370 Tutaj w Bristolu nigdy nie ma dużych mrozów. Morze dochodzi do nas Kanałem Bristolskim, zapewniając nam wilgotny, rześki klimat. Mimo to w ciągu ostatnich paru dni było naprawdę zimno. Wczoraj mury, gałązki i konary pokryte były drobniutkimi kryształkami szronu. W tym mieście rośnie mnóstwo drzew.
371 Dzisiaj znów był przymrozek i z każdego wczorajszego kryształka wyrosły nowe. Wygląda to jak zaczarowana kraina. Gdziekolwiek spojrzeć – lodowe kwiaty. Wyszedłem na dwór od razu, kiedy to do mnie dotarło. Stałem patrząc godzinami. Ja, Rob i Sal poszliśmy poślizgać się na Richmond Road.
372 Ulica była tak oblodzona, że mieliśmy kłopoty z podejściem. Kiedy się wdrapie na szczyt, można siąść na kawałku tektury i zjeżdżać chyba całymi milami aż do skweru na dole. Spędziliśmy tam cały ranek. Wyciągnęliśmy Gemmę i Cola. W końcu przyszła nawet Lily. Zapomnieliśmy o całym świecie.
373 Nie po to, żeby robić pieniądze. Nigdy nie mamy ich dużo, ale wystarczy, żeby kupić fajki, hasz i trochę hery od czasu do czasu. Ze sklepów można wynieść większość potrzebnych rzeczy, ale kraść drągi to niezbyt rozsądne. Pomijając wszystko inne, zwykle należą do przyjaciół. Dealing to co innego.
374 Zwykły biznes. Odwiedzasz kumpli, trochę sprzedajesz, trochę kupujesz, trochę bierzesz. Zwykle zostaje dość pieniędzy, żeby kupić jedzenie i inne rzeczy, więc nie musimy kraść w sklepach. To dobrze, bo zakupy bez gotówki są co prawda zabawne, ale jednak nużą, jeśli trzeba je robić codziennie.
375 Rob ma szesnaście lat, więc może brać zasiłek. Lily skończy szesnastkę za kilka miesięcy, lecz tymczasem musimy radzić sobie sami. Przez jakiś czas rzeczywiście sporo wynosiłem ze sklepów. Gemma przyszyła mi do płaszcza wielkie kieszenie, tak że mogłem porządnie obładować się towarem.
376 Wchodziłem do supermarketu szczuplutki, a wychodziłem gruby. Próbowałem nawet dorównać Robowi, ale to było naprawdę niebezpieczne, bo Rob to całkiem inna klasa. Rob siedział w tym od dziecka. Trenował. Wyrósł wśród namiotów, przyczep i ciężarówek. Często wstawał w nocy i wchodził do cudzego namiotu.
377 Teraz mamy zimę. Jest zimno. Chyba nie ma co oczekiwać, że będzie tak samo dobrze. Pamiętam nasze noce przy ognisku w ogrodzie. Według mnie to jest istota lata. Wielkie ogniska – podtrzymywaliśmy je przez całe noce. Kiedy ogień przygasał, ktoś odchodził i wracał z drewnem znalezionym w śmietniku.
378 Nie mówiłem ci o huśtawce? Razem z Robem zawiesiliśmy ją na wielkiej sykomorze na tyłach ogrodu. Olbrzymie wspaniałe drzewo, którego korzenie rozsadzały mur po drugiej stronie, rozpychając się między kamieniami... Wspięliśmy się na drzewo i wycięliśmy część gałęzi, żeby zamocować huśtawkę.
379 Mówiła, że okaleczamy jej drzewo. Gadała i gadała, ale kiedy skończyliśmy, była zachwycona. Huśtawka składała się z jednej wspaniałej, długiej liny – musiała mieć pięć jardów – z drewnianym krzyżakiem na końcu. Trzeba było trzymając linę cofnąć się na drugi koniec ogrodu i wejść na niewielką pryzmę.
380 Nie tylko ze względu na długość liny, ale dlatego, że przelatywało się poza ogród nad ulicę. Ludzie spacerowali sobie albo jechali na rowerach i nagle słyszeli nad sobą świst powietrza, jakby pikował jakiś olbrzymi orzeł. A to ktoś przelatywał sobie ponad ich głowami! Często robiliśmy to bez ubrań.
381 Ludzie o mało co nie rozbijali samochodów. To był czad. Wyobrażasz sobie? Prowadzisz wóz, a tu nagle wyjąc frunie w powietrzu naga dziewczyna. Kochaliśmy się nawzajem. Kochaliśmy samych siebie. Wciąż się kochamy. Ja i Gemma też, oczywiście. Byłem szczęśliwy, kiedy przyjęła mnie z powrotem.
382 A potem, kiedy wróciłem, zakochała się we mnie tak samo, jak ja zakochałem się w niej. To był cud. Latem przesiadywaliśmy obok siebie całymi godzinami, trzymając się za ręce przy ognisku, a ja byłem wdzięczny i szczęśliwy, że wszystko tak się ułożyło. Kocham, ale teraz już inaczej.
383 Gdyby mnie rzuciła, byłbym wściekły, ale wiem, że poradziłbym sobie z życiem. Poprzednim razem odebrałem to jak koniec świata. Być może, jeśli chodzi o mnie, na tym polega różnica między dziś a wczoraj. Dawniej miałem uczucie, że życie pędzi obok, a ja muszę złapać je w garść albo stracę wszystko.
384 Pamiętam, co myślałem, kiedy się tutaj przeniosłem: teraz wszystko zależy tylko ode mnie. Po raz pierwszy czułem, że pochwyciłem w ręce swoje własne życie. Tam miotałem się i walczyłem, żeby wszystko utrzymać razem. Teraz po prostu pozostawiam sprawy własnemu biegowi. I to nie ja spadam.
385 To reszta świata odpływa. W górę albo w dół. Nie wiem. Po prostu odpływa. Jako dealer ma się ten problem, że zawsze jest się blisko narkotyków, więc nieustannie istnieje pokusa, żeby brać. Ale jestem zadowolony, że nie musimy już tyle kraść. Rzeczywiście byliśmy parę razy o krok od wpadki.
386 Kiedyś skończył nam się alkohol, więc Rob i Col postanowili obrobić miejscowy sklepik. Poszedłem z nimi – sam nie wiem dlaczego. Oni robili to wcześniej, dla mnie to była zupełna nowość. Dotarliśmy na miejsce. Rob ciska cegłę i – brzdęk – szyba się posypała. Potem rozległ się alarm.
387 Byłem trochę zbyt powolny. Zawsze jestem trochę wolniejszy. Za długo rozglądałem się po ulicy. Tamci dwaj wskoczyli i zgarnęli butelki tak szybko, jak mogli. Ale moja ślamazarność wyszła w końcu na dobre, bo zobaczyłem nadchodzącego gliniarza. Kicał ulicą w naszym kierunku; pewnie był tuż za rogiem.
388 Policjant czekał na górze. Słyszeliśmy wycie nadjeżdżających wozów policyjnych i pisk hamulców. To było polowanie! Zablokowali przejścia po obu stronach nasypu. Mieli ludzi na górze i na dole. Z powodu alkoholu wartego pięćdziesiąt funtów zorganizowali operację, która musiała kosztować tysiące.
389 Aha, pewnie. Schowaliśmy się w krzakach i chichotaliśmy. Prawdę mówiąc, przez moment ogarnęła mnie panika i pomyślałem że lepiej byłoby się poddać. Znasz ich sposoby: tak będzie lepiej dla ciebie, magistrat spojrzy przychylniej, mamy zamiar wypuścić psy... Rob i Col wiedzieli, co robić.
390 Przywykli do takich rzeczy. Po prostu siedzieliśmy cicho. Po jakimś czasie gliniarze się znudzili albo pomyśleli, że daliśmy nogę. Więc sobie poszli. A kiedy oni odeszli, my zrobiliśmy to samo. Ze strachu miałem mokro w gaciach – naprawdę – ale z perspektywy czasu wydaje się to zabawne.
391 Od miesięcy nie robimy takich rzeczy. To zbyt ryzykowne. Gdyby przyszli do naszych domów, sprawa wyglądałaby poważnie. Oprócz tego, że zajmuję się trochę dealerstwem, to by mogło wykończyć Lily. Zaszła nieco za daleko – jeśli już o to pytasz – chociaż nikt z nas głośno o tym nie mówi.
392 No, nie jestem pewien. Może ona wie, co robi. Słowo daję, czasem poważnie myślę, że Lily ma szczególną moc. Pamiętasz tę książkę, którą mi ofiarowali? Wciąż ją mamy. Trzymam ją w szufladzie. Jest tam pudło na sztućce, które znaleźliśmy na śmietniku – stare, drewniane z jedwabną wyściółką.
393 W środku leży kawałek jedwabiu, jakby chusta czy coś takiego. Jest bardzo stara. To też znaleźliśmy na śmietniku. Piękny przedmiot. Może mieć siedemdziesiąt albo nawet sto lat. Jakaś kobieta nosiła ją, kiedy ona i on byli młodzi i piękni, w latach dwudziestych albo jeszcze dawniej.
394 Potem umarli, a ludzie, którzy po nich przyszli, wyrzucili ją. Myśmy jednak ją znaleźli, więc się nie zmarnowała. Zawinęliśmy w nią książkę. Lily nazywa ją Niebiańską Biblią, ze względu na moje słowa, kiedy pierwszy raz ją zobaczyłem. Rob stale to powtarzał: "To tak jakby mieć niebo na własność".
395 I pozwala książce się otworzyć. Ostatnim razem było to zdjęcie nagiej kobiety. Niemłodej. Raczej starej i obwisłej. Siedziała w fotelu paląc papierosa i wyglądając przez okno. Dym wił się w splotach po całym pomieszczeniu. Nic ładnego w zwykłym sensie tego słowa, ale fotografia była naprawdę piękna.
396 Nigdy nie mogłem dociec, czy to gra, czy nie. Ale myślę, że jeśli ktoś zna magię, to tylko Lily. To zabawne – niekiedy jest zdecydowanie przeciw wszelkiemu hokus pokus, innym razem zachowuje się tak, jakby była królową czarownic. Nigdy nie wiadomo, jak zachowa się Lily. Czasem mnie to martwi.
397 Próbowałem porozmawiać o tym z Gemmą któregoś dnia, lecz tylko ją zdenerwowałem. Pomyślała, że zaczynam miewać lęki. Powiedziała, że powinienem odstawić herę. Nie martwię się o siebie. Nigdy nie biorę hery dzień po dniu. Po prostu dlatego, że chcę udowodnić samemu sobie. Ale martwię się o Gemmę.
398 Pewnego dnia przeprowadzę się na wieś, będę hodować kwiaty i warzywa. Może będę miała małą kwiaciarnię. Może będę sprzedawać to, co wyhoduję. A latem, gdy odczuję potrzebę szaleństwa, będę jeździła na festiwale i odwiedzała przyjaciół. Kiedyś. Ale teraz jestem dziewczyną z miasta.
399 Masz to pod nosem. Możesz się schylić i to wziąć, cokolwiek zechcesz. W mieście trzeba mieć pieniądze. Przez pierwsze sześć miesięcy żyliśmy z niczego, ale potem... no cóż, potrzebujesz pieniędzy na wszystko. Potrzebujesz pieniędzy na autobus, żeby iść na koncert, żeby kupować sobie rzeczy.
400 Pracować w fabryce czterdzieści godzin tygodniowo? Nie, dzięki. Raczej wolałabym zagłodzić się w domu na śmierć. Pieniądze są łatwe. To kolejna rzecz, której nauczyła mnie Lily. To było – czy ja wiem – ostatniej wiosny? Wszyscy byliśmy na głodzie. Poszaleliśmy sobie w poprzednim tygodniu.
401 Potem wróciła Sally. To było w czasie, kiedy pozbyła się Cola i tęskniła za nim, ale nie chciała przyjąć go z powrotem. Pojechała do Manchesteru w odwiedziny do brata, więc przez tydzień była czysta i ledwie zipała. Kupiła parę gramów. Zawsze dzielimy się wszystkim, więc wykończyliśmy to razem.
402 Gdyby to była szkarlatyna albo grypa, mógłbyś pomyśleć: cóż, jestem chory, to nie potrwa długo. Głód narkotykowy nie jest niczym gorszym, lecz w odróżnieniu od grypy wiesz, że wszystko, co musisz zrobić, to wciągnąć trochę i zamiast czuć się jak gówno, poczujesz się lepiej niż ktokolwiek na świecie.
403 Wszystko, o czym potrafisz myśleć, to hera, hera, hera. Gdyby Dev był na miejscu, zadbałby o nas, ale tamtego ranka zmył się. Powinniśmy byli poprosić go, żeby trochę zostawił, tak że zeszlibyśmy stopniowo. On jednak wyszedł bardzo wcześnie, a poprzedniego wieczoru zapomnieliśmy go poprosić.
404 Nigdy do tej pory nie odczuwałam głodu tak mocno, ale wówczas – nie wiem – po prostu wydawało się, że z każdą chwilą jest coraz gorzej. Brałam amadin i wszystko inne, lecz nic nie pomagało. Jest tylko jeden sposób, który może sprawić, że się dobrze poczujesz, kiedy dostajesz gęsiej skórki.
405 Lily nienawidzi źle się czuć. Złe samopoczucie kłóci się z jej religią. Siadała, zrywała się, szła do łóżka, wracała. Po południu oglądaliśmy ze Smółką film, ale Lily po prostu nie mogła się na niczym skupić. Wyszła naradzić się po cichu z Sal. Irytowało mnie, że nie powiedziały, o co chodzi.
406 Wyszli. Wrócili po prawie dwóch godzinach. Ja i Smółka próbowaliśmy wyciągnąć coś z Sal, ale nabrała wody w usta. Byłam dość namolna, więc w końcu zaczęła się złościć. Zamknęłam się, ale płonęłam z ciekawości. Potem usłyszeliśmy ich głosy w holu i wiedziałam, że im się udało, cokolwiek to było.
407 Spod sufitu opadała powoli garść dziesięciofuntowych banknotów. Lily zaczęła tańczyć po pokoju. Sal chwyciła ją i ucałowała. Rob zgarnął banknoty i poleciał po towar. Cały czas powtarzałam: "Jak to zrobiłaś, jak to zrobiłaś?". Pomyślałam, że musieli kogoś obrabować. Ale ona nie słuchała.
408 On też się pośpieszył. Zwykle nie był tak szybki. Na ogół zostaje nieco dłużej, zwłaszcza jeśli jest to dealer, którego słabo znamy. Lily pierwsza dała sobie w żyłę. Potem posłała mi ten wielki uśmiech Lily i powiedziała: "Sześćdziesiąt funtów. Nieźle jak na dziesięć minut pracy, co, Gemmo?".
409 Później, kiedy się uspokoiła, przyznała, że trochę ją to podnieciło, ale nie w takim sensie, jak mogłoby mi się wydawać. To ją nakręcało, tak jak w dzieciństwie, kiedy przechodziła przez rzekę po barierce mostu kolejowego. Rodzaj wyzwania. Robi to tak. Staje na rogu ulicy. Czeka chwilę.
410 On chodzi tam i z powrotem, gryząc paznokcie i kręcąc się nerwowo. Kwadrans później samochód wraca. Ona wysiada, odnajduje go i oddaje mu pieniądze. Potem wraca na swoje miejsce i czeka na następnego frajera. Dwóch frajerów. I – hokus pokus – sześćdziesiąt funtów. Tak, pieniądze są łatwe.
411 Możesz je zarabiać w bramie lub we własnej sypialni albo na tylnym siedzeniu czyjegoś samochodu. Używasz swojego ciała tak samo, jak inni ludzie – stolarze, mechanicy, ogrodnicy. Możesz wykonywać swoją pracę w warsztacie, ale równie dobrze możesz to robić na rogu ulicy czy w domu.
412 Och, moja droga, och, och, och... Tak, mniej więcej podobnie poniżające, jak wychodzenie do pracy przez pięć dni w tygodniu. Mniej więcej tak poniżające, jak zjeżdżanie do kopalni. Mniej więcej tak poniżające, jak siedzenie w biurze przez całe życie, kiedy na zewnątrz świeci słońce.
413 Mniej więcej tak poniżające, jak wyjście za mąż i rodzenie dzieci, a potem odkrycie, że to sukinsyn, który pomiata tobą i chce, żebyś dawała mu pięć razy w tygodniu, a ty nie możesz odmówić, chociaż go nienawidzisz – i to wszystko za mniej na tydzień niż Lily może zarobić w parę godzin.
414 Już wcześniej powiedziałam im, że wyobracałam paru frajerów. Kocham to. Trzeba było widzieć ich twarze, jak próbują jakoś się z tym uporać. Oni po prostu nienawidzą okazywać przygany. Myślą, że tacy z nich państwo Alternatywni, prawdziwi wywrotowcy. Zakleją parę banków, wypalą parę skrętów.
415 Zresztą chcę wspomnieć o czymś innym... Nie potrafiłam się oprzeć. Siedzieli tam i chcieli wiedzieć, na czym jestem. Więc pomyślałam: pokażę wam na czym. Podwinęłam rękawy i pokazałam im ślady. Po igle. Nie będę zanudzać cię detalami. Prawie pożałowałam swojego kroku – tyle musiałam wysłuchać.
416 Ale to się kończy śmiercią. Chyba naprawdę ją to poruszyło. Wstała i zaczęła chodzić wielkimi krokami po pokoju jak anioł zagłady. "Niektórzy z was zmierzają ku śmierci". Było tam kilkoro młodszych dzieciaków; małe żebraczki, które sprzedawały działki jeszcze nędzniejszym żebrakom.
417 No bo ja zaczynając miałam czternaście lat, a teraz mam piętnaście i pół, lecz niektóre z nich mają trzynaście, a widziałam nawet dwunastolatkę. Czuję się winna sprzedając im to, ale potem myślę: co one mają innego w życiu? Te dzieciaki nie uciekły z domu tak jak ja – żeby posmakować życia.
418 Problem w tym, że nie mogły także znieść ulicy. Nie brały hery, żeby dobrze się bawić; brały ją, żeby uciec od wszystkiego. Nie wchodziły w obieg, żeby zarabiać pieniądze. One robiły to, żeby przeżyć. Powinny były pracować w kawiarni albo pilnować dzieci w przedszkolnej stołówce, żeby piły mleko.
419 One naprawdę nie powinny być w obiegu. Poza wszystkim innym nie ufałabym mężczyznom, którzy chcą to robić z małymi dziewczynkami. Ale tak to jest – nie mają innego sposobu na zarabianie pieniędzy. I taka też jest prawda o nas. Co innego możesz sprzedać? Chodzi mi zresztą głównie o nieletnich.
420 Kiedy tu przychodzi, próbuję jej tłumaczyć: "Zobacz, możesz być, czym zechcesz. Nie musisz tam sterczeć... ", a ona tylko patrzy i wzdycha. Lubi tu być. Przypuszczam, że dla towarzystwa. Jeśli naciskam zbyt mocno, wzdycha i mówi: "Czy mogę już iść?". Jak gdyby potrzebowała mojego pozwolenia.
421 Może. Przynajmniej decyduje o sobie. A jednak jest mi byle jak z powodu tych dzieciaków. Zasługują na to, żeby mieć jakieś życie. Ja dokonałam wyboru sama i jestem szczęśliwa. Tak, jestem. Decyduję o swoim życiu i kocham je. Kocham siebie, kocham Smółkę i kocham moich przyjaciół.
422 Podchodzę do tego rozsądnie. Lily mówi, że wszystko jest u mnie rozsądne, nawet szaleństwo. Święta racja. Dbam o siebie. Jem dobrze. Zawsze wymagam od frajera, żeby miał kondom. Nie pracuję na ulicy. Robię to w salonie masażu. Z nikim, oprócz Smółki, nie dzielę igieł. Nie jestem ćpunką.
423 W ogóle wierzy w magię. Wierzyć w magię na sposób Lily to wierzyć, że nigdy nie poniesiesz szkody, bez względu na to, co robisz... a jeśli nawet, to jest ci coś takiego przeznaczone. Śmieszna sprawa, ale jeśli chodzi o Lily, to się chyba sprawdza. Nic nie wydaje się jej szkodzić.
424 To nie znaczy, żeby nigdy nie spotkała jej krzywda. Jej też przytrafiają się różne rzeczy. Raz obracał ją jakiś frajer. Ten facet zbił ją i odebrał jej pieniądze. Wróciła z podbitym okiem, szukając Roba, bo miał mieć na nią oko. To jednak nie była wina Roba. Facet odjechał z nią, zanim to zrobił.
425 Wieczorem znów stanęła na ulicy. Ja bym się bała wyjść ponownie, ale to była ona – radosna jak zawsze. Była nawet z tego dumna. Sądzę, że na tym polega jej sekret, jest dumna ze wszystkiego, co się jej zdarzy. Czyni z tego coś specjalnego – tylko dlatego, że przydarza się to właśnie jej.
426 Salonie zdrowia U Dido. To przyjemne i czyste miejsce. Jest bezpiecznie, bo to prywatny teren, wokół jest pełno innych dziewczyn, a kierownictwu zależy, żeby nic złego się nie stało, bo to zaszkodziłoby ich interesom. Obsługujesz frajerów lepszej klasy. Lily musi brać ich, jak lecą, prosto z ulicy.
427 W salonie, jeśli uważasz, że klient jest trochę nieświeży, po prostu rzucasz mu ręcznik i mówisz: "Przyjdę zrobić ci masaż, jak weźmiesz prysznic". Oczywiście kierownictwo nie chce, żeby klient sobie poszedł, więc nie możesz wybierać i przebierać. Nie możesz powiedzieć: "On mi się nie podoba.
428 To by nie było w porządku wobec innych dziewczyn. Ale jeśli trafi się zboczeniec, wysyłają do niego Joego, a ten pokazuje mu drzwi. A szef, Gordon, jest naprawdę dobry. Jeżeli ktoś budzi w dziewczynie obrzydzenie albo nie może go znieść, to szef podbija cenę, żeby jakoś się go pozbyć.
429 Zwykle Elaine, bo jej naprawdę na niczym nie zależy. Fuj! Lubię dać sobie przedtem w żyłę – nie aż tyle, żeby zupełnie odlecieć. Po prostu wystarczająco – rozumiesz – żeby nie angażować się w to bez reszty. To są usługi publiczne, naprawdę. Po wypłacie w poczekalni siedzi kolejka mężczyzn.
430 Trzysta funtów na tydzień w wieku piętnastu lat. Ciągle myślę, że chciałabym wrócić i pokazać się rodzicom. Nie to, ile zarabiam, bo mogliby się domyślić. Po prostu siebie. Pokazać im się, żeby wiedzieli, jak dobrze sobie radzę. Jeszcze nie teraz. Chciałabym przedtem być czysta. Za dużo biorę.
431 Wiem o tym. Planuję odstawić na kilka tygodni. Wtedy do nich pojadę. Cały czas mam zamiar do nich zadzwonić, ale... boli mnie od tego głowa. Po prostu teraz nie mogłabym znieść rozmowy z nimi. Nawet z moją mamą. Tęsknię za nią, lecz nie mogę z nią rozmawiać. Przyjdzie na to czas.
432 Z tej odległości wyglądają jak cegły dziurawki. Należę do plemienia. Żyjemy za tymi oknami i drzwiami. Czasem wychodzimy na ulice; nie na dłużej, niż trzeba, żeby zrobić zakupy lub kogoś odwiedzić. W tej części miasta, w domach i mieszkaniach – nad sobą, pod sobą, obok siebie – żyje wiele plemion.
433 Sprzedawcy, urzędnicy, pracownicy biurowi. Azjaci, prowadzący swoje sklepiki, przybysze z Karaibów, Irlandczycy, Polacy, ludzie, którzy lubią i robią różne rzeczy; wszystkie plemiona, wymieszane i wzajemnie powiązane. Ludzie zajęci własnymi sprawami, przyjaźniący się, robiący interesy.
434 Właśnie zaczynałem lepiej ich poznawać. Nie mogę przypomnieć sobie, gdzie ich spotkałem, ale pojawiali się u nas, żeby kupować drągi. Potem sprzedawali trochę sami. On był najprzystojniejszym facetem, jakiego znałem. Bardzo owłosiony brunet. Porośnięta klata, czarny zarost na ramionach.
435 Musiał golić się dwa razy dziennie. No cóż, oczywiście nigdy tego nie robił, ale by musiał, gdyby chciał być zawsze porządnie ogolony. Miał piękne oczy, jak płynne złoto, i w ogóle wywierał wrażenie. Mógłby być modelem, może nawet był nieco za przystojny. Ludzie zwracali na niego uwagę.
436 Ja też. A on, kiedy zorientował się, że ktoś na niego patrzy, odrzucał głowę do tyłu i rozkładał ramiona w pozie modela. To było zabawne. Zawsze zdobywał poklask, pozując jak model z magazynu. Nosił idiotyczną koszulę z wizerunkiem smoka na piersiach, ozdobioną czarodziejskimi ognikami.
437 Czasem, kiedy robiło się ciemno, zaczynał prezentować tę swoją koszulę. Siedząc odchylał głowę jak wiking Eryk, a ta kretyńska koszula błyszczała w półmroku. Helen miała jasne, kręcone włosy. Była całkiem ładna, z zadartym nosem. Zdaje się, że pochodziła z Birmingham. Tryskała energią.
438 Pewnie po prostu myślała, że to nie ma znaczenia, bo był przystojny i zarabiał całkiem spore pieniądze. W każdym razie Rob ubił z nimi jakiś interes. Akurat było krucho z towarem. Ja i Gems mieliśmy trochę, ale nie chcieliśmy się dzielić, ponieważ było tego niewiele, naprawdę odrobina.
439 Byli na mieście organizując towar i zadzwonili do Roba wieczorem z wiadomością, że wszystko zostało załatwione i może przyjechać po swoją działkę. Poszedł do nich od razu. Paliło się światło, ale nikt nie odpowiadał. Walił w drzwi i krzyczał... I nic. Mieszkali na Brook Road, tuż za rogiem.
440 Oboje naprawdę ciężko to przechodzili. Współczułem im. Brrr. To takie uczucie, że nawet najmniejsza rzecz, jaka cię spotyka, to już zbyt wiele. Czasem odczuwasz fizyczny ból, kiedy ktoś mówi ci "cześć". Posiedział pół godziny, a potem poszedł z powrotem. To samo – bez odpowiedzi.
441 Zaczęliśmy się nieco niepokoić. Alan i Helen nigdzie nie wychodzili. Wszyscy myśleli o tym samym. Widzisz, to nie było za bardzo prawdopodobne, że ich przymknięto, bo policja kręciłaby się tam jeszcze pół godziny potem, jak dzwonili. Z drugiej strony... cóż, wszyscy wiemy, że można przedawkować.
442 Poszedłem tam mijając dom, żeby rzucić okiem, ale nie odważyłem się zapukać. Kiedy wróciłem, Lily zaczynała się złościć. Miała pretensje do Roba, a ja i Gems podpadliśmy jej tylko dlatego, że w przeciwieństwie do nich mieliśmy odrobinę. Chciała, żeby ktoś tam poszedł i włamał się do środka.
443 Waliła pięścią w drzwi i rozdrapywała sobie ręce. Rob i ja popatrzyliśmy na siebie i zdecydowaliśmy się pójść razem. W końcu nie musieliśmy się wspinać. Gemma przypomniała sobie, że inny nasz kumpel, który mieszkał kilka budynków od Alana i Helen, miał na wszelki wypadek klucz do ich domu.
444 Potem wszedł do pokoju i zaczął szperać, otwierając szuflady i zaglądając na półki. Podszedłem bliżej, żeby się im przyjrzeć. Dotknąłem ramienia Alana, które okazało się zupełnie zimne. Za mną krzątał się Rob, coraz bardziej nerwowo. Chyba był wystraszony, ale nie bardzo się nim przejmowałem.
445 Wyglądali jak zwykle, tyle że się nie poruszali. Alan wciąż był wspaniały. Ona ostatnio trochę schudła. To do niej nie pasowało. On też schudł, ale dzięki temu był jeszcze przystojniejszy. Chciałem pocałować ją w policzek, bo wiedziałem, że nie może się obudzić. Była jak Śpiąca Królewna.
446 Spojrzałem na nich i pomachałem małą torebką, jak gdyby pytając: w porządku? Potem zauważyłem drobne szczegóły, które na początku mi umknęły: zakrzepły śluz pod nosami i w oczach. I zobaczyłem muchę maszerującą po jego twarzy. Wtedy ogarnęło mnie przerażenie. Krzyknąłem i wybiegłem.
447 Kiedy już mieliśmy to w domu, wszyscy panicznie baliśmy się tego używać. Później ktoś słyszał w radio ostrzeżenie policji skierowane do ćpunów. Informowano, że pojawił się wyjątkowo mocny towar, który zabijał ludzi. Rozumiesz, bierzesz swoją zwykłą działkę i w ten sposób możesz przedawkować.
448 To moja prywatna sprawa. Nie wiem, dlaczego to robię. Oni nie mają już ze mną nic wspólnego. Chyba zwyczajnie po to, by się dowiedzieć, czy z nią wszystko w porządku i czy sobie jakoś radzą, albo może sprawdzam, czy tam jeszcze są. A możliwe, iż robię to dlatego, że chcę coś samemu sobie udowodnić.
449 Zwykle idę ulicą i postanawiam to zrobić – ot, po prostu. Wchodzę do budki, podnoszę słuchawkę, wybieram numer i... znów ona. Nagle. Jakby była tuż przy mnie cały czas, przez te wszystkie miesiące, a ja tego nie widziałem. Ma charakterystyczny sposób odbierania telefonu. Przeciągłym tonem.
450 Czuję, jak się ożywia. Słyszę, jak odstawia szklankę i siada wyprostowana. Potem następuje pauza. Czeka na moje słowa, pozwalając mi pomęczyć się w niepewności. Kiedyś w ten sposób udawało jej się wpędzić mnie w panikę. Teraz ja też pozwalam jej poczuć się niepewnie. Czekam, dopóki się nie odezwie.
451 Wreszcie zaczyna. Czy u mnie wszystko w porządku, dlaczego się nie odzywałem, czy potrzebuję pomocy, jak bardzo za mną tęskni, czy mam coś do powiedzenia. Mówi, że stale słyszy o dzieciach śpiących na ulicy i modli się każdej nocy, bym to nie był ja. Ciekawe, jaki bóg chciałby jej słuchać.
452 Przez chwilę nie wiem, jak mam zareagować. Potem słyszę brzęk szklanki o zęby i myślę: Ach, tak. Wiem, do czego zmierza. To jest wzruszające. Naprawdę. Zna tylko jedną sztuczkę i odgrywa ją wciąż na nowo. Mimo to zawsze prawie mnie na to łapie. Ta sama rzecz – zawieszenie, rozumiesz.
453 A wszystko, co słyszysz, to odgłos ssania papierosa albo popijania drinka. Więc mówisz już cokolwiek, obiecujesz jej wszystko na ziemi, tylko po to, by zareagowała. A potem, kiedy już wprost błagasz, żeby cokolwiek powiedziała, ona strzela z grubej rury. Na przykład: "On mnie bije, kochanie.
454 Wyciągnęła z przedramienia igłę. Wytarła ją starannie w ligninę i odłożyła. Sally jest zawsze taka czysta i delikatna. Używamy oddzielnych igieł, odkąd zaczęłyśmy pracować. Trzeba zachować rozsądek. Kiedyś dzieliłyśmy się, ponieważ to było tylko między nami. Teraz dzielę igły jedynie ze Smółką.
455 Gdy zaczynają się kłócić, lepiej się schować. Byłam gotowa zniknąć pod stołem. W końcu Lily wyrzuciła z siebie: "Mogę skończyć z tym, kiedy chcę..." Sally tylko się roześmiała. No tak, to nie było zabawne, ale w innych okolicznościach mogłoby być. Ile razy próbowałyśmy z tym skończyć.
456 Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że ona może mieć dziecko. Bo przecież, nie mówiąc już o herze, ono mogło być czyjekolwiek. Lily posłała Sally to spojrzenie. Wyglądała... A Sally, która cały czas siedziała na łóżku, zaczęła się podnosić, ponieważ zanosiło się na to, że Lily zamierza jej przyłożyć.
457 Taśma doszła do połowy, kiedy drzwi się otworzyły i weszła Lily. Tańczyła, spoglądając na mnie i na Sal, ale jednocześnie kołysała się, jakby była gdzieś we własnej przestrzeni. Śpiewała: Lurkying, lurkying, lurkying about... Wzięła jakieś przedmioty ze swojej toaletki i udawała, że gra.
458 Będę matką i ty będziesz jego matką, i tak samo Gemma, i my wszystkie będziemy czyste i zaczniemy żyć prawdziwym byciem... – Popatrzyła na nas w oczekiwaniu, że będziemy myślały tak jak ona. – Nie macie zamiaru przychodzić tutaj naćpane, nie będziecie dawały mi hery, skoro jestem w ciąży.
459 Zrozumiałam, o co jej chodziło. Zaczęłyśmy rozmawiać. Okazało się, że była w ciąży od miesiąca. Będziemy miały dziecko w domu na Boże Narodzenie. Dziecko. To znaczy, że trzeba rozpocząć nowe życie... Rozumiesz to, prawda? Lily nie może dawać sobie w żyłę, kiedy rośnie w niej małe dziecko.
460 To by nie było w porządku. I nie jest w porządku zostawiać ją samą z tym problemem. Więc wszystkie przestaniemy, dokładnie tak samo jak wszystko robiłyśmy razem od pierwszego spotkania. Przez solidarność z Lily. Przez solidarność z dzieckiem. Tak to się stało. Zmiana. Bo wszystko zaczęło mieć sens.
461 Lily i Rob snuli plany na przyszłość. On miał zamiar znaleźć pracę i wszyscy mieliśmy wyprowadzić się z City Road, gdzie – spójrzmy prawdzie w oczy – jest dość syfiasto. A Lii zamierzała wyjść z obiegu i hodować warzywa w ogródku i trzymać kurczaki i w ogóle wszystko. Lily będzie matką.
462 Rob i Smółka chcą zbudować huśtawkę w ogrodzie, taką małą, dla dziecka. Jasne, musimy poczekać, aż ono podrośnie, lecz huśtawka będzie już gotowa. Obaj chodzili po śmietnikach szukając dziecięcego łóżeczka i wszystkiego, co potrzebne jest dziecku. A Sally i ja zamierzałyśmy robić na drutach.
463 Wyobraź sobie! Ja i druty! Ale pierwsza sprawa – wielka sprawa – to nasze wspólne postanowienie, że odstawimy herc. Właśnie tak. To było dobre do czasu. Nie, nie żałuję tego. Dlaczego miałabym żałować? W porządku, były wypadki, zawsze są. Przechodzisz przez jezdnię i wypadek gotowy.
464 To trwało jednak za długo. Nadeszła już pora... wszyscy wiedzieliśmy to od dłuższego czasu. To była tylko kwestia dostatecznego powodu w odpowiednim czasie. I teraz coś takiego się zdarzyło. Dzięki Lily, jak zwykle. Patrzę na to w taki sposób. Miałam romans, ale wszystko skończone.
465 Na początku czujesz się dzięki niej tak dobrze. Lecz po niedługim czasie, po tym, jak twój organizm się przyzwyczai, to przestaje działać w taki sposób. Zaczynasz jej potrzebować, żeby czuć się normalnie. Rozumiesz? Więc budzisz się z uczuciem obrzydzenia, ponieważ jesteś na głodzie.
466 Stajesz się niczym staruszka, która musi brać rano swoje pigułki, żeby jakoś przetrwać dzień. Jedyne, co możesz robić później, to brać coraz więcej, więcej i więcej. Ścigasz tego smoka, polujesz na tego kopa, polujesz na dobre samopoczucie. Bierzesz coraz więcej, więcej i więcej, i coraz częściej.
467 Potem chorujesz od tego i odstawiasz na parę dni. I to jest ta naprawdę paskudna sprawa, bo wówczas, kiedy jesteś czysty, wtedy to działa najlepiej. I wtedy znów dajesz sobie w żyłę i... mmmmmmmm! Wszyscy rozmawialiśmy o tym i wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że czujemy to w ten sam sposób.
468 Codziennie. Smółka i ja mamy przynajmniej dni bez brania. Chociaż tak naprawdę Smółka też mnie przeraża. Stał się taki cyniczny. Znasz Smółkę, zawsze tak cieszył się światem. Zawsze czymś się emocjonował. Boja wiem? Kwiat, gwiazdy na nocnym niebie – to wszystko było dla niego cudowne.
469 Teraz go nie rozumiem. Ja nie czuję, żebym się zmieniła oprócz tego, że przez większość czasu mam podłe samopoczucie. Ale on się zmienił. Czasami prawie myślę, że wolałam go takim, jakim był kiedyś. Może niedosłownie, zawsze był taki spięty, a jednak... Jest jeszcze inna sprawa. To kłamstwa.
470 Na temat hery. Wiesz? Na przykład, kończy nam się. To się zdarza od czasu do czasu. Mówi, że nic nie pozostało, a ja wtedy myślę: cholera, to oznacza głód. Ale potem on się wymyka, a kiedy wraca, ma szklane oczy. "Brałeś", mówię. I on się przyznaje. To naprawdę zdarzyło się któregoś dnia.
471 Usiadł potakując z uśmiechem: "Tak, tak, wziąłem trochę..." Zaczął mi tłumaczyć, że nie miał wystarczająco dużo dla dwojga, a gdybyśmy się podzielili, to oboje czulibyśmy się okropnie, więc pomyślał, że zaoszczędzi nam mnóstwa kłopotów, jeśli weźmie wszystko sam. I mówi to poważnie.
472 Potem zaczyna mówić o tym, jak musi wychodzić i zdobywać drągi, więc potrzebuje tego bardziej ode mnie. Ja muszę masować staruchów w salonie. Czy on myśli, że to zabawa? Czy myśli, że ja to lubię? Nie wie, że najchętniej byłabym nieobecna, kiedy to robię? Dla niego to nie ma znaczenia.
473 A jeśli zajdę w ciążę? Moglibyśmy wychowywać je razem i dzieci stałyby się naprawdę dobrymi przyjaciółmi, tak jak ja i Lily. Wiem, że nie można powiedzieć, co wyrośnie z dziecka, ale naprawdę myślę, że żyjemy wszyscy tak blisko siebie, że musiałyby zostać przyjaciółmi. Teraz mam szesnaście lat.
474 Mogłabym już nie pracować... To byłoby najlepsze. Wykonywanie tej pracy zaczęło mnie przygnębiać. Ciągle powtarzam sobie, że to tylko praca, łatwe pieniądze. Nie jest gorsza niż jakakolwiek inna praca. Ludzie mają różne przesądy na temat seksu, ale to tylko coś, co robisz ze swoim ciałem.
475 Bawi mnie to. Czasem myślę, że jestem tam, żeby dawać ludziom szczęście. I robię to. Kiedy mam dobry dzień, widzę tych facetów: wchodzą do salonu, wyglądając niczym ostatnie psy, a wychodzą jak książęta. Nie ma co ukrywać, nigdy nie mieliby takiej dziewczyny jak ja, gdyby za to nie zapłacili.
476 Myślę, że przestanę robić numery w pracy – mam na myśli pełny seks. Z tym dałabym sobie radę. Nie zarabia się tak dużo, ale można wytrzymać. Może kiedy będę czysta, w ogóle dam sobie spokój i też będę miała dziecko. Mówiłam ci, że Lily zrobiła się sina któregoś dnia? To było naprawdę przerażające.
477 Siedziałyśmy wszystkie w sypialni ze sprzętem. Dawałyśmy sobie po kolei w żyłę. W pokoju frontowym było paru przyjaciół, zatem po wszystkim wyszłyśmy do nich. Lily była ostatnia, więc została sama. Pomyślałam, że to dziwne, bo Lily zwykle nigdy nie jest ostatnia, jeśli chodzi o herc.
478 Wróciłam tylko dlatego, że zostawiłam fajki. Leżała na łóżku i myślałam, że śpi, ale miała ten dziwny kolor. Niebieski. Gapiłam się tylko, nie zdając sobie sprawy, na co patrzę, dopóki nie zobaczyłam igły w jej przegubie. Potem pomyślałam o tym, co Smółka opowiadał o Alanie i Helen.
479 Potem przypomniałam sobie krew w strzykawce. To naprawdę niebezpieczne. Do krwiobiegu może się dostać powietrze, a kiedy taka mała banieczka dotrze do mózgu... Błyskawicznie wyrwałam igłę, kalecząc jej przy tym ramię i z otworu wypłynęła czarna krew. Czarna krew. Myślałam o Alanie i Helen.
480 Ona wydawała się coraz bardziej niebieska. Smółka położył Lily z powrotem, chcąc zrobić masaż serca, ale Rob ciągnął ją, żeby usiadła. Miał przeczucie, że nie powinna leżeć. Zaczęłam uderzać ją po twarzy; pac, pac, pac. Wtedy drgnęła. W ciszy, która nastąpiła, zaczerpnęła dwa małe łyki powietrza.
481 Jej oddech był taki płytki. Chyba wszyscy wstrzymaliśmy oddech. I ona też. Uderzyłam ją jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze, aż wzięła kolejny oddech, głęboki i wibrujący tym razem, i odrobina różowego koloru wróciła na jej twarz. Następnie postawiliśmy ją na nogi i zmusiliśmy do chodzenia po pokoju.
482 Dlatego, że umarła, przestała oddychać, jej serce się zatrzymało. Miałam to okropne uczucie, że wraca z krainy umarłych, ze straszliwym przesłaniem dla nas. Jak w jakimś horrorze. Naprawdę chciałam, żeby ją zostawili i po prostu pozwolili jej umrzeć... Później słowa zaczęły się robić wyraźniejsze.
483 Powiedziała jedynie: "Zostawcie mnie samą, zostawcie mnie samą..." Doszła do siebie po tym wszystkim. Zaczęła krążyć po pokoju. Było to takie niesamowite właśnie dlatego, że zachowywała się po prostu normalnie. Bo przecież gdybym wróciła parę minut później, byłaby martwa. A tu proszę, jest.
484 Kiedy trochę doszła do siebie po herze, usiłowała obrócić tę historię w żart. "Żyj szybko, umieraj młodo", powtarzała. Ale to nie było zabawne. Co dziwne, ona się śmiała. Uważała, że to śmieszne. Słowo daję, ona chyba nie dba o to, że może umrzeć. Jakby to była tylko kolejna przygoda.
485 Nikt nic nie powiedział. Wiem, wiem, w tym momencie to tylko trochę galaretki, to nie jest osoba ani nic takiego. Lecz cokolwiek to jest, nie mogę uwolnić się od myśli, że też zrobiło się wewnątrz niej sine. Byłoby potworne, gdyby to miało zaszkodzić dziecku. Wiem, że jestem głupia.
486 On nigdy z niczego nie rezygnuje. Niby dlaczego miałby rezygnować? Nie miałem prawa jazdy, ale umiałem prowadzić jeszcze jako dzieciak. Mam siedemnaście lat, powinienem zdać egzamin, lecz... chyba mam lepsze rzeczy do zrobienia. Domek należy do jednego z przyjaciół Wendy. Wendy to moja mama.
487 W wakacje dom jest wynajmowany, ale był kwiecień, sam początek sezonu, więc mieliśmy szczęście, bo domek miał być wolny przez tydzień. Cały tydzień. Wendy zawsze zabierała mnie tam zimą, kiedy byłem dzieckiem. Wtedy mi się nudziło, ale teraz, gdy o tym myślę, musiało być świetnie.
488 Jechaliśmy, a ja czułem się tak, jakbym zabierał ich do innego świata. Przed wyjazdem wykończyliśmy resztę hery i mieliśmy przy sobie tylko odrobinę, troszeczkę, tylko tyle, żeby zasnąć tego wieczoru, tak byśmy mogli od rana zacząć wszystko od zera. Lily nazywała to jazdą na mózgu bez siodła.
489 Smółka siedział obok mnie i patrzył w mapę. Lily, Gemma i Sal paplały na tylnym siedzeniu. To było wspaniałe uczucie, zostawić Bristol za sobą. Wydostać się na M4 i podziwiać krajobraz. Nie sądzę, żeby którekolwiek z nas widziało wieś w ciągu ostatnich dwóch czy trzech lat. Pola, pusta przestrzeń.
490 Chyba czarodziejem. Trochę tak jest. Ja, tatuś. Dzięki mojej magicznej pałeczce. Gemma i Sal naprawdę się w to włączyły. Sal na początku miała wątpliwości, ale teraz była tak samo pełna zapału jak wszyscy. To była prawdziwa szansa. Ona i Gems już zaczynały mówić o tym, żeby też mieć dzieci.
491 Nie wiem. Znam Lily lepiej niż oni, rozumiesz. To dziecko. Cóż, to część życia, nie? Niezależnie od tego, czy są czymś dobrym, czy złym – dzieci, ma się rozumieć – one się po prostu zdarzają. Ale nie byłem zupełnie pewien, czy tym razem pójdzie wspaniale. Trzymałem język za zębami.
492 Cały czas mówił o tym wszystkim, co dają dzieciakom w szpitalach – wiesz, kiedy kobiety idą rodzić, oni podają im środki przeciwbólowe, potem coś innego na wywołanie skurczy, potem znowu coś, żeby podtrzymać oddychanie u dziecka – co oznacza, że połowa ludzkości jest na prochach od narodzin.
493 Powiedziałem: "Nie sądzę, żeby teraz był czas o tym rozprawiać". On opowiadał o tym gównie, którym nafaszerują Lily i dzieciaka w szpitalu, a to nie ułatwiało jej decyzji o odstawieniu hery. Spojrzał na mnie trochę urażony, ale od tej pory trzymał gębę na kłódkę. Miał kilka skrętów, lecz.
494 I nic się nie działo. Żadnego odgłosu. Jeśli wstrzymało się oddech, nie było słychać nic. To wydawało się niesamowite po tych wszystkich latach w Bristolu, bo tam zawsze słychać samochody albo odgłosy ludzi wykonujących różne czynności. Tu w promieniu dwudziestu mil nikt niczego nie robił.
495 Ta część Walii jest taka jakaś – poza czasem. Było zimno. Zimniej w środku niż na zewnątrz. Obok kominka leżało parę polan. Wyszliśmy ze Smółką, żeby przynieść więcej. Potem zaczęliśmy rąbać drewno, podczas gdy dziewczyny zrobiły herbatę, przyniosły rzeczy z samochodu i trochę ogarnęły pokój.
496 Wyłączyliśmy lampę i staliśmy w mokrej trawie czekając, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Ale było tak ciemno, że nic nie dało się zobaczyć. Obserwując te części nieba, gdzie nie było widać gwiazd, chcieliśmy zgadnąć, gdzie są góry, ale nie daliśmy sobie rady. Góry naprawdę dobrze się ukryły.
497 Osobiście byłem zdecydowany na autentyczny wysiłek. Miałem w kieszeni małą paczuszkę, o której nikt nie wiedział, i prawie już myślałem, żeby ją wyrzucić, lecz nie chciałem wszystkiego zepsuć. Nienawidzę uczucia głodu. Po wszystkim jest w porządku, ale potrzebuję czegoś, żeby zejść stopniowo.
498 Zapytałem Lily: "Chcesz herbaty?" – a ona odpowiedziała uśmiechem. Leżąc w łóżku wyglądała tak pięknie. Pocałowałem ją i poszedłem do kuchni. Smółka i Gemma już wstali i byli na zewnątrz, pijąc kawę. Zawołali mnie, więc wyszedłem. To było nieprawdopodobne. To miękkie, chłodne, czyste powietrze.
499 Góry, pagórki i las. Wysoko krążył myszołów. Małe ptaszki podskakiwały w pobliskich świerkach. Nikt się nie odzywał. Po prostu patrzyliśmy, popijając z filiżanek. Potem poszedłem po Lily. Usiadła na stercie polan i wszyscy patrzyliśmy i patrzyliśmy bez końca. To było jak nasiąkanie.
500 Wszyscy ciągle czuliśmy się trochę rozbici, jak zawsze na początku. Sals stwierdziła, że o tej porze w Bristolu czułaby się jak ostatnie gówno, ale tutaj jest w porządku. Powietrze było tak dobre, że nie mogliśmy źle się czuć. Teraz jednak wiem, że było to trochę mylące wrażenie.
501 Zeszliśmy ścieżką ze wzgórza. Niebawem znaleźliśmy się w lesie, wśród wysokich drzew. Przez korony przedostawało się całkiem sporo światła. Widzieliśmy wiewiórki i ptaki. Było przyjemnie. Potem spacer pod górę i to wystarczyło – pewnie żadne z nas od lat nie spacerowało inaczej niż po ulicy.
502 To już nie było tak dobre. Ludzkie dzieło. Było ciemno; upakowali te drzewka tak gęsto. Poszliśmy dalej. Przypuszczam, że to miał być las. Był martwy – martwe drzewka upakowane w równych rządkach, jak jakaś fabryka drzew. Nic nie rosło pod nimi ani miedzy nimi, jakby drzewka dzieci zatruły glebę.
503 Była wściekła. Miała na nogach czarne zamszowe buty, które zawsze nosi, naprawdę niezbyt odpowiednie na wędrówkę po lesie. Rozejrzałem się i zobaczyłem, że wszyscy są jacyś niewyraźni i umęczeni, i pomyślałem... oooch. Lily zawróciła i zdecydowanym krokiem ruszyła pod górę w kierunku chaty.
504 Ja mogłem jeszcze trochę wytrzymać, ale na pierwszy rzut oka było widać, że pozostali mieli dosyć. Nie rozmawialiśmy wiele w drodze powrotnej, wdałem się jednak w rozmowę z Sally. Wyglądało na to, że ona też trzyma się nie najgorzej i przyszło mi do głowy, że może tak samo jak ja wzięła działkę.
505 Chciałem ją zapytać, ale to było zbyt ryzykowne. W połowie drogi Gemma nagle odwróciła się i powiedziała: "Boże, nie sądziłam, że będę się tak źle czuła, to jest straszne..." Ja i Sal tylko się roześmieliśmy. To było zabawne. Czego się spodziewała? Żadne z nich tego nie oczekiwało.
506 Cóż, bądźmy uczciwi, wszyscy braliśmy. Dałbym jej trochę, ale wszyscy robili taki szum wokół tego natychmiastowego i całkowitego ozdrowienia, że nie chciałem pogarszać sprawy. Rozumiesz, nakręcasz się, że coś zrobisz, a potem upadasz – to nie może pomóc, no nie? Poza tym jest dziecko.
507 Rozpaliliśmy wielki ogień, żeby było przyjemniej, i zaczęliśmy palić skręty, aby odpędzić niepokój. Smółka i Lily znosili to najgorzej. Sal i Gemma siedziały obok siebie, podtrzymując się wzajemnie na duchu. Gems powtarzała: "Nieważne, jak bardzo źle się czuję. Mam zamiar to przezwyciężyć".
508 Jest silna. Naprawdę tak myślała. Ona i Sal to twarde baby. Lily nie mówiła o tym. "Tak, czuję się dobrze, martwcie się o siebie" – stwierdziła jedynie, ale nikomu nie patrzyła przy tym w oczy. Jeśli chodzi o Smółkę, to wyglądał bardzo nieciekawie. Chyba w jego wypadku trawka była błędem.
509 Smółka należy do ludzi, którzy niezbyt dobrze znoszą zielsko. Zaczął mieć znów ten nerwowy wygląd jak kiedyś i zaczął wychodzić na małe samotne spacery, aż w końcu Lily spytała go, czy zatrzymał coś dla siebie. On zaprzeczył. Jestem prawie pewien, że nie kłamał, ponieważ był kompletnie rozbity.
510 Po prostu musisz to przetrzymać – oświadczyła Sally. Do tego czasu Sal i ja posyłaliśmy sobie uśmieszki, kiedy jedno z nas powiedziało coś takiego. To było coś w rodzaju: "Ja wiem, że ty wiesz. I ty wiesz, że ja wiem, ale żadne z nas nic nie powie". Lily dostała skurczy, podobnie jak Gemma.
511 Gemma dostała gwałtownych skurczy żołądka. Pomyślałem sobie: ho, ho, pewnie sporo brała, skoro teraz ma takie objawy. Podałem im puszki, a kiedy je otwierały, poszedłem do sypialni wziąć następną działkę. Wyobrażałem sobie, że lepiej będzie, jeśli ktoś zachowa jasny umysł. Ale Lily poszła za mną.
512 Byliśmy przerażeni, bo mogło nie być już więcej hery. Po raz pierwszy czułam coś takiego. Po raz pierwszy wiedziałam, że nie mogłabym się bez tego obyć. Rob poszedł się naćpać do Deva. Ja doszłam już do siebie, bo Smółka był w domu, kiedy tam dotarliśmy, i oczywiście zdążył już wziąć.
513 Wypiliśmy ją siedząc przy stole naprzeciw siebie, a potem on znów zaczął. Tłumaczył, że to nie ma znaczenia, ponieważ tak naprawdę wcale nie miał zamiaru rezygnować, chciał jedynie przez to przejść, bo pozostali byli tacy pełni zapału, a z kolei zmył się, bo nie chciał wystawiać nas na pokusę.
514 Siedziałam i patrzyłam na niego. Właściwie nawet go nie słuchałam. Myślałam, jak bardzo zmienił się na korzyść w ciągu tych ostatnich lat. Naprawdę tak pomyślałam. Że jest z nim lepiej. Lecz nagle zapragnęłam znów dawnego Smółki. Chciałam z powrotem swojego Smółkę. Zaczęłam płakać.
515 To musiała być modna dzielnica tego miasta, wierz albo nie. Nawet ja pamiętam z czasów mojej młodości, że było tu trochę dużych pieniędzy. A ci z nas, którzy ich nie mieli – nasłuchałeś się tego, ale taka jest prawda – więc my wszyscy żyliśmy razem. Stanowiliśmy coś w rodzaju społeczności.
516 Ty po prostu musisz zrobić jak najlepszy użytek z tego, co jest. Ale mnie bywa przykro z powodu niektórych ludzi. Znam taką jedną staruszkę. Musi mieć dziewięćdziesiąt parę lat. Całe życie mieszkała na St Paul's. A teraz popatrzcie – ulica zrobiła się czarna. Na okrągło huczy reggae.
517 Ale to jest ciekawe. Oczywiście ona sama trochę się zadręcza – nigdy nie wychodzi, nigdy nie rozmawia z sąsiadami. Nie możesz jej winić. Prawdopodobnie w dzieciństwie uczyli ją, że czarnuchy jedzą ludzi. Prawdopodobnie myśli, że curry robi się z takich starych poczciwców jak ona.
518 Ci rastafarianie to więksi Żydzi niż ja. Zaginione plemię Izraela – niektórzy z nich w to wierzą, czytałem gdzieś o tym. Urodziłem się w Bristolu, wychowałem się w Bristolu. I mój ojciec, i wcześniej jego ojciec. Jesteśmy tu od dziesięcioleci. Przyznaję, że mój pradziadek był trochę Żydem.
519 Zmieniłbym je, gdybym się tym przejmował. Czasem się mnie czepiali, ale nigdy by mi nie przyszło do głowy, że ktoś rozwali mój sklep, bo noszę żydowskie nazwisko. Nawet gdybym był Żydem, to z jakiej racji uwzięli się na mnie? Bez przerwy się skarżą, jak to cierpią z powodów rasowych.
520 A według nich, jak czują się Żydzi? Te czarnuchy nawet nie wiedzą, co to jest prześladowanie. W zasadzie moja rodzina bezpośrednio nie ucierpiała. Myśmy byli tutaj, podczas gdy tamtych zagazowano gdzie indziej, ale mimo wszystko... Oni tu byli zaledwie od dwóch pokoleń, ci z Indii Zachodnich.
521 Bo gdyby chodziło o rabunek czy melinę z trefnym towarem – coś, co można nazwać tradycyjnym przestępstwem – to by było bardziej swojskie i można by o tym opowiedzieć kumplom. Zrobiłem mały obchód, po prostu, by wiedzieć. Od lat znałem dobrze ten dom. Narożny, z ładnym dużym ogrodem.
522 Spacerowałem po drugiej stronie ulicy, kiedy drzwi się otwarły i wyszło dwóch sanitariuszy, na pół niosąc, na pół wlokąc za sobą tego chłopaka. Kogut na wozie policyjnym ciągle migał. Nie wiem, kto to był. Nie pamiętam, żebym go kiedyś widział. Prochy, pomyślałem. To musiało być to.
523 Typowe. Powiedziałem sobie: dość, to nie moja parafia. Nie biorę prochów ani nimi nie handluję, chociaż wiem, że niektórzy z chłopców robią na tym niezłe pieniądze. Patrzyłem, jak ładują tego chłopaka do ambulansu i już miałem pójść swoją drogą Pod Orła, kiedy drzwi znów się otworzyły.
524 To znaczy, zgoda, oboje jesteśmy raczej dużych rozmiarów, ale u faceta to co innego. Tak czy inaczej, samo dobranie się do tego i owego we wzajemnych kontaktach wymaga obecnie całej logistyki, a przy tym nie myślę, żeby ona specjalnie tym się przejmowała przez parę ostatnich lat.
525 No więc dobrze, odwiedzam ten salon masażu raz na jakiś czas. Kiedy mój wierzchowiec ponosi albo kiedy mój brat przyjeżdża z Hiszpanii i wpadamy tam, zanim udamy się na piwo. Albo nawet w drodze powrotnej, bo przecież dziewczyny muszą w końcu jakoś zarabiać. Tę znałem, ponieważ..
526 Ta – mówiła, że nazywa się Nicky, nie żeby to miało cokolwiek znaczyć – ta akurat wyznaczała wysoką stawkę, ale w końcu zawsze dawała mi to, czego chciałem. Pojmujesz? Mówiłem wtedy: "Nie stać mnie na to, kochanie". A ona: "Och, no cóż, po prostu będziesz musiał zadowolić się czymś w zamian.
527 A ona się śmiała, odrzucając głowę do tyłu. Jakbyśmy byli parą. Urocze, no nie? Myślę, że mnie lubiła, chociaż nigdy nic nie wiadomo. Może po prostu była dobra w swoim fachu. Po sesji z Nicky zawsze wychodziłem, czując się jak milion funtów. Tak, Nicky była wspaniała. Rozmawialiśmy o wszystkim.
528 Miała jednak dość dziwne poglądy na temat bycia kurwą. Jej zdaniem, gdyby nie ludzie tacy jak Nicky, wszyscy ci smutni mali faceci, którzy nie dostają tego od swoich żon – albo którzy w ogóle nie mają kobiety – ci wszyscy byliby tak sfrustrowani, że wychodziliby popełniać przestępstwa seksualne.
529 Była zbyt otwarta, pozwoliła, żeby wymknęło jej się to, co naprawdę myślała o frajerach. Tak, tak, wiem, że żadna z tych dziewczyn nie szanuje swoich klientów. Na tym polega problem kurestwa jako profesji. Będąc właścicielem trafiki, możesz sam palić i szanować swoich klientów palaczy.
530 Będąc kurwą, uprawiasz seks, ale z jakiegoś powodu patrzysz z góry na facetów, którzy za to płacą. Zresztą dość słusznie, jak sądzę, bo ci faceci, którzy za to płacą, tak samo patrzą z góry na te dziewczyny. No cóż, ja to wiedziałem i ona to wiedziała, ale nie powinna o tym mówić.
531 To znaczy, jestem stary i tłusty i mam zadyszkę, a kiedy chcę, żeby ktoś się ze mną przespał, muszę za to płacić. Ale nie muszę tego robić z ćpunką. Nie jestem takim desperatem. Jeśli mam być szczery, to raczej wolałbym spróbować z moją ślubną. Nie wiem, czy wciąż pracowała w salonie.
532 Od jakiegoś czasu jej nie widywałem, ale teraz wolałbym, żeby tak pozostało. Wyglądała dość obrzydliwie. Może to niebieskie światło, czy coś innego – nie wiem – ale wyglądała na czterdziestkę, a zawsze twierdziła, że ma siedemnaście. Myślę zresztą, że w tamtym czasie dodawała sobie lat.
533 Obserwowałem Nicky, a ten chudy chłopak, który był z nią, patrzył to na nią, to na mnie... i lekko mi się ukłonił. Z początku pomyślałem, że ktoś stoi za mną. Obejrzałem się przez ramię, ale nikogo innego tam nie było, więc to musiało być do mnie. Co jest? W ogóle go nie znam, pomyślałem.
534 Dlaczego mi się ukłonił? Pewnie widywałem go przedtem, przechodząc tą ulicą. To po prostu jedna z tych twarzy, które mijasz miesiącami, a potem pewnego dnia znikają, czego ty nie zauważasz tak samo, jak nie dostrzegałeś ich obecności. Przyjrzałem mu się uważnie. I wtedy zaskoczyłem.
535 To mógł być tylko ten chłopak, którego oddałem Richardowi kilka lat temu. A niech mnie, pomyślałem, przeszedłeś długą drogę i to raczej prosto w dół. Przypomniałem sobie ten moment, kiedy nie przyjął ode mnie fajek mówiąc, że skóra mi od nich zszarzeje. Miałem w kieszeni paczkę bensonów.
536 Samochód z niebieskim kogutem. To było jak sen. Nie bałem się. Czułem ulgę. Zabawne. Sam się dziwiłem tej uldze. Naturalnie polegało to na tym, że w końcu całe to pieprzone bagno miało się skończyć. Tylko że oczywiście nic się nie skończyło. Kilka razy przeszedłem się tam i z powrotem.
537 Chodziło o to, że zatrzymał się u nas znajomy, Col. Ten sam, który kiedyś był z Sally. Wyjechał na sześć miesięcy do Amsterdamu, wrócił, a teraz spał na naszej ławie. To mógł być on. Po prostu nie wiedziałem i musiałem to sprawdzić. Nie mogłem tak po prostu nic nie robić. Więc wszedłem.
538 To było straszne. Stale spoglądałem na drzwi, za którymi mogła być Gemma. Jeden z gliniarzy wyszedł z holu, żeby pogadać przez krótkofalówkę. Następnie drzwi się otwarły i wyszli dwaj sanitariusze. Trzymali między sobą Cola. Był odurzony i lał się im przez ręce, kiedy z nim chodzili.
539 Był to naprawdę nieprzyjemny kobiecy głos. Musiała być prawdziwą suką. Gemma zamknęła się, ale już wiedziałem. Wiedziałem, że tam jest, i wiedziałem, że nic jej się nie stało. Po tym, jak zobaczyłem Cola, byłem gotów płakać z ulgi... Gliniarz był naprawdę wkurzony. Mocno docisnął mnie do ściany.
540 Sądzę, że powstrzymało go jedynie to, iż na zewnątrz stali sanitariusze i mogli coś usłyszeć. Wkrótce potem wyprowadzili Gemmę do holu i zabrali nas oboje do wozu policyjnego. Widziałem tę kobietę, która z nią rozmawiała. Miała twarz jak białą maskę, potworną, perfidnie wyglądającą.
541 Czułem się dość skrępowany. Nie zamieniłem z nim ani słowa, nawet mu nie podziękowałem, odkąd trzy lata temu opuściłem dzikie siedlisko. Raz prawie do tego doszło. Wracaliśmy do domu późno w nocy z imprezy i wpadliśmy na niego i jeszcze jakiegoś faceta. Sądząc z wyglądu, wyszedł na piwo.
542 Rozpoznałem go od razu. Chyba chciał się do nas przyczepić o to, że na niego wpadliśmy, chociaż naprawdę to była jego wina, ale wtedy zobaczył Lily w świetle latarni. Miała na sobie swój zwykły strój na imprezy – siatkowy podkoszulek. Cokolwiek chciał powiedzieć, jej widok odebrał mu mowę.
543 Miałem już zawołać "cześć", ale Lily spojrzała na niego i zaczęła krzyczeć: "Włochaty Potwór! Włochaty Potwór!". Uciekliśmy, jakby był jakimś monstrum, wrzeszcząc: "Włochaty Potwór!". Pamiętam, że miałem nadzieję, iż mnie nie poznał. W areszcie policjanci byli o wiele sympatyczniejsi.
544 Starłem ją palcem i pomyślałem: policyjna mordo, ale nie odważyłem się tego powiedzieć. Potem wyszedł, a zamiast niego przyszedł ten drugi i udawał miłego i przyjacielskiego. Mówił do mnie "Davidzie" i usiadł obok mnie "żeby pogawędzić, zanim koledze skończy się przerwa na herbatę.
545 Oczywiście trzymałem język za zębami. Wiedziałem, kogo grali – Dobrego i Złego Glinę. Powinieneś tak się przestraszyć paskudnego, że powiesz wszystko temu sympatycznemu. Zabawne było to, że ten miły był za głupi, żeby dobrze wywiązać się ze swego zadania. Nie mógł się zmusić do tego, by być miłym.
546 Poza tym to był właśnie ten, który nazwał mnie wszarzem. Ciągle prosiłem go o fajkę, a on powtarzał: "Za minutę, Davidzie, za minutę..." Fajka oczywiście nigdy się nie pojawiła i wkrótce stało się jasne, że się nie pojawi. Nic nie mógł zrobić. To było dla niego po prostu za trudne.
547 To jednak i tak działało. Śmieszne, co? Naprawdę musiałem trzymać nerwy na wodzy, zwłaszcza kiedy ten sympatyczny mówił, że będzie o wiele lepiej dla Gemmy, jeżeli będę zeznawał, że sąd spojrzy na sprawę przychylniej, jeśli będę współpracował... To były tylko kłamstwa, wiedziałem, ale mimo wszystko.
548 Prawie mu uwierzyłem. Oczywiście kiedy się wydostałem, potwierdziło się, że to były tylko kłamstwa. Jeszcze tej nocy zwolnili Gemmę. Ja wyszedłem po trzech dniach. Oskarżyli mnie i postawili przed sądem magistrackim. Zostałem oddany na okres próbny pod kuratelę służb społecznych.
549 Ściany pomalowano jaskrawą farbą i wszędzie zalatuje kapustą. Za to park jest piękny – krzewy, trawniki, dzikie zakątki i wielkie, wielkie drzewa, które musiały zostać posadzone sto lub dwieście lat temu. Szedłem przez zarośla pełne czerwonych jagód i to było po prostu olśniewające.
550 Powietrze pachniało liśćmi i glebą. Kolory były tak wyraziste, że bolały mnie oczy. Nie tak jak na głodzie, kiedy jaskrawe kolory są naprawdę nieprzyjemne. Teraz jestem czysty. To było po prostu olśnienie czerwienią. Czułem, że po raz pierwszy od trzech lat naprawdę na coś patrzę.
551 Mój obrońca mówi, że jeśli ukończę kurs tutaj w Weston, jeśli otrzymam dobrą opinię, jeśli pozostanę czysty, jeśli zacznę prowadzić normalne życie z Gemmą i dostanę pracę i całą resztę, to istnieje poważna szansa na to, że zostanę warunkowo zwolniony. Możemy nawet się pobrać, Gemma i ja.
552 Jestem tutaj – spójrzmy prawdzie w oczy – bo aż nazbyt przeraża mnie więzienie. Znam ludzi, którzy siedzieli, i wszyscy mówią: "to się po prostu dzieje i zwyczajnie musisz się z tym pogodzić". Ale ja ciągle rozmyślam o klawiszach i o całej tej brutalności, i o tym, że nie mógłbym tego znieść.
553 Wiem, że na pewno bym nie zniósł. Zabawna rzecz, kiedy mnie przymknęli, było całkiem inaczej. Siedziałem w celi myśląc: dzięki Bogu, wszystko skończone. To już nie leżało w moich rękach, rozumiesz? Myślałem, że od razu poślą mnie do poprawczaka, po prostu wsadzą mnie na parę lat.
554 Żadnych decyzji, żadnych upadków, żadnych obietnic ani kłamstw. Żadnej heroiny. Straciłbym wszystko – sprzęt, który kupiliśmy, Gemmę, przyjaciół, dom, rzeczy. I cieszyłem się z tego. Co za ulga, myślałem. Nie mam już własnego życia. Dzięki ci za to, Boże. A te sukinsyny mnie wypuściły.
555 Nie zostawiać tego policji. Chryste! Policjanci jako terapeuci – komu to potrzebne? Ze wszystkich rzeczy, jakie uświadomiłem sobie podczas mojego pobytu w tym miejscu, najważniejsze jest dla mnie to, że kocham Gemmę. Pomyśl, zapomniałem, że jestem zakochany! Piszę do niej codziennie.
556 Na każdym liście rysuję mały żółty mlecz. Zawsze podpisujemy nasze listy: "Mleczu, kocham cię". Mnóstwo ludzi powtarza mi, że powinienem z nią zerwać. Ciągniemy się nawzajem w dół. Jestem słaby, wiem. To pierwsza rzecz, której tu uczą. Musisz pamiętać, że jesteś słaby i zawsze będziesz słaby.
557 Nie ma czegoś takiego jak silny nałogowiec. No więc ciągniemy się wzajemnie w dół. Widzę to. Lecz nie mogę z niej zrezygnować. Ona jest wszystkim, co mam. Miesiąc temu mógłbym to zrobić, ale nie teraz. Miesiąc temu nie kochałem jej. Nikt mnie nie obchodził – ani rodzice, ani przyjaciele, ani Gemma.
558 Uczucia istnieją, w porządku. Byłem tak naćpany, że nie przeżywałem uczuć. Gemma przysięgała, że pozostanie czysta, dopóki będę w ośrodku. Zanim tu przyjechałem, nie braliśmy nic przez blisko dwa tygodnie – no, prawie nic, raczej ograniczyliśmy branie. Chcemy mieć dzieci i to będą czyste dzieci.
559 Widziałem ją. Wszystkie naczynia w przegubach łokci i pod kolanami ma tak pokłute, że wstrzykuje sobie do żył między piersiami. Widziałem ją, jak z dzieckiem przy piersi szukała igłą żyły. "Piękne, grube żyły, kiedy sutki są duże i wypełnione mlekiem", powiedziała. I nikt nie odezwał się ani słowem.
560 Gdyby ktoś napomknął Lily, że wyrządza krzywdę swojemu dziecku, na pewno by się wściekła. Ale ona to wie. Hera sprawia, że widzisz wszystko z dystansu. To nie ma znaczenia, to już przestało być realne. A przecież jest. Gemma mówi, że jeśli tym razem nie poradzimy sobie oboje, to się rozstaniemy.
561 Okazała się taka silna. Rzuciła salon, rzuciła heroinę. To jest naprawdę trudne, bo ja tutaj nie mam pokus, a ona ciągle tam jest z Lily, Robem i Sal, i... tym. Pisze do mnie dwa razy na tydzień. Prawdę mówiąc – ona jest ze mną szczera pod tym względem – od czasu do czasu się załamuje.
562 Potrafię to zrozumieć. Cenię szczerość bardziej niż cokolwiek. Kiedy przyjadę, wyprowadzimy się z Bristolu i poszukamy naszego własnego miejsca. Ja będę wówczas czysty od miesiąca, a ona będzie brała tylko trochę. Wiem, że może to zrobić, bo nie opowiada kłamstw, tak jak ja to robiłem.
563 To dotyczy także mnie. A wiec każdy, kto czuje, że nie da rady, niech lepiej odejdzie teraz. Naprawdę. Odejdźcie teraz, a będziecie mogli wrócić kiedy indziej. Czekasz, aż cię przyłapią, to zostajesz wylany na zawsze. Jeżeli cię przyłapią na braniu tutaj narkotyków, nigdy już nie wrócisz.
564 Kilka osób rzeczywiście wstało i wyszło. Ja też miałem pokusę, ale... dla mnie to był wybór między tym miejscem a poprawczakiem. Potem przyszło najgorsze – odtruwanie, gęsia skórka. Nigdy nie znosiłem tego tak źle. Prawda jest taka, że zawsze miałem jakąś odrobinę, żeby przez to przejść.
565 Zrobiłbym to, gdybym mógł sam decydować. Siedziałem w fotelu jęcząc, czułem się fatalnie, a każdy mówił: "Dalej, Smółka. Możesz to zrobić. Jeszcze parę dni i będziesz czysty". Ale ja pragnąłem hery. W końcu powiedziałem im, że nie zniosę tego dłużej, i poprosiłem, żeby zawołali któregoś z doradców.
566 Możesz go dostać w ciągu dwóch minut, jeśli chcesz. Metadon jest substytutem heroiny. Dają go narkomanom w trakcie kuracji. W rzeczywistości pod pewnymi względami jest gorszy niż hera. Bardziej uzależnia, a przy syndromie odstawienia jest najgorszy. Ale heroina jest nielegalna, a metadon nie.
567 Mało brakowało. Wtedy byłem wściekły, lecz oni wiedzą, co robią. Są zawsze bardzo pomocni, ale każą ci walczyć na każdym etapie. Wiedzą, że to nie jest łatwe. Dowiedziałem się później, że Steve sam był narkomanem przez piętnaście lat. Piętnaście lat i przestał. Więc to jest możliwe.
568 Naprawdę ciężki przypadek. Zjadał rano własne rzygi, żeby nie marnować alkoholu. Budził się – a zawsze upewniał się przed zaśnięciem, że ma przy sobie trochę gorzały, aby wypić ją od razu po przebudzeniu – więc budził się i zaraz ją wypijał, a jego żołądek natychmiast to odrzucał.
569 Łapał rzygi w dłonie i wypijał z powrotem... Nie domyśliłbyś się tego, widząc go teraz. Jest absolutnie zwyczajnie wyglądającym facetem. Zresztą skończył z tym dziesięć lat temu. Całe dziesięć lat. A potem pewnego wieczoru uznał, że ma to już za sobą, że może sobie na trochę pozwolić.
570 Obudziłem się następnego dnia rano w rynsztoku. Wiedziałem, że tylko jedno może sprawić, bym znów lepiej się poczuł. Więc to zrobiłem. I nie trzeźwiałem przez kolejne cztery lata..." Pamiętam, jak raz Dev i jego dziewczyna postanowili to odstawić i wykupili sobie wakacje na Wyspach Kanaryjskich.
571 I wiesz co? Spotkali w samolocie faceta, który okazał się dealerem i trochę od niego kupili. To jedna z tych prawd, których uczą. Nigdy nie możesz ponownie dotknąć tych rzeczy, cokolwiek by to było – szlugi, alkohol, hera. Nieważne, co mi się przytrafi, nieważne, co zrobię albo czego nie zrobię.
572 Nie mogę ponownie dotknąć heroiny. Nawet jeden raz. Bo nie jestem wystarczająco silny. Bo ona jest silniejsza ode mnie. To jest ta ważna sprawa, o której zawsze muszę pamiętać... Uczą takich rzeczy, ale większość pracy polega na terapii. Siadamy i rozmawiamy ze sobą, jedno o drugim.
573 Jest tu kobieta mniej więcej w wieku mojej mamy, która była na valium od trzydziestu lat. Masz pojecie? Przez cały ten czas odurzona valium. Ma na imię Nancy. Jej lekarz musi się gęsto tłumaczyć. Najwyraźniej jest wiele takich kobiet. W gruncie rzeczy dzięki niej lepiej myślę o swojej mamie.
574 Ona przynajmniej znalazła sobie bardziej interesujący narkotyk niż valium. Nancy ma syna w moim wieku, którego ogląda niezbyt często. Zabrali go jej, kiedy miał osiem lat. A ja oczywiście mam mamę, którą widzę niezbyt często. Zatem mamy ze sobą coś wspólnego. Chodzimy na spacery po parku.
575 Właściwie nie za bardzo przypomina moją mamę, ale czuję się z nią dobrze, bo wydaje mi się, że jej pomagam. Gdyby nie odebrano jej syna, mógłby skończyć jak ja, rozumiesz. A wiec w pewnym sensie jestem dla niej użyteczny przez swoją bezużyteczność, jeśli wiesz, o co mi chodzi. Nancy mnie wspiera.
576 Chodzi o to, że ćpuny wzajemnie utwierdzają się w uzależnieniu, przez co trudniej im z tym skończyć. Nawet Steve mówi, że pary prawie zawsze muszą się rozstać. A przecież my się kochamy... to nie może być złe, czyż nie? Jak miłość może być zła? Nancy mówi: "Jeśli ją kochasz, pomóż jej, Smółko".
577 W terapii nie chodzi o to, że wszystko, co ktokolwiek mówi, koniecznie musi być prawdą. Daje ci do myślenia i to jest istotą rzeczy. Jest dla ciebie wyzwaniem. To, co mówiłem o sobie i Gemmie, naprawdę dało mi do myślenia o sobie i o niej, a im więcej myślę o tym, tym bardziej wiem, że ją kocham.
578 Jest także jeden facet, Ron. Jest Szkotem i próbował prawie wszystkiego. Czasem zachowuje się agresywnie, ale to w rzeczywistości bardzo ciepły gość. Był na alkoholu, na heroinie, był nawet na syropie od kaszlu. To pierwszy człowiek uzależniony od syropu, jakiego spotkałem. To zabawne, bo.
579 To zdarzyło się w zeszłym tygodniu. Byliśmy na terapii. Przypadła moja kolej. Rozmawialiśmy o mojej mamie. Często kończy się na tym, że rozmawiamy o mojej mamie. To najzupełniej oczywiste, bo ona jest takim samym nałogowcem jak ja i taką samą ofiarą, poniewieraną przez mojego tatę.
580 Wtedy nagle Ron podniósł się i powiedział: "W porządku, pogadaliśmy o twojej mamie i o tym, że jest ofiarą i że zrobiła ofiarę z ciebie, i o wszystkich tych rzeczach, które was łączą. Dobra. A co z twoim tatą? Co cię łączy z twoim ojcem? Co z odrobiną sympatii do staruszka?". Rozpętała się burza.
581 Naprawdę była wściekła. Moderator próbował dać mi głos, ale ja po prostu nie miałem na to żadnej odpowiedzi. To była prawda. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale to mama była szefem. On mnie bił, a ona żyła w strachu przed jego powrotami do domu. Ale to ona była szefem, zgadza się.
582 To znaczy, chyba warto o to zapytać, nie? To znaczy, że nie przestajesz być ludzką istotą, jeśli uderzysz kobietę, czy może się mylę? A może nie wolno mi zadawać pytań? Zrozumiałem, że to miała być swobodna wymiana myśli..." Ta kobieta, na imię miała Sue, była już naprawdę wściekła.
583 Wciąż i wciąż była bita przez swojego męża. Przykro mi było z jej powodu, bo właśnie uczyła się, jak stanąć na własnych nogach, a tu Ron wyskoczył z czymś takim. Powiedział, że powinienem zadzwonić do taty i dowiedzieć się, jak się czuje i co u niego. To mnie całkowicie rozstroiło.
584 Może ona chce, żeby ją bił. Może to jej pasuje... Te słowa rzeczywiście rozsierdziły parę osób. W tym mnie. Siedziałem obok Nancy i obserwowałem ją, żeby się dowiedzieć, co ona o tym myśli, ale tylko potrząsnęła głową. Później stwierdziła, że jej zdaniem Ron chciał tylko namieszać, ale.
585 Nie wiem, czy to, co powiedział, było prawdą, uzmysłowiło mi jednak pewną sprawę. Nigdy przedtem właściwie nie myślałem o tacie i o sobie. Pewnego dnia, kiedy to będzie już poza mną, zadzwonię i pojadę go odwiedzić... być może. I mamę. Ale nie teraz. To wszystko jeszcze trwa. Zaczekam.
586 I nie ma to nic wspólnego z cynizmem. Muszę jedynie pamiętać, że ja jestem słaby i oni są słabi. Nie mogę tego dokonać samotnie. Jeśli jesteś osobowością skłonną do uzależnień, to potrzeba ci pomocy z zewnątrz. Niekoniecznie jakiejś osoby albo organizacji. Czegoś głębszego niż to.
587 Jakiejś siły poza tobą i silniejszej od ciebie, do której możesz się odwołać w chwili słabości. Nie wiem, co oni mają na myśli, kiedy o tym mówią, ale ja zaczynam wyrabiać sobie pewną ideę na ten temat. To coś poza tobą jest dla każdego czymś innym. Wiem, że nigdy nie mogę już zaufać samemu sobie.
588 Wiem, że nie mogę także zaufać Gemmie. Jest silniejsza ode mnie, ale mimo to wciąż słaba. A co z miłością? Szukałem listu, który napisała do mnie któregoś dnia, i tych słów u dołu kartki: "Mleczu, kocham cię..." I pomyślałem, że to jest magia. Kochać kogoś. To nie jesteś ty i nie są to oni.
589 To nie jest w tobie, to jest pomiędzy tobą. To jest większe i silniejsze od ciebie. To właśnie mam. To wszystko, co mam, gdy o tym myślę. Moja osobowość nieomal się rozpłynęła, kiedy byłem na heroinie. Skończyłem z tym, ale nie wiem, kim jestem. Wiem tylko, że jestem słaby i Gemma jest słaba.
590 Byłam dość sceptyczna, jeśli chodzi o ten cały eksperyment, ale trzeba mieć otwarty umysł albo nigdy nic się nie zmieni. Później zaczął opowiadać o tych wszystkich rzeczach, których go nauczono. Że nie może polegać na sobie, że potrzebuje pomocy z zewnątrz, cokolwiek by to było. Lily się krzywiła.
591 Tak, to jest dopiero narkotyk. Wyciągnęli go z jednego narkotyku i przestawili na inny. Dobrze wykonali swoją robotę, przyjacielu..." No cóż, miała rację, ale nie musiała tego mówić. Może on potrzebował prania mózgu. Biedny poczciwy Smółka. Szturchnęłam ją i upomniałam: "Zostaw go, robi co należy".
592 Świetnie. Zamknęli cię we wnętrzu twojej własnej głowy, a potem dali ci klucz. No i jak teraz się wydostaniesz? Zrobili z ciebie twojego własnego dozorcę. Tak im wychodzi taniej... Byłam na nią zła. Naprawdę zachowywała się nieznośnie. On tego potrzebował. Siedział sobie popijając musujące wino.
593 Podskakiwała z emocji. Chciała pokazać światu, jak bardzo jest szczęśliwa, że znów ma go dla siebie. Zagarniała go całkowicie. Poprzedniego dnia było trochę inaczej. Poszłam pomagać jej w przygotowaniach do imprezy. Przyrządzała sałatkę ryżową i wyglądała naprawdę okropnie. Nie odzywałam się.
594 Zaproponowałam jej, ale odmówiła. To była dla niej wielka sprawa, żeby niczego nie brać, wszyscy wiedzieliśmy jednak, że cały czas jest na granicy załamania. Istota rzeczy polega na tym, że ludzie mówią, iż to przyjaciele nie pozwalają ci przestać, ale ty przestaniesz, kiedy nadejdzie właściwy czas.
595 Oszalałaś... – Zaczęłam się śmiać i ona też śmiała się przez łzy, bo to wszystko było naprawdę głupie. Dałyśmy sobie trochę. Niepokoiła się z tego powodu, ale przecież nie może zmienić się w superwoman. Zrobiła sobie inhalację, nie chcąc, żeby Smółka zauważył na niej ślady. Nie kłuła się od tygodni.
596 Tryskała radością. Smółka zachowywał niewzruszony spokój, chociaż – patrząc z perspektywy czasu – być może zachowywał się trochę dziwnie. Później zauważyłam, że Rob zniknął. Wiedziałam, co to prawdopodobnie oznacza, więc weszłam na górę do sypialni i znalazłam go jak się spodziewałam – w trakcie.
597 Przykro mi, jeśli cięto martwi – odparł z uśmiechem niemowlaka popijającego mleczko. Opadłam na łóżko i zamknęłam oczy. Po prostu nie potrafiłam się martwić. Powiedziałabym coś, ale nie wydawało mi się, by go cokolwiek obchodziło. Przypuszczam, że naprawdę tak było. Nie brał nic od miesiąca.
598 Krążyła przez chwilę po pokoju, a potem warknęła coś do Roba. Siedział bez ruchu. Wie, że nie należy wystawiać głowy, kiedy Lily wychodzi z siebie. Cały czas przygotowywał dla niej strzykawkę i teraz podał jej sprzęt. Lily usiadła na brzegu łóżka i zaczęła wymacywać sobie żyłę pod kolanem.
599 Jej strzykawka cały czas leżała napełniona w sypialni. Nie miała zamiaru jej tam zostawiać, w każdym razie nie w jednym pokoju z dwoma ćpunami. Jak jedna z gwiazdek lat pięćdziesiątych, schodzącą po wielkich schodach w sukni balowej, a wszystkie głowy odwracają się w moim kierunku.
600 Mieszkałem wtedy z Sandrą. W Australii i południowo wschodniej Azji było wspaniale. Rower to według mnie jedyny sposób podróżowania. W swoim czasie, kiedy odbywałem regularne wycieczki po parku narodowym New Forest, na rynku pojawiły się pierwsze rowery górskie. Wiedziałem od razu, że to przyszłość.
601 W czasie tej podróży często myślałem o Smółce. Byłby zachwycony każdą spędzoną tu sekundą. Myślałem o naszym ostatnim spotkaniu i o tym, co mi wtedy powiedział: "Nie muszę uciekać do Azji, żeby się dobrze bawić". Siedziałem na obalonym posągu w Tajlandii, na obrzeżu ruin świątyni w dżungli.
602 Nocowałem na plażach, kąpałem się i pedałowałem piętnaście mil przez busz. Wszędzie było pełno motyli. Wielkich jak ptaki. Myślałem sobie, że wiem, gdzie chciałbym być... Po powrocie przeniosłem się na trochę do Birmingham. Mam tam przyjaciół, ale nigdy przedtem nie mieszkałem w tym mieście.
603 Mieszkała w tym samym domu, co moi przyjaciele, i zaczęła się między nami affaire du coeur. Niestety, nie jestem najlepszy w tych sprawach. Potem ona dostała posadę w college'u w Reading. Reading! Musiałem zwariować! Poszedłem do sklepu rowerowego na rozmowę i zaproponowano mi pracę.
604 Takie jest życie. Wróciłem myśląc, że zarobię dość szybko wystarczającą sumę, żeby wyjechać do Indii. Zamiast tego wylądowałem z Sandrą w mieszkaniu w Woolsey. Co gorsza, Sandrze to się spodobało. Ciągle się zakochuję, ale zawsze jestem przez to nieszczęśliwy. Nie mam pojęcia dlaczego.
605 To nie jest tak, że brakuje jej współczucia. Raczej podchodzi do tego profesjonalnie. Studiowała nauczanie niepełnosprawnych dzieci. Podczas stażu pracowała z ciężko upośledzonymi dzieciakami, co było straszliwie wyczerpujące. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła w weekend, była praca w domu.
606 To znaczy, zwykle jest taki, odkąd jest na drągach. Gdzieś zagubił tę otwartość, którą miał wcześniej. Powiedziałbym, że nastąpiło to po jakichś sześciu miesiącach od opuszczenia domu. To zabawne. W rzeczywistości od lat już mi się nie podobał. Pokochałem go, kiedy pojawił się po raz pierwszy.
607 Heroina wkrótce to stłumiła, ale w dalszym ciągu dostrzegałem jakieś przebłyski. Zerkał na mnie nieufnie kątem oka, albo powoli na jego twarzy pojawiał się uśmiech, a ja wtedy myślałem, że gdzieś w środku wciąż jest dawny Smółka. Ten wieczór zaczął się nie najgorzej. Opowiedział mi o aresztowaniu.
608 To nie było zbyt pocieszające. Poszła do łóżka wcześnie, ale ja zostałem, żeby podyskutować ze Smółką. Miał wiele do powiedzenia o herze i o wyzwalaniu się z nałogu. Wszystko brzmiało według mnie bardzo rozsądnie. Pomyślałem, że jest w porządku. Położyłem się mniej więcej godzinę później.
609 Zamierzaliśmy spędzić sobotnie przedpołudnie, robiąc takie rzeczy jak pranie i prasowanie. Sandra bywała uparta. Zawsze odkładaliśmy te czynności, kiedy mieliśmy wizytę przyjaciół. Zostałem wysłany do supermarketu. Smółka pojechał ze mną. W samochodzie zauważyłem, że zachowuje się trochę nerwowo.
610 Połknął garść paracetamolu. Nie odezwałem się. Starał się być przekonywający, ale Sandra nie mogła się mylić. No cóż, pomyślałem, jeśli nie chce się przyznać, to jego sprawa. W rzeczywistości to nie była prawda. Tak naprawdę myślałem, że to oznacza, och, mój Boże, kolejne kłopoty.
611 Właściwie od czasu kiedy wyprowadziliśmy się z Reading. Rozstaliśmy się kilka miesięcy później. Nie była to zbyt dobra atmosfera dla Smółki do wychodzenia z heroiny. Miałem nadzieję, że kiedy znajdziemy się na świeżym powietrzu w pobliżu wody, poczuje się lepiej. Wróciliśmy do domu.
612 Sandra ciągle miała mnóstwo do zrobienia. Zaczynało mnie to denerwować. Skąd miałem wiedzieć, że przez cały ranek wisiała na telefonie, rozmawiając ze swoją matką? Chyba nic nie zrobiła, kiedy nas nie było. Zasugerowałem, że ja i Smółka pójdziemy sami, lecz nie, to też jej nie pasowało.
613 Wziąłem z sobą trochę barbituranów, żeby przetrwać pierwszą noc, ale już się skończyły. Nie mogę, Richard. Przepraszam. Nie mogę. Nie tym razem. Próbowałem mu to wyperswadować mówiąc, by pomyślał o Gemmie, o tym, jak dobrze mu szło, co – jak wiedzieliśmy obaj – było stekiem kłamstw.
614 Byłem gotów ją zabić. Przyjechał mnie odwiedzić, bo myślał, że jestem w stanie mu pomóc. Był moim przyjacielem. Był ciągle jeszcze dzieckiem! Jeśli zdecydowała, że nie chce mu pomóc, mogłem równie dobrze teraz mu dać te pieniądze, poza tym że w tej sprawie też nie miałem żadnych argumentów.
615 Jestem tylko ćpunem mam zamiar wrócić i się z tym pogodzić... Gdy to mówił, jego twarz zaczęła się kurczyć. Zaczął płakać i natychmiast odwrócił się i wybiegł z pokoju. Byłem w szoku. Wyglądał tak spokojnie. Gapiłem się na Sandrę. Ona popatrzyła na mnie i znienacka wybiegła za nim.
616 Chociaż był wysokim chłopakiem, unieruchomiła go w uścisku i otoczyła ramionami tak ściśle, że nie mógł się ruszyć, i ściskała go, i ściskała, i ściskała. Stałem obserwując jego twarz ponad jej ramieniem. To było potworne. Płakał i płakał. Nie mógł się uspokoić. Nie miał już siły.
617 Czy to może pomóc? Smółka przytaknął. Wspomniałem o paracetamolu. Mówił, że zażył dwa. Sandra i ja spojrzeliśmy po sobie. Był w takim stanie, że baliśmy się, iż mógł zrobić wszystko, toteż skłoniliśmy go, by oddał nam opakowanie i rzeczywiście wziął dokładnie dwa. Sandra poszła po lekarstwa.
618 Muszę oddać sprawiedliwość Sandrze – zaofiarowała oszczędności całego życia, żeby go ratować, odkąd przeszła na jego stronę. Problem ze Smółką był taki, że on niczego nie chciał. Łzy ustały, ale był uparty jak muł. Zamierzał wrócić i wziąć heroinę. To wszystko. Nie zgadzał się na nic innego.
619 W końcu postanowiliśmy odłożyć wszystkie poważne decyzje i po prostu iść na spacer. Przynajmniej lepiej by się poczuł nad rzeką. Mogliśmy też wstąpić do pubu i wziąć dla niego parę drinków. Ale czas upływał i zdecydowaliśmy, że najpierw powinniśmy zjeść lunch. Poszliśmy się przygotować.
620 Znalazłem się w niezłym gównie. Miałem wątpliwości co do wydarzeń, lecz upewniłem się w jednej sprawie – był znów sobą. Wrócił, szczery i bezradny, i przypuszczam, że tym właśnie zjednał sobie Sandrę. Smutne jednak było to, że bycie sobą okazało się dla niego tak trudne do zniesienia.
621 Posiekaliśmy warzywa i rozmawialiśmy, co zrobimy. Sandra, kochana osoba, chciała, żeby pozostał tak długo, jak długo będzie mu to potrzebne. Pamiętam, jak tam stałem uśmiechając się do siebie z rozkoszą i myśląc, że robię to po raz pierwszy od tygodni. Kiedy wróciliśmy z jedzeniem, on już zniknął.
622 Zaczęliśmy szukać po całym domu i zorientowaliśmy się, że w pokoju nie ma także jego torby. Wybiegłem na ulicę, ale nie mogłem go dostrzec. Poszedłem w jedną stronę, Sandra w drugą, nigdzie go jednak nie było. Wróciliśmy więc do domu, złapaliśmy kluczyki i udaliśmy się do samochodu.
623 Wskoczyliśmy do jej starego renaulta i ruszyliśmy w kierunku autostrady. Dotarliśmy do wjazdu – ani śladu. Zatrzymaliśmy się i wysiedliśmy z auta. Mógł nas przecież spostrzec i ukryć się gdzieś na poboczu. Sprawdziliśmy, ale zdecydowanie go tam nie było. Wtedy przypomniałem sobie.
624 Może nawet nie wie o tym tutaj. Ruszyliśmy autostradą do następnego zjazdu. Objechaliśmy rondo, tam też go nie było. Zjechaliśmy z ronda, kierując się z powrotem do miasta. Szedł drogą w stronę wjazdu. Nie próbował się schować. Zahamowaliśmy, wyskoczyliśmy i pobiegliśmy do niego.
625 Cóż, pospieraliśmy się znów o to samo. Smółka niczego nie chciał. Interesowało go jedynie to, czy pożyczymy mu na autobus, czy będzie musiał wracać autostopem. Trwało to dziesięć minut lub dłużej, ale stopniowo zaczynałem nabierać pewności – nie byliśmy w stanie mu pomóc. On już podjął decyzję.
626 To była absolutnie najostatniejsza rzecz, jakiej bym sobie życzyła, a tu jakiś potwór dobijał się do moich drzwi. Zeszłam bardzo spokojnie na dół, jak nieprzytomna. Bum, bum, bum, bum, bum, bum, bum... Wiedziałam, że to nie policja, bo słychać było w tym jakąś desperację. Potem usłyszałam oddech.
627 Przyszedł, kazał jej się rozebrać, a potem zażądał od niej... czegoś, czego nie chciała zrobić. Kiedy odmówiła, złapał ją i zaczął szarpać. Lily usiłowała krzyczeć, żeby zaalarmować Roba, który na wypadek kłopotów zawsze czekał na dole z kijem baseballowym, ale facet zakrył jej usta dłonią.
628 Bardzo mocno. Naprawdę mocno je zacisnął. Na przemian dusił ją i popuszczał. Po to, by wiedziała, że może ją zabić, naprawdę zabić, jeśli nie zrobi tego, czego żądał. Nie mogła krzyczeć. Popuszczał, żeby złapała oddech, i zaraz ponownie mocno zaciskał. Robił jej to, dopóki nie była na pół uduszona.
629 W pewnej chwili udało jej się wsunąć dłoń pod rajstopy, obrócić się na plecy i kopnąć go. Odwrócił ją i wygiął jej ramię wsadzając je pod jej plecy, tak że mało go nie złamał. Potem znów zacisnął pętlę i zrobił swoje, cały czas zaciskając rajstopy wokół jej szyi. Kiedy skończył, puścił ją.
630 Ten facet ubrał się i zszedł z sypialni na dół. Lily słyszała, jak Rob krzyczy, ale minutę później drzwi zamknęły się z trzaskiem. Wtedy Rob wbiegł na górę. Próbowała powiedzieć mu, żeby nie wzywał pogotowia, bo sprowadzą policję, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Rob tylko patrzył na nią.
631 Schodziła dalej. Sunny leżał na podłodze i zanosił się krzykiem. Podniosła go jedną ręką. Rob stanął jej na drodze i próbował ją zawrócić, ale go odepchnęła. Ciągle była nago, więc wzięła z krzesła szlafrok, wybiegła i dotarła tutaj. Kiedy opowiadała o tym wszystkim, wydarzyły się dwie rzeczy.
632 Najpierw usłyszałyśmy nadjeżdżający wóz policyjny. Syreny. Cały czas oczekiwałam, że pojawi się Rob, ale nie przyszedł. Uciekł i schował się u Deva. Druga sprawa, to mój test ciążowy, który stał na stole. Takie coś, co na dnie probówki pokazuje ci mały krążek, jeśli jesteś w ciąży.
633 Na to właśnie czekałam. Trzeba wytrzymać tyle godzin. Siedziałam obok Lily i pocieszałam ją, ale Sunny tak krzyczał, że musiałam go wziąć i podać mu butelkę. Po drodze przeszłam obok probówki. Spojrzałam na nią przelotnie i wydawała się w porządku, rozumiesz? Nie było krążka, wszystko było dobrze.
634 Pomyślałam, że to już jednak coś. Chciałam to wyrzucić, a kiedy wykonywałam ten ruch, spojrzałam ponownie i na dnie probówki tym razem zobaczyłam krążek. Doskonałe, małe kółeczko, które mówiło, że to mam. Nie wiem, dlaczego widziałam dwie różne rzeczy. Może to sprawa kąta widzenia, oświetlenia.
635 Zdobył się na uśmiech. Ja też – niezbyt prawdziwy. Potem odwróciliśmy się i zasnęliśmy. Nie powiedziałam mu, że jestem w ciąży. Wiedziałam, jak by zareagował. Będzie chciał, żebym ją utrzymała. Stale mówi, że powinniśmy mieć dziecko, jak Rob i Lily. To głupie! Oboje jesteśmy ćpunami.
636 Nie byłam przerażona ani zdenerwowana, wiesz? Byłam zadowolona. Chcę urodzić dziecko Smółki. Teraz to naprawdę jest głupie, nie? Nie wiem, dlaczego zaczęłam go tak kochać. Zawsze to było na odwrót – on kochał mnie bardziej. Nie rozumiem samej siebie, bo naprawdę teraz zrobił się z niego sukinsyn.
637 Wyciąga mi pieniądze. Po prostu zabiera je z mojej portmonetki. Kradnie nasz towar. Zabiera herę, ucieka i nie wraca, dopóki nie skończy działki. Potem mówi, że mnie kocha. Ma przy tym rozbiegane oczka. Nie wiem, czy mówi prawdę. Nie sądzę, żeby obecnie on sam wiedział, co jest prawdą.
638 Kiedyś myślałam, że jeśli się zakocham, to w jakimś sukinsynu z kolczykiem w uchu. No cóż, mam, czego chciałam. Leżałam w łóżku długo rozmyślając. O Smółce. O Lily, Robię i Sunnym. Wystarczy spojrzeć w oczy tego dziecka – ono jest tego pełne. Hery, oczywiście. Musiał ją wyssać z mlekiem matki.
639 Ona nawet daje mu smoczek z paroma ziarenkami, kiedy rozrabia. To ćpunek. Był ćpunem przez całe swoje małe życie. Był ćpunem, zanim się urodził. Najbardziej przeraża mnie to, że ta mała grudka galarety w moim brzuchu wydaje mi się jedyną rzeczą wartą czegokolwiek w całym świecie.
640 Była taka zmęczona. Pomyślałam, że jednak zajmę się Sunnym. Położyłam go na macie koło kominka i odwinęłam pieluszkę. Była brudna. Rzeczywiście zrobił potężną kupę. Podniósł wysoko nóżki, tak jak to zwykle robią niemowlęta, i gruchając złapał swoją stopkę i próbował ją ssać. Wytarłam mu pupę.
641 Nie mówiłam tego. Coś takiego nigdy nie przyszło mi do głowy. Patrzyła na mnie, jakbym była jakimś potworem, który zamierza ukraść jej dziecko. A ja czułam się cholernie winna, bo nagle, kiedy już to powiedziała, stało się dla mnie oczywiste, że jej zdaniem ktoś powinien je zabrać.
642 Wydawało mi się, że pokój wypełnił się jakimś hałasem. Nie wiem, dlaczego to było tak dokuczliwe. Myślę, że w tamtej chwili opadła maska. Pomyślałam: Mój Boże, to wyszło z jej podświadomości. I obie zdawałyśmy sobie sprawę, że odsłoniła coś, czego nigdy nie odsłoniła przed nikim.
643 Próbowała po prostu zachowywać się normalnie, ale to nie było normalne. Stała patrząc na mnie i usiłując zachować spokojną twarz. Dostrzegłam, że oczy miała pełne łez. Otworzyła usta, a ja wiedziałam, co chce powiedzieć. Chciała powiedzieć: "Pomóż mi". Nie pytaj dlaczego – po prostu wiedziałam.
644 Widziałam, jak szuka odpowiednich słów, ale nie potrafi ich znaleźć. Wyciągnęłam ręce, żeby ją objąć, ale ona tylko potrząsnęła głową. Nieznacznym, niepewnym gestem. Przez kilka straszliwych sekund myślałam, że za chwilę załamie się i rozpłacze. Ale Lily odwróciła się i poszła z powrotem do kuchni.
645 Usiadła na ławie. Nie mogłam się poruszyć. Nie wiedziałam, co robić. Myślałam, że mogłaby znienacka zerwać się i... i dźgnąć mnie nożem albo coś innego. Byłam pewna, że w każdej sekundzie może wpaść w gniew. Wtedy Lily odchyliła głowę i ziewnęła. Szerokim, przeciągłym ziewnięciem.
646 Obserwowałam, jak opuszcza pokój. Odwróciła się przy drzwiach i posłała mi szeroki, ciepły uśmiech, i znów dostrzegłam strach w jej spojrzeniu. Potem wyszła. Usiadłam na dywanie i dopiłam herbatę. Słuchałam, jak kładzie się do łóżka. Czekałam długi czas. Dziecko było wszystkim, co miała.
647 Zawsze było takim dobrym dzieckiem, takim spokojnym. Powiedziałam do siebie w myślach: "Szłam za tobą wszędzie, dokądkolwiek poszłaś. Szłam za tobą wszędzie, ale teraz nie pójdę..." Po chwili zeszłam do holu i włożyłam płaszcz. Przemknęłam się cichutko korytarzem i wybiegłam frontowymi drzwiami.
648 Odłożyłam słuchawkę. To fatalnie, że trzeba czekać tak długo. Myślałam, by wrócić i razem z nimi czekać na to, co się miało stać, ale po prostu nie mogłabym tam tkwić czekając godzinami. Nie miałam dokąd pójść. Zaczęłam iść przed siebie. Ktoś przyhamował i jechał wolno przy krawężniku obok mnie.
649 Ale trzeba mieć jakąś bazę, kiedy chce się robić coś takiego, bo nigdy nie ma się pewności, jak długo uda się pomieszkać jako dziki lokator. Potraktowałam poważnie swoją naukę w college'u i nie chciałam mieć co kilka miesięcy zamętu z przeprowadzką. John studiuje historię sztuki.
650 Po badmintonie zwykle idziemy na parę drinków. Wydał już swoje miesięczne stypendium, więc jeśli chcę gdzieś z nim iść, muszę płacić za drinki, co nie przestaje mnie irytować. Dostaje tyle co ja, więc dlaczego mam mu stawiać? Mówi, że ma większe potrzeby, co jest prawdą – pije więcej ode mnie.
651 Zazwyczaj zostaję na noc i idę następnego dnia prosto na zajęcia. Tak więc nie wracam do domu wcześniej niż w czwartek po południu. Mam mieszkanie z ogrodem, gdzie mieszkam razem z dziewczyną o imieniu Sandy, ale w tamtym tygodniu jej nie było. Willy mieszka o parę domów ode mnie.
652 Tam robiło się coraz gorzej. Kupa odmóżdżonych zombies. Ona cały czas chełpiła się tym wszystkim – tym, że się puszczała, że używała igieł. Uważała to za niesamowitą podnietę. Chodziłam tam jeszcze jakiś czas, po tym jak Richard wyprowadził się z Bristolu, ale później przestałam.
653 Pomyślałam, że musi być w tarapatach. Mówiąc prawdę, była już od lat, ale teraz wreszcie uświadomiła to sobie. Pojechałam natychmiast do jej domu – był zamknięty. Zaglądałam przez okna – nie było nikogo. Wróciłam do siebie, zastanawiając się, co robić. Martwiłam się o nią. Bałam się.
654 Lubię Gemmę. Wiele za nią przemawiało, ale brakowało jej właściwej samooceny. Była szósta po południu, kiedy odkryłam tę kartkę. Musiała wsunąć ją przez szparę na listy. Leży tam kawałek chodnika, którego używam jako wycieraczki, i kiedy się czasem zawinie, listy mogą dostać się pod spód.
655 Zawsze mówiła, że je ma, kiedy jest na głodzie, ale, uczciwie mówiąc, byłam zdania, że nieco przesadzała. Po to, by ją przyjęli. No więc leżała tam, dopóki jej nie wyrzucą, nie troszcząc się o to, dokąd pójdzie. Biedna Gemma! Oczywiście mogłam ją zabrać do siebie. Zrobiłabym to nawet, ale.
656 Przypuszczam, że prowadzenie auta odwracało jego myśli. Pomyślałam, że to niebezpieczne, ale w końcu jest doskonałym kierowcą. Siedziałam obok niego i rozważałam wszystkie te sprawy. Dzięki córce przeżywałam jak gdyby na nowo własne dzieciństwo i straciłam wraz z nią tak wiele. Wszyscy straciliśmy.
657 Kazano nam czekać, a potem pojawił się lekarz, który chciał omówić z nami ten przypadek, zanim ją zobaczymy. Powiedział zresztą, że jest w ciąży. Na dokładkę. Dał mi do zrozumienia, że nie należy się w tym miejscu spodziewać zbyt wielkiego współczucia dla niej z powodu jej problemów.
658 Stanęłam i popatrzyłam na niego z gniewem. To nasze dziecko. Byłam na niego taka wściekła. Byłam gotowa zrobić mu awanturę przy wszystkich, na środku korytarza. Ale kiedy odwróciłam się do niego, zobaczyłam, że wcale nie jest wściekły. Patrzył na mnie wilgotnymi oczyma – to jego sposób płaczu.
659 Wilgotne oczy, zwisające bezwładnie ręce i twarz szara jak zimowy deszcz. Wyglądał, jakby zawalił się na niego cały świat. Sądzę, że na wiele sposobów wpędzaliśmy Gemmę w desperację. Lecz ona nas także. Zniszczyła nasze życie. Chodzi o to, jak żyliśmy, ja i Grel, po jej odejściu.
660 Oskarżaliśmy się nawzajem. Te potworne, potworne kłótnie o każde słowo, o każdy czyn i o to, co ona mówiła i robiła. To prawie zrujnowało nasze małżeństwo. Być może do końca je zrujnowało. Być może byliśmy wciąż razem tylko dlatego, że żadne z nas nie umiało wymyślić nic lepszego.
661 Ale przynajmniej ciągle jesteśmy razem... Chwyciłam go za ramię i ścisnęłam. Bóg wie, że nikt z nas nie jest doskonały. A on, niech Pan ma go w swojej opiece, zwiesił głowę, zamknął oczy na chwilę i po policzku pociekła mu łza. Potem pośpieszyliśmy do sali. Mogę znieść wszystko poza jego płaczem.
662 Powiedziałam Grelowi: "Chcę zobaczyć ją sama". Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. On miał takie samo prawo jak ja. Przypuszczam, że chciałam zachować tę bezcenną chwilę tylko dla siebie. Jedynie potrząsnął głową. Miałam już dodać: "Jestem matką", ale powstrzymałam się w ostatniej chwili.
663 Następnie weszliśmy do środka... Moja pierwsza myśl: Mój Boże, wygląda jak moja matka. Mimo wszystko stale myślałam o niej jako o czternastoletniej dziewczynie. A ona wyglądała jak moja matka, moja własna matka. Stara kobieta. Podeszłam i usiadłam obok niej i położyłam dłoń na jej dłoni.
664 Z tego, co zamierzałam powiedzieć, nie zostało nawet jedno słowo. Po prostu zaczęłam płakać. Próbowałam coś mówić, ale nie mogłam, więc tylko oparłam się głową o jej pierś i płakałam, płakałam, płakałam... Ona także płakała. I wtedy zrozumiałam, że jest już dobrze. Łzy powiedziały za nas wszystko.
665 Jeśli podlizujesz się klawiszom, kumple mogą narobić ci smrodu. Jeśli trzymasz z kumplami, klawisze myślą, że stajesz się twardym gościem i zaczynają cię zmiękczać. Siedzenie w zamknięciu przez cały dzień jest wystarczająco złe bez wydzierania się klawiszy. Myślę, że jakoś to przetrwam.
666 Przedtem byłem w strasznej depresji, a jeszcze wcześniej byłem chory oczywiście. Pierwszą sprawą był głód po odstawieniu metadonu. Od ponad roku brałem go na receptę. Wsadzili mnie na dwadzieścia pięć miligramów i schodziłem po kilka miligramów tygodniowo, ale naturalnie przez cały ten czas brałem.
667 Dużo godzin spędziłem na sprzedawaniu metadonu, aby kupić herę. Uzależnionych od metadonu też jest całe mnóstwo. Potem trochę sobie popuszczałem i prosiłem doktora, żeby znów wsadził mnie na dwadzieścia pięć albo trzydzieści. Ale przez ostatnie tygodnie przed sprawą szło mi całkiem nieźle.
668 Chyba miałem na czym się skupić. Mówiłem sobie: "nie używaj igieł, wciągaj nosem, jeśli musisz, rób wszystko, żeby nie brać w ogóle". I wychodziło mi nie najgorzej, biorąc pod uwagę to bagno, w jakim tkwiłem przez ostatnie miesiące. Udało mi się obyć bez hery przez cały ostatni tydzień.
669 Oni są szaleni, bo to właśnie ci dają, kiedy wychodzisz z heroiny; coś, co jeszcze bardziej uzależnia i jest gorsze przy odstawieniu. Jedyny powód, dla którego to zapisują, jest taki, że metadon nie daje takiego kopa. To nie jest zabawne. To lekarstwo, więc nie może być przyjemne.
670 Chciałem uciec. Chciałem popełnić morderstwo. Połamałem paracetamol na cztery połówki, wziąłem jedną, a resztę zostawiłem na później. Kiedy masz na przetrzymanie tylko tyle, równie dobrze możesz liczyć na efekt placebo. Jedną nawet rozkruszyłem i wciągnąłem nosem, ale to też niewiele pomogło.
671 Tak to się właśnie odbywa. Zjadłbyś gówno albo poszedł na ring, żeby walczyć przez dziesięć rund z Mike'em Tysonem. Niewolnik, bohater, ciota, alfons, pan wszechświata – gotów jesteś być kimkolwiek, żeby tylko zasłużyć na następną działkę. Kiedyś robiliśmy niektóre z tych rzeczy.
672 Rob obciągał druta, wiesz? Sprzedawał się pedałom w publicznych toaletach. Lily się wściekła, gdy się dowiedziała. Dosłownie dostała białej gorączki. Wszystko było w porządku, kiedy sama robiła to w domu, ale on? Z mężczyznami? Biegała naokoło wrzeszcząc i płacząc. Ja kradłem towar.
673 Każdemu. Przychodziłem do jakiegoś kumpla wieczorem, siedziałam do późna, pytałem, czy mogę zostać, a potem wstawałem w nocy i myszkowałem po szufladach, szafkach i kieszeniach płaszczy. Gemma jako jedyna wydawała się jakoś z tego wychodzić. Przestała robić wypady do salonu. Mimo to brała ostro.
674 Brała tyle co ja, a zapewniam, że biorę sporo. A potem oczywiście wyłamała się. I zaufaj tu Gemmie. Tamtej nocy, kiedy pojawili się gliniarze, rozgorzało piekło. Nie wiadomo, skąd wiedzieli wszystko. Lily darła się na mnie: "Suka! Suka! Suka!" – jak gdyby Gemma była częścią mnie.
675 O ciąży dowiedziałem się dopiero o wiele później, ale Gemma cały czas mówiła o tym, że Lily bierze, mimo że ma dziecko. Chyba naprawdę ją to szokowało. Słyszałem, że wyszła frontowymi drzwiami tej nocy i wiedziałem, że wszystkie ubrania zostawiła w sypialni, więc musiało to wydawać się dziwne.
676 Oboje są pod kuratelą. Jako jedyny dostałem wyrok skazujący. Lily i Roba już nie wypuszczono, nawet nie wyznaczono im kaucji, ponieważ uznano, że ryzyko jest zbyt duże. Lily poszła z dzieckiem na detoks do jednego ośrodka, Rob do innego. Potem od razu do dwóch różnych ośrodków rehabilitacyjnych.
677 I są tam w dalszym ciągu, po ośmiu miesiącach. Gemma mówi, że za kilka miesięcy przeniosą się do zakładów częściowo otwartych. Nie przypuszczam, że kiedyś ich jeszcze zobaczę. W gruncie rzeczy odstawienie mogło być gorsze. Jak powiedziała pielęgniarka, nie miałem dokąd pójść po drągi.
678 Cóż, nawet to nie jest całkiem prawdą. W więzieniu można dostać wszystko; to raj narkomana, tylko że ja oczywiście w tamtym czasie tego nie wiedziałem. Chodzi o to, że nie miałem tego strasznego poczucia możliwości. Tego: Jedyne, co muszę zrobić, to..." Potem popadłem w depresję.
679 Gemma przyjechała mnie odwiedzić, a ja nie mówiłem jej, jak się czuję. Powiedziałem jedynie, że uważam na głowę, znoszę wszystko i pozwalam, żeby wszystko działo się samo. I wreszcie – jak już mówiłem – pomyślałem sobie: może to nie jest takie złe? Jakoś udało mi się wystawić głowę ponad wodę.
680 Dostałem rozsądny wyrok. To było moje drugie przewinienie, mogli mi dać o wiele więcej niż osiemnaście miesięcy. Przy odrobinie szczęścia mogę wyjść po dziewięciu. Jedna trzecia z tego już minęła. Pewnego dnia klawisz powiedział do mnie, kiedy go mijałem: "Dobrze ci idzie, chłopcze.
681 Uśmiechnął się i skinął głową. Tak... tak jest, pomyślałem sobie. Dobrze mi idzie. Byłem całkiem zadowolony z siebie. Byłem chory, byłem w depresji, a teraz jest mi nieźle. Niektórzy klawisze są w porządku. Oczywiście zdarzają się cholerne sukinsyny, ale niektórzy są w porządku. I nieźle mi idzie.
682 Miała rację. Byłem dumny, kiedy zadowoliłem klawisza. To naprawdę jest jak narkotyk. Czujesz do nich wdzięczność za to tylko, że są ludzcy. Ale to pomaga, a wszystko, co pomaga, jest ważne. Gems jest wielka jak dom! Cały czas robiła się większa i większa, a teraz niedługo się rozsypie.
683 Dzień jest wietrzny. W domu hulają przeciągi. W kominku gaz pali się na całego. Widzę, jak płomień chybocze się przy każdym porywie wiatru na zewnątrz. Kiedy wyglądam przez okno, nic się nie porusza, nawet przy takiej wichurze. W Bristolu zawsze widziałam drzewa kołyszące się na wietrze.
684 Stąd widać morze. To znaczy, byłoby widać, gdyby nie było tak ciemno. Fale rozbryzgują się w fontannach piany. Nie widzę tego, ale mogę to wyczuć węchem, nawet w domu. Znowu cholerne Minely. Mimo to lubię być blisko morza. Dziecko leży na kanapie. Nie śpi. Przed chwilą je nakarmiłam.
685 Ma na imię Oona i kocham każdą jej cząsteczkę. Ocaliła mi życie. Naprawdę. Smółka jest w łóżku. Śpi. Przyjechał dzisiaj po południu. Zwolnili go o siódmej rano. Miałam go odebrać samochodem, ale Meadowfield jest o wiele mil stąd, więc odmówił, ponieważ dali mu bezpłatny bilet na pociąg.
686 Wspaniałe. Był bladoszary po tak długim siedzeniu w zamknięciu, ale znów był dawnym sobą – Smółką, moim Smółką. Zachowywał się nieśmiało. Wysiadł z wagonu i stał ze swoją niedużą torbą, uśmiechając się do mnie, kiedy szłam ku niemu peronem. Potem zobaczył Oonę i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
687 Potem podałam mu dziecko. A on rozpromienił się jak... jak Smółka w swoich najlepszych dniach i tulił swoją malutką dziewczynkę. Ach, Smółka. I był czysty. Odstawił herę na ponad miesiąc przedtem, zanim przeszedł na metadon, i nic nie brał w Meadowfield, więc był czysty jak gwizdek.
688 A ja byłam tak zadowolona, że go znów widzę. Przygotowałam w domu małe przyjęcie na jego cześć. Nikogo z dawnego towarzystwa – nie chcę już widzieć nikogo z nich. Zaprosiłam Richarda i Vonny, to wszystko. I paru dawnych kumpli ze szkoły, i jeszcze ludzi, których poznałam już po tym wszystkim.
689 Był Barry, który ukrył nas w garażu swojego ojca, i kilku innych – znajomi z plaży, koledzy ze szkoły. Potem poszliśmy z Ooną nad morze na spacer, a Richard zaprosił nas na lunch. Czułam się już wówczas trochę niespokojna, ale złożyłam to na karb podniecenia i tego, że długo go nie widziałam.
690 Pomyślałam, że to może dlatego, że jestem trochę przewrażliwiona, jeśli chodzi o herę. Powiedziałam już, że był czysty, zanim przyjechał zamieszkać z nami, i rzeczywiście był, ale tylko dlatego, że przebywał w zamknięciu. No cóż... dajmy mu szansę. Wiedział dobrze – pierwszy niuch hery i.
691 Ulokowałam Richarda i Vonny w pokoju dziecinnym. Cóż, mała tam jeszcze nie śpi. Jej łóżeczko stoi obok mojego tapczanu. Potem położyliśmy się w łóżku. Czułam się dziwacznie. To znaczy, od dawna tego nie robiłam. Rozebraliśmy się oboje do naga – wszystko to było bardzo podniecające.
692 Nie wiedziałam, co robić. Bo przecież czekałam. Dom, Oona, ja – wszystko bezpieczne i pełne oczekiwania. Już nigdy więcej hery, mała, sympatyczna rodzina – miało być tak wspaniale. A on, to przecież mój Smółka, i dwukrotnie wziął na siebie moje przewinienie i przeszedł przez to gówno.
693 I prawdopodobnie nigdy by nie stał się ćpunem, gdyby nie ja – i wtedy... bum! Zrobiliśmy to wreszcie. Nie było łatwo. Przez ten szok byłam sucha jak tatusiowa chusteczka, ale udało mi się skoncentrować i przemóc, tak że pod koniec wszystko było w porządku. Powiedziałam mu, że to po prostu nerwy.
694 Musiałam wypić chyba galon herbaty. Później, zapewne po to, żeby było jeszcze gorzej, przyszedł zobaczyć, czy nic mi nie jest. On także nie mógł zasnąć. Próbowałam udawać, że jestem jedynie rozstrojona i podenerwowana. To brzmiało dość rozsądnie. Usiadł obok mnie i zaczęliśmy się przytulać.
695 Tato jest... no cóż, nie sądzę, żeby ktokolwiek zdobył się na rozmowę z nim o takich sprawach, nawet moja mama. Ale z nią nie poszło źle. Powiedziała: "Daj sobie na to pół roku". Ona wie, że to wszystko robiliśmy z sobą; chybaby wolała, żebyśmy się rozstali. Lecz pozwala mi podejmować decyzje.
696 Smółka jest ojcem – sądzę, że z jej punktu widzenia to wielka różnica. Sześć miesięcy. Naprawdę, naprawdę miałam nadzieję, że pójdzie lepiej. To po prostu niesprawiedliwe, czyż nie? Ja zostałam z takim życiem, jakie mam. On został z niczym. To powinno działać, prawda? To powinno działać.
697 I ma swoje drobne zajęcie za barem – bez formalności, bo potrąciliby mu z zasiłku. On bierze dwa wieczory i ja biorę dwa wieczory. No cóż, to, że chcesz być czysty, nie oznacza, że musisz zmienić się w jakąś postać z Sąsiadów. I jest wspaniałym partnerem, ale... To się po prostu skończyło.
698 Któregoś dnia rozmawiałam przez telefon z Sally. Ciągle nalega, żebym ją odwiedziła, ale stale to odkładam. Jest jeszcze za wcześnie. Nie jest czysta. Bierze metadon, ale i coś innego od czasu do czasu. Ma nowego chłopaka, Micka, i zamierzają razem wyjechać do Amsterdamu, żeby tam trochę pomieszkać.
699 Żeby być uczciwym wobec Sally – ona nawet niespecjalnie udaje, że chce z tego wyjść. Ale da sobie radę, jeśli w ogóle ktokolwiek ma dać sobie radę. Sal jest jedną z tych osób, które mogą to robić bez końca. Zazdroszczę jej. Chciałabym do niej pojechać, ale wiem, jak by to się skończyło.
700 Ale nie wydaje mi się. Przecież nie odstręcza mnie sama myśl o tym. Po prostu – nigdy więcej ze Smółką... Sal radziła mi: "Musisz dać temu szansę, Gems". – Wszyscy tak mówią. I jeszcze to: "Tak czy inaczej, musisz postępować zgodnie z tym, co czujesz". – To także mówi moja mama. I to mówi każdy.
701 Ale ja nie chcę postąpić, tak jak czuję. Chcę być w porządku wobec Smółki. Po prostu rzygać mi się chce od tego. To takie niesprawiedliwe. Smółka potrafił sobie poradzić z załamaniem... A potem myślę: co ja dobrego dla niego zrobiłam? Nigdy by się nie zetknął z Lily i Robem, i herą, gdyby nie ja.
702 Siedziałby w tym domu z Vonny i Richardem. Moja mama nie zgadza się z tym. Mówi, że w końcu i tak znalazłby drogę. Być może... był większym ćpunem niż ja. Nie chodzi o to, że więcej brał. Nie ustępowałam mu, kiedy to trwało. Ale gdy tu przyjechałam, przeszłam swoją gęsią skórkę i na tym koniec.
703 Po prostu nie chciałam tego znać; nie chciałam nawet zbliżyć się do tego. Ale Smółka... jeździł za tym po okolicy autostopem. I rzeczywiście to zrobił, kilka razy. Wiec może mama ma rację. A jednak to jest niesprawiedliwe, no nie? Tak bardzo kocha Oonę. "Daj temu pół roku". Chciałabym jedynie.
704 Spróbuj tego, mając pięćdziesiąt pięć lat. Twoje jedyne dziecko cię nienawidzi, twoja żona cię nienawidzi, twoi koledzy – byli koledzy – gardzą tobą. Wszyscy mają dobre powody. Wszystko, dla czego się trudziłeś, minęło i tyle. To nie jest uczucie oczekiwania na nowy świt, zapewniam cię.
705 Później to się popsuło. Możesz mówić, co chcesz, dlaczego tak się stało – ona nie była taka, jak myślałem. Nie sądzę, żebym ja był taki, jak ona myślała. W końcu i tak jest tylko jedna odpowiedź – gorzała, gorzała i jeszcze raz gorzała. Zawsze powtarzałem, że lubię wypić drinka. Nie więcej.
706 Pod koniec dnia. Najzabawniejsze jest to, że oboje kończyliśmy na butelce. Czy to nie dziwne? Żadne z nas nigdy nie miało na początku takiego zamiaru. Tak wychodziło. Ku twojemu zdziwieniu. Kiedy David wrócił do Minely, byłem idiotycznie przerażony. Ale miałem nadzieję. W końcu to mój syn.
707 To było trudne, ponieważ oglądał mnie na długo przedtem, zanim ja zobaczyłem siebie. Twój syn, twój mały synek, który myśli, że jesteś całym światem, a ty musisz stanąć naprzeciw niego i powiedzieć: "Oto ja. Wszystko ci spieprzyłem. Czy zechcesz mnie jeszcze znać? Nie będę miał pretensji, jeśli.
708 Nie było już powodu, żeby to utrzymywać, skoro nas opuścił. Bez względu na to, jak było mi ciężko, zawsze myślałem: muszę tu pozostać dla tego chłopaka. Musiałem to ciągnąć ze względu na niego. Nie mogę pozostawić Davida na łasce jego matki. On jednak niczego nie ułatwiał. Wtrącał się cały czas.
709 Jak ona musiała się czuć, widząc, że syn wykonuje za nią całą pracę! Próbowałem mu wytłumaczyć:" Davidzie. Twoja matka ma problem. Musimy pomóc jej z tego wyleźć..." Ale on robił swoje, próbując żyć za nią jej życiem. Przypuszczam, że powinienem powiedzieć coś innego: "Twój ojciec ma problem.
710 Potrzebuję pomocy". Potrzeba samooszukiwania się w sytuacji uzależnienia jest jednak dość przemożna. Nie wiedziałem nawet, że byłem alkoholikiem, dopóki nie było po wszystkim. Na przykład: wracałem, a cały dom śmierdział ginem i perfumami. "Śmierdzisz alkoholem", wydzierałem się.
711 Ale ja wiedziałem, że kłamie. Zabawne, co? Nie mogła nic ode mnie wywąchać, bo byłem na to za sprytny... ha, ha, ha! Piłem czystą wódkę i używałem płynu po goleniu. Mówiła to tylko po to, żeby odwrócić uwagę od faktu, że cały dzień była na ginie. Musiałem śmierdzieć jak skunks. Biłem ich.
712 Nie, nie prosiłem i nigdy nie będę prosił swojego syna o wybaczenie. Gdyby on z tym wyszedł, to co innego. Przyjąłbym to z pokorą. Jane mieszka tam, gdzie dawniej. Nie widuję jej zbyt często, ale kiedy już do tego dochodzi, czuję ten smród, który wydzielają długoletni alkoholicy.
713 Coś jak smród ciepłego moczu, zaprawionego odrobiną spirytusu. Ale oni o tym nie wiedzą. Pochlapiesz się wodą po goleniu albo perfumami i myślisz sobie: sprytny jestem, ha, ha, ha. Straciłem pracę mniej więcej rok po odejściu Davida. Zastanawiam się, jakim cudem tak długo mnie trzymali.
714 Sam ten smród, nie mówiąc o reszcie. Do tej pory mnie to upokarza – ta myśl, że śmierdziałem. Moje ostateczne upokorzenie nastąpiło podczas zebrania szefów wydziałów. Zasnąłem pijany w fotelu. Nie takie znów wyjątkowe doświadczenie. Obudziłem się, kiedy ktoś zaczął potrząsać mną za ramię.
715 Smród. Potem uczucie ciepła na udach, przechodzące w uczucie chłodu. Powiedziałem: "przepraszam", wstałem i wyszedłem. Ze stołu wziąłem egzemplarz gazetki szkolnej i trzymając go przed sobą, ruszyłem jak najszybciej do samochodu, mówiąc do siebie: "To jest sen. To jest sen. To jest sen".
716 Sukinsyny. Mogli wyjść na paluszkach z pokoju, zostawiając mnie, żebym się sam obudził, posprzątał po sobie i wymknął się cichaczem. Przynajmniej mógłbym oszukiwać sam siebie wierząc, że to nie wydarzyło się publicznie. Myśląc o tym, zastanawiam się, jak często naprawdę tak postępowali.
717 Właśnie spróbowałem zamknąć się i nie mówić o tym, ale nie da się usunąć tego obrazu z pamięci... siedzą wokół mnie myśląc: ten biedny stary bałwan znów się uchlał. Jakie to smutne, prawda? Potem smród, rozglądanie się i wreszcie ktoś zauważa krople cieknące po krawędzi fotela na dywan.
718 Będę o tym myślał na łożu śmierci. Wiem, że będę. Może to będzie moja ostatnia myśl na tym świecie. Wieść rozniosła się po pokoju nauczycielskim. Pan Lawson zmoczył majtki podczas zebrania. David Hollins, dyrektor, potraktował mnie bardzo sympatycznie. Przepracowałem w tej szkole dwadzieścia lat.
719 A co zostało? – zapytasz. Ach. Trochę melodramatyczna odpowiedź w tej sytuacji, ale taka jest prawda. Został Bóg. Przepraszam. Nie jestem typem kaznodziei. Nie zamierzam nikogo nawrócić. Zawsze byłem wierzący. Nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że Bóg jest od zastępowania butelki. Zawsze się modliłem.
720 Myślę o sobie: przynajmniej masz swoją wiarę. A David – on naprawdę nie ma nic. Nie chodzi mi o możliwość utraty pracy. On stracił żonę – czy też jej odpowiednik – i córkę. W wieku dziewiętnastu lat to oznacza trochę coś innego. Ma do odzyskania swoją córkę. Może ja mam syna do odzyskania.
721 Myślę, że chciał być sarkastyczny. Ja i David mamy z sobą wiele wspólnego. O tylu sprawach moglibyśmy rozmawiać. Ale jego to naprawdę nie interesuje. Przypuszczam, że gardzi wszelką refleksją, jaką mogę mu ofiarować. Tak naprawdę chce ze mną rozmawiać tylko o jednym jakim byłem sukinsynem.
722 Na początku, po jego powrocie, widywaliśmy się trochę. Mieszkam niedaleko w małym mieszkaniu, odnowiony moralnie, więc musiał pomyśleć, że powinien dać mi szansę. Wpadał tutaj i pozwalał mi potrzymać wnuczkę. Byłem bardzo wdzięczny. W dalszym ciągu ją widuję... Gemma przychodzi od czasu do czasu.
723 Zastanawiam się, czy to by się spodobało jej ojcu. Nie mówił mi za wiele o swoim życiu prywatnym, tylko o moim, więc muszę ułożyć z kawałków to, co wydarzyło się później. Zasadniczo coś się psuło. Wyszedł z więzienia, a ona nie chciała go znać. Dlatego mówię, że to nie była love story.
724 Myślę, że wciąż tak jest pomimo gniewu, upadków, przemocy i alkoholu. Oczywiście nie możemy żyć razem, i w tym jest cała tragedia. Ale kochaliśmy się... kochamy się. Ja kocham, w każdym razie. David i Gemma byli na dragach, kiedy się poznali. Towarzystwo z plaży. Nie heroina, chyba.
725 Czekał tydzień, potem zrezygnował i wyniósł się z mieszkania, żeby mogła znów się wprowadzić. To oczywiste, że nie mógł tam siedzieć i skazywać ją i swoje dziecko na przebywanie z tymi strasznymi ludźmi. Zaproponowałem, że go przyjmę. Mógłby zamieszkać ze swoją matką; miejsca jest dosyć.
726 Ale nie, poszedł mieszkać u przyjaciół. I najwidoczniej – dowiedziałem się o tym zresztą dużo później – najwidoczniej ogarniał go gniew, bardzo silny gniew. Chodził tam późną nocą i krzyczał, dopóki go nie wpuściła. Krzykliwy. Pijany. Denerwował dziecko. Zrobił się uciążliwy. Jak dobrze to znamy.
727 Aż tak bardzo nie ucierpiała. Żadnych podbitych oczu ani rozwalonej wargi. Ale nie to jest istotne. Istotne jest to, że ją uderzył. Oczywiście nie powiedział mi o tym. Gemma przyszła do mnie, kiedy opuścił Minely, i znam to głównie z jej relacji. Od dawna nie miałem o nim żadnej wiadomości.
728 Nie wiem nawet, czy żyje. Długi czas czekałem, żeby się odezwał. Chciałem z nim o tym pogadać. To znaczy, chciałem, żeby sam mi o tym opowiedział. Myślałem czasami: co masz teraz do powiedzenia o sobie, mój panie? Wreszcie miałem nadzieję, że być może w tych okolicznościach spojrzy na mnie inaczej.
729 Miło by było dzielić z kimś swoje słabości. W gruncie rzeczy miałem złośliwą satysfakcję. Tyle czasu stracił, mówiąc mi, jakim to jestem sukinsynem, a teraz... ho, ho, ho. No cóż, wiem, że nie jestem uczciwy. Z nim było inaczej. Jemu zdarzyło się to jeden raz. Przyszedł przeprosić następnego dnia.
730 Może to ja robię z tego za dużą sprawę – każdemu mogą puścić nerwy, a on przecież tyle przeżył. Założę się, że miał stracha. Myślał, że przeobraża się w swojego starego – w potwora! Obaj utraciliśmy nasze związki rodzinne, obaj straciliśmy dzieci. Obaj byliśmy od czegoś uzależnieni.
731 Odszedł jednak i nigdyśmy się już nie spotkali. Jakiś czas potem przyszła pocztówka z Herefordu. Najwidoczniej miał tam przyjaciół; miał zamiar zaliczyć pierwszy poziom egzaminów w college'u. Miał dziewczynę. Wyglądało, że jest dość szczęśliwy. Tak opowiada Gemma. Obecnie są przyjaciółmi.
732 Bardziej niż ja i Jane. "Naprawdę dobrze sobie radzi. Ma uroczą przyjaciółkę. Nie, jest bez zarzutu. Jest czysty. Naprawdę stosunki między nami są dobre" – mówi. Przyjeżdża zobaczyć się z nią i Ooną od czasu do czasu. W wolne dni zabiera Oonę, dzięki czemu Gemma ma trochę chwil dla siebie.
733 Ma instynktowną potrzebę niesienia pomocy. Wierzę, że jest zdolny do wielkiej miłości i oddania. Wiem, że nigdy nie otrzymam od niego tych rzeczy, ale lubię myśleć, że okazałem się użyteczny – kiedy jeszcze był mały, zanim sprawy przybrały zły obrót – jako ktoś, kto zaszczepił w nim te uczucia.
734 To była największa przygoda mojego życia, rozumiesz. Gemma jest kimś wyjątkowym, prawda? I hera też. Lubię być zakochany. To jakby oddawać część samego siebie. Miłość jest na zawsze! Tak, no cóż, już w to nie wierzę. To jedynie coś, co ci się przytrafia, jak wszystko inne. Zaczyna się i kończy.
735 Jak mówili w ośrodku – uzależniasz się tylko raz. Nie odważysz się wziąć znowu, niezależnie od tego, jak bardzo czujesz się bezpieczny. Tego zresztą należy żałować, bo heroina to koncentrat miłości. Żeby kochać inną osobę, musisz czuć się bezpieczny, musisz być na to gotowy. To nie jest łatwe.
736 Przeprowadzam się. Mam teraz nową dziewczynę. Nazywa się Carol i jest dla mnie o wiele lepsza niż Gemma. Stąpa obiema nogami po ziemi. Gemma była trochę zwichrowana, nie? Myślałem, że wie wszystko. Kiedy jest się w takim stanie jak ja wtedy, nawet ktoś taki jak Gemma wydaje się rozsądny.
737 Poznałem Carol u kumpla, a reszta potoczyła się sama. Przeprowadziłem się do niej po kilku miesiącach. To duży dom. Dzielimy go z kilkorgiem innych ludzi. Jest dobrze. Jestem czysty. Mam wspaniałą dziewczynę. Pracuję... ja i praca! Tak, w magazynie. Wiesz, układanie towaru na półkach i takie sprawy.
738 Miałem dobre oceny. Tu w Herefordzie zapisałem się do technikum, ale w tym roku zamierzam zrezygnować z drugiego poziomu. Czeka na mnie college, wiem, że pójdę tam któregoś dnia, kiedy będę gotowy. Prowadzimy z Carol miłe, spokojne życie i to jest właśnie to, czego teraz potrzebuję.
739 Ma głowę na swoim miejscu. Za dobrze mnie zna, żeby mieć ze mną dzieci. Rozśmiesza mnie czasem ta Carol. Kiedy przyjeżdżam do Minely, nie spędzam zbyt wiele czasu z Gemmą. Wszystko jest w porządku, gdy rozmawiam z nią przez telefon, czy spotykam się w pubie, ale jak widzę ją z Ooną, odczuwam ból.
740 Chcę być z nimi, ale Gemma mi nie pozwala. To sprawia, że jestem zły, a nie chcę się złościć na Gemmę. Po co? Skończyło się, w tym tkwi sedno sprawy. Ja i Gemma. Wszystko, co pozostało, to te małe pastylki – pięć miligramów metadonu, końcówka wszystkiego. Carol wie o przeszłości.
741 Opowiedziałem jej. Wie, że jestem na receptach. Pięć miligramów to tyle co nic. Nawet tego nie czuję. Nie potrzebuję tego, nie w takim sensie, że można by mówić uzależnieniu. Miło jest wiedzieć, że się to ma – tylko tyle co tydzień odrobinę zmniejszam dawkę. Teraz znam siebie o wiele lepiej.
742 Wiem, że nie mogę tego zrobić sam. Potrzebuję pomocy. Tu w Herefordzie jest pełno hery. No cóż, wszędzie jest, ale tu widuję kilka znajomych twarzy. Kilka osób z Bristolu z jakichś powodów wylądowało tutaj. Mógłbym pójść i dostać to choćby teraz, gdybym chciał. Tego nie da się uniknąć.
743 Niesamowite, jak to cię szuka. Prawie trzy miesiące po przyjeździe – byłem już wtedy z Carol od paru tygodni – rozmawiałem z pewnym facetem na imprezie i w którymś momencie on powiedział: "Chcesz trochę?". Śmieszna sprawa, ale ani ja go nie znałem, ani on mnie, a w jakiś sposób się domyślił.
744 Włożyła płaszcz i wyszliśmy, chociaż to była udana impreza. Skręciliśmy za blokiem, kiedy powiedziała: "W porządku. Co się dzieje?". Więc jej opowiedziałem. Znała już historię o herze, o Gemmie i o wszystkim. Zapytała: "Nie jesteś tak czysty, jak mówiłeś, prawda?". To był atak z zasadzki.
745 Po tej ofercie na przyjęciu zacząłem odczuwać tę potworną ochotę, której nie doświadczałem od ponad roku. To coś wiedziało, że tam byłem, rozumiesz? Po raz pierwszy od czasu jeszcze przed zamknięciem wiedziałem, że mógłbym wyjść, przejść kawałek drogi i kupić. Nie potrafiłem przestać o tym myśleć.
746 Następnego dnia wróciłem, by mu powiedzieć, że skłamałem, że jednak brałem trochę. Co było właściwie prawdą, tyle że zdarzyło się kiedy indziej. Pojechałem odwiedzić Bristol. To się nie liczyło, coś w rodzaju wakacyjnego romansu, rozumiesz? Zapominasz o takich rzeczach, ledwie wrócisz do domu.
747 Nie martwiłem się, ponieważ wszystko dało się kontrolować. No wiec wykorzystałem to teraz, sprzedałem mu parę kłamstw, powiedziałem, że to się wydarzyło tydzień wcześniej, podczas gdy minęły dwa miesiące. Ale zadziałało. Dostałem receptę. Wszystko w dobrej sprawie – bym znów był czysty.
748 Schodzę z dawki bardzo powoli. Po odrobinie. Chciałem odstawić naprawdę szybko, skończyć z tym raz na zawsze. Niecierpliwiłem się, chciałem, żeby już było po wszystkim, ale doktor powiedział, że to nie jest dobry sposób. "Musisz to bardzo spowolnić, tak byś prawie nie czuł zmian".
749 Wszystko zmierza w dobrym kierunku. Postępuję właściwie. Byłoby wielce zaskakujące dla kogoś z moją historią, gdybym nie miał paru obsunięć... Tym, czego trzeba unikać, są owe nieoczekiwane ataki. Czasem biorę garść metadonu – wiesz, jako narkotyk. A jednak nie mówię o tym Carol.
750 Nie odważyłbym się. Z Carol trzeba ostrożnie. Jest wspaniała, nigdy się nie czepia. Ale ona na niczym nie była, więc nie może tak naprawdę zrozumieć. Nie należy jej o tym mówić. Staram się, jak mogę najlepiej – oto, co jest ważne. Próbuję podejść do tego pozytywnie. Postępuję właściwie.
751 Nie mydlę oczu samemu sobie. To wcale nie idzie gładko. Mogę się przyznać, że potknąłem się kilka razy. O tym także nie odważę się powiedzieć Carol. I z pewnością nie powiem Gemmie. Mogłaby nie dopuścić do moich kontaktów z Ooną, gdyby wiedziała, że biorę. Nie ma prawa tego robić.
752 Mam prawo ją widywać, a ona ma prawo widywać mnie. Z moją historią nie można przyśpieszać. To tak łatwo pomyśleć: Och, mój Boże, więc tu się znalazłem. Znów jestem na metadonie. Znów się potknąłem. Jestem tylko ćpunem. Jeśli zaczniesz tworzyć złą opinię na swój temat, to już ją masz.
753 Musisz mówić sobie: biorę coraz mniej metadonu, chodzę do lekarza raz na tydzień, nie mam nałogu heroinowego. Postępuję właściwie. I myślę – to jest trochę jak marchewka na patyku, wiesz? – że jeśli się z tego wydostanę, znów będę z Gemmą. Wiem, wiem. Nie wyrzuciła mnie dlatego, że brałem.
754 Błysk. Zniknięcie. Błysk. W każdej przerwie pomiędzy kolejnymi emisjami nadajnika na monitorze pojawiała się blada, ledwie widoczna mgiełka – "Kania" z tej odległości potrafiła już zobaczyć wrak. Ale i dla niej nie było to łatwe. Gdyby nie namiernik, pewnie szukaliby go o wiele dłużej.
755 A potem wszystko się rozpadło, Ziemia zginęła pod termonuklearnymi uderzeniami przeprowadzonymi przez oszalałe nagle Sztuczne Inteligencje, floty kolonialne zdziesiątkowały się nawzajem podczas Bitwy na Pogorzelisku... Właściwie nie wiadomo było, co "Skowronek" napotkał podczas podróży.
756 Dość, że do portu przeznaczenia nigdy nie dotarł. Zresztą baza testowa Działu Rozwoju Floty już wtedy nie istniała. Podobnie jak dziewięć dziesiątych ludzkości spłonęła w ogniu wojny, która wybuchła po śmierci Ziemi. Wraz z nią zaginęły wszelkie zapisy o okręcie. Niszczyciela nawet nikt nie szukał.
757 Czterech medyków, dwóch speców od komputerów, psycholog i piątka z jednostek specjalnych. Każdy z co najmniej dwuletnim doświadczeniem w Operacjach Specjalnych, dziewięciu z nich w akcjach w terenie. Także tych przeprowadzanych na własnym terytorium. Dowództwo nie chciało ryzykować.
758 Dopóki pozostają żywi, ta technologia jest jak najbardziej odzyskiwalna. A jak bardzo jest potrzebna, nie muszę chyba wspominać. Kilka wymienionych spojrzeń, niepewna mina Reese'a. Phillips nerwowo przygryzł dolną wargę, a Stein bardzo głośno wypuścił powietrze z płuc. Cross zaklął cicho.
759 Wszelki sprzęt przewożony razem z nimi najprawdopodobniej uległ zniszczeniu. Hybrydy były... Miały być przełomem. Ludzie kosmiczni. Idealnie działający w przestrzeni. Niestety, całkowicie zależni od technologii. Nie mogliśmy wybrać gorszej pory na skoki ewolucyjne. Przerwał na kilka sekund.
760 Lepszy obraz przekazywały pułkownikowi zewnętrzne kamery promu. Analizy sekcji taktycznej "Kani" były precyzyjne, choć suche. Obraz wraku o wiele lepiej ukazywał ogrom zniszczeń. To, że niszczyciel w ogóle utrzymywał się w jednym kawałku, wydawało się efektem ingerencji sił wyższych.
761 Wokół niemal całkowicie zmiażdżonej rufy unosiła się aureola szczątków – pojawiających się cyklicznie na ekranie błyszczących punktów. Systemy czujników na dziobie po prostu zniknęły, a bok niszczyciela był rozerwany kilkoma eksplozjami, prawdopodobnie – jak sugerował raport – w którejś z wyrzutni.
762 Eksplozja pocisków w wyrzutni raczej nie była wywołana ostrzałem, brakowało innych oznak trafienia. Jednocześnie zabezpieczenia głowic zadziałały jak trzeba – inaczej z niszczyciela nic by nie zostało. Poszło pewnie paliwo i łącza energetyczne zgromadzonych w podajnikach rakiet. Błąd komputera.
763 Brisbane widział już statki w podobnym stanie. Przed Dniem na okrętach wojennych pracowała cała masa SI. Nawigacja, obliczenia bojowe, symulacje, dystrybucja mocy. Właściwie wszędzie, gdzie dało się je wykorzystać. To był dodatkowy, mniej znany aspekt Dnia, przyćmiony przez śmierć Ziemi.
764 Po ramieniu żołnierza pełzła biała plama – zapewne reakcja systemu na światło reflektora. – Ambulatorium, całkowita czystka, wydaje się, że wysmażyło im komputer medyczny. Nie potrafimy uzyskać nawet zgłoszenia systemu, Stein próbował się podłączyć zewnętrznie i poszperać w danych, ale nic z tego.
765 Pancerne wrota powoli ruszyły w górę. – Tędy. Obszar za grodzią był zdecydowanie w lepszym stanie. Nie dostrzegli żadnych widocznych zniszczeń, korytarze wyglądały tak, jakby po prostu przestano ich używać. Gdzieniegdzie paliły się porozmieszczane przez ludzi Harrisa przenośne reflektory.
766 Zasalutował przechodzącym, ciężka rękawica powędrowała do odkrytej skroni. Szturmowcy na ogół nie lubili hełmów, bo ograniczały widoczność. Kapral zapewne zdjął swój, kiedy tylko Harris mu na to pozwolił, i teraz niezamaskowana głowa żołnierza wydawała się zawieszona w powietrzu.
767 Przypominało bardziej sektor niż pomieszczenie – kilka przedziałów oddzielonych przezroczystymi ścianami, dwie sale operacyjne i dwa niezależne laboratoria. Chłodne powietrze pachniało nieco stęchlizną, a wzbudzone reflektorami cienie tańczyły na ścianach. Krypta. Tym właśnie "Skowronek" był.
768 Tutaj niczego się nie dowiemy... – Moment ciszy, a po chwili: – Znaleźliśmy też część załogi. Ton porucznika nie zdradzał żadnego zdenerwowania. Harris był pod tym względem niezawodny. Widział podobne rzeczy wiele razy i jeśli chodziło o opanowanie, Brisbane ufał mu bardziej niż sobie.
769 Okręt wypadł z przestrzeni przystankowej bez żadnej kontroli, a przeciążenia, którym została poddana załoga, z pewnością były mordercze. Systemy bezpieczeństwa musiały zadziałać przynajmniej w kilku miejscach – w końcu hibernatory pozostały nietknięte – ale trudno było liczyć, że we wszystkich.
770 Wszystkie były sprawne. Konający "Skowronek" nie pozwolił umrzeć nikomu. Oficerów było czterech i rozpoznali ich od razu – choć systemy komputerowe okrętu nie działały, każdy pojemnik zastojowy miał własny niezależny system medyczny wraz z podstawowymi informacjami na temat stanu swojej zawartości.
771 Dla lekarzy cała akcja musiała być wyjątkowo nieprzyjemna. – Według systemu medycznego zdrów jak ryba, choć połowy środków, które ma aplikowane, nie kojarzę nawet z nazwy. Ale wszystkie odczyty ma w zielonych polach. Bierzemy jego? James A. Stray. Cholera. Nie powinien mieć imienia.
772 Niech Reese rozłoży się ze sprzętem do biomonitoringu w sali pozabiegowej, chcę być informowany natychmiast, jeśli coś zacznie odbiegać od normy. – Wyprostował się gwałtownie. – Potem sprawdźcie, czy możemy zrobić jakiekolwiek badania tej chemii. Weźcie tylu ludzi, ilu będziecie potrzebować.
773 Czarny uniform z dystynkcjami komandora porucznika i naszywką Pierwszej Kompanii Hybryd sprawiał, że obok zakutych w skafandry ludzi Brisbane'a wyglądał niemal dystyngowanie. Ale nie tylko to go wyróżniało. Spod krótkich jasnych włosów oficera patrzyło na Brisbane'a jedno błękitne oko.
774 Także dane o tym locie. – Pół prawdy jest zawsze lepsze niż nic. Nie było sensu mówić Strayowi, że zwyczajnie mieli ważniejsze rzeczy na głowie, że nie ocalała żadna z baz Sektora Sol, że dziewięćdziesiąt procent ludzkości zginęło w ciągu sześciu miesięcy od Dnia. Prawo do nieświadomości.
775 Dziękuję, sir. – Stray przeniósł spojrzenie na monitor i zaczął pisać. Jego palce poruszały się tak szybko, że trudno było za nimi nadążyć wzrokiem. Brisbane wyszedł z pomieszczenia i zamknął za sobą drzwi. Oparty o przeciwległą ścianę Rivers wyprostował się na widok przełożonego.
776 Przed porucznikiem rozstawiono kilka ekranów diagnostycznych wysokiej rozdzielczości, a po jego prawej stronie unosił się olbrzymich rozmiarów hologram mózgu Straya. Co jakiś czas niektóre części trójwymiarowego modelu zmieniały lekko odcień w zupełnie niewyczuwalnym dla Brisbane'a rytmie.
777 Zestaw plastykowych kostek i mały gwiazdozbiór narzędzi, które wstrząs musiał wyrzucić z jakiejś źle zabezpieczonej skrzynki. Wszystkie śluzy prowadzące do centrum były przepisowo zamknięte. Na szczęście hydraulika nie zareagowała na śmierć systemu komputerowego i działała bez zarzutu.
778 W próżni jedynym dźwiękiem, jaki towarzyszył mozolnemu otwieraniu kolejnych wrót, był ciężki oddech Harrisa w komunikatorze. W minimalnej załodze okrętu obsadę centrali stanowiły dwie osoby. Dwójka oficerów sześć lat temu wpięła się w pasy stanowisk, zabezpieczyła śluzy i przygotowała do skoku.
779 Ktoś mógłby pomyśleć, że po dwóch latach można się przyzwyczaić – Brisbane wzniósł oczy w górę. Unikalne rozumienie pojęcia muzykalności było nieodłączną częścią charakteru Loftona i w oddziale nikt już nawet nie próbował z tym walczyć. Żołnierze po prostu ściszali odrobinę odbiorniki.
780 Jak rozumiem, Stray ma czterech zakładników, nie chcę ryzykować. Zwłaszcza że chce rozmawiać. Na atak zawsze będzie czas. Poruczniku – zwrócił się do Harrisa – zostańcie tutaj i przygotujcie uderzenie, ale żadnych akcji bez mojego rozkazu. Hasło "zielony". Postukał paznokciem w bok hełmu.
781 Starcia nie wygra, ale może kogoś zabić. Spróbuję przemówić mu do rozsądku. – Pułkownik zsunął karabin z ramienia i położył go na podłodze. Z namysłem przyjrzał się kaburze. Nie, pistolet jednak zostaje. W ten sposób da do zrozumienia, że przychodzi jako oficer, a nie jako negocjator.
782 Zabić mnie? Nie sądzi pan, iż Flocie powinno wystarczyć, że zabili mnie i moich ludzi już raz? Brisbane westchnął ciężko, starając się wykorzystać ten czas do namysłu. Niestety, siedzący naprzeciw niego człowiek miał rację. Oraz pistolet. Może Harris faktycznie miał dobry pomysł z wkraczaniem.
783 Nie planowaliście mi pomóc. – Nie podniósł nawet głosu. – I trudno się dziwić. Nie wiecie, jak działamy, nie macie środków, żeby choć podtrzymać nas przy życiu, nie mówiąc już o ruszeniu projektu. Nie ma pancerzy. Bez nich moi ludzie są nikim. Nie ma stabilizatorów. Bez nich za..
784 Brisbane opuścił wzrok. Jego rozmówca miał rację. Wraz z nadejściem Dnia, w wypalanych ogniem szalonych Sztucznych Inteligencji bazach danych zginęła cała technologia, którą mogli pomóc tym ludziom. Może za kilka lat uda się ją odzyskać, ale Pierwsza Kompania Hybryd nie miała kilku lat.
785 Powiedzmy, porucznik Reese, który będzie moim konsultantem. Reszta ma zniknąć stąd na dziewięć godzin. W tym czasie spróbuję uruchomić systemy "Skowronka". Jeśli mi się to nie uda, po dziewięciu godzinach wrócicie i oddam się do waszej dyspozycji. Brisbane zmarszczył w niedowierzaniu brwi.
786 Ma pan na to moje słowo. Pułkownik długo patrzył na oficera. Na dystynkcje, właśnie poprawiane guziki munduru i okrągłą naszywkę Pierwszej Kompanii Hybryd na lewym ramieniu. Na zajmującą pół twarzy plątaninę urządzeń, mającą go sprzęgać z systemami, które już nie istniały. Rozumiał tego człowieka.
787 Brisbane wzmocnił uścisk i ruszył w prawo, chcąc obrócić komandora tyłem do leżącej na stole broni. Śluza odskoczyła z hukiem ładunku wybuchowego, a Harris wpadł do pomieszczenia, nim zdążyła rozewrzeć się do końca. Przemieszczał się błyskawicznie, robiąc miejsce kolejnym szturmowcom.
788 Po jego skafandrze w żółwim tempie płynęły plamy maskowania. Stray błyskawicznie obrócił się wokół własnej osi, skulił, niemal całkiem chowając się za sylwetką pułkownika. Wyrwał dłoń z uścisku i sięgnął po broń lewą ręką. Jasna cholera, jaki facet był szybki, Brisbane ledwo dostrzegł ruch.
789 Nagle patrzył prosto w tunel lufy pistoletu Hybrydy, długi i ciemny. Rzucił się bokiem za osłonę stolika, wiedząc, że nie zdąży, nim tamten pociągnie za spust. Seria wystrzelona przez wpadającego przez inne wejście Irvinga trafiła Hybrydę w głowę, dokładnie w gniazdo systemów wizyjnych.
790 To nieuczciwe, nieuczciwe wobec niego, nieuczciwe wobec jego ludzi, nieuczciwe wobec wszystkich żołnierzy, którzy służą po naszej stronie. Byliśmy im winni lojalność, sir, i on niczego więcej nie chciał. Zamrugał kilka razy oczami, otwarł usta, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zamilkł.
791 Pracujemy jednak dla Dowództwa Operacji Specjalnych. Zajmujemy się wygrywaniem wojny, a przynajmniej nieprzegrywaniem jej. Technologia, którą znaleźliśmy tutaj, jest bezcenna. Bardzo dosłownie, poruczniku. Na tyle bezcenna, że jak sądzę, nie możemy sobie pozwolić ani na honor, ani na zasady.
792 Mógł mnie jeszcze próbować zastrzelić, ale to nie zmieniłoby sytuacji. Ta sama przysięga, która panu tak teraz ciąży, zapewne skłoniła go do wzięcia pod uwagę skutków, szerszych skutków, otwarcia ognia. Zakładam, że orientował się w sytuacji tak samo dobrze jak pan. Ale był lepszym żołnierzem.
793 Niewielkie, jednoosobowe stateczki uwijały się jak w ukropie, montując rękawy transportowe, podłączając systemy zewnętrzne i oznaczając granice strefy dokowania bojami. Generał Solskjaerd obserwował ich bezgłośny taniec od kilku minut. Brisbane, stojący przy biurku przełożonego, czekał cierpliwie.
794 Nawet śladowe dane dotyczące jej lokalizacji nadal są lepsze niż żadne, a skoro "Skowronek" się znalazł... – Brisbane wzruszył ramionami. – Tonący brzytwy się chwyta. To szansa, której po prostu nie możemy przepuścić. Nie będzie drugiej. Wąskie usta generała wykrzywiły się w ponurym uśmiechu.
795 Ocalała ludzkość szybko zaczęła przypominać grupy złomiarzy walczące na gruzach cywilizacji o resztki spadku. Często pod szumną nazwą "kontrolowanego systemu gwiezdnego" kryły się dwie stacje górnicze, po stu pięćdziesięciu ludzi na każdej i frachtowiec, który zawijał do nich raz na pół roku.
796 Na sygnał wywoławczy wrak odpowiedział szerokopasmówką. Nie ma możliwości, żeby Amerykanie go nie wyłapali. "Sztorm" zagłuszył raport lokalnego garnizonu, ale to kwestia dni, zanim się zorientują, że coś jest nie tak... Solskjaerd przygarbił się lekko, wpatrzony przed siebie niewidzącym wzrokiem.
797 Przełożony, choć wyglądał niepozornie, był jednym z najbystrzejszych umysłów, jakie miała do zaoferowania kadra oficerska Unii Europejskiej. W głowie starszego człowieka ścierały się koncepcje, analizowane były wykresy zysków i strat, ważone krótko- i długoterminowe konsekwencje decyzji.
798 Przez chwilę Wierzbowski był nawet ciekaw słów kolegi, ale przez szum silników clansmana nie dało się nic wyłowić. Pewnie zresztą było to normalne CJ-owe gadanie. Drobna Kicia, z jasną grzywką, która jak zwykle wymykała jej się spod hełmu, bębniła paznokciami w trzymaną na kolanach apteczkę.
799 Wierzbowski wytrzymał dwa uderzenia serca i odwrócił wzrok. Nie potrafił rozszyfrować Thorne'a, który wydawał się nie tyle częścią oddziału, co jego chwilowym sojusznikiem. Marcin zawsze miał wrażenie, że niemal trzydziestoletni szeregowiec widzi pluton tak, jak wilk może widzieć stado owiec.
800 Błękitne grzbiety zatańczyły mu w dłoniach. Wyćwiczone, praktycznie odruchowe ruchy w jakiś sposób uspokajały. Lubił się nimi bawić, żartował, że przynoszą mu szczęście. Oczywiście, w takim przypadku pewnie nie wylądowałby tutaj. Przełożył karty i dotknął grzbietu pierwszej z nich.
801 Będzie walet pik. Przyjrzał się awersowi. No tak, uśmiechnął się krzywo. Jeśli próbuje się w ten sposób sprawdzić, co przyniesie los, może lepiej nie pamiętać układu kart i przebiegu tasowania. Poczuł lekki wstrząs kadłuba maszyny i delikatną, ledwo uchwytną zmianę rytmu pracy silników.
802 Szybko przełożył talię i odkrył wierzchnią kartę. Siódemka kier. Szczęśliwa wróżba. Oby prawdziwa. Kilkanaście minut lotu minęło drużynie Wierzbowskiego bez rozmów, w starannie ukrywanym napięciu. Wreszcie prom zadygotał po raz kolejny i – na ile Marcin mógł wierzyć błędnikowi – wyrównał lot.
803 Musieli już się zbliżać do bazy Juno, gdzie stacjonowały główne siły Czterdziestego Regimentu, od prawie trzydziestu sześciu godzin walczące o planetę z garnizonem amerykańskim. Nierówną walkę, trzeba dodać – ponad pięć tysięcy żołnierzy sił inwazyjnych Unii dawało dwunastokrotną przewagę liczebną.
804 Marcin widział, jak kobieta porusza ustami, ale słyszał ją tylko dzięki komunikatorowi. – Przyszły nowe rozkazy, lądujemy poza strefą bezpieczną. Sierżancie, przygotujcie ludzi do desantu za osiem minut. Odprawa na dole, jak połączymy się z resztą plutonu. Wierzbowski zamrugał szybko kilka razy.
805 Nie najgorsze miejsce. Na kilkunastu filmach zamieszczonych w katalogu odprawy widział obrazy planety, które przesłały im jednostki pierwszego rzutu. Szary całun przykrywający nieliczne, poskręcane rośliny wybijające się nisko ponad grunt. Reflektory żłobiące jasne tunele w kłębach mgły.
806 Oznaczoną markerami linię kompozytowych płyt, po których pełzły transportery, niczym opancerzone żuki z błyszczącymi oczyma świateł. Pędzące po stalowym niebie, gnane silnymi na dużych wysokościach wiatrami chmury. Zdecydowanie nie przypominało to marcowej aury, ale nie było w tym nic dziwnego.
807 Cała Unia posługiwała się datą standaryzowaną według kalendarza ziemskiego. Materiał wideo nie dawał zresztą odpowiedzi na pytanie, jaka pora roku panuje na planecie. Może nawet i wiosna. Jedno trzeba było przyznać – jak na nie najgorsze miejsce New Quebec wyglądała przygnębiająco.
808 Dwadzieścia kilka osób na małej przestrzeni powinno tworzyć coś w rodzaju tłoku, gdzie cały czas zauważa się obecność innych ludzi, ale jakimś cudem Marcin nadal czuł się tak, jakby był zupełnie sam. Krótka odprawa, która nastąpiła później, rozproszyła nieco obawy Wierzbowskiego.
809 Zadanie ma zostać bezwzględnie wykonane w ciągu czterech i pół godziny, tyle czasu posterunek będzie jeszcze zagłuszany. Potem zabierają magów na główny teren działań. Operacja raczej prosta, ale czas jest w niej kluczowy, dlatego wysłano nas. Porucznik wydobyła datapad i wprowadziła kilka poleceń.
810 Unia mogła mieć tu przewagę liczebną, jednak nie czyniło to jej żołnierzy kuloodpornymi. Choć większość znajomych Marcina zgrywała twardzieli przed kolegami z oddziału, to jednak w głębi duszy walki bał się każdy. Może z wyjątkiem takich maniaków jak Thorne czy Wunderwaffe Weiss.
811 Niemal idealnie regulaminowa postawa, poruszająca się powoli, miarowo, ze stałą prędkością lufa karabinu, wreszcie oporządzenie, niezmiennie sprawiające wrażenie nowego, nie pozostawiały cienia wątpliwości. Weiss jakimś cudem zawsze wyglądał tak, jakby wycięto go żywcem z podręcznika szkoleniowego.
812 Kilka metrów od niego Sanchez i Niemi wydawali podobne dyspozycje pozostałym drużynom. Polak popatrzył w stronę, w którą mieli wyruszyć. Kłęby mgły nie tylko ograniczały widoczność, ale niemalże hipnotyzowały lekkim falowaniem, a kiedy nastawił uszu, zdawało mu się, jakby gdzieś pośród nich ktoś.
813 Kilka osób cofnęło się, jakby te parę kroków robiło jakąś różnicę. Wierzbowski zacisnął ręce na karabinie. Właśnie tracili cały element zaskoczenia i jeśli tamci mają w nosie ofiary postronne, to będzie niezła zabawa. Może metr obok niego leżał Szafa z erkaemem wspartym na plecaku.
814 Lufa broni mierzyła w wejście do bunkra, doskonale widoczne w światłach rozstawionych na użytek cywili reflektorów. Z drugiej strony miał Jackiego oddychającego szybko i nierówno. Maskująca chusta zsunęła mu się na szyję i Wierzbowski widział, jak szeregowiec co chwilę nerwowo oblizuje wargi.
815 Nie strzelać! – Usłyszeli krzyk z wnętrza przysadzistego budynku. Chwilę później wyszła z niego piątka Amerykanów. Prowadzący ich całkowicie łysy porucznik mógł mieć czterdziestkę. Na bladej twarzy poznaczonej siatką drobnych blizn mocno odcinały się oczy, jakby wyrzeźbione dosyć topornym dłutem.
816 Idący po prawej stronie szyku Wierzbowski czuł na sobie spojrzenia kilkunastu par oczu. Podświadomie oczekiwał pułapki, tego, że za moment jankesi sięgną do ukrytej broni albo zajazgocze schowany gdzieś kaem. Pozostali chyba też, bo wszyscy rozglądali się czujnie i ostrożnie stawiali kolejne kroki.
817 Nie było tego wiele – większą część bunkra zajmowało pomieszczenie komunikacyjne. Zwykle pełniące rolę serca stacji przekaźnikowej, obecnie było zimną kryptą wypełnioną martwymi urządzeniami i ciemnymi ekranami. Jak można było przewidzieć, ludzie Haddocka zrobili, co mogli, zanim zdali broń.
818 Porucznik Haddock i jego ludzie zostali zabrani przez Cartwright do środka, kiedy tylko pierwsza drużyna zabezpieczyła budynek. Ciekawość robiła swoje i przez chwilę Wierzbowski nawet zazdrościł Szafie i Thorne'owi, których porucznik zabrała jako obstawę. Potem jednak pochłonęły go inne sprawy.
819 W ciągu kilku minut powstał spis wszystkich cywili, a Kicia i Ricardo zajęli się sporządzaniem listy potrzeb medycznych. Sierżant wyznaczył też łącznika ze strony Amerykanów – został nim niejaki Maine, wysoki, na oko sześćdziesięcioletni, chudy jak szczapa mężczyzna o wyglądzie kaznodziei.
820 Ludzie, choć nadal nieufni, przynajmniej przestali sprawiać wrażenie oczekujących na rozstrzelanie. To już było coś. Wierzbowski wiedział oczywiście, że po Dniu nacisk na przestrzeganie konwencji spadł i rzeczywistość wojny często stała w sprzeczności ze szczytnymi ideałami cywilizowanego konfliktu.
821 Uśmiechnął się na widok Ricardo tłumaczącego jakiemuś dziesięciolatkowi konieczność wzięcia sprayu wzmacniającego. Niski sanitariusz gestykulował żywo, wymachując dozownikiem na wszystkie strony. Przed sąsiednim namiotem Kicia prowadziła rozmowę z ciemnoskórą Amerykanką w zaawansowanej ciąży.
822 Nasi dzielni sprzętowi dżokeje chyba też mają echo, więc jesteśmy raczej w... Cóż, w bagnie. Cartwright teraz melduje się sztabowi w Juno, sierżant jest z nią. Wierzbowski po krótkiej walce z własną ciekawością – zakończonej druzgocącą porażką – podszedł do drzwi i stanął obok Szafy.
823 Za dwie i pół to miejsce nie będzie zabezpieczone przez speców od walki elektronicznej... Nawet dziecko będzie mogło przesłać coś na orbitę. Musimy wiedzieć. Oczekuję, że zrobicie, co w waszej mocy – ucięła Cartwright. – Meldujcie o wynikach. W korytarzu Wierzbowski i Szafa wymienili spojrzenia.
824 Sekundę później usłyszeli kroki wewnątrz pomieszczenia. Pewne, szybkie, niemal marszowe Cartwright, łatwe do odróżnienia od nierównych i jakby chwiejnych CJ-a, lekkich, przypominających trucht kroków Isaksson czy ślamazarnego człapania Kudłatego. Porucznik zmierzała w ich stronę.
825 Porucznik nie wyszła z budynku ani na moment, zluzowała za to McNamarę, który przejął dowodzenie obozem. Siedząc na rozkładanym krzesełku z wojskową racją na kolanach, Marcin bawił się swoją talią. Szybko przetasował – tak, żeby nie pozwolić sobie zapamiętać układu – i odkrył pierwszą z kart.
826 W tym świetle wyglądał zupełnie jak McNamara. Tylko broda się nie zgadzała. Wyobraził sobie rosłego sierżanta w złotej koronie i z jabłkiem w ręku. Jeśli jeszcze dodać do tego akcent... Zachichotał cicho. Ale kier mógł być niezłą wróżbą na przyszłość. Schował karty do kieszeni i zajął się posiłkiem.
827 Choć światła pomagały, to widoczność nadal nie przekraczała trzydziestu, może czterdziestu metrów. Panująca tu wszędzie mgła rzedła wewnątrz wyznaczanego reflektorami obwodu, by zaraz poza nim demonstrować swoją supremację. Wierzbowski przeżuł kolejny kęs zimnej porcji, nadal wpatrując się w bagno.
828 Amerykanka podeszła do niego prawie bezgłośnie. To ta od leków, przypomniał sobie. Jak jej było? Josephine. Josephine Cannaranthe. Ciemnoskóra kobieta ubrana była w granatowy jednoczęściowy kombinezon i ciężkie robocze buty. Ewakuacja musiała ją zastać przy pracy – przebiegło przez głowę żołnierza.
829 Było w nich jednak coś nieuchwytnego, co niepokoiło Marcina. Może świadomość legendy Operacji Specjalnych, może zgranie zespołu, zdającego się działać jak jedna, sześcioelementowa maszyna. Może fakt, że ustawili zabezpieczenie, jakby spodziewali się ataku także ze strony plutonu Cartwright.
830 Cała trójka radiooperatorów jednocześnie, niczym marionetki za pociągnięciem sznurka, skinęła głowami. W normalnej sytuacji Marcin uznałby to za śmieszne, teraz jednak czuł przede wszystkim zdenerwowanie. W jakiś sposób bzdury Jackiego, zabawne wcześniej, teraz nie brzmiały aż tak nieprawdopodobnie.
831 Spojrzał na napiętego jak struna Reeda, który chyba jako jedyny nie znudził się jeszcze obserwacją swojego sektora. Co by nie powiedzieć o jego teoriach, Jackie był stężonym duchem bojowym całej dywizji. Czasem Wierzbowski zazdrościł mu beztroskiej wiary w wyszkolenie, dowództwo, zaopatrzenie.
832 Najwyraźniej ten sam protokół bezpieczeństwa, który wyczyścił bazę danych posterunku, załatwił też system anteny. Miało to w sumie sens. Co za idiota robiłby czystkę w komputerze, skoro dałoby się bez problemu zabrać, co się chce, z anten zewnętrznych. Cóż, przynajmniej mogą wracać.
833 Major Hampel również zostanie przy pańskiej kompanii. Jestem pewien, że wsparcie maga się przyda. Zwiadowca kiwnął głową z aprobatą. Co prawda jego jednostka dysponowała już przydziałowym magiem, ale posiadanie dwóch ludzkich komputerów zamiast jednego było czymś nie do pogardzenia.
834 Carrera żartował, że to pieprzone bagno jest po prostu przez jankesów wyszkolone do walki z okupantem. Ma pewnie stopień oficerski i poprzyczepiane na drzewach baretki. Niezależnie od tego, ile razy to powtarzał, wybuchał potem swoim zgrzytliwym, przypominającym nieco porykiwanie osła śmiechem.
835 Dwunastka nie miała co prawda koszar z prawdziwego zdarzenia, ale za to po przemieszczeniu części cywili do obozów przesiedleńczych było tu całkiem sporo pustostanów. To, co obecnie pełniło rolę sypialni drużyny sierżanta McNamary, wcześniej było mieszkaniem jakiejś górniczej rodziny.
836 Jak to się stało, że poduszkowiec patrolowy, na zdrowy rozum wręcz stworzony do warunków panujących na Bagnie, odmówił posłuszeństwa, było zagadką dla całego plutonu. W czasie jednego z jeszcze-szybkich-i-wygodnych objazdów punktów kontrolnych nagle padła turbina i pojazd klapnął w błotną kałużę.
837 Jak ruszyła turbina, to rozwalało sterowanie, jak w końcu udało się ściągnąć części, "Świstak" po prostu nie odpalał. Cartwright oczywiście zarządziła piesze patrole. Tym lepiej, jak powiedziała McNamarze, bo poduszkowiec jest za głośny i nawet ślepy i głuchy wróg da radę się przed nim ukryć.
838 Założył hełm i zaciągnął pasek, z ponurym wyrazem twarzy patrząc na wystrzeliwującą pomiędzy budynkami kolonii pięćdziesięciometrową wieżę kombinatu i świecącą na niej konstelację czerwonych świateł pozycyjnych. – Załatwmy przynajmniej to jak najszybciej... Chcę się załapać na kolację.
839 Pozornie bezsensowne godziny i dni ćwiczeń padania na ziemię, podrywania się i tego wszystkiego, czego można nauczyć się w pięć minut. Ale nie o to chodzi, nie o nauczenie się. Wiedza może pomóc wykonać zadanie, sprawność – wygrać potyczkę, ale w nagłych sytuacjach właśnie instynkt ratuje życie.
840 Zdecydowanym ruchem odsunął rozdygotanego Reeda, podał mu swój hełm i karabin, a potem zajął się leżącym. Kurwa, dzieciak faktycznie kogoś trafił – pomyślał Marcin. Złodziej? Jakiś cholerny zamachowiec? Zdecydowali się na coś? Ale w pojedynkę? Na uzbrojonych żołnierzy? Idiotyzm przecież.
841 A może to jakaś pułapka? Rozejrzał się po zalegających w parku maszyn cieniach. Nic. Oczywiście to nie był żaden dowód. Dobrze przygotowaną i opartą na umiejętnym maskowaniu zasadzkę wzmacniacz wykrywał tylko w warunkach laboratoryjnych, a i to jedynie wtedy, kiedy był w doskonałym stanie.
842 Wunderwaffe przyjechał transporterem razem z Ricardo i nas pozbierali. – Wierzbowski wzruszył ramionami. Teraz, kiedy wrócili już do garnizonu, błyskawicznie odzyskiwał nonszalancką pozę. A przynajmniej starał się. – Nie zostaliśmy napadnięci przez bandę tubylców z dzidami, jeśli o to wam chodzi.
843 Nieuzbrojone. Powód nieważny. Wszyscy nagle zamilkli, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W zupełnej ciszy Sokole Oko podciągnął się i usiadł na górnej pryczy. Potem uniósł na chwilę głowę i potoczył wzrokiem po pokoju. Poza tym na pobliźnionej twarzy kaprala nie drgnął ani jeden mięsień.
844 Nikt się nie odezwał. Przez ostatni miesiąc starannie unikali tematu amerykańskiej placówki, nawet nie próbowano snuć hipotez na temat tego, co mogli zrobić komandosi Dowództwa Operacji Specjalnych. Bueller złamała tabu i chyba się nawet zorientowała, ale w tym momencie nie mogła już się wycofać.
845 Zawsze do wszystkich mówił po imieniu. Było to, co prawda, dość nietypowe, ale w plutonie szybko założono, że jest to jeszcze jedno z jego dziwactw. – Robercie, pomyśl, o czym mówisz. Szczeniak parsknął śmiechem. Przebiegł wzrokiem po pozostałych obecnych jakby w poszukiwaniu wsparcia.
846 Co z tego, że było to w miejscu, gdzie nie miało prawa być w ogóle nikogo, a co dopiero dzieciaków? Kiedy razem z Kicią ładowali ciało do transportera, czuł na sobie spojrzenia, widział ludzi w każdym oknie kolonii. Ta bardziej zdroworozsądkowa część umysłu mówiła mu oczywiście, że to niemożliwe.
847 Ale to były ciała żołnierzy, ludzi z bronią, którym płacono za zabicie jego. Uzbrojonych wrogów, podobnych do siebie, noszących jednolite mundury i o niewidocznych twarzach, ukrytych za systemami wizyjnymi. Tym razem nie zginął żołnierz i ta świadomość sprawiała, że szeregowy czuł się dziwnie.
848 Porucznik przekaże szczegóły za... – zerknął na zegarek – cztery minuty i trzydzieści osiem sekund. Zwijać się. Nich ktoś skoczy po Szafę. Bueller z westchnieniem ruszyła do plecaka. Sokole Oko zarzucił karabin na plecy i stanął przy drzwiach. CJ zaczął potrząsać śpiącym Thorne'em.
849 Zachowywała się tak, jakby rozpaczliwie starała się wykopać możliwie głęboką fosę pomiędzy Cartwright – kobietą i Cartwright – oficerem. Żeby nikomu nawet do głowy nie przyszła myśl, że można ją odbierać jako atrakcyjną dwudziestokilkulatkę o jasnych jak słoma włosach i bardzo błękitnych oczach.
850 Nie po pierwszym pechowym razie, kiedy usłyszała jakąś głupią aluzję, którą palnął Szczeniak. Od tego momentu wszyscy wiedzieli, że nie jest bynajmniej łagodniejsza od mężczyzn czy brzydkich kobiet. Jakoś przestano w ogóle zauważać jej wygląd. Porucznik patrzyła ponad holoprojektorem na swój pluton.
851 Cicha, szara, pochłaniająca dźwięki... A raczej przekształcająca je w swój własny język. Nieruchoma, ale tylko do momentu, kiedy się w nią zanurzyli. Przesłoniła jasne przecież oświetlenie kompleksu już po kilkunastu krokach, zastępując je niewyraźną poświatą, drżącą i dezorientującą.
852 Jak dobrzy znajomi, najpierw cicho zaznaczyły swoją obecność, by po chwili stać się słyszalnymi już wszędzie. Bulgot. Seria szybkich plaśnięć, jakby ktoś bardzo lekki biegł po płytkim błocie. Stłumiony trzask łamanej gałęzi nadgniłego drzewa. Jęk? Nie, to pewnie odgłos ulatniającego się gazu.
853 Uniesiony po raz chyba setny namiernik CJ-a w końcu wyłapał po prostu jedną z rozmieszczonych na moczarach, wpół zatopionych w błocie tyczek zawierających podstawowe sensory i przede wszystkim informacje o własnej lokalizacji. Szczęśliwie, nieuszkodzoną, co wcale nie było takie oczywiste.
854 Kilka zmęczonych "tak jest" zawtórowało pomlaskiwaniu wojskowych butów o błoto, kiedy sekcja ustawiła się w szyku. Sokole Oko ruszył pierwszy, niemal bezgłośnie stawiając stopy w sięgającej ponad kostki wodzie. Nie wyglądał na ani odrobinę bardziej zdenerwowanego, niż kiedy był w środku garnizonu.
855 Przerażające, jak łatwo jest uchwycić się mitu. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że niewysoki zwiadowca rzeczywiście mylił się rzadko. I nawet jeśli tutaj, na Bagnie, gdzie technika zawodziła, a wzrok nie sięgał dalej niż na kilkanaście kroków, nie mieli zbyt wielu innych możliwości.
856 W grząskim, niepewnym terenie i w ciemności nocy nawet te trzy godziny marszu, który mieli za sobą, niepokojąco przypominały trzy lata. Kicia – drobniejsza od innych sylwetka na tyłach szyku – natychmiast ukucnęła i oblała twarz wodą z manierki, a CJ podjął bezsensowną próbę wytrzepania wody z buta.
857 Wierzbowski i Szafa spojrzeli na siebie w ciemności. Sokole Oko nawet nie zająknął się, w jaki właściwie sposób w ogóle wiedział o obecności wroga. Ale on nigdy nie mówił takich rzeczy, po prostu wiedział. Wszyscy się do tego przyzwyczaili i po pewnym czasie McNamara też przestał pytać.
858 Sokole Oko, bierz Thorne'a i idźcie to sprawdzić, reszta czekać. Nikt nie strzela bez rozkazu. Czekali. Kiedy dwójka zwiadowców zniknęła im z oczu, tylko to im pozostało – czekanie na meldunek i wsłuchiwanie się w kolejne uspokajające stuknięcia w mikrofon oznaczające, że tamci jeszcze żyją.
859 A może dziwne zawirowanie czarnej wody wywołały czyjeś kroki? Czy Kicia dalej tam leży, czy pozostał po niej tylko sam plecak? Czy to czyjś płacz słychać na bagnie? Chichot? Ściszoną rozmowę? Zaskakiwanie zatrzasków wbijanego magazynka? Podobno do wszystkiego można się przyzwyczaić.
860 Zwielokrotniony plusk wzburzanej wody powracał głośniej, a to, co jeszcze niedawno było szeptami i chichotami na granicy słyszalności, teraz przeszło w odległe zawodzenie niewyczuwalnego wiatru, a w pewnym momencie Marcin był niemal pewien, że usłyszał krótki, urwany wrzask, jakby zwierzęcia.
861 Przez krótką chwilę zdawało się, jakby bezpośrednio za Kicią posuwała się po wodzie niewielka zmarszczka. Przed oczyma wyobraźni żołnierza stanęła zębata paszcza otwierająca się pod wodą tuż obok wojskowego buta starszej szeregowej. Choć to oczywiście były bzdury, podpowiadał rozsądek.
862 Zwykle jednak witali ją z ulgą. Droga oznaczała teren wyrwany planecie, fragment ludzkiego terytorium. Choć mgła unosiła się nad nią dokładnie tak samo jak wszędzie indziej, żołnierze lepiej się czuli, poruszając się po czymś, co zostało wybudowane, co miało początek, koniec i cel.
863 Łączność z transporterem mieli już od ponad dwudziestu minut, kiedy bryła pojazdu oraz sylwetka wartującego Kowboja wyłoniły się z szarości – Pączek wyłapał ich lokalizatory i wbił się na komlinkowy kanał łącznościowy. Mówił szybko i nerwowo, nawet jak na siebie, ale naprowadził ich bezbłędnie.
864 Podejrzewali, że chłopak musiał wymknąć się z koszar wkrótce po tym, jak większa część plutonu opuściła Dwunastkę. Nikt z pozostałych w koszarach ludzi nawet tego nie zauważył – obsada była i tak minimalna, więc naprawdę nie było komu pilnować otępiałego chłopaka siedzącego na ambulatoryjnym łóżku.
865 Nie zatrzymał się też po dalszych dwóch uderzeniach. Ani kolejnych. Carrera omal nie zwymiotował podczas oględzin medycznych. Tak przynajmniej powiedział Kowboj w transporterze. Dwunastka powitała ich włączonymi wszystkimi reflektorami i wartownikami z sekcji Sancheza przy bramie i przy koszarach.
866 Zawiadomi górę i ściągnie tu prawdziwych śledczych. Sami nic nie zrobimy. Znasz się na dochodzeniach? – Bueller złożyła się w skomplikowanej figurze gimnastycznej, starając się jednocześnie zdjąć buty, wyjąć datapada z torby i wykręcić się przodem do znikającego w łazience szeregowca.
867 Wierzbowski uśmiechnął się w duchu. Choć rzucone przez kolegę pytanie wydawało się luźnym przedłużeniem rozmowy, tak naprawdę było testem – przynętą dla tych, którzy mogli oczekiwać samodzielnych akcji. Którzy palili się do roboty śledczej. Za których w razie czego będzie można się chować.
868 Trzy ruchy na koszulkę, cztery na czystą bluzę mundurową. Wyćwiczony gest zamienił zrolowane poncho przeciwdeszczowe w regulaminową kostkę, którą żołnierz natychmiast ułożył na poskładanym już kocu. Rzeczy Jackiego. Tak naprawdę dopiero wtedy dotarło do wszystkich, że chłopak nie żyje.
869 Podoficer zwykle działał tylko w dwóch trybach. Wesołego swojaka, zawsze z anegdotą na podorędziu, kiedy sytuacja była luźna, oraz skupionego i zimnego profesjonalisty. Niestety, obdarzony przez naturę dość dużą otwartością i dobrodusznością, rzadko kiedy bywał w tej drugiej roli przekonujący.
870 Jeśliby którykolwiek z żołnierzy miał coś wspólnego z prowadzeniem dochodzenia, wiadomość o tym – razem z trzema różnymi i wzajemnie sprzecznymi interpretacjami śladów – już byłaby na ustach wszystkich. Jako że żadna wieść do nich nie dotarła, oznaczało to działanie na ślepo. To nie mogło być dobre.
871 Oczywiście ryzyko można było co najwyżej minimalizować. Mundury, naszywki z flagą Unijnego Skrzydła Kolonialnego oraz wilczym łbem Czterdziestego Regimentu Piechoty Kolonialnej, pancerze, hełmy i przede wszystkim broń same w sobie budowały potężny mur na drodze do jakichkolwiek pokojowych dyskusji.
872 Zwykle. Teraz transporter był jedynym poruszającym się obiektem na ulicy. Otwarty normalnie prawie do samego rana pub był zamknięty na głucho, żaden dźwięk nie dochodził też z virtuala, a holograficzna reklama dyskoteki została odłączona, chyba pierwszy raz, odkąd Wierzbowski pamiętał.
873 Obserwują nas. – Jego wzrok przesunął się po kolejnych nieprzezroczystych od zewnątrz oknach. Koloniści zawsze trzymają się razem – zwykle przecież nie mają nikogo innego w bardzo dalekich i często wrogich miejscach. Poczucie wspólnoty buduje się w takich warunkach właściwie automatycznie.
874 Może Szczeniak ma rację, może trzeba przestać się cackać, pogrozić i będzie spokój. W końcu to oni są uzbrojeni. I to im zamordowano człowieka, podczas gdy śmierć tamtego dzieciaka była wypadkiem. Więc dlaczego sierżant tak się nad tym trzęsie? Musieli zadzwonić trzy razy, zanim drzwi się otwarły.
875 Stanął w nich na oko pięćdziesięcioletni mężczyzna w luźnej koszuli w dawno już wyblakłe wzorki i roboczych spodniach. Na lewym ramieniu miał zawiązaną czarną chustę. Siwiejące rude włosy były zaczesane na bok, a w kącikach bladozielonych oczu wiek wyrył charakterystyczne kurze łapki.
876 Fragment pomieszczenia, który Wierzbowski zdołał dojrzeć, był pomieszaniem funkcjonalności oraz zatrzęsienia stylizowanych na antyczne drobiazgów. Ze ściany patrzyli dwudziestopierwszowieczni aktorzy, a obok zestawu virtuala stała kolekcja książek z bardzo przekonującej imitacji papieru.
877 McNamara gestem nakazał dwójce żołnierzy pozostać w korytarzu, a sam z Kicią wszedł do wnętrza mieszkania. Wyszli może po trzydziestu sekundach. Sami – najwyraźniej młody O'Riley wyczuł pismo nosem i zniknął z widoku. Z jakiegoś powodu ani sierżant, ani Kicia nie wyglądali na zawiedzionych.
878 Kapral kiwnął głową i pierwszy wyszedł na zewnątrz. Kolejny strzał nie padł, ani wtedy, ani później, gdy na ulicy była już cała czwórka. Pokonanie kilkunastu metrów do pojazdu zajęło im niekończące się pięć sekund. Wierzbowski złapał się na nieustannym zerkaniu na potężną bramę kopalni.
879 Wierzbowski zmarszczył brwi, próbując bezskutecznie wyłowić słowa ze ściszonego meldunku radiowca. CJ był wyraźnie zdenerwowany – przestępował z nogi na nogę i lekko zaciskał i rozluźniał dłonie. Porucznik zapytała o coś ściszonym głosem, po czym kiwnęła głową po wysłuchaniu odpowiedzi szeregowca.
880 Żołnierze spojrzeli po sobie. Ktoś potrząsnął głową, jakby nie do końca uwierzył w to, co usłyszał. Stojącemu obok Wierzbowskiego Szczeniakowi wyrwało się ciche przekleństwo. Grupa górników zafalowała i pośród rozbudzonych szeptów rozległo się nawet kilka głośniejszych protestów.
881 Krok w tył, opuszczenie lufy. Przed wystrzałem powstrzymał się w ostatniej chwili, wyhamowany ostrym: "Stój!" Niemi. Drugi cywil już miał w ręku ciężki i nieprzyjemnie kanciasty próbnik. Trzeci ruszał właśnie na pomoc kolegom, kiedy zderzył się z olbrzymim, szerokim w barach Neve'em.
882 To wszystko zaczyna przyspieszać i niedługo w ogóle tego nie będzie się dało zatrzymać. A wtedy naprawdę będziesz mogła postrzelać. Kobieta tylko parsknęła i pokręciła głową. Ale nie powiedziała nic więcej, w milczeniu przypatrując się znikającym we wnętrzu transportera górnikom.
883 Jakoś nigdy nie potrafił sobie wyobrazić momentu, w którym z kilku małych kamieni powstaje niszcząca fala porywająca ludzi i maszyny, spychająca z drogi nawet potężne sześćdziesięciotonowe spartany, rzucając je niczym plastykowe czołgi zabawki, niedbale, do góry nogami albo z zerwanymi wieżami.
884 Zdarzało im się mylić, oczywiście, zwłaszcza na Bagnie, gdzie sensory w ogóle trochę wariowały. Ale jakoś nikt nie wierzył, że to właśnie miał być taki przypadek. Ledwo umieścili więźniów w dwóch pomieszczeniach wyznaczonych na areszt, a już szli na odprawę. Trzeciej drużynie dostał się patrol.
885 Z kolei Thorne po prostu wzruszył ramionami, a Szafa rozmawiał ściszonym głosem z Kicią, która chyba wolałaby iść na patrol, niż pilnować więźniów. CJ właściwie i tak był jakby na patrolu, bo musiał zmienić Kudłatego przy sensorach w sali kontrolnej, gdzie zniknęli też Cartwright i McNamara.
886 Ale żaden przy zdrowych zmysłach nie zrobi tego w ich obecności. Kiedy dowódca pełni swoją funkcję, jest nieomylny. Nawet balansująca na krawędzi furii Bueller i Szczeniak o niewyparzonym języku świetnie rozumieli tę zasadę. Dlatego właśnie Colin McNamara wszedł do idealnie cichej sali.
887 Gotowość, ale nikt nie podnosi broni. Nie mierzymy. – Rosły podoficer ruszył powoli ze swojego stanowiska naprzeciw nadchodzącym. – Dowodzenie, mamy około stu do stu pięćdziesięciu kontaktów, cywile, brak widocznej broni – rzucił jeszcze na otwartym kanale i ruszył naprzeciw zbliżającej się grupy.
888 A może właśnie dlatego? Szeregowy potrząsnął głową z niedowierzaniem i rozluźnił chwyt na broni, patrząc na wymianę zdań pomiędzy Colinem McNamarą a kilkoma zapewne najgłośniejszymi cywilami. Z odległości ponad trzydziestu kroków nie słyszał, o czym dowódca rozmawia z przybyłymi.
889 Kilkanaście metrów obok Marcina wymierzona w ziemię lufa broni Szafy podskoczyła na ułamek sekundy w górę, ale zaraz powróciła do przesuwania się lekko w ślad za wzrokiem wypatrującego zagrożeń żołnierza. Kicia nerwowo przygryzała wargi, spoglądając to na McNamarę, to na Wierzbowskiego.
890 W pewien sposób usprawiedliwiała jego własne wątpliwości, wiedział, że nie tylko on sam się waha. W grupie wartowniczej chyba tylko ona myślała podobnie do Wierzbowskiego. McNamara był sierżantem, do tego o wiele starszym od szeregowca. Zawsze sprawiał wrażenie, że wie, co robić.
891 Podobnie zresztą było z Sokolim Okiem, zdającym się – pomimo spokojnego głosu i pojednawczego tonu – czasem w ogóle nie być człowiekiem. Szafa... Szafa, kiedy opuszczał garnizon, stawał się maszyną do prowadzenia wojny, pozbawioną ludzkich uczuć, posłuszną rozkazom niemal bez mrugnięcia okiem.
892 I podczas gdy Marcin miał w oddziale kilka osób, do których czuł respekt albo szanował ich zdanie, jasnowłosą felczerkę po prostu lubił. Pomachał do koleżanki, bardzo licząc na to, że jego uśmiech kwalifikuje się jako "uspokajający". Chyba zadziałał, bo dziewczyna uśmiechnęła się w odpowiedzi.
893 Choć pancerz i hełm sprawiały, że wydawała się większa, Jeyne Cartwright nadal wyglądała przy podoficerze jak dziecko. W przeciwieństwie do sierżanta nie robiła pojednawczych gestów. Stała wyprostowana, z rękoma założonymi za plecy, w milczeniu wpatrując się w stojący naprzeciw tłum.
894 Rozejdźcie się do domów i przyjdźcie kilkuosobową grupą, a będziemy rozmawiać – mówiła dalej tym samym tonem. Kolejny kamień – a raczej, jak zauważył Wierzbowski, jakiś kawałek metalu – poszybował ponad tłumem. Ten był celniejszy. Kicia jęknęła i zatoczyła się lekko po uderzeniu w hełm.
895 Biegnący za nim Bob, właściciel pubu przy głównej ulicy, potknął się i rozłożył jak długi na mokrym betonie ulicy. Kawałek dalej McNamara zrobił krótki krok do przodu, stając pomiędzy napastnikami a Cartwright. Pierwszemu wystrzelił antyrozruchowym pociskiem w klatkę piersiową niemal z przyłożenia.
896 Żołnierz uderzył go metalową kolbą karabinu, wywołując krótki krzyk. Wierzbowski zobaczył jeszcze, jak przerażona Kicia, leżąc na ziemi, strzela do pochylającego się nad nią olbrzyma w niebieskim kasku ochronnym. Pocisk musiał trafić w brodę, bo głowa mężczyzny podskoczyła jak po uderzeniu młotem.
897 Odpalił kolejny gumowy pocisk bez mierzenia, byle w kierunku wroga. Wtedy właśnie coś ciężkiego uderzyło go w czoło, tuż pod hełmem. Osunął się na jedno kolano, walcząc z eksplodującymi przed oczyma kolorami. Czuł, jak uginają się pod nim nogi, i tylko z trudem utrzymał się w klęku.
898 Cartwright zaczęła coś mówić przez radio, przyciskając dłoń do ucha. Szafa ruszył w jej stronę, zmieniając magazynek. Wystrzał padł mniej więcej wtedy. Marcin nie usłyszał go w jazgocie broni McNamary. Porucznik po prostu nagle runęła na ziemię, wprost pod nogi nadbiegającego erkaemisty.
899 Broń Szafy wypluwała z siebie kolejne serie, a żołnierz nie przejmował się już tym, żeby pociski przechodziły w bezpiecznej odległości nad głowami tamtych. Kicia podniosła się i z pomocą Sokolego Oka dotarła do Cartwright. Ktoś musiał rzucić granat dymny, bo wszystko zaczęła nagle spowijać szarość.
900 Dwa drakkary, czterdzieści osób. Marcin ze swojego stanowiska patrzył, jak z brzuchów maszyn wytaczają się transportery opancerzone, jak przed budynkiem garnizonu rozstawiają punkty obronne dwa pełne plutony piechoty. Dowodzący nimi porucznik Kunne nie różnił się niczym od swoich podkomendnych.
901 W tym czasie dwie kule w ramię dostał Torpeda, a Kowbojowi pancerz uratował życie, co żołnierz przypłacił rozległymi siniakami na całym tułowiu. Najpoważniejsza ofiara starcia – Kudłaty – był tak poszarpany odłamkami, że Kicia i dwóch medyków z oddziału Kunnego nie bardzo wiedzieli, od czego zacząć.
902 Wilcox w ogóle nie wypowiadała się na ten temat, krążąc tylko po korytarzu przed zamkniętym wejściem do zabiegówki jak uwięzione w klatce dzikie zwierzę. Nadal brudna od maskowania i w ubłoconym mundurze sama miała na ramieniu opatrunek, ale na pytania medyków kręciła tylko głową.
903 Wszedł do pustej sypialni – wydawało mu się, że ostatni raz był tu potwornie dawno – i usiadł na pryczy. Zdjął pancerz i przepoconą bluzę mundurową. Był w trakcie rozwiązywania butów, kiedy w drzwiach stanął McNamara. Sierżant był blady na twarzy i sprawiał wrażenie, jakby w ogóle go nie widział.
904 Ale nic nie było w porządku. Godzinę później w Dwunastce wylądowała mangusta z oznaczeniami Drugiej Kompanii Zwiadu. Dowodzący nimi oficer natychmiast udał się na rozmowę z McNamarą. Mniej więcej po kwadransie wyszedł, wskoczył do strumieniowca i po chwili maszyna już znikała we mgle.
905 Oddział Kunnego wyruszył na patrole w poszukiwaniu kontaktów z wrogiem, póki jeszcze oczka działały. Potężne drakkary, pozbawione obciążających je transporterów opancerzonych, czekały w pogotowiu, gotowe poderwać się na pierwszy sygnał i udzielić siłom naziemnym morderczego wsparcia z powietrza.
906 Pewnie w kilku udałoby się wszystko wyprostować. Ale tak naprawdę zdarzenia od pierwszego wystrzału pozostawały niemal zupełnie poza kontrolą. Po prostu szły od jednego logicznego następstwa do drugiego. Lawina, która zapoczątkował feralny patrol, porwała ze sobą dziewiętnaście istnień.
907 Kilku podobno próbowało uciekać. Dwójka zginęła, udzielając pomocy staremu O'Rileyowi, którego trafiono precyzyjnie w krzyże. Dziecko, dwunastoletniego Seana McManusa, który ukrywał się akurat za drzwiami do jednego z budynków mieszkalnych, bardzo solidnymi, ale jednak nie kuloodpornymi.
908 Musiał myśleć, że to była samowolka, że komuś puściły nerwy, w końcu zanosiło się na bijatykę. Zareagował natychmiast, ale tamten źle zinterpretował błyskawiczny doskok olbrzymiego Szkota. Colin McNamara dostał w szyję, dokładnie przez taki sam przypadek jak dzieciak zastrzelony przez Jackiego.
909 Oddziały UE czekały ześrodkowane w kluczowych punktach Strefy Obrony Strategicznej. Większość wojsk wycofano z kolonii, pozostawiające je samym sobie. We wszystkich prawdopodobnych miejscach desantu wroga stacjonowały samodzielne jednostki przeciwlotnicze, saperzy minowali drogi pomiędzy koloniami.
910 Po prostu nie spodziewali się, że będzie ich tak wielu. Jankesi weszli do systemu we wtorek i pomimo wysiłków eskadry "Królewskiego Dębu" już czterdzieści godzin później na niebie Bagna pojawiły się jasne smugi znaczące ślady wejścia w atmosferę promów Sto Pierwszej Powietrznodesantowej.
911 Podobno flota przepuściła zaledwie trzy czwarte sił amerykańskiej dywizji, a niepewna sytuacja przewagi orbitalnej – oraz paskudne warunki atmosfery New Quebec – w praktyce uniemożliwiały pełne wsparcie lotnictwa, ale i tak na jedyny Czterdziesty Regiment na powierzchni planety było ich aż nadto.
912 Doskonała proporcja sił do ataku. Pewnie dowodzący siłami UE generał Valerie pluł sobie teraz w brodę, że zabrał na Bagno tylko Czterdziesty Regiment, a nie całą dywizję. Luki w kadrze musiały być bardzo dotkliwe – placówką dowodziła Cartwright, postawiona na nogi właściwie tylko chemią.
913 Sierżant Borgia z plutonu C, zwany Szalonym Borgią, zaczął przyjmować zakłady, czy uda się wystrzelić do wroga przed rozkazem ewakuacji. Marcin sam obstawił, że tak, choć miał szczerą nadzieję przegrać, traktując swój zakład raczej jako ofiarę dla dowolnego boga wojny, który chciałby go wysłuchać.
914 Podobno flota nie dopuściła do zajęcia przez jankesów orbity, a w bitwie nad planetą strąciła im lekki krążownik i dwa niszczyciele. Podobno Strefa Obrony Strategicznej kurczyła się z dnia na dzień i generał Valerie bronił tylko tajnego projektu, o który chodziło w całej inwazji.
915 Osiemnastu rannych. Musieli zatrzymać się tutaj, nie przeżyliby lotu dalej. Cartwright odwołała komplet sanitariuszy z normalnych obowiązków, a niewielką mesę Kijowa kazała przerobić na dodatkową salę opieki – ambulatorium nie było przeznaczone do zajmowania się taką liczbą rannych.
916 Do rana zmarło sześciu. Nie grzebali ich na miejscu, po prostu zamknęli ciała w plastykowych kontenerach. Jakby Cartwright liczyła, że potem będą mieli czas i możliwości, aby transportować martwych żołnierzy. Resztę sanitariusze zdołali ustabilizować na tyle, żeby przewieźć ich na tyły.
917 Olbrzymi technik, fałszywie nucąc wesołą melodyjkę, uwijał się przy "Świstaku" i istotnie zanosiło się na to, że poduszkowiec w końcu zacznie działać jak należy. Od dłuższego czasu maszyna sprawiała głównie kłopoty, jednak Mały, kierowany podziwu godnym oddaniem, zapewniał, że ją odratuje.
918 Chudy nawet w pełnym umundurowaniu żołnierz z plutonu C pomachał im na powitanie, po czym nonszalancko zarzucił karabin na ramię i usiadł na burcie "Świstaka". Przez chwilę grzebał pośród licznych kieszeni uprzęży, w końcu wydobył niewielkie plastykowe pudełko. Wyciągnął je w stronę kolegów.
919 Zresztą, jak zdążyłem ją poznać, to teraz szykuje nam jakąś niespodziankę. Nie ma czasu na maluczkich, jak ja – planuje wojnę. Poważnie, współczuję wam. Nie zdziwiłbym się ani trochę, gdyby posłała nas na poszukiwanie przeciwnika. – Żołnierz zarechotał suchym, przypominającym kaszel śmiechem.
920 Była chyba jedyną osobą na sali, u której dało się dostrzec radosne podniecenie. Wiele osób przewyższało starszą szeregową Camillę Isaksson pod względem umiejętności bojowych czy oddaniu służbie. Nikt jednak nawet się do niej nawet nie zbliżył w kategorii uzależnionych od ryzyka.
921 Generał Valerie planuje załatwić parę spraw ze zgrupowaniem "Currahee", w okolicy Przejścia Jeuneta, dwadzieścia kilometrów stąd. My oraz von Zangen mamy zapewnić mu spokój w trakcie tej dyskusji. Wierzbowski nerwowo potarł podbródek. Jeśli dowódca mówił prawdę, zanosiło się na walną bitwę.
922 Nie tylko on zdawał sobie z tego sprawę. Na siedzeniu obok Kowboj energicznie zgasił papierosa i przez chwilę wpatrywał się w pogniecionego peta, CJ zaklął cicho po portugalsku, a nieco dalej Thorne zmrużył oczy i lekko przygryzł wargi. Jak na niego była to zaskakująco mocna reakcja.
923 Wbrew pozorom żołnierze, jakkolwiek by zapierali się znajomości matematyki, potrafili być mistrzami liczenia szans. Jakiś naturalny instynkt pozwalał im wyczuć kłopoty, nawet gdy te ukrywały się w pozornie całkiem niewinnych informacjach. A tym razem sytuacja nie była tylko ryzykowna.
924 Była krytyczna. Utrzymanie linii przeciwko wrogowi, który atakuje z przewagą ludzi i ciężkiego sprzętu, to coś zupełnie innego niż tańce Trzeciego Batalionu wokół zgrupowania "Bastogne". Tamci przynajmniej mieli pole manewru. Sanchez milczał. Pozwalał ludziom przetrawić wiadomość.
925 To potrwa według planu mniej więcej dziewięć godzin. Dowódca chce tam pełen perymetr, na wypadek gdyby Amerykanie puścili jakieś dalekie rozpoznanie. Siedzący nieopodal Szczeniak skrzywił się z dezaprobatą, a O'Bannon westchnął cicho, ale poza tym druga drużyna powstrzymała się od komentarzy.
926 To wszystko. Istnieje pewne szczególne uczucie, które przychodzi zawsze po ostatnich słowach odprawy. Niezależnie od tego, jak ciężko mają wyglądać nadchodzące godziny, zaraz po rozdzieleniu zadań da się wyczuć mobilizację, nagłą falę dobrego nastroju przepływającą przez wszystkich zebranych.
927 Wierzbowski zdołał zachować jako takie poczucie czasu tylko dzięki częstemu zerkaniu na zegarek. Bagno nie było dobrym terenem do prowadzenia wojny. Na szczęście dla piechoty miało to najmniejsze znaczenie. Wbrew nazwie na mokradłach niewiele było miejsc, gdzie można było łatwo postradać życie.
928 Ci, którzy ignorowali to zalecenie, kończyli zapadnięci po burty w grząskim gruncie, skazani na porzucenie pojazdu lub oczekiwanie na pomoc. Ale niełatwo jest podciągnąć dźwigi w podmokłym terenie. Mokradła wokół kolonii Bagna były istnym cmentarzyskiem ciężarówek, ciągników i podobnego sprzętu.
929 Tysiąc rzeczy mogło w nim pójść nie tak. Zgrupowanie "Bastogne" mogło w końcu oderwać się od batalionu von Zangena. Amerykańska flota mogła zająć orbitę. Zwiad mógł źle ocenić siły przeciwnika. Wreszcie bitwa mogła po prostu nie przebiegać dokładnie tak, jakby sobie tego życzyli.
930 Okolica nie pomagała zachować optymizmu. Kiedy pojawili się na Bagnie po raz pierwszy, Wierzbowski sądził, że przyzwyczai się do Mgły. Tak samo myślał miesiąc później, kiedy wychodzili na patrole z olbrzymiego kombinatu Dwunastki. Teraz wiedział, że nie potrafi. Mleczny opar nie sięgał wysoko.
931 Żołnierze sprawdzali broń i sprzęt, ale raczej usiłując zabić czas niż z jakiejkolwiek realnej potrzeby – rozłożony i złożony kilkanaście razy karabin nie ma już wielu opcji zaskoczenia właściciela. Część próbowała spać, ale mało komu się to udawało. Wierzbowski nie był wyjątkiem.
932 To oznaczało, że czeka ich walka na wyczerpanie, że po prostu będą musieli uczynić postęp przeciwnika zbyt kosztownym, żeby ten chciał napierać dalej. To nie będzie tanie starcie. Nerwy pożerały go bardziej niż przed zrzutem. Próbował postawić pasjansa, ale nie mógł się skoncentrować.
933 Napisał, a potem skasował w całości długi list do Barbary. Pewnie i tak wiedziałaby, co chce jej powiedzieć. Potem przez dobrą godzinę siedział i wpatrywał się w karabin, nasłuchując alarmu. Kiedy Kicia poprosiła go, aby przeszedł się z nią sprawdzić Małego, był jej niemal wdzięczny.
934 Zresztą i tak nie byłoby potrzeby jej użycia. Chyba nikt z wyjątkiem Thorne'a nie spał. W ciągu minuty posterunek wypełnił się tupotem, przekazywanymi pospiesznie rozkazami i adrenaliną. Podobno szedł na nich pełen batalion, ale Cartwright nie zdecydowała się ani wycofać, ani zmienić planu.
935 Jej oczy zdawały się lekko błyszczeć w nielicznych światłach Kijowa. Poduszkowce pierwszej grupy czekały gotowe w centralnej części obozu, za nimi stała kolejna czwórka maszyn przeznaczonych do wsparcia piechoty. W cichym pomruku silników dało się wyczuć minimalnie inny rytm generatora "Świstaka".
936 Obok niego Wierzbowski zauważył sylwetkę Małego, który dokonywał ostatnich poprawek w systemach swojego pupila. Trasic krążył wokół wysłużonej maszyny niczym kwoka wokół kurczęcia. Myśl ta wydała się Polakowi zabawna, kiedy nagle uderzyła go kolejna. Mały nie posiadał niemal nic więcej.
937 Cóż, szanse ma raczej z tych średnich – w głowie Marcina odezwał się... jak to CJ nazwał? Realizm wojskowy. Wreszcie technik domknął panel dostępowy, przy którym pracował, i wtedy Marcin zobaczył niewielki prostokącik karty, który był przyklejony taśmą do zewnętrznej części poduszkowca.
938 Mały poklepał go po pancernej burcie. Gdzieś głęboko w jego duszy pojawiła się nadzieja, że "Świstak" jednak przetrwa walkę. Sam nie wiedział, dlaczego. Tymczasem obok Polaka przebiegała jedna z drużyn drugiego plutonu, rozpoznawalna po taszczonych lekkich działkach przeciwpancernych.
939 Kilka godzin wcześniej pokryta paskudnymi bliznami po oparzeniach pilotka "Tuptusia" zostawiła Wierzbowskiemu swoje rzeczy osobiste, wraz z adresem gdzieś na Ziemi Ognistej. Hama, chyba tak się nazywała. Jovanka Hama. Widzieli się wtedy może trzeci raz w życiu, rozmawiali pierwszy.
940 W tej chwili podpułkownik Aaron Sheridan faktycznie wyglądał jak śmierć pochylona nad szachownicą. Niczym impulsy nerwowe w ciele gotującego się do skoku drapieżnika rozkazy poderwały nieruchomy przez ostatnią godzinę oddział. Zagrały silniki transporterów, ożyły linie komunikacyjne.
941 Wiedział, co może zrobić dobrze przygotowane pole minowe – nawet z czołgami. Lepiej było zadbać o bezpieczeństwo zawczasu. Samodzielny Batalion poruszał się może wolniej, niżby mógł, ale w tej konfiguracji był praktycznie w pełni przygotowany na zasadzki. A przynajmniej taką Sheridan miał nadzieję.
942 A to oznaczało możliwość złapania przeciwnika z ręką w nocniku. Na ekranie taktycznym symbole oznaczające jego oddziały przemieszczały się w idealnym szyku. Z przodu pojedyncze drużyny zwiadu asekurowały saperską kompanię "Dog", która sprawnie wyznaczała bezpieczną trasę dla sił głównych.
943 Gdyby coś się z nimi działo, pierwsza bym wiedziała. Wierzbowski przetarł czoło grzbietem osłoniętej rękawicą dłoni i wbił wzrok w pulpit kontrolny. Dawało mu to może jedną dziesiątą informacji, które uzyskiwała tam aż zarumieniona z podekscytowania technik drugiej drużyny, ale zawsze jednak coś.
944 Czyżby dowódca unijny próbował przejść Polder w drugą stronę? To byłby ciekawy ruch, chociaż mocno ryzykowny... Może to tylko przemieszczenie małych oddziałów? Czy też właśnie wpakował się w nieudaną pułapkę Europejczyka? – Meldować o wynikach starcia, sprawdzić wraki. Chcę znać liczebność załóg.
945 Niezależnie od tego, czy były przednią strażą Unii, czy wiozły desant, który Europejczycy próbowali przerzucić na jego stronę Polderu – ich dowódca powinien był myśleć, że sensory da się oszukać. Że Sheridan mógł znaleźć automatyczny czujnik i ogłupić go, że nie można jechać całkiem na pamięć.
946 Tamci nie mieli nic. Bagno było niemal podręcznikowym piekłem każdego zwiadowcy, kiedy jedna strona była ślepa, a druga widziała... to nawet nie była walka. Sheridan, z całą siecią detektorów swojego batalionu, o nadjeżdżającym wrogu dowiedział się dopiero wtedy, gdy ten niemal na niego wpadł.
947 Przynajmniej kwadrans na przegrupowanie się i przygotowanie sensownej obrony... Jeszcze dwanaście minut. Jeśli prawidłowo oszacował liczebność wroga po rozmiarze przedniej straży, miał do czynienia co najwyżej z kompanią. Dopaść ją nieprzygotowaną może oznaczać rozbicie z marszu.
948 Kompanie "Able" i "Baker", zbliżenie do wroga na maksymalnej prędkości, "Easy", naprzód i zlokalizować pozycje przeciwnika, namiary strzeleckie przekazywać na czołgi plutonu "Złotego". – Sheridan lekko uniósł się z fotela. To była szansa na wygranie bitwy, zanim ta na dobre się zacznie.
949 Ale nie trzeba było nic przyspieszać. Byli w końcu Sto Pierwszą Powietrznodesantową. Rozkaz podziałał na batalion jak ukłucie gigantyczną ostrogą. Currahee! Okrzyk bojowy zgrupowania niósł się od pojazdu do pojazdu, od żołnierza do żołnierza. Jego ludzie wyczuli już bliskie starcie.
950 Na ciemnym niebie rozkwitły czasze ich spadochronów, a ukryte wewnątrz skorup czujniki zaczęły przekazywać obraz pola walki do centrum dowodzenia batalionu. Co kilka sekund huczały lufy. Co kilka sekund kolejne pociski mknęły w górę, by tworzyć coraz szczelniejszą sieć rozpoznania.
951 Punkt dowodzenia batalionu szybko zaczynał zamieniać się w twierdzę. Sheridan obserwował to wszystko na ekranie taktycznym. Uruchomił dodatkową konsoletę, aby mieć wgląd w mapę tworzoną na bieżąco przez sensory pocisków przygotowawczych, które coraz liczniej szybowały nad Polderem.
952 Postawili zasłonę dymną, czekają na rozkazy. – Radiooperator wyrzucał z siebie słowa jak z karabinu maszynowego, choć jakimś cudem zachował niemal idealną dykcję. – Kompania "Baker" zgłasza ostrzał od zachodu, raczej mały oddział, przegrupowują się do kontry. "Able" pyta o rozkazy.
953 Sto Pierwsza Powietrznodesantowa dowiodła jednak, że jej sława nie była przesadzona. Amerykanie przyjęli ciosy na początku bitwy, ale nie pozwolili, by ich one zwolniły. A potem otrząsnęli się i przeszli do kontry. Już wkrótce przekonali się o tym saperzy, wysłani, aby dobić czołgi wroga.
954 Jak się okazało, albo przejrzeli blef Cartwright, albo po prostu uznali, że mają to gdzieś. Zasypali podejrzany rejon pociskami artyleryjskimi i natarli z taką siłą, że saperzy Delacroix musieli przeprowadzić graniczący niepokojąco blisko z ucieczką odwrót. Drugie skrzydło też nie miało lekko.
955 Dość, że pościg ustał i teraz razem ze swoimi ludźmi dwoiła się i troiła, żeby utrzymać nacisk na jankeską kompanię i dać kolegom czas na pozbieranie się. Ale to nie mogło trwać długo – jak w końcu osiem osób może szachować kompanię? Marcin zaklął cicho, kiedy stopa ugrzęzła mu w błocie.
956 Wyszarpnął ją, o mały włos nie tracąc równowagi. Cholerne bagno. Gdzieś z przodu rozległo się długie, ciągłe ujadanie G918 i charakterystyczne chrząknięcie, od którego przeciwpancerna świnka wzięła swoje przezwisko. Druga drużyna jeszcze walczyła. Jedna z lepszych wiadomości ostatnich godzin.
957 Ku swojemu zdziwieniu Wierzbowski zorientował się, że leży na plecach, z twarzą ponad taflą wody. Ktoś – chyba Thorne – pochylał się nad nim, trzymając go mocno za ramiona. Na jak długo odpłynął? Chyba tylko na chwilę, pozostali też dopiero się podnosili. Polak uniósł dłoń w uspokajającym geście.
958 Następnie sięgnął do hełmu i zdjął gogle. Przyjrzał się im przez moment badawczo, po czym parsknął chrapliwym śmiechem. Z plastikowej osłony twarzy sterczała ostra metalowa drzazga, długa na dobre kilkanaście centymetrów. Szafa przesunął rękawicą pod linią oczu, a potem przyjrzał się swojej dłoni.
959 Szóstka żołnierzy ponownie ruszyła ciężkim truchtem przez bagno w kierunku niedalekich odgłosów wymiany ognia. O ile oczywiście – przebiegło Wierzbowskiemu przez głowę – na Bagnie można ocenić odległość na słuch. Nagle gdzieś całkiem blisko usłyszał zawodzenie silników poduszkowca.
960 Dały za to radę praktycznie pozbawić zdolności bojowych trzy z czterech maszyn. Co więcej, ich ciągły nacisk sprawił, że kompania "Able" miała pełne ręce roboty z utrzymaniem paskudnie niekorzystnych pozycji osłonowych. W chwili obecnej głównym frontem natarcia jego batalionu było lewe skrzydło.
961 Spojrzał na ekran raz jeszcze. W ciągu najdalej pół godziny zwiadowcy kompanii "Easy" połączą się z walczącą nadal "Baker". To powinno nadać lewemu skrzydłu wystarczający impet, żeby raz na zawsze pozbyć się paskudnie ruchliwych oddziałów Unii i w końcu ruszyć naprzód. A już mieli opóźnienie.
962 Lekko zmrużył oczy, wpatrzony w jakiś niewidoczny dla Wierzbowskiego punkt na celowniku. – I dlatego, jeśli nie zabili nas od razu, teraz uważają, że dawno się relokowaliśmy. Polak zazdrościł koledze spokoju. Po trzech godzinach bitwy Szafa zachowywał się tak, jakby dopiero co opuścili Kijów.
963 Robił wrażenie człowieka znajdującego się po prostu na właściwym miejscu. Szafa, który przed wojskiem był, zdaje się, operatorem dźwigu, odnalazł w korpusie sens życia. Był nieskomplikowany, konkretny i miał instynkt, którego mogli mu pozazdrościć nawet sierżanci – a to już wiele znaczyło.
964 Trzy godzin walki. Trzy godziny wysiłku i strachu. Właściwie Marcin stracił orientację, jak wygląda sytuacja globalna. Zmieniała się zbyt wiele razy. Godzinę wcześniej drużyna Piętaszka zmyliła krok w tańcu na amerykańskim lewym skrzydle. Jankesi wykorzystali ten błąd z całą bezwzględnością.
965 Wymęczona drużyna Sancheza była ostatnim odwodem na ich drodze. Stracili mangusty. Ich uderzenie przez chwilę sprawiło, że Polak czuł, że bitwa jest jeszcze do odratowania. Oczywiście mylił się. Widział jedną z maszyn przed upadkiem, jak usiłowała umknąć, zataczając się pod ogniem przeciwlotniczym.
966 Niebo przestawało być granatowoczarne i stawało się zwyczajnie szare. Spadła temperatura – a może to po prostu zmęczenie sprawiało, że żołnierz bardziej odczuwał zimno. Mgła zgęstniała lekko i do Marcina zaczynały docierać odgłosy Bagna, biorąc górę nad głuchymi uderzeniami pocisków artyleryjskich.
967 Nie było ważne, czy to jakiś podstęp, czy rzeczywiście atak okazał się dla nich zbyt kosztowny. Zawsze był to czas na wytchnienie tak bardzo potrzebne obrońcom Przesmyku 209. Kiedy Wierzbowski i Szafa dostali potwierdzenie od Sokolego Oka, po prostu siedzieli w błocie i śmiali się jak dzieci.
968 Przy ich stanowisku zebrały się wkrótce resztki grupy zachodniej. Drużyna Niemi była poharatana, ale cała. To był cholerny cud. Szczeniak jak zwykle kozaczył, choć ze zmęczenia był niemal szary na twarzy, a Isaksson tak się naszprycowała stymulantami, że ręce dygotały jej jak w febrze.
969 Maskująca peleryna Szalonego Borgii była porwana w strzępy, a cała uprząż brudna od zaschniętej krwi. Cudzej, szczerzył się Włoch. Jego drużyna weszła z jankesami w starcie bezpośrednie. Stracili czterech ludzi, Amerykanie ponoć więcej. Choć właściwie to, ilu zginęło tamtych, nie było takie ważne.
970 Dopiero wracające siły bojowe, teraz ledwie godne tej nazwy, dowodziły wydarzeń ostatniej nocy. Nie przetrwał żaden strumieniowiec, z siedmiu poduszkowców jakimś niesamowitym zbiegiem okoliczności ocalał tylko "Świstak". Mały płakał z radości. Saperów wycofało się trzech. To było drogie zwycięstwo.
971 Porucznik Cartwright zebrała pozostałości swoich sił godzinę później. Była blada ze zmęczenia, ale jej oczy błyszczały drapieżnie, kiedy prowadziła odprawę. Marcin nie miał pewności, ale zdawało mu się, że widzi na twarzy oficer też ślad współczucia, delikatny cień, kiedy patrzyła na swój oddział.
972 Stłumione błękitne oświetlenie ledwo wydobywało kształt siedzącego w fotelu majora i pełzające po podłodze węże łączy danych, niknące w trzymanym przez mężczyznę na kolanach przetworniku, by następnie eksplodować setkami delikatnych, cienkich połączeń znikających pod opaską kontroli neuralnej.
973 Powietrze niemal iskrzyło elektrycznością, a kiedy stało się w bezruchu wystarczająco długo, można było odnieść wrażenie, że na samej granicy świadomości wyłapuje się ciche, nieregularne odgłosy. Ilekroć Brisbane był w pobliżu maga, miał nieokreślone odczucie, że atmosfera jest..
974 Wśród siedemdziesięciu ośmiu osób było tylko dwóch oficerów, a pluton, do którego należał Wierzbowski, był największą grupą, którą można było uznać za zgrany oddział. Morale leżało na obu łopatkach i fakt, że w ogóle jeszcze się trzymali, był efektem tylko i wyłącznie siły ducha rannej porucznik.
975 Zapas sił dowódcy w tak rozpaczliwej sytuacji zdawał się rosnąć, zamiast maleć. CJ twierdził, że to kwestia poniesionych obrażeń i ciężko ranna, funkcjonująca tylko dzięki prochom Cartwright tak naprawdę pogodziła się z losem, więc nic nie mogło jej wystraszyć. Marcin wolał tak nie myśleć.
976 Oba silniki zgasły dosłownie sekundę po tym, jak pilot twardo osadził chwiejący się strumieniowiec na jednym z trzech prowizorycznych lądowisk obozu. Z przedziału transportowego jeden po drugim wysiedli przybysze, łącznie ósemka. Obwieszeni sprzętem, musieli być mocno stłoczeni we wnętrzu maszyny.
977 Dobrze było wiedzieć, że są jeszcze jacyś, bardziej namacalni niż poprzecinane zakłóceniami głosy w odbiorniku. Uczucie zagubienia i izolacji szybko obezwładniało na Bagnie, gdzie dominium człowieka ograniczone było tylko do pojedynczych bastionów kolonii otoczonych mlecznoszarym całunem Mgły.
978 Normalnie dawno zrezygnowałby z prób nawiązania rozmowy, ale jedyną alternatywą było wpatrywanie się w szarą zasłonę Mgły. Thorne, co by nie mówić, jako dyskutant nie był oszołamiająco gorszy od Szafy. – Posłuchaj sam siebie. "Nie, to nie jest ich strumieniowiec", "Tak, to są specopy".
979 Ostatnie szepty zamilkły, kiedy wiadomość w pełni dotarła do umysłów żołnierzy. Wierzbowski poczuł gwałtowną ekscytację – prawie siedem lat! Okręt musiał tu spaść właśnie w okolicach Dnia. Na co jeszcze można było liczyć po takim czasie? A jeśli było można, to co to musiał być za okręt.
980 Olbrzymi erkaemista poklepał radośnie po plecach stojącego obok podobnie zbudowanego Małego, na co technik zareagował odruchowym uniesieniem obu kciuków. CJ przygryzł mocno wargę i potarł dłonią zarośnięty podbródek, ale najwyraźniej nie zamierzał po raz kolejny podpadać komentarzem.
981 Działamy w oddaleniu od naszych zwykłych terenów łowieckich, więc jest duża szansa na niski stopień pogotowia. Łatwizna. Reszta kompanii rusza zaraz za nami, więc będą ładować na pozycji niezależnie od tego, czy odniesiemy sukces. Będą po prostu mieć większy albo mniejszy problem.
982 Dowodząca drugą drużyną sierżant mówiła cicho, nawet nie półgłosem. – Wiemy, że najbliższa stała baza nieprzyjaciela jest ponad trzydzieści kilometrów od tamtego miejsca, więc raczej nie należy obawiać się szybkiej retaliacji. Siatki patroli nie znamy i raczej nie damy rady poznać.
983 Rozejść się. Pluton nie zareagował od razu. Tylko niezawodni Weiss i Szafa wstali niemal jednocześnie i ruszyli do wyjścia, kiedy stało się jasne, że dowódcy drużyn nic już więcej nie powiedzą. Kilka osób wymieniło sceptyczne spojrzenia. Ktoś zaklął, ktoś inny tylko westchnął ciężko.
984 Ktoś bardziej z tyłu chyba klaskał, kilku żołnierzy unosiło zaciśnięte w niemym pozdrowieniu pięści. W ciągu najbliższych kilku godzin załogi czterech startujących właśnie ociężale strumieniowców miały wyznaczyć warunki początkowe bitwy i prawie każdy w obozie wyszedł zobaczyć ich start.
985 Atmosfera była aż gęsta od oczekiwania, które każdy zagłuszał własnymi drobnymi rytuałami. CJ z pełną niemal nabożnego skupienia miną i rękawiczkami pod pachą usiłował skręcić papierosa. Parę godzin wcześniej pożyczył bibułki i mieszankę od Kowboja, ale widocznie zapomniał o zdobyciu know-how.
986 Spokojnymi, metodycznymi ruchami po kolei wyciągał granaty, obie latarki, narzędzia podręczne, batonik proteinowy, medpakiet, baterie do komlinka, marker laserowy, flary, uważnie je oglądał i wkładał z powrotem. Sokole Oko siedział przy samej ściance oddzielającej ich od kokpitu.
987 Sam Lofton najwyraźniej też nie czuł się najlepiej w tej roli – cały czas splatał i rozplatał dłonie i starał się wyraźnie unikać spojrzeń pozostałych. Wierzbowski spojrzał na zegarek. Jeszcze czterdzieści sześć minut lotu, zakładając, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. O ile.
988 Wydobył z kieszeni talię i przetasował ją. Król trefl, pomyślał, sięgając po wierzchnią, ale kiedy ją odkrył, okazała się dwójką karo. Blotka zamiast honoru, rewelacja, skrzywił się do siebie. Musiał w którymś momencie przetasować i nie zapamiętać nowego układu. Szlag by to trafił.
989 Zirytowany schował talię do kieszeni i wyjrzał przez uchylone drzwi desantowe. "Dachowiec" leciał na wariacko niskim pułapie i co wyższe rośliny Bagna zdawały się sięgać ku jego kadłubowi. Jakby próbowały ściągnąć go w dół, do wody – przebiegła przez głowę Wierzbowskiego irracjonalna myśl.
990 Jak dotąd żadnej wpadki. Za jego plecami odgłos pracy silników "Betty" i strumieniowca oesów wzniósł się na wyższe częstotliwości, kiedy maszyny, zrzuciwszy pasażerów, zawróciły do bazy. Jeśli oni nie skrewią sprawy tutaj, obie wrócą, wioząc resztę kontyngentu pozszywanej niczym zombie kompanii.
991 Nastąpiła krótka chwila ciszy, kiedy Niemi na kanale dowódczym rozmawiała z dowodzącym ich zespołem pułkownikiem Brisbane'em. Szczeniak odruchowo zerknął w stronę, gdzie wylądowała drużyna Operacji Specjalnych, i przebiegł przez pełen zakres opcji oferowanych przez system wizyjny.
992 Kilka delikatnych ech na termo, nic więcej. Jak zawsze cholerna mgła zakłócała odbiór. Choć w tej sytuacji to właściwie dobrze – jeśli on ledwie widział drugi oddział, wiedząc, gdzie ich szukać, istniała spora szansa, że jankesi nie wyłapią ich na perymetrze i nie poślą do ziemi.
993 W ciągu kilku kroków druga uformowała zadany szyk i ruszyła w kierunku celu. Ciężkie taktyczne buty "na każde warunki" przemokły po dalszych kilkunastu. Szczeniak skrzywił się na myśl o zwierzyńcu, który zamieszka już wkrótce na jego stopach. Jak cholernie dobrze, że był takim optymistą.
994 Jankesi faktycznie nie spodziewali się ataku na ten wierzchołek swojej sieci WE. Prowadzona przez Loftona i CJ-a pierwsza drużyna weszła w perymetr jak w masło i wyglądało na to, że mają przeciwnika – czwórkę techników i osłaniającą ich drużynę żołnierzy Sto Pierwszej – wystawioną jak na polowaniu.
995 Sylwetka jednego z nich obniżyła się, jakby cel poprawiał coś przy zapięciach butów. Drugi podszedł kilka metrów w kierunku przyczajonego oddziału Unii i zamarł. Optyka wychwyciła kilka fragmentów niezamaskowanej broni. Wyglądało na to, że wartownik patrzy w ich stronę przez własny celownik.
996 Zacisnął palec na spuście karabinu, posyłając cztery pociski w kierunku "Zapięcia". Z czterdziestu metrów nie dało się chybić, ale na wszelki wypadek już zaczynając iść naprzód, strzelił jeszcze raz. Przesunął celownik w stronę "Czujnego", ale ten już leżał bezwładnie w płytkim błocie.
997 Druga niepotrzebna już krótka seria trafiła tuż pod hełm, wystająca z wody lewa część twarzy Amerykanina patrzała na niego rozbitymi goglami. Przypadek jest najlepszym strzelcem – przebiegła Wierzbowskiemu przez głowę myśl. Gdyby próbował to zrobić specjalnie, nie trafiłby tak dobrze.
998 Oesy weszły do amerykańskiego posterunku jak do siebie, wsparcie ludzi Niemi było właściwie niepotrzebne. Jedyny pocisk w drużynie wystrzeliła Bueller, teraz rozmawiająca o czymś cicho z Neve'em kilka metrów dalej. Nie używali komlinków, więc pewnie o niczym, co powinien wiedzieć.
999 Nowe, niespodziewane rozkazy były na ogół symptomem zmian sytuacji. I to niebezpiecznym symptomem. Takie rzeczy wymuszały na szarżach modyfikację planów, a na palcach jednej ręki dało się w korpusie policzyć oficerów, którzy byli w stanie ich dokonać jednocześnie szybko i bez katastrofalnych błędów.
1000 Cztery osoby zajmowały większość wolnej przestrzeni, a z piątym Szczeniakiem można już było mówić o tłoku. Wtedy właśnie pierwszy raz w życiu zobaczył maga. Wiedział oczywiście, kim byli magowie – napakowani elektroniką kontrolerzy walki elektronicznej uznawani niemal za istoty z innego świata.
1001 Mówiło się, że trzeba przebić 160 punktów IQ, żeby być zakwalifikowanym do programu, że na dzień dobry dostawali stopień majora i ochronę. Historie o tym, że żaden z nich nie wytrzymywał więcej niż kilku lat służby, nadawały magom rangę niemal legend, choć żołnierz osobiście nie dawał im wiary.
1002 Przez ekrany ich monitorów płynęły strumienie danych szybciej, niż Szczeniak nadążał choćby obejmować je wzrokiem. Starszy szeregowiec poczuł mrowienie w karku, a w słuchawce komlinka, na samej granicy słyszalności usłyszał coś... co mogło być muzyką, głosami albo po prostu szumem.
1003 Zaskakująco szerokie rozstawienie plutonów wokół celu było problemem, który dostrzegał nawet Wierzbowski. Dotychczas sądził, że kadra poruszyła go na swojej odprawie i dostała jakieś wyjaśnienie. Zachowanie Borgii temu przeczyło. Cartwright poprawiła maskującą chustę osłaniającą dolną połowę twarzy.
1004 Oba oddziały zatrzymały się jednocześnie. Żołnierze przycupnęli w płytkiej wodzie. Na wzmacniaczu obrazu gogli Szczeniaka zatańczyły kręgi zakłóceń, lekko przesłaniając rozmytą sylwetkę klęczącego kilka metrów od niego Małego. Żołnierz uderzył rękawicą w bok urządzenia, ale nic się nie zmieniło.
1005 Sensory na razie milczały, ale jeśli wierzyć odprawie, pojawienie się Amerykanów było kwestią czasu. Na razie jednak jedynymi przybyszami był drugi i trzeci rzut kompanii Cartwright, choć garstka żołnierzy była rozstawiona tak szeroko, że na wsparcie ogniowe z ich pozycji nie było co liczyć.
1006 Może takie maszyny jak Szafa, Weiss czy Thorne doskonale czuli się w tej okolicy, sycąc swój instynkt drapieżnika. Normalni ludzie potrzebowali towarzystwa. – Zanim dotrą do ciebie, będą musieli wykończyć nas wszystkich po kolei. Ze mną pójdzie im łatwo, ale Szafa jest nieśmiertelny.
1007 Z obu stron przez drzwi desantowe wystawały lufy działek wsparcia, cały czas poruszających się, kiedy strzelcy szukali celów. Maszyna przeleciała ledwie kilka metrów ponad ich stanowiskiem, z tej odległości Marcin mógł zobaczyć nawet czarno- żółtą osę wymalowaną na jej dziobie. Wstrzymał oddech.
1008 W takich chwilach wyszkolenie i logika ustępowały zawsze miejsca prostemu strachowi, zakorzenionemu od wieków lękowi myszy słyszącej krzyk puszczyka. Czy jak gadał z Kicią, przekręcił się jakoś i odsłonił? Czy może złapali echo jego transmisji radiowej? Czy słyszą jego głos? Czy..
1009 Nastąpiła kilkunastosekundowa cisza, kiedy Sanchez porozumiewał się z dowództwem kompanii. Jeśli wierzyć przekazom z oczek, wróg zbliżył się do linii wyznaczanej przez przednią straż plutonu na mniej niż trzydzieści metrów. W normalnej sytuacji walki strzeleckiej byłaby to morderczo mała odległość.
1010 Drużyna rezerwowa w drodze, żeby nas wesprzeć, będą do pięciu minut. Torpeda, zostaw mohikanina, przygotuj się do otwarcia ognia w cele w sektorze trzecim. Szafa, zamknij ich od wschodu. Reszta cele wedle uznania, zaczynamy na mój znak, gotowość. Fala potwierdzeń przepłynęła przez eter.
1011 W jednej chwili mgła ożyła odgłosami krótkich serii karabinów, do których niemal natychmiast dołączył ciągły zajadły terkot G918 Szafy i Torpedy. Gdzieś wybuchł granat, potem drugi. Wierzbowski wystrzelił kilka serii w kierunku niewidocznego przeciwnika, choć na trafienia specjalnie nie liczył.
1012 Nie dajmy im nawiać zbyt łatwo – zakomenderował Sanchez. – Ruszać się! Wierzbowski z Kicią poderwali się i podbiegli do przodu, uważając, by nie wpakować się na linię ognia Szafie. Już po kilkunastu metrach na termo gogli Marcina pojawiła się smuga gorącego dymu zasłony postawionej przez Amerykanów.
1013 Odruch cisnął go w wodę, zanim zdążył o tym pomyśleć, zimna ciecz o mocno metalicznym smaku wypełniła mu nos i usta. Kolejne pociski przeleciały tuż nad nim, uniemożliwiając podniesienie się. Uniósł głowę dopiero, kiedy strzały zamilkły na chwilę. Kicia krzyknęła, ale to było jedyne ostrzeżenie.
1014 Gdzie ta cholerna Kicia? Sięgnął po pistolet, ale zbyt wolno – tamten już składał się do poprawki. Trzasnął wystrzał. Amerykanin zesztywniał i upadł na kolana. Wierzbowski poderwał broń, ale kolejny strzał zza pleców przeciwnika posłał tamtego w błoto. Kilka metrów za nim zobaczył ludzką sylwetkę.
1015 Żebra nadal bolały jak diabli, ale to chyba nic groźnego. Zerknął w stronę Kici i od razu zrozumiał, co jej przeszkodziło. Słup gorącego dymu, pochodzący zapewne z amerykańskiego granatu, dokładnie przesłaniał całe pole widzenia. Jankes wiedział, co robi, ich szczęście, że nie miał odłamkowego.
1016 Janeirao był strasznym panikarzem, ale poniekąd miał rację. Amerykanie znali teraz mniej więcej ich lokalizację i jeśli tylko będą w stanie, podciągną ludzi, a ich następny ruch będzie bardziej zdecydowany. Przycupnięta obok Wierzbowskiego Kicia powoli potarła dłonią opancerzony obojczyk.
1017 Choć latał później na wielu okrętach, ten wrył mu się w pamięć tak mocno, że teraz prawie widział przechodzących spiesznym krokiem oficerów, słyszał wymieniane cicho uwagi. Mógł sobie przypomnieć atmosferę napięcia podczas odpraw Sekcji Analiz, tak gęstą, że można było jej niemal dotknąć.
1018 Cienkie i delikatne jak babie lato na mało uczęszczanych trasach i wielożyłowe, opisane długimi listami danych na trasach najbardziej obciążonych. Pamiętał też późniejsze spotkania z Ariadną, długie rozmowy... "Alta" niosła w sobie mnóstwo wspomnień. Mnóstwo całkiem dobrych wspomnień.
1019 Otrząsnął się. To nie była pora na wspomnienia, nie tak blisko celu. Mężczyzna poprawił plecak i ruszył w głąb pochyłego korytarza, rozświetlanego reflektorami przy hełmach jego oddziału. Był całkiem inny niż ten, który pamiętał, ale i tak w o wiele lepszym stanie, niż można by się spodziewać.
1020 To, że "Alta" przyziemiła względnie w całości, można było zdecydowanie uznać za zdarzenie bliskie cudu. Według projektu tego rodzaju okręt nie miał się nawet zbliżać do atmosfery. Lądowania planetarne, choć przewidziane, były trudne do przeprowadzenia nawet przy w pełni sprawnych systemach.
1021 Teraz procentowały godziny, które każdy z nich spędził nad planem "Alty". Pułkownik osobiście dopilnował, żeby jego ludzie dokładnie znali układ korytarzy i pomieszczeń okrętu. Nie zmieniało to faktu, że stracili niemal dwie godziny na zbliżenie się do celu o niespełna sto metrów.
1022 Grupa niemal jednocześnie przyspieszyła. Umocowane przy hełmach reflektory oświetlały pociemniałe przez lata ściany, wyrwane z mocowań grodzie i pokryte wilgocią okablowanie wyglądające z rozerwanych paneli technicznych. Minęli stanowiska wyrzutni i całkowicie zalane przejście na niższe pokłady.
1023 Martwiły go rzeczy jak najbardziej realne. "Alta" była okrętem wywiadowczym, z tajnymi danymi na pokładzie i masą zabezpieczeń, żeby uczynić je trudnymi do przejęcia. Jeśli była zdolna puścić szerokopasmowe potwierdzenie obecności, to znaczy, że nadal dysponowała sprawnymi systemami.
1024 Pułkownik przymknął oczy, odtwarzając w myślach plan okrętu. Ostatnie kilka prób podejścia do Centrum, czyli Centralnego Rdzenia Danych, wyczerpało niemal wszystkie możliwości niezawierające kilkugodzinnego torowania sobie drogi przez zmiażdżone korytarze. A kilku godzin zwyczajnie nie mieli.
1025 Dobrą wiadomością było to, że najprawdopodobniej szyb przetrwał nietknięty. Złą, że musieli mieć olbrzymie szczęście, żeby dało się nim dostać do Centrum bez przebijania się przez grodzie. A zegar tykał, odliczając i tak niezbyt liczne minuty, które dawała im kompania Cartwright.
1026 Wiedział, oczywiście, że jego ludzie ćwiczyli podwodne starcia, wiedział, że takie środowisko najprawdopodobniej bardziej zaszkodzi przeciwnikowi niż im, ale to były argumenty umysłu. Jakiś prymitywny instynkt kazał mu czuć się mocno zaniepokojonym, kiedy nurkował w warunkach bojowych.
1027 Powinniśmy być w pobliżu stanowiska sterowania bateriami obronnymi. – Brisbane nie musiał przypominać sobie studiowanych planów. Pamiętał to miejsce. – Rozejrzyj się za oznaczeniami na drzwiach. Nad ramieniem Delaviente Brisbane widział, jak światło poruszyło się w wyjściu z klatki.
1028 Wszystko zgodnie z planem, idę naprzód. Harris popłynął wzdłuż korytarza, a zaraz za nim ruszyła Delaviente, odruchowo trzymając broń w pogotowiu. Brisbane odbił się od schodów. Ruch wywołał natychmiastową reakcję tysiąca drobnych cząstek unoszących się w wodzie, wprawiając je w wirujący taniec.
1029 Czy do ostatniej chwili próbowali wylądować? Lub po prostu nie zdążyli i znaleźli śmierć w którymś z korytarzy prowadzących do kapsuł na drugiej burcie? W biegu, mając nadzieję, że jeszcze zostało kilka sekund? Może wszyscy byli nieprzytomni o wiele wcześniej? Niezdrowe myśli, skarcił się.
1030 Jego sylwetka na przedzie szyku zawisła nad podłogą korytarza. Żołnierz sięgnął do dźwigni ręcznego otwierania, ale nic to nie dało. – Zabezpieczone. Trzeba będzie ciąć. Irving, do mnie, potrzebuję oszacowania czasu. Wezwany komandos przepłynął zgrabnie koło Brisbane'a w stronę czoła grupy.
1031 Bryce miał rację. Decyzja, żeby nie włączać do akcji idealnie przystosowanego do działań w środowisku systemów elektronicznych maga mogła wyglądać na ryzykowną – i kosztowała ich czas. Ludzki substytut SI był jednak o wiele bardziej przydatny na swojej obecnej pozycji niż w korytarzach "Alty".
1032 Prowadzący do serca okrętu szyb przetrwał uderzenie o New Quebec praktycznie nietknięty. Brisbane wsunął się do wewnątrz, chwycił drabinki technicznej i odepchnął się w górę, w ślad za Harrisem i Delaviente. Kilka uderzeń serca później wynurzył się ponad taflę wody, w chłodne powietrze.
1033 Zabezpieczona gródź w szybie głównym oznaczała przynajmniej godzinę cięcia. Godzinę, której nie mieli, a przynajmniej pułkownik nie sądził, żeby mieli. Nie należało liczyć na to, że kompania Cartwright utrzyma się aż tak długo. Niestety, poza czasem brakowało im również alternatyw.
1034 Oczywiście, myślał, pokonując kolejne szczeble, to mogła być pułapka, ktoś mógł w końcu dotrzeć do Centrum pierwszy. Jednak nawet gdyby on, Harris i Delaviente zginęli na miejscu, zawsze pozostawał Irving, Stein i Bryce, dobrzy, doświadczeni ludzie, w tym przypadku dysponujący nowymi informacjami.
1035 Puste fotele stanowisk roboczych nie były nawet zakurzone, a martwe ekrany sprawiały wrażenie po prostu uśpionych, gotowych do pracy, gdyby ktoś nacisnął włącznik. "Alta" dobrze ochroniła swoje serce. Zaraz przy pancernych wrotach wiodących do banku danych jaśniała zielona dioda kamery.
1036 Nawet taki nieudacznik jak ja mógł się dochrapać. – Zerknął na Harrisa. Co robić – zdawały się pytać rozłożone ręce porucznika. – Stein, Irving i Delaviente, zabezpieczcie szyb windy, my zajmiemy się odzyskiem. Harris skinął głową bez słowa. Rozkaz niósł wystarczająco dużo informacji.
1037 To dało mu chwilę potrzebną do namysłu. Właściwie było do przewidzenia, że Ariadna tak zareaguje na wieści. Z drugiej strony, i tak nie sądził, żeby liczyła na wycofanie, chyba że chciała jakoś rozegrać ich znajomość... Tak czy inaczej, zdecydowała się na postawienie sprawy na ostrzu noża.
1038 Nie mogłem tego oczekiwać. – Pułkownik skinął głową, unosząc uspokajająco dłonie. Ariadna na ekranach wydęła zabawnie wargi – i wtedy właśnie zorientował się ile przyjemności sprawia mu rozmowa ze starą przyjaciółką. Pomimo trudnej sytuacji, pomimo tego, że każda sekunda była cenna.
1039 I sądzę, że zależy ci na ukończeniu jego transmisji. Pułkownik przetarł czubkami palców przymknięte powieki. Znużenie, któremu umykał przez tyle dni przy użyciu stymulatorów, teraz odrabiało straty. Obrócił się powoli i spojrzał na monitory. Tym razem każdy pokazywał tylko fragment awatara.
1040 Lasery podczerwone. Według raportów diagnostyki jeden z nich ma działające ogniwo. Nie wystarczy na wiele, góra trzy – cztery strzały, nawet na tak ograniczonym zasięgu, ale może zmienić koleje potyczki... A na pewno zmusić amerykańskiego dowódcę do przemyślenia taktyki. A to da czas twoim.
1041 Ja też podejmuję ryzyko. Konsoleta dowódcza jest w końcu w Centrum. Miała rację. Zaopatrzył się oczywiście w kod dowódczy "Alty". Kilkanaście uderzeń w klawiaturę i mikroładunki na ogniwie energetycznym bloku defensywnego okrętu eksplodują, pozbawiając Ariadnę wszelkiej szansy na ucieczkę.
1042 To znaczy, że ktoś musi ustąpić, bo będziemy budować consensus tak długo, że tamtym ludziom już nie pomogę. Liczę, że ludzkie opóźnienie da mi kilka sekund, jeśli postanowisz nie dotrzymać umowy. Ale to wszystko, co mogę zrobić. Spojrzał w ciemne oczy awatara, choć wiedział, że to bez sensu.
1043 Jak bardzo ucierpiałby świat, gdyby Ariadna wydostała się z "Alty"? Przecież ona nic nie zrobiła, pozostała wierna aż do dziś. Nie wydała banków danych wrogowi, czekała na nich cierpliwie – a jeśli prawie siedem lat to długo dla człowieka, to dla SI taki okres musi być całą wiecznością.
1044 Potem wszystkie ekrany Centrum zamigotały jednocześnie, kiedy programy bojowe odległego o kilometry maga wlały się poprzez otwarte łącze danych. Nawet jeśli Ariadna pozostawiła za plecami jakieś systemy wartownicze, nie miały one szans sprostać wyposażonemu we wszystkie kody dostępu Hamplowi.
1045 To mogło potrwać, ale wydarzy się niezawodnie. Ariadna musiała natychmiast dojść do tego wniosku i teraz pospiesznie wracała w ostatnim desperackim akcie woli życia. Oczywiście, wiedziała, że jej się nie uda. Wcisnął przełącznik. Sygnalizacyjna dioda łącza bezprzewodowego zgasła.
1046 SI, pozbawiona banków danych, ale świadoma, miała umierać ile... kilka miesięcy? Rok? Mnóstwo czasu na przeklinanie byłego najlepszego przyjaciela. Westchnął ciężko i obrócił się w stronę obu wyjść z Centrum. W rosnących szparach pod otwieranymi grodziami pojawiały się już błyski latarek jego ludzi.
1047 Ale liczyła, że będziemy chcieli ocalić tamtych ludzi. Trochę smutne. Nauczyła się już, że jesteśmy gotowi poświęcać swoich bez specjalnego problemu. Bez strumienia zaszyfrowanych danych pewnie mogłaby nie uwierzyć, że pójdziemy na układ. A tak, myślała, że uznam tę walkę za ważną.
1048 Dała nam dobry układ i sądziła, że się zabezpieczyła. Myślę, że nie sądziła, iż my też przychodzimy przygotowani. Stein kiwnął głową i uśmiechnął się, zapinając zatrzaski maski tlenowej. Podał pojemnik czekającemu na zewnątrz Harrisowi i po chwili sam był już wewnątrz szybu windy głównej.
1049 Wiedział w końcu, które z nich są bardziej rzeczowe, które bardziej ufne. Wiedział, że Ariadna ma do niego słabość. I że jest bardziej ludzka od większości ludzi, jakich zdarzyło mu się spotkać. I potrafił użyć tej wiedzy, żeby ją zabić. W końcu najłatwiej zdradza się przyjaciół.
1050 Jakby w tym cholernym błocie nie było ich wystarczająco dużo. Żołnierz starał się ignorować pojawiające się nagle na termo słabe odczyty, rozkwitające błękitną częścią widma, niemal słyszalne ze wszystkich miejsc naraz szmery i uciskające go w tyle czaszki wrażenie, że ktoś go cały czas obserwuje.
1051 Szczeniak pokiwał głową. Trudno było się nie zgodzić. W warunkach Bagna dźwięk bywał zwodniczy, czasem słyszało się odgłosy jakby pochodzące z pracującej kopalni, kilkadziesiąt kilometrów dalej, czasem przegapiało się strzały sto metrów od siebie. A pozycje osłonowe były, zdaje się, dość daleko.
1052 Mały, kontroluj perymetr. Isaksson, podejdź z przeciwnej strony. Kapral podszedł z boku do tunelu, co jakiś czas zerkając szybko na mijane wyrwy w kadłubie. Idący kilka kroków za nim Szczeniak starał się mierzyć wszędzie jednocześnie, boleśnie świadom, jak nieskuteczną stanowi osłonę.
1053 Huknęła seria z karabinu O'Bannona. Obaj mężczyźni odskoczyli jak oparzeni, lufy broni przemieszczały się nerwowo w poszukiwaniu celów. Szczeniak czuł mocne, szybkie uderzenia własnego serca. Przez chwilę jedynym dźwiękiem w korytarzu był syk płonącej flary. A potem O'Bannon wybuchnął śmiechem.
1054 Nie trwał długo. Trzydzieści, może czterdzieści sekund, ale wystarczająco, żeby Wilcox i Kowboj dostali po odłamku, a Torpeda ocalał tylko cudem, kiedy wystrzelony granat zamiast eksplodować na wysokości kilku metrów i zasypać go szrapnelami, wbił się w błoto dwa metry przed nim.
1055 Niemniej wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że to chwilowy stan. Sytuacja była tragiczna. Cokolwiek zrobią, rozbicie ich linii obronnej było najpewniej kwestią kwadransa. Kiedy Amerykanie już się przebiją, pozbawiona osłony grupa przy wraku będzie odcięta, bez możliwości ucieczki.
1056 I tak długo czekali, może liczyli, że Kicię i jego wyjmie strumieniowiec. Pięciu, może sześciu. Cisnął w ich stronę przygotowany wcześniej granat. W mgnieniu oka Mgła zgęstniała, kiedy wzmocnił ją gorący dym zasłony. Nagłe uczucie spokoju było tak zaskakujące, że chciał wybuchnąć śmiechem.
1057 Stojący za nim żołnierze delikatnie odstawili niesione pojemniki i uformowali krąg dookoła nich. – Poruczniku, proszę wycofać jednostki, które nie mają kontaktu z wrogiem, pod osłoną tych już związanych walką. Wzywam ostrzał artyleryjski na zero za dziesięć minut. Misja wykonana, powodzenia.
1058 Wydawało się, jakby zamarł, wypatrując czegoś ponad mgłą. Do starszych oficerów zapewne świadomość porażki musiała się dłużej dobijać, żeby w końcu dotrzeć, pomyślał rozgoryczony Szczeniak. Dla niego, jako szeregowca, była chlebem powszednim. Westchnął i wymienił spojrzenia z Isaksson.
1059 Bagno było teraz tylko pozornym sojusznikiem. Może bez sprzętu, w nieważnej strefie oddział mógłby zalec w jakiejś dziurze i liczyć na to, że jankesi go przegapią, ale tutaj, w miejscu, na którym im najwyraźniej zależy? Przecież postawią kordon i będą choćby dmuchaniem mgłę rozpędzać.
1060 Pieprzone oesy i ich genialne plany. I wszystko po nic. Szczeniak miał w głębokim poważaniu historyjki o braterstwie broni i zakładał, że prędzej czy później na wojnie można umrzeć, ale jakaś jego część kłóciła się z bezsensownością tej śmierci. Brisbane tymczasem marnował kolejne sekundy.
1061 Nikt nie miał nastroju na rozmowę. Nie było co liczyć na jakiś cud, który ocali resztę kompanii czy nawet plutonu. Zdarzało się, oczywiście, tyle że nigdy nie było to nic przyjemnego. Strzelanina to strzelanina. Znajomych szkoda, skrzywił się żołnierz w duchu, resztę trącał pies.
1062 Problem polegał na tym, że w ciężkich warunkach ostatnich dwóch tygodni znajomymi byli niemal wszyscy. W przedziale transportowym panowała więc względna cisza, nie licząc silników i pochlipywania Isaksson. Sam Szczeniak wiedział, że ma jeszcze jakiś czas, zanim melancholia dorwie i jego.
1063 Pusta. No cóż, te pięć minut jakoś jeszcze wytrzyma. A potem – potem będzie tylko świst powietrza i pochłaniający wszystko wybuch pocisków artyleryjskich. Nie czuł strachu – cała gama chemii, którą zdążył już przyjąć, wprawiła go w nastrój raczej spokojnego wyczekiwania niż obawy.
1064 Przez te wszystkie dni, kiedy tak cholernie się bał. Wsłuchując się w nierówną melodię niedalekich serii karabinowych, wciągnął mocny zapach zasłony dymnej. Brudną od krwi i błota dłonią sięgnął do zasobnika medycznego i wymacał plastikowy kształt jednorazówki painkillera. Ostatni.
1065 Przymknął oczy z rozkoszy, kiedy rozchodzące się ciepło powoli wypełniało cały organizm. Bez pośpiechu, uważając, żeby nie urazić za bardzo zranionej nogi, Kowboj obrócił się na plecy. Poczuł chłód bagiennej wody, przesiąkającej przez mundur, ale to nie było tak naprawdę ważne. Ważne było niebo.
1066 Kowboja i sześćdziesięciu innych załadowano po prostu do hibernatorów zainstalowanych na przerobionym na wojskowy fracht tankowcu i posłano na Mołdawię. Obudzono go dopiero na stacji wahadłowców. Wtedy też dowiedział się o ośmiu chłopcach ze zwiadu, których lodówki nawaliły w trakcie podróży.
1067 Matka Kowboja chorowała od śmierci ojca, a jedyna siostra była inżynierem na wydobyciu w Pasie, więc nikt po niego nie wyszedł. Pamiętał Mołdawię doskonale. Nie pamiętał tylko, jaki on sam powinien być. Stojąc na betonowej płycie, czuł się jak rozbitek powracający po latach z bezludnej wyspy.
1068 O Jackiem, zatłuczonym na śmierć na Dwunastce. O Ricardo, który biegł do niego z apteczką, cały czas mówiąc doń przez radio i którego przekaz nagle się urwał, aby już nigdy nie powrócić. O Wilcox, która klęczała w brudnej wodzie, z wyciem przyciskającej dłonie do poszarpanej odłamkami twarzy.
1069 Bał się patrzeć w niebo, bo pomiędzy gwiazdami widział ginące okręty. Nie wiedział, ile czasu spędził na krześle w pokoju na piętrze, zaciskając dłonie na pistolecie. Pewnie właśnie po to zluzowanym żołnierzom zezwalano na posiadanie broni. Żeby mogli uciec od ścigających ich cieni.
1070 Nazywała się Angyal, a w jej oczach dostrzegał szarość Mgły... Nie bała się cieni. Czasem rozmawiali godzinami, a czasem po prostu spacerowali bez słowa. Pokazał jej antyczny zegar z kukułką, hologramy speedbolistów, piłkę do kosza. Wszystkie swoje skarby. Matka była nią zachwycona.
1071 Nadal było magiczne. Uklęknął przed nią pod rozłożystym dębem na granicy lasu. Bał się jak nigdy, ale i tak zapytał. Powiedziała "tak". Kiedy szli przez polanę, trzymając się za ręce, Kowboj widział, jak cienie uciekają w gęstniejącą Mgłę, pomiędzy porwane resztki zasłony dymnej.
1072 Tylko silnik jeszcze wystawał ponad wodę. Pierwszy pilot chyba się katapultował – nad kokpitem ział otwór po odstrzelonej przez mechanizm wyrzutu osłonie. Drugi nie miał tyle szczęścia. Poprzez wślizgującą się przez rozbitą owiewkę mgłę Wierzbowski widział jego zamarłą na stanowisku sylwetkę.
1073 W szarawym półświetle popołudnia skroplona na kadłubie wilgoć błyszczała leciutko. "Królowa Nocy". I zszarzały art z blondynką w pończochach i w różowym szlafroczku. Przynajmniej nikt znajomy. Maszyna musiała oberwać rakietą – ogon był niemal przełamany na pół i osiadł na powierzchni bajora.
1074 Czterech zwiadowców plus oficer. Trzech zginęło na miejscu, dwójka chyba próbowała się odczołgać po kraksie... Musieli obawiać się eksplozji poharatanej maszyny. Ciała leżały raptem kilka metrów od mangusty, twarzami zanurzone w czarnej wodzie. Jolly Roger i pikowy as. Druga Kompania Zwiadu.
1075 Dobrze było nie chodzić w sięgającej do pół łydki wodzie. Kicia, choć niemal nieprzytomna, zajęła się najpierw Szafą. Powoli, mechanicznymi ruchami sprawdziła jeden opatrunek, potem kolejne. Zaaplikowała painkillery i odkażacze. Teraz niewiele więcej dało się zrobić dla erkaemisty.
1076 To, że jeszcze w ogóle żył, zawdzięczał wyłącznie własnej sile. Nikt, kogo ciało oberwało takie cięgi, nie powinien nadal walczyć. Ale Szafa trzymał się twardo. Wierzbowski zebrał nieśmiertelniki i przeszukał maszynę. Starał się nie przyglądać tamtym, nawet kiedy grzebał im po kieszeniach.
1077 Przy oficerze była apteczka, ale znaleźli w niej tylko kilka opatrunków i puste przegródki po chemii. Pokładówki "Królowej Nocy" nie mógł nigdzie znaleźć. Musiała wypaść gdzieś podczas ostatnich sekund życia maszyny. Dodatkowym zyskiem z poszukiwań było kilka batoników i paczka z jednym papierosem.
1078 Kicia spojrzała na niego i kiwnęła głową. – Byli jednymi z nas. Niech dalsza droga będzie dla nich lżejsza niż ta tutaj. Z gwiazd pochodzimy, do gwiazd wracamy. Nie wiedzieli, co dodać, więc stali tylko kilka minut nad zaimprowizowanymi mogiłami. Mgła szeptała swoje pożegnania wokół nich.
1079 Lepiej, jeśli będzie przekonana o tym, że historie dobrze się kończą. Bo po co opowiadać złe końce? Wyjął raz jeszcze hologram siostry. Pamiętał dzień, kiedy go wykonano. Miesiąc po operacji, kiedy pozwolono jej już opuszczać budynek szpitala, ale nadal czekały ją długie tygodnie rekonwalescencji.
1080 Kicia i Wierzbowski z niejakim podziwem spojrzeli na zdrowe kolory. – Korpusowi kolonialnemu Stanów bardzo zależy, żeby żarcie było dobre. Wiecie, najedzony żołnierz walczy lepiej, te wszystkie bzdury. Na razie opracowali tylko kolorki i zapach, czekamy, że lada dzień staną się jadalne.
1081 To teraz jego główny atut. Wierzbowski spojrzał na kolegę. Szafa był nietykalny. Zawsze w najgorszym ogniu. Zawsze bez draśnięcia. Wróg zdawał się omijać miejsce, gdzie był erkaemista, jakby zwyczajnie bał się nawet zwrócić broń w jego stronę. Teraz Szafa dostał wszystkie zaległości z procentem.
1082 Był jednym z nas. Niech dalsza droga będzie dla niego lżejsza niż ta tutaj. Z gwiazd pochodzimy, do gwiazd wracamy. Widma Mgła oddawała żołnierzy powoli. Jeszcze trzy dni po tym, jak dotarli do punktu ewakuacyjnego Dunkierka, pojawiały się w nim niedobitki zdziesiątkowanej kompanii Cartwright.
1083 Jeszcze tego samego dnia do placówki dotarła pięcioosobowa grupa prowadzona przez Szalonego Borgię. Wysoki Włoch wyglądał jak poparzona karykatura samego siebie, a w jego grupie nie było ani jednej osoby, która nie byłaby ranna. Trzy z nich, wliczając w to samego sierżanta, zmarły w ciągu nocy.
1084 Z przedziału desantowego maszyny wyciągnięto trójkę żołnierzy, parę martwych strzelców z plutonu łączności i skulonego radiooperatora na granicy katatonii. "Dachowiec" przyniósł również wieści o tym, że von Zangen wycofuje się coraz bardziej na wschód, odciągając przeciwnika od ich pozycji.
1085 I o tym, że na resztę mangust skrzydła transportowego nie ma co czekać. Cartwright pojawiła się niemal równo trzy dni po Wierzbowskim, Kici i Szafie. Hełm zastąpiła brudną ciemnozieloną szmatą, a oczy błyszczały jej od stymulatorów, ale szła pewnie i spokojnie, jakby wracała z patrolu.
1086 Dalej Weiss w – jakimś cudem – nadal dobrze utrzymanym mundurze i Thorne, który na widok Polaka skrzywił się w ironicznym uśmieszku. Pochód zamykał Neve. Potężny mężczyzna co prawda szedł z pistoletem w dłoni, ale nadal targał na plecach erkaem, którego zapewne nie zdecydował się porzucić.
1087 Porucznik natychmiast poszła rozmawiać z dowódcą punktu ewakuacyjnego, kapitanem Sztemem. Oczywiście, Jeyne Cartwright nie uznawała czegoś takiego jak przerwa w działaniach. Dunkierka wypełniała się strzępami rozbitych oddziałów, pojedynczymi rannymi i wycofującymi się z innych działań drużynami.
1088 Każdy medyk wie, jak zrobić sobie koktajl chemii, po której będzie wyglądał jak półmartwy – idealna rzecz do załatwienia sobie wolnego dnia. Nikomu powieka by nie drgnęła, gdyby Kicia odpuściła. Ale oczywiście jej poczucie obowiązku jak zwykle wygrywało z instynktem samozachowawczym.
1089 To musiała być jakaś rzecz w psychice kadry medycznej. W noc po pojawieniu się porucznik Cartwright Marcin, upewniwszy się, że nie jest absolutnie niezbędna, zaprawił jej kawę środkiem usypiającym. Zadziałało jak marzenie, wymęczony organizm uczepił się szansy na chwilę odpoczynku.
1090 Myślał, że następnego dnia będzie na niego wściekła, ale chyba nawet nie pamiętała, jak znalazła się w namiocie. Higiena leciała na twarz. Choć tabletek do uzdatniania wody mieli sporo i nie groziło im pragnienie, to jednak mycie w bagnie często bardziej przeszkadzało, niż pomagało.
1091 Nie było niczym dziwnym, że wszyscy usiłowali sobie znaleźć jakieś zajęcie. Weiss biegał. Z początku myśleli, że się zgrywa, ale Wunderwaffe z żelazną konsekwencją dwa razy dziennie truchtał dookoła obozu, rozchlapując przy tym głęboką do pół łydki wodę. Wielki Jóźwa z kolei czytał.
1092 Czasem zdawało mu się, że widzi błyski, i wyobrażał sobie, że to znaki bitwy, że flota już się do nich przebija, że już niedługo... W takich momentach praktycznie nie czuł wody w butach, zapachu zgnilizny i leków, nie czuł potwornego znużenia, które towarzyszyło mu całymi dniami.
1093 Dwóch, pięciu, dziesięciu. Niektórzy siedzący w wejściach do namiotów, inni oparci o któryś ze strumieniowców czy po prostu stojący po pół łydki w czarnej wodzie. Gdyby sytuacja Dunkierki nie była krytyczna, można by uznać widok ludzi wpatrujących się w puste niebo za całkiem zabawny.
1094 Wierzbowski sam był zdziwiony, jak zmieniło się jego podejście. Zdarzało mu się nawet myśleć, że to niepokojące, że jest powoli opętywany przez jakąś obcą siłę, dotychczas czającą się gdzieś pod powierzchnią bagna. Ale przez większość czasu czuł się całkowicie spokojny. Nadal szeptała.
1095 Czasem zdawało mu się, że słyszy ludzkie głosy, brzmiący gdzieś z głębin pamięci spokojny bas McNamary, przekleństwa CJ-a i cichy półgłos kobiety, z którą rozmawiał na Delta Dwa Zero, zanim... Zanim stało się coś, nad czym, jak to określił Thorne, "nie było sensu się zastanawiać".
1096 Co jakiś czas jasna kreska była przesłaniana cieniem, zapewne kiedy technik poruszał się wewnątrz miniaturowego warsztatu. Polak właśnie miał ruszyć dalej, kiedy światło zgasło zupełnie – pewnie Mały skończył na dziś. Chwilę potem płachta odchyliła się i wyszły spod niej dwie osoby.
1097 Cały pluton natrząsał się z przywiązania Małego do maszyny patrolowej, nikt jednak nie robił tego zbyt ostentacyjnie. Mały niewiele rzeczy kochał tak, jak grzebanie przy "Świstaku". Konieczność zniszczenia poduszkowca musiała być dla technika niczym rozkaz wykonania egzekucji na młodszym bracie.
1098 Wierzbowski zrobił jeszcze dwa kółka wokół obozu, zanim zdecydował się wrócić do namiotu. Jak dawno temu wylądowali tutaj? Niecałe trzy miesiące, tyle, co nic. Trzy miesiące temu byli jeszcze w komplecie. Zanim przyszło Delta Dwa Zero. Dwunastka. Zanim przyszły bitwy. A teraz jeszcze to.
1099 I tak nikt poza nim nie umiał utrzymać go na chodzie. To naprawdę było Bagno. We wszystkich znaczeniach tego słowa. Kiedy wracał do namiotu, zegarek pokazywał piątą rano czasu lokalnego, choć na oko mogła być równie dobrze północ – na Bagnie nawet środek nocy nie różnił się zbytnio od południa.
1100 A przecież nie był tutaj wcale tak długo. Operacja na New Quebec nie była pierwszą, w jakiej brał udział, ani nawet najdłuższą – tym niemniej każdy szczegół, jaki wyławiał z pamięci, wypełniał natychmiast mlecznoszary całun i zapach gnijącej wody. Zasnął, kiedy zaczęło się przejaśniać.
1101 Ciemnoskóra kobieta skrzywiła usta w drapieżnym uśmiechu. Trzeba było przyznać, że już sama wizja wściekłej Bueller odbierała ochotę do nieprzemyślanych żartów, a co tu dopiero mówić o całej reszcie. Znaczy Carrera albo ma jaja, o jakie nikt go nie posądzał, albo wierzy w to, co mówi.
1102 Według planu najwyżej kwadrans na załadunek. To oznacza, że za mniej niż trzysta minut będziemy w drodze do domu. Odpowiedziało jej kilka uśmiechów. O'Bannon poklepał po plecach stojącą obok Isaksson, Szczeniak uniósł zaciśniętą w geście zwycięstwa pięść. Carrera zaklaskał, podchwycił to Mały.
1103 Nawet jeśli wszyscy zdawali sobie sprawę, że było niemożliwym, aby porucznik zebrała ich tylko dla udzielenia tej informacji. Niektórzy jednak pozwalali sobie na chwilę o tym zapomnieć. Inni nie. Po prawej stronie Wierzbowskiego Thorne wpatrywał się w oficer z nieodgadnioną miną.
1104 Nasz oddział został wyznaczony do wykonania tego zadania. Gdzieś ktoś – chyba Neve – cicho przeklął. Szczeniak kopnął z rozmachem lustro wody, wzniecając fontannę brudnych kropel. Kicia ukucnęła i przymknęła oczy. Jeszcze jeden wylot. Jeszcze jedna akcja. Jeszcze raz w strefie walki.
1105 Stan czwórki z nich można zaklasyfikować jako ciężki, choć podobno wszyscy są mniej lub bardziej stabilni. Według naszych danych placówka jak dotąd nie była w kontakcie bojowym z nieprzyjacielem, choć jej pozycja jest wewnątrz stref patrolowych i obrony przeciwlotniczej Sto Pierwszej.
1106 Woda kotłowała się, kiedy żołnierze wsiadali na pokłady mangust, brnąc przez nierówne linie zmarszczek wywołanych podmuchami silników. Znajomy, wysoki świst turbin zagłuszał wszystkie inne odgłosy, stawiając kurtynę dźwięku pomiędzy żołnierzami, którzy mieli odlecieć, a tymi, którzy zostawali.
1107 Marcin poprawił plecak i rzucił okiem na idącego obok Sokole Oko, który wsiadał na pokład "Betty" jako drugi, po Thornie. Niski Hiszpan uśmiechnął się uspokajająco i powiedział coś, ale wizg strumieniowców zagłuszył jego słowa. Wierzbowski odruchowo pokiwał głową i uniósł do góry kciuk.
1108 W końcu, co mógł mówić w tym momencie kapral? Kawałek dalej Niemi pomagała Kici wsiąść do pokiereszowanego "Dachowca". Wierzbowski skrzywił się odrobinę – nie powinni byli jej brać. Na miejscu znajdowali się jacyś medycy, a dziewczyna była w tylko nieco lepszym stanie niż Carrera.
1109 Nawet Mgła zamiast wirować i płynąć swoim zwykłym hipnotycznym tańcem, wydawała się zastygła niczym holograficzna projekcja. Przez chwilę Marcina ogarnęło dziwne wrażenie, że strefa wyznaczana przez lądowisko jest jedynym znakiem życia nałożonym na nieruchomy obraz zamarłej Dunkierki.
1110 Nie spodziewamy się problemów, ale blisko strefy nigdy nic nie wiadomo. Cel na wschód od lądowiska, dwa kilometry. – Sokole Oko zwrócił się do trójki podwładnych. Wierzbowski odruchowo sprawdził paski pancerza. Thorne kiwnął głową, ale poza tym nawet nie drgnął. – Marcin, trzymaj się blisko Camilli.
1111 Więcej czasu nie było – trzy uderzenia serca później "Betty" przysiadła na ziemi i Wierzbowski wyskoczył w głęboką ponad kolana wodę. "Dachowiec" zarył w bagno kilkadziesiąt metrów dalej. Polak pokonał tę odległość szybkimi, długimi susami, całkowicie ignorując środki bezpieczeństwa.
1112 Oczyma duszy Wierzbowski widział, jak powoli przesuwa się do przodu, czekając, aż potencjalna pułapka zatrzaśnie się na żołnierzu, który wysforował się do przodu. Trudno było mu mieć to za złe, w końcu musiał myśleć o wszystkich, a nie tylko o jednym, zbyt zapalczywym szeregowcu.
1113 Nerwowo przesunął wzrokiem wzdłuż sylwetki mangusty. "Dachowiec" był zdecydowanie nie do odratowania – prawe skrzydło wraz z zamontowanym na nim silnikiem zostało oderwane od kadłuba i w jego miejscu ziała poszarpana wyrwa, najeżona powykręcanymi makabrycznie kawałkami kompozytu.
1114 Najwyraźniej nie straciła ani odrobiny zimnej krwi. Obróciła się do przedziału desantowego "Dachowca" i na wpół wywlokła na zewnątrz Neve'a. Erkaemista rozglądał się dookoła półprzytomnym wzrokiem, co jakiś czas zabawnie marszcząc czoło i mrugając małymi oczkami. – Zamelduj, ja straciłam radio.
1115 Niemi, dysponująca iście nieludzkim zmysłem orientacji, wskazała kierunek morderczo dokładnie. Medyk siedziała płasko na jednej z ubłoconych łach, wodząc wokół nieprzytomnym wzrokiem – musiała dopełznąć tutaj już po upadku, zresztą też pewnie zaliczonym dopiero, kiedy "Dachowiec" sunął po błocie.
1116 Spojrzała na niego wielkimi jak spodki oczyma, niemrawo próbując podeprzeć się dłońmi i wstać. W całkowicie przemoczonym mundurze z ciemnymi smugami błota na twarzy wyglądała potwornie bezradnie. Przykucnął szybko obok, starając się przypomnieć sobie procedurę sprawdzenia stanu rannego.
1117 To, albo nie był w stanie wykryć rany. Już się otrząsała. Twarda dziewczyna, w życiu nie przyzna, że jest na granicy, dopóki się nie przewróci. I jest za dobrym medykiem, żeby Cartwright z niej zrezygnowała w takim momencie. Wierzbowski myślał w szaleńczym tempie. Kicia miała cholernie ładne oczy.
1118 Zgodnie z procedurą dostał tranquilizera. – Camilla Isaksson szturchnęła potężnego mężczyznę pod żebro. Ten uśmiechnął się niemrawo. Chemia co prawda nie powaliła go, jak pewnie zrobiłaby z kimś mniej odpornym, ale wyglądał na mocno nieobecnego. – Trochę odpoczynku i powinien być tip-top.
1119 Brak Kici nie pomagał, choć Marcin miał nadzieję, że Thorne zastąpi ją przynajmniej na poziomie pierwszej pomocy. Co najgorsze jednak – stracili "Dachowca". Cartwright musiała wiedzieć, jak dramatycznie zmieniało to sytuację. Być może po prostu starała się utrzymać morale na jakimkolwiek poziomie.
1120 Szwedka szybko pokiwała głową. – Jankesi na pewno mają magów, co gorsza, mogą mieć ich tutaj. "Fandango" i "Betty" mają być zdolne do startu do pięciu minut po naszym powrocie. Dowodzi podporucznik Tayenne. – Pierwszy pilot "Fandango", mulatka o orientalnej urodzie, skinęła głową.
1121 Czy są pytania? Nie było. Kilka minut później oddział Cartwright już wyruszał, pozostawiając za plecami powoli rozpływające się we mgle sylwetki przycupniętych w płytkiej wodzie mangust i zajmujących pozycje żołnierzy grupy Tayenne. Marcin obiecał sobie, że się nie obejrzy, ale oczywiście pękł.
1122 Przez całą drogę nikt nie odezwał się nawet raz i muzyka Mgły była doskonale słyszalna. Plusk wody, całkiem niedaleko, jakby do wody wpadł niewielki kamień. Melodyjny szelest, gdzieś za plecami. Śmiech, tak doskonale podobny do ludzkiego, że Marcin przez chwilę prawie dał się nabrać.
1123 Żołnierz uśmiechnął się do siebie. Kiedyś bał się przebywać wśród gęstego oparu spowijającego Bagno, bał się odgłosów i pojawiających się znikąd zawirowań powietrza. Teraz wsłuchiwał się w każdy ton cichej, szeleszczącej pieśni, podziwiał wzory, które malowały płynące strzępy szarości.
1124 Trzy namioty otaczały wielkie cielsko polowego ambulatorium, większego nawet niż to, które mieli w Dunkierce. Wszystkie stały tuż obok siebie, wbrew regulaminowi, za to idealnie wykorzystując niemal całkiem odsłonięty kawałek gruntu. Poza tym załoga posterunku nie dysponowała praktycznie niczym.
1125 Dowódca, szczupły podporucznik Piaggi, o zmęczonej, jakby zapadniętej twarzy i szarych jak mgła oczach nie ukrywał radości z ich nadejścia. – Dobrze, że przyszliście – mówił do Cartwright tonem pozornie radosnym, lecz podszytym desperacją. – Już myślałem, że nasz mały zakątek został zapomniany.
1126 Przysłano nas do pomocy – rzucił Polak w powietrze. Sokole Oko nie powiedział, do kogo trzeba się zgłosić. – Na co się możemy przydać? Niska, masywna kapral z odznaką medyka na ramieniu przerwała pracę i zlustrowała nowo przybyłych. Marcin z najwyższym trudem powstrzymał się od spuszczenia wzroku.
1127 To jej oczy mówiły, że sytuacja jest niebezpieczna. Wierzbowski spojrzał na Thorne'a i wzruszył ramionami. Porucznik przyszła do ambulatorium natychmiast po otrzymaniu meldunku, niemal w pół zdania przerywając rozmowę z Niemi. Zabrała ze sobą Piaggiego, ale nikomu więcej nie pisnęła ani słowa.
1128 To ja musiałbym spojrzeć w oczy tym ludziom, ludziom, którym obiecałem ochronę, i... Zamilkł nagle, choć Cartwright nie powiedziała ani słowa, tylko gwałtownie zmrużyła oczy. Przez bardzo długą chwilę wbijała w Piaggiego absolutnie nieruchome spojrzenie, spięta, jak gotowa do skoku puma.
1129 Czasami Wierzbowskiemu wydawało się to niemal magiczną umiejętnością. Obsada strefy lądowania mangust pod wodzą podporucznik Tayenne nie marnowała czasu. Rozbity "Dachowiec" miał pousuwane płyty poszycia, jeden z pilotów na wpół ukryty we wnętrzu maszyny operował przenośną spawarką.
1130 Wydobył z kieszeni przybrudzoną talię kart i przez chwilę tasował ją, wpatrując się w pokrytą drobnymi kropelkami potu twarz Kici. Wreszcie wydobył damę kier i ostrożnie włożył ją dziewczynie do kieszeni munduru. Wreszcie pochylił się i pocałował ją w policzek. A potem musiał już biec na zbiórkę.
1131 Nie będzie przesunięcia stref ewakuacji. Osiemnaście osób to wszystko, co jesteśmy w stanie stąd wywieźć. I oficjalne stanowisko dowództwa jest takie, aby ewakuować nas oraz ludzi podporucznika Piaggiego. Marcin oczekiwał tej wiadomości. Załatwił Kici ranę dokładnie z jej powodu.
1132 Czuł się jak wtedy, pierwszej nocy na Bagnie, na posterunku Delta Dwa Zero. Tamten dzień stanął Wierzbowskiemu przed oczami. Rozstawione składane krzesełka, kobieta, której przyniósł leki, Ricardo rozmawiający z jakimś dzieckiem. Jankesi, którzy poddali placówkę, żeby chronić cywili.
1133 Wierzbowski nie rozróżnił ani jednego słowa, ale był przekonany, że erkaemista nie wyglądał na zachwyconego. Szczeniak zdjął hełm i przesunął dłonią wzdłuż spoconych włosów. Jego twarz wyrażała rezygnację. Porucznik Piaggi syknął przez zęby, a Sokole Oko pochylił się, wspierając ręce na kolanach.
1134 Amerykanów wiadomość jakby podcięła. Doszli bez skargi wraz z żołnierzami aż tutaj, utrzymali tempo, nieśli swoich towarzyszy, ale teraz wydawało się, jakby zmęczenie ich dogoniło. Starszy, szpakowaty mężczyzna z obfitą brodą usiadł zrezygnowany w błocie i ukrył twarz w dłoniach.
1135 Rudawy chłopak, może szesnastoletni próbował go podnieść za ramię, ale bez skutku. Bezradnie spojrzał na żołnierzy, ale nikt nawet nie drgnął. Kilka kroków dalej pulchna kobieta w kombinezonie załatanym kwiecistymi wstawkami zaczęła płakać, bezgłośnie, bez szlochu czy słowa skargi.
1136 Co prawda działały o niebo skuteczniej niż pasywne, ale za to używając ich, operator stawał się dla sensorów wroga odpowiednikiem jaskrawego światła w ciemności. Mgła i jej paskudny wpływ na elektronikę pewnie trochę osłabiały ten efekt, ale sprawa nadal nie wyglądała dobrze. Osiem minut.
1137 Trudno się było nie domyśleć, co chodziło mu po głowie. Po wydarzeniach w Delta Dwa Zero, po Dwunastce... Można było spokojnie założyć, że żołnierze Unii byli wśród jankesów bardzo niepopularni. A to oznaczało, że istniało ryzyko trafienia na oficera, który był bardziej niechętny niż przepisowy.
1138 Pięć minut dzieliło go od podróży do Dunkierki, a potem na orbitę. Pięć minut i będzie mógł odetchnąć. Potem zwinie się w kłębek, zaśnie i obudzą go dopiero w domu. Grupa zadaniowa liczyła już sześć osób. Pewnie aż nadto. W zasadzie nie miał po co zostawać. Oprócz tego, że to był jego oddział.
1139 Razem z jego zapasami, pozbieranymi jeszcze na Dunkierce, dawało to całkiem pokaźną ilość. Poprawił paski plecaka i powiódł wzrokiem po krzątaninie panującej przy strumieniowcach. Za chwilę wystartują, unosząc Kicię ku bezpieczeństwu promów ewakuacyjnych. Uśmiechnął się do siebie.
1140 Przynajmniej tyle dobrego. Odruchowo spojrzał w stronę "Betty". Kilku Amerykanów pomagało właśnie pakować na pokład nosze z rannymi towarzyszami. Jedna z nich – pulchna kobieta, którą żołnierz pamiętał sprzed kilku minut, obróciła się w jego stronę. Przez chwilę patrzyła na niego nieruchomo.
1141 I Dwunastka. Marcin przełknął ślinę. Mógł się tylko domyślać, w jakie piekło musiało zmienić się życie takich ludzi jak ona, kiedy oddziały Unii wylądowały na New Quebec. Jasne, walczyli z żołnierzami, ale przecież nie tylko oni tu byli. Kobieta uśmiechnęła się. Odpowiedział uśmiechem.
1142 Najpierw ruszyli Sokole Oko i idący kilka metrów po jego lewej Szczeniak, który jak zawsze sprawiał wrażenie, jakby szykował się do ucieczki. Potem porucznik, pewnym i spokojnym krokiem, i niemal radośnie podskakująca Isaksson. Szwedka zapewne postrzegała sytuację jako przygodę życia.
1143 Raportuj o pozycji statku, kiedy tylko to będzie możliwe. Łączność, daj mi "Banshee". – Wyszkolony głos nie zdradzał niepokoju, choć nerwy komandora porucznika Christiansena były napięte do ostatecznych granic. Eter natychmiast wypełniły głosy oficerów "Drapieżcy" potwierdzających otrzymane rozkazy.
1144 Może padł im system główny. – Christiansen zmusił się do spokojnego tonu, jednak każdy oficer na mostku przeczuwał, że dowódca nie spodziewa się sukcesu. Jeśli "Banshee" była w pobliżu, radar powinien ją wykryć, a nawet jeżeli nie, niszczyciel miał dziesiątki sposobów kontaktu z "Drapieżcą".
1145 Bali się zapeszyć. Gdzieś w przemęczonych umysłach nadal tliła się nadzieja, że może jednak przyrządy się pomyliły, może niszczyciel jest jeszcze z konwojem. Złe wieści potwierdził Collie. Chorąży kilkanaście razy wprowadzał odpowiednie procedury do komputera, nim w końcu zdecydował się na raport.
1146 Foster uruchomiła interkom i już po chwili wiadomość o obniżeniu stanu gotowości obiegła korytarze i stanowiska "Drapieżcy". Głębokimi, łapczywymi wdechami witano nadal gorące powietrze wewnętrznego obiegu okrętu. Christiansen również zdjął hełm i zamocował go na zaczepie obok fotela.
1147 Dwóch oficerów medycznych i sanitariusz krążyło bez przerwy pomiędzy nimi, szybko przemieszczając się od pacjenta do pacjenta. Dwóch techników z zestawem narzędziowym starało się wyczepić cicho łkającego mata z podziurawionego odłamkami skafandra z oznaczeniami sekcji uzbrojenia na ramieniu.
1148 Szperacz leżała na jednym z sześciu stanowisk dla najciężej rannych. Szczupła i drobna, pozbawiona skafandra wyglądała niemal jak dziecko wśród opancerzonych sylwetek reszty załogi. Na odsłoniętym ramieniu przyklejone były dermy medyczne, a na bladym czole miała opaskę kontroli neuralnej.
1149 Potem jeden po drugim zgłaszali się dowódcy transportowców – pierwszy ciemnoskóry Gunther z "Belfastu", potem Bogusławski z "Albionu", uśmiechnięty Niemninen i nerwowo rozglądający się Dechamps. Wszyscy. Jego ludzie. Dowódca "Drapieżcy" lekko odkaszlnął, zajmując miejsce u szczytu stołu.
1150 Odebraliśmy raporty ze wszystkich statków, więc możemy uznać, że mamy pełną informację o konwoju. Jak zapewne wszyscy wiecie, podczas ostatniego skoku utraciliśmy "Banshee". Od czasu skoku bezskutecznie próbowaliśmy nawiązać łączność, nie udało się wykryć jej na radarze ani w żaden inny sposób.
1151 Na chwilę obecną możemy uznać "Banshee" za zaginioną i bez wpływu na dalszą sytuację zespołu. Dobrą wiadomością jest to, że jednostki transportowe są akceptowalnie sprawne, przynajmniej na poziomie generatorów, napędów oraz systemów podtrzymywania życia. Wyjątkiem jest "Toskania".
1152 Poruczniku Vieri? Wywołana przez chwilę wpatrywała się w coś w skupieniu – młodziutka Vieri zapewne raz jeszcze sprawdzała logi uszkodzeń swojego okrętu. Była jedynym dowódcą konwoju, który zjawił się na konferencji w hełmie, najwyraźniej na "Toskanii" nie byli pewni szczelności.
1153 A przynajmniej przed Dniem się znajdował. W tej chwili nic nam nie wiadomo o żadnych bazach tutaj. Co jeszcze nic nie znaczy, jankesi mieli mnóstwo czasu, żeby sobie jakieś postawić. Nie wykryliśmy lokalizatora boi skokowej, albo jej tutaj nie ma, albo jest skonfigurowana na wojskową.
1154 Nie chcę wchodzić w szczegóły obliczeniowe, ale nie postawiłbym pieniędzy, że Marynarka Wojenna UE zwyciężyła. Nawet małych. I pomimo patriotyzmu. Wierzę w umiejętności kontradmirała Kruka i zapewne zobaczymy jeszcze część jego okrętów... a przynajmniej zobaczą je po naszej stronie frontu.
1155 Ktoś – chyba Bogusławski – zaklął, nie osłoniwszy wcześniej mikrofonu. Christiansen chętnie by mu zawtórował, ale stanowisko mu na to nie pozwalało. Właściwie pola manewru praktycznie nie było. Z ekranów telekonferencyjnych dowódcy okrętów konwoju spoglądali na niego wyczekująco.
1156 Cztery razy informowano mnie, że ich obecność jest ściśle tajna. Wnioskuję, że to coś bardzo istotnego, zresztą, cała operacja wygląda na bardziej spójną, kiedy już o nich wiem. To cholerne bagno nie było warte entuzjazmu, z jakim się go trzymaliśmy. Chyba że był dodatkowy czynnik.
1157 Proszę się nie martwić, komandorze. Jesteśmy tu w tym samym celu. Za jego plecami trzy skrzynki zostały sprawnie zładowane na platformę transportową pojazdu Kubery. Patrząc na uzbrojonych, czujnie rozglądających się żołnierzy Operacji Specjalnych, Christiansen miał nadzieję, że tamten mówi szczerze.
1158 Niemal całkowicie wygaszony przez załogę niszczyciel był niewidzialny dla sensorów – tak przyjaznych, jak i wrogich. Jego własne czujniki przeczesywały tymczasem przestrzeń przed konwojem, a zmęczeni pomimo częstych zmian operatorzy analizowali każdy wykryty ślad echa. "Żmija" czuwała.
1159 Ranny "Drapieżca" utrzymywał się na tyłach szyku, gotów do postawienia tarczy antyrakietowej na dowolny z kluczy transportowców. Jedyna jego zewnętrzna aktywność polegała na odpalaniu co jakiś czas silników manewrowych utrzymujących go na pozycji. Niszczyciel zdawał się odpoczywać.
1160 Ale były to tylko pozory. Wewnątrz pancernego kadłuba ciasne stanowiska bojowe, pogruchotane sekcje i wąskie dukty techniczne aż wrzały od gorączkowej pracy. Marynarze, niemile świadomi niedoboru załogi, krzesali w sobie resztki sił, usiłując przywrócić statek do pełnej sprawności.
1161 Mrużyli oczy, wpatrując się w ekrany, pracowali przy naprawach beznadziejnie uszkodzonych systemów, pomagali przy rannych. Żuli stymulanty, palili, wstrząsali głowami, zwalczając ogarniające ich zmęczenie. Śmiertelnie wyczerpani, napakowani chemią, ignorujący otarcia i co lżejsze obrażenia ludzie.
1162 Pięć minut później zaczął wymiotować. Rochelle wykryła potem w jego organizmie poczwórną dawkę stymulantów. Zdenerwowany oficer musiał je wziąć, kiedy dwanaście godzin wcześniej trafienie w przedział reaktorów sprawiło, że przeskoczył naraz sześć szczebli dzielących go od dowódczego stanowiska.
1163 Ofiarą padł starszy mat Banks, pracujący w grupie naprawczej panelu sensorów numer dwa. Uważny zwykle żołnierz, wychodzący na zewnątrz okrętu po raz czwarty w ciągu swojej wachty, nie sprawdził naładowania pomocniczego generatora. Znużenie, nieuwaga, rutyna – pewnie wszystko po trosze.
1164 Koledzy i koleżanki przez kilkanaście sekund szaleńczej akcji ratunkowej widzieli, jak gubiący smugę zamarzniętego tlenu mężczyzna powolnymi ruchami poparzonych rąk sprawdza najpierw jeden, a potem drugi zawór bezpieczeństwa skafandra. Nie działały, nie mogły działać, bo upływ gazu nie ustał.
1165 Mat żył wtedy jeszcze, jak twierdził bosman Kubera, który zareagował najszybciej, więc był najbliżej rannego. Mówił później, że żołnierz przerażająco powolnymi ruchami mocował się właśnie z uprzężą, kiedy w pełnym rozpędzie uderzył w dziobowy zestaw działek tarczy antyrakietowej.
1166 Klimatyzacja pracowała pełną parą, z ciągłym szumem pompując do pomieszczenia przyjemnie chłodne powietrze. Dowodzona przez McPhersona druga wachta zareagowała na wejście komandora falą zmęczonych salutów. Znużone twarze kadry wydawały się całkowicie szare w świetle ekranów stanowisk.
1167 Pojedyncze okręty będą ich unikać, większe zgrupowania ich zmiażdżą – w żadnym z tych scenariuszy nie było wielu szans na pozbawienie wroga ochronnej powłoki refleksyjnej. Ze wszystkich możliwych uszkodzeń broni awaria lasera była w obecnej sytuacji rzeczywiście najmniej dotkliwą.
1168 Teraz ważne było to uczucie gromadzące się gdzieś w okolicach płuc, które sprawiało, że szalejąc ze zdenerwowania, łączył się z Rochelle mniej więcej co minutę. Śmieszne, drażniące łaskotanie, odbierające zdolność koncentracji i zmuszające do myślenia tylko o jednym. Jakby coś wymykało mu się z rąk.
1169 Części nie. Rochelle i sanitariusze sami zdawali się coraz bardziej podobni do swoich pacjentów – bladzi, o podkrążonych oczach i drżących dłoniach, poruszający się zmęczonym, powolnym krokiem, bądź przeciwnie – urywanymi, niemal ptasimi ruchami mięśni sztucznie pobudzonych stymulantami.
1170 Przydałby się Kovacs. Kiwnął głową. Pokładowy psycholog zwykle zajmował się takimi sprawami. Jednak pechowo stanowisko alarmowe Kovacsa znajdowało się na lewej burcie i ten sam cios, który pozbawił "Drapieżcę" wyrzutni od siedem do dwanaście, odebrał im też psychologa. I dwudziestu innych ludzi.
1171 W końcu byli tylko ludźmi. Każdy skok, już przy prowadzeniu pojedynczego statku, stanowił wysiłek. Koordynacja ruchu całego konwoju była mordercza. Nawet podczas jednego skoku. Przy czterech – Christiansen nie wyobrażał sobie, co musiało się dziać w systemie nerwowym drobnej porucznik.
1172 Melduj, jak tylko transportowce się zgłoszą. Wsparł czoło na dłoniach. Dziesięć minut i będą o krok bliżej domu. I to bez wykorzystania Mai, bez kolejnego ciosu w jej przemęczony umysł. Oczywiście, musiała przetrwać dwa kolejne skoki. Ale na to zmartwienie przyjdzie czas później.
1173 Jak sprawić, żeby przeciwnik ci nie uciekł? Pozbaw go możliwości skoku. Na pewno znali kody kontrolne boi. Po takim twardym wyłączeniu z powrotem będą stawiać ją z miesiąc, ale nie znajdowali się w żadnym ważnym systemie gwiezdnym i przeciwnik musiał uznać, że warto ponieść takie koszty.
1174 Christiansen zjawił się natychmiast, kiedy tylko wysłał Kuberę i dziewięć osób oddziału ratunkowego na milczącą, niedającą żadnych odczytów "Toskanię", dryfującą bezwładnie od czasu zakończenia skoku. Nie musiał. Takimi akcjami kierowała zwykle Foster jako dowódca grup uderzeniowych.
1175 Na kilkunastu monitorach przesuwał się obraz przekazywany przez kamery zamontowane na hełmach grupy Kubery. W tej chwili pokazywały głównie pozostałych marynarzy ścieśnionych w komorze desantowej niewielkiego promu szturmowego, zwykle wykorzystywanego przez kontyngent wojskowy niszczyciela.
1176 Oczywiście zakładając, że nie była to eksplozja wtórna. Ale raczej nie powinna być, napęd gwiezdny jest przed takimi rzeczami zabezpieczony. "Toskania" już wcześniej miała osłabioną strukturę, stąd ta wyrwa... Na monitorach grupa ratunkowa opuściła wahadłowiec i zbliżała się do kadłuba "Toskanii".
1177 Bosman odsłonił dźwignię otwierania awaryjnego. Nie usłyszeli syku sprężonego powietrza, kiedy wrota odsunęły się na bok, ukazując wnętrze ciasnej wewnętrznej śluzy transportowca. – Przechodzimy parami, ja i Bellati pierwsi, potem River i Guilliame, Boklev i Tivaitis, na końcu Rumoren i Schweitzer.
1178 Ale na "Toskanii" nie przeżył nikt, więc obowiązek ten przypadł w udziale Christiansenowi jako dowódcy konwoju. Kilka słów pożegnania i wyczytanie dwudziestu sześciu nazwisk członków załogi transportowca, którzy zginęli podczas skoku, stanowiło najdłuższe pięć minut w jego życiu.
1179 Christiansen mógł tylko wyobrazić sobie, jak czuł się żołnierz, kiedy wybudzono go z hibernacyjnego snu, by powiedzieć mu o śmierci siedmiuset jego ludzi. Generał przebywał teraz na mostku "Belfastu", a jego głos słyszalny był poprzez radio na każdym okręcie konwoju. Kolejne pół godziny.
1180 Będziemy pamiętać. – Valerie umilkł. Teraz kolej "Drapieżcy". Gdzieś wewnątrz Christiansen odczuwał palące poczucie winy, wygrywające walkę z racjonalizacją. Komandor obrócił się do stojącego obok niego McPhersona. Wysoki, mocno zbudowany zastępca dowódcy przebywał zwykle na rezerwowym mostku.
1181 Christiansen przebiegł wzrokiem po oficerach mostka. Galowe mundury, które kazał założyć zamiast skafandrów, sprawiały, że mostek wydawał się większy. Choć procedura, którą wykonywali, była łatwa, każdy wpatrywał się w skupieniu w ekran, nie łapiąc ani na moment kontaktu wzrokowego z pozostałymi.
1182 Zabił ich. Zabił. Sumienie było głuche na argumenty. Nie usłyszeli wybuchu. Okręt nie zadrżał nagle od odległej eksplozji głowicy termonuklearnej, pochłaniającej martwy transportowiec oraz zamieniającej w pył trzystu piechurów i dwudziestu sześciu członków załogi. Upłynęło sześćdziesiąt sekund.
1183 Rochelle zajmowała się zestawem diagnostycznym przy łóżku półprzytomnego Haidera. Nieco dalej młody sanitariusz o nazwisku Potocki usiłował wmusić lekarstwa potężnemu bosmanowi Kuberze, który tłumaczył mu coś spokojnym basem, chyba po polsku. Nikt się nie przypatrywał ani kapitanowi, ani Knight.
1184 Cieszę się, że już ci lepiej... Pogładził dziewczynę po policzku. Uśmiechnęła się, w ten charakterystyczny dla siebie sposób, tylko jednym kącikiem ust. Kiedyś, milion lat temu, żartował, że jest to uśmiech kota patrzącego na rannego kanarka. Potem powoli opuściła wzrok na jego dłoń.
1185 Teraz damy ci tyle czasu, ile będziemy mogli. Nie martw się. Potem tylko do domu i urlop. Za wyprowadzenie nas stąd dostaniesz wolne, bez wątpienia. I ja też, jak się uda. Pojedziemy gdzieś razem. – Opuścił dłoń na jej ręce. Lekko drżały. – Pamiętasz Costa? Tam polecimy. Tylko my.
1186 Nie bój się, jestem przy tobie i kocham cię. Przez kilka sekund byli tylko we dwoje, daleko od ambulatorium, daleko od rannego "Drapieżcy". A potem lekko odsunęła się od niego, przełknęła ślinę i powolnym ruchem otarła wilgoć z policzków. Wzięła kilka głębokich oddechów, przygryzła górną wargę.
1187 Zbyt długo się znali, by proste sztuczki mogły go oszukać. Krótkie momenty, kiedy nie patrzyła na niego i jej oczy wypełniały się rozpaczą. Oparta na pościeli lewa dłoń, zaciśnięta w pięść tak mocno, że kłykcie aż zbielały. Ton głosu, wesoły, ale z delikatną, trudną do wychwycenia nutką fałszu.
1188 Wiedziała pewnie lepiej od niego, jakie ma szanse. Ale chciała go uspokoić, zaczarować pogodnym głosem, uśpić wesołością. Był jej za to wdzięczny. I dlatego kłamał razem z nią. Syrenę alarmową usłyszał, kiedy wychodził z ambulatorium. Pięć sekund później już biegł w kierunku mostka.
1189 Mamy potwierdzenie z naszych sensorów od dwóch minut – z trudem utrzymywany na wodzy głos drugiej oficer zabrzmiał mu w słuchawkach. – Musieli iść bez ciągu do ostatniej chwili. Prawie dokładnie za nimi. Mógł tylko niechętnie pogratulować analitykom jankesów – znaleźli ich bezbłędnie.
1190 Knight... Każda minuta daje jej umysłowi szansę na odpoczynek, przekonywały uczucia. Każda zwiększa jej szansę. Każda minuta daje nieprzyjacielowi szansę na kolejne trafienia, wrzeszczała logika. Co minutę ścigający ich zespół będzie strzelał następną salwą rakietową. Co minutę będą dolatywać.
1191 Towarzystwa dotrzymywała mu jeszcze tylko "Żmija" i sam "Drapieżca" częściowo osłonięty przez echo transportowca – tylna straż, mająca według planu ludzi Ricciego osłonić konwój przed ostrzałem szybko zbliżającego się pościgu. Do wejścia w zasięg pocisków pozostało trzydzieści sekund.
1192 Oznaczam M-1 do M-112. Ktoś, chyba Bueller, cichutko zaklął. Oficerowie mimowolnie spojrzeli po sobie. Spodziewali się podobnej liczby, ale podświadomie liczyli na mniejszy wyrok, że może jednak nieprzyjaciel zostawi sobie kilka załadowanych wyrzutni na wypadek nowych kontaktów..
1193 Najwyraźniej jednak Amerykanie byli pewni swego. Christiansen spojrzał na ekran radaru, na którym konwój szybko – choć nie dość szybko – zbliżał się do strefy skoku. Daleko z tyłu widniało mrowie "emek", jak radarzyści nazywali wykryte pociski. Nie zablokują ich wszystkich, nie ma szans.
1194 I w dodatku miały mocne poparcie. Bez niszczyciela konwój i tak nie ucieknie. Wystarczy tylko zgodzić się z sekcją taktyczną, zadziałać całkowicie zgodnie z regulaminem, a "Drapieżca" ujdzie zagrożeniu. A jego miejsce zajmą inni. Kilku innych. Zegar na ekranie głównym odliczył dziesięć sekund.
1195 Nie warto tasować szyku dla ułamków procenta. – Z jakiegoś powodu poczuł się lepiej, kiedy powiedział to zdanie. – Łączność, nadaj na "Żmiję" rozkaz otwarcia ciągłego ognia zaporowego, T plus sto dwadzieścia. Uzbrojenie, ciągły ogień zaporowy ze wszystkich wyrzutni, T plus sto dziesięć.
1196 Skoncentrowany ogień precyzyjnych dział i laserów obrony punktowej wyeliminował dalsze jedenaście. Pozostałe detonowały. Największe lanie dostał "Turku". Stary transportowiec w ciągu trzydziestu sekund utracił napęd, sekcje generatorów i pięć z siedmiu przedziałów transportowych.
1197 Transportowiec szedł dalej tym samym kursem, nieznacznie tylko zwichrowanym przez inercję pocisków, ale tak naprawdę był już martwy. Jeden z pocisków raził swoimi odłamkami "Brehmen". Tym razem jednak konstrukcja okrętu wytrzymała. Cztery rakiety wzięły na cel dotychczas nietkniętą "Żmiję".
1198 Christiansen zaklął bezgłośnie. Dlaczego nie zginęli? Dlaczego cholerny transportowiec nie dostał jednej rakiety więcej? Albo chociaż nie utracił anteny? "Turku", wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu nie tylko nie zginął, ale też "za kilka minut będzie gotowy". Tylko że konwój nie miał kilku minut.
1199 Mniej więcej wyszło mu to drugie. – Meldunek ze stanowiska szperaczy, porucznik Knight odpięta od stanowiska, stan ciężki, brak synchronizacji, stanowisko niegotowe, powtarzam, niegotowe na kolejny skok. Christiansen zacisnął zęby. Maya drogo zapłaciła za ten skok, choć mogło być gorzej.
1200 Zupełnie jak Maya, pojawiła się nagle myśl. Też zawsze tak robi w trudnych momentach. Paradoksalnie, wyglądało na to, że omyłka nawigacyjna tym razem uratowała im życie. Idealnie przeprowadzony manewr rzuciłby ich niemal dokładnie na żer wrogich okrętów – pewnie patrolu systemowego.
1201 Łączność, przekaż na resztę. Radar, identyfikacja wroga, daj znać, jak zmienią kurs, Lefeyne, ekipy ratunkowe do czternastki. Foster, potrzebuję raportu taktyków najszybciej, jak się da. Nawigacja, podaj mi szacowany czas gotowości do skoku. Uzbrojenie, daj gotowość na wyrzutniach, nuklearne.
1202 Dziękuję za uwagi. A teraz proszę opuścić mostek. Zmienił kanał, zanim tamten zdążył odpowiedzieć. Przez kilka sekund pułkownik patrzył jeszcze na niego przez filtr hełmu, a potem szybkim krokiem zszedł z mostka. Dowódca "Drapieżcy" westchnął ciężko. Przewidywał kłopoty, kiedy wrócą do domu.
1203 Wyłączyć napęd i systemy broni – powiedział bardzo powoli przez zaciśnięte zęby. Ból niemal przeszedł, zastąpiony przez furię. – I złap Tivaitisa, niech zmontuje mi grupę abordażową, spotkam się z nimi przy przedziale naszych... gości. Dowodzenie na rezerwowy mostek, jeśli się nie uda, ty dowodzisz.
1204 Proszę aresztować pułkownika i jego ludzi, jako zagrożenie dla okrętu, następnie rozstawić tu warty i czekać na dalsze rozkazy. Mat spojrzał na niego niepewnie. Wizja starcia z wyszkolonymi zabójcami oesów musiała mu się nie uśmiechać. Ale to trwało tylko chwilę, zanim dyscyplina wzięła górę.
1205 Jest pan aresztowany. Wysoki oficer spojrzał na swoich komandosów. Przez chwilę Christiansenowi zdawało się, że wyda im rozkaz stawienia oporu, że będą walczyć. Ale nie. Powolnym ruchem Brisbane odpiął kaburę i położył ją na podłodze. Karabiny jego ludzi jeden po drugim podążyły za nią.
1206 Następne sekundy przeznaczył na analizę nowej sytuacji. Konwój nie miał już szperacza, skok był wykluczony, dotarcie do boi stało się jeszcze mniej prawdopodobne, niż było wcześniej. Jedyną realną szansą było to, że Christiansen po skoku znajdzie się gdzieś w unijnych systemach i oni przyślą pomoc.
1207 To nie był dobry plan. Nawet nie był średni, ale to była ostatnia rzecz, którą "Żmija" mogła zrobić, by pomóc w ucieczce frachtowcom. Na ekranie taktycznym pierwsze sześćdziesiąt "emek" zbliżało się szybko do jego własnego okrętu. Christiansen podjął decyzję. Cóż, pozostawało tylko ją zaakceptować.
1208 Nie, liczył na to, że przyjaciel będzie miał na tyle odwagi, że powie o swoich planach. Czy ją rozumiał? Nawet tak, jeśli to, co wiózł Brisbane było tak istotne, jak się zdawało. Czy życzył "Drapieżcy" szczęścia? W ostatnich minutach życia "Żmii" jej kapitan po prostu nie miał na to czasu.
1209 Dwadzieścia osiem szans na poprawę sytuacji. W obecnej sytuacji Unii każda zmiana była na wagę złota. Za jego plecami, w gabinecie z wielkim iluminatorem, generał Solskjaerd siedział samotnie w półmroku, a przez jego umysł płynęły scenariusze, analizy i wykresy prawdopodobieństw.
1210 Toteż w książce znane fragmenty rzeczywistości układają się w całkiem nowe, często nonsensowne całości, a postaci prawdziwe, przemieszane z fantastycznymi, wyglądają i zachowują się inaczej niż w życiu. I jeszcze jedna uwaga: "Alicja w Krainie Czarów należy do tych książek, do których warto wracać.
1211 Teraz odczytacie ją jako dziwną baśń, pełną niezwykłych, zaskakujących wydarzeń, ale gdy sięgniecie po nią za kilka lat, ukaże Wam wiele nowych treści. Każdego jednak czytelnika zawsze zdumiewać będzie bogactwo fantazji i pomysłowości autora, każdy też podda się urokowi jego niepowtarzalnego humoru.
1212 Przede wszystkim starała się dojrzeć dno studni, ale jak to zrobić w ciemnościach? Zauważyła jedynie, że ściany nory zapełnione były szafami i półkami na książki. Tu i ówdzie wisiały mapy i obrazki. Mijając jedna z półek Alicja zdążyła zdjąć z niej słój z naklejką Marmolada pomarańczowa.
1213 Niestety był on pusty. Alicja nie upuściła słoja, obawiając się, że może zabić nim kogoś na dole. Postawiła go po drodze na jednej z niższych półek. "No, no pomyślała po tej przygodzie żaden upadek ze schodów nie zrobi już na mnie wrażenia. W domu zdziwią się, że jestem taka dzielna.
1214 To będzie, zdaje się, około tysiąca mil. (Alicja uczyła się wielu podobnych rzeczy w szkole. Nie była to co prawda chwila na popisywanie się wiedzą, no i imponować nie było komu. Uznała jednak, że mała "powtórka" bywa czasami pożyteczna). "Tak, wydaje mi się, że to będzie właśnie tysiąc mil.
1215 Nie, już lepiej nie pytać. Może zobaczę gdzieś jaki napis". W dół, w dół, wciąż w dół. Nie było nic do roboty, więc Alicja zabawiała się nadal rozmową z samą sobą: "Jacek będzie tęsknił za mną dziś wieczorem". (Jacek był to kot). "Mam nadzieję, że w domu nie zapomną dać mu mleka na podwieczorek.
1216 Ale czy Jacek zjadłby gacka?" Tu Alicji zachciało się nagle spać i zaczęła powtarzać na wpół sennie: "Czy Jacek zjadłby gacka? Czy Jacek zjadłby gacka?", a czasami: "Czy gacek zjadłby Jacka?" Tak czy inaczej, nie umiała odpowiedzieć na te pytania, było jej więc właściwie wszystko jedno.
1217 Wreszcie poczuła, ze zasypia. Śniło jej się, że jest na spacerze z Jackiem i że mówi do niego bardzo groźnie: "Powiedz mi teraz całą prawdę, Jacku, czyś ty kiedy zjadł nietoperza?" I nagle tym razem już na jawie Alicia usiadła miękko na stosie chrustu i suchych liści. Spadanie skończyło się.
1218 Nie było ani chwili do stracenia. Puściła się więc w pogoń za Królikiem i przed jednym z zakrętów korytarza usłyszała jego zdyszany głosik: O, na moje uszy i bokobrody, robi się strasznie późno! Była już zupełnie blisko, ale za zakrętem Biały Królik znikł w sposób niewytłumaczony.
1219 Usiłowała otworzyć każde z nich po kolei, ale wszystkie były zaryglowane. Zasmucona, odeszła więc ku środkowi sali, straciła bowiem nadzieję, że się kiedykolwiek stąd wydostanie. Nagle znalazła się przed stolikiem na trzech nogach, zrobionym z grubego szkła. Na stoliku leżał maleńki, złoty kluczyk.
1220 Wróciła więc do stolika z niejasnym przeczuciem, że znajdzie na nim nowy kluczyk albo chociaż przepis na składanie ludzi na wzór teleskopów. Tym razem na stoliku stała buteleczka("Na pewno nie było jej tu przedtem" pomyślała Alicja) z przytwierdzoną do szyjki za pomocą nitki karteczką.
1221 Tak było naprawdę. Alicja miała teraz tylko ćwierć metra wzrostu i radowała się na myśl o tym, że wejdzie przez drzwiczki do najwspanialszego z ogrodów. Najpierw jednak odczekała parę minut, aby zobaczyć, czy się już nie będzie dalej zmniejszała. Szczerze mówiąc, obawiała się trochę tego.
1222 Po chwili, gdy uznała, że jej wzrost już się nie zmienia, postanowiła pójść natychmiast do ogrodu. Niestety. Kiedy biedna Alicja znalazła się przy drzwiach, uprzytomniła sobie, że zapomniała na stole kluczyka. Wróciła więc, ale okazało się, że jest zbyt mała, by dosięgnąć klucza.
1223 Widziała go wyraźnie poprzez szkło, chciała nawet wspiąć się po nogach stolika, ale były zbyt śliskie. Kiedy przekonała się, biedactwo, o bezskuteczności swoich prób, usiadła na podłodze i zaczęła rzewnie płakać. "Dość tego powiedziała sobie po chwili surowym tonem płacz nic ci nie pomoże.
1224 Przekonała się jednak ze zdziwieniem, że jest nadal tego samego wzrostu. Co prawda zdarza się to zwykle ludziom judzących ciastka, ale Alicja przyzwyczaiła się tak bardzo do czarów i niezwykłości, że uważała rzeczy normalne i zwykłe po prostu za głupie i nudne. Jeszcze parę kęsów i po ciastku.
1225 Do widzenia, nogi! Spoglądając w dół, Alicja zauważyła, że jej nogi wydłużały się coraz bardziej i ginęły w oddali. O moje biedne nóżki, któż wam teraz będzie wkładał skarpetki i buciki? Bo ja z pewnością nie dam sobie z tym rady, będą c od was tak daleko. Musicie sobie teraz radzić same.
1226 Miała teraz blisko trzy metry wzrostu, wzięła więc ze stolika złoty kluczyk i pośpieszyła ku drzwiom. Biedactwo. Mogła zaledwie jednym okiem zerkać do ogrodu, i to wtedy, kiedy leżała na boku. Przedostanie się było bardziej niż kiedykolwiek beznadziejne. Usiadła więc i zaczęła na nowo płakać.
1227 W tej chwili przestań, rozkazuję ci. Ale i to nic nie pomogło; Alicja płakała dalej i wylewała takie potoki łez, aż utworzyła się dokoła niej wielka, zajmująca pół pokoju i głęboka na kilkanaście centymetrów kałuża. Po chwili usłyszała czyjeś kroki, otarła więc łzy, aby przyjrzeć się przybyszowi.
1228 Spieszył się bardzo i pod drodze mamrotał po nosem: O Księżno, Księżno! Czy aby nie będziesz wściekła, że dałem ci tak długo czekać? Alicja była tak zrozpaczona, że zwróciłaby się o pomoc do każdego. Kiedy więc Królik zbliżył się do niej, odezwała się cichym i nieśmiałym głosikiem: Przepraszam pana.
1229 Przepraszam pana uprzejmie... Królik stanął jak wryty, po czym upuściwszy wachlarz i rękawiczki wziął nogi za pas i po chwili znikł w ciemnościach. Alicja podniosła wachlarz i rękawiczki, a ponieważ było bardzo gorąco, zaczęła wachlować się mówiąc: Mój Boże, jakie wszystko jest dzisiaj dziwne.
1230 Czy aby nocą nie zmieniono mnie w kogoś innego? Bo, prawdę mówiąc, czuję się jakoś inaczej. Ale jeśli nie jestem sobą, to w takim razie kim jestem? W tym tkwi największa zagadka. Tu Alicja zaczęła przypominać sobie swoje rówieśniczki i zastanawiać się, która z nich mogłaby wchodzić w rachubę.
1231 Powiedzcie mi to naprzód: jeżeli będę chciała być tą osobą, to wrócę, a jeżeli nie, to zostanę na dole, dopóki nie zmienię w kogoś milszego". Mój Boże! krzyknęła nagle Alicja i znowu rozpłakała się. Jakże gorąco chciałabym, żeby to do mnie ktoś zajrzał. To samotność tak mi już dokuczyła.
1232 Widocznie musiałam znowu zmaleć". Aby zmierzyć swą wysokość, Alicja podeszła do stolika i stwierdziła, że ma około pół metra wzrostu i nadal się zmniejsza. Przyszło jej nagle na myśl, że dzieje się to za sprawą wachlarza, rzuciła go więc szybko, w sam czas, aby zupełnie nie zniknąć.
1233 No, tym razem ocalala jakimś cudem rzekła Alicja, nie na żarty przestraszona nagłą zmianą, lecz zadowolona z tego, ze jeszcze żyje. A teraz do ogrodu. To mówiąc Alicja pobiegła w stronę małych drzwiczek, ale niestety były one znów zamknięte, złoty kluczyk zaś leżał jak przedtem na szklanym stoliku.
1234 Spotyka mnie teraz za to taka kara, że mogę się utopić w swoich własnych łzach. Byłoby to naprawdę bardzo dziwne. Ale dzisiaj wszystko jest takie dziwne. Alicja usłyszała w pobliżu plusk wody, popłynęła więc w tym kierunku. Pomyślała najpierw, że spotka się z morsem albo z hipopotamem.
1235 Mysz poderwała się nagle i wyraźnie zadrżała ze strachu. Och, przepraszam panią bardzo! krzyknęła Alicja, gdy uprzytomniła sobie swój nietakt. Zupełnie zapomniałam, że pani nie lubi kotów! Nie lubię kotów! wrzasnęła Mysz z wściekłością. Ciekawa jestem, czy ty lubiłabyś koty będąc na moim miejscu.
1236 Słysząc to Mysz zawróciła i zaczęła powoli płynąć w kierunku Alicji. Była zupełnie blada (Alicja pomyślała, że ze wściekłości). Po chwili Mysz odezwała się cichym, drżącym głosem: Popłyniemy teraz do brzegu, a potem opowiem ci moją historię, abyś zrozumiała, dlaczego nienawidzę psów i kotów.
1237 Odbyto na ten temat naradę, w której wzięła również udział Alicja. Po paru minutach rozmawiała już ze wszystkimi tak swobodnie, jak gdyby znała ich przez całe życie. Wdała się nawet w dłuższą sprzeczkę z Papużką, która w końcu obraziła się, mówiąc: "Jestem starsza od ciebie, więc muszę mieć rację".
1238 Hm, hm odchrząknęła Mysz z bardzo ważną miną czy jesteście już gotowi? Chcecie się osuszyć? Więc słuchajcie: oto najsuchrza rzecz, jaką znam. Proszę o spokój! "Wilhelm Zdobywca, któremu sprzyjał papież, szybko podporządkował sobie Anglików, potrzebujących przywódcy nawykłego do najazdów i podbojów.
1239 Edwin i Morcar, hrabiowie Mercii i Northumbrii..." Brr! odezwała się Papużka wstrząsając się gwałtownie. Bardzo przepraszam rzekła Mysz, groźnie marszcząc brwi czy pani chciała może coś powiedzieć? Nie, to nie ja! krzyknęła szybko Papużka. Miałam wrażenie, że to właśnie pani rzekła Mysz z godnością.
1240 Wiem, co to znaczy, kiedy ja sama coś znajduję rzekła Kaczka. Przeważnie jest to żaba albo owad, ale co znalazł arcybiskup? Mysz nie zwróciła już uwagi na to pytanie i ciągnęła dalej. "... znalazł się w ich odwodzie. Wraz z Edgarem Atheling udał się do Wilhelma i ofiarował mu koronę.
1241 Jestem tak samo morka jak i przedtem odrzekła smutnie Alicja. Wcale mnie to nie osuszyło. Wobec tego zgłaszam rezolucję rzekł powstając Gołąb aby zebranie zostało odroczone ze względu na konieczność natychmiastowego zastosowania energiczniejszych środków... Mów pan po ludzku! przerwał Orzełek.
1242 Nie rozumiem nawet połowy z tych słów i obawiam się, że pan sam ich nie rozumie. Tu Orzełek odwrócił się dyskretnie, aby skryć swój uśmiech. Niektóre gorzej wychowane ptaki zaczęły głośno chichotać. Chciałem tylko powiedzieć rzekł Gołąb obrażony że najlepiej osuszyłyby nas wyścigi ptasie.
1243 Siedział więc przez dłuższą chwilę z palcem na czole (ulubiona pozycja wielkich poetów), gdy tymczasem reszta towarzystwa wyczekiwała z niepokojem na jego decyzję. W końcu Gołąb zdecydował: Wygrali wszyscy i wszyscy muszą dostać nagrody. Ale kto nam rozda nagrody? zapytał chór głosów.
1244 Przypadkowo wsunęła rękę do kieszeni i znalazła tam pudełeczko cukierków szczęśliwym trafem nie roztopionych przez słoną wodę. Rozdała więc cukierki uczestnikom wyścigu, przy czym starczyło akurat po cukierku na osobę. Ale jej także należy się nagroda zauważyła Mysz. Oczywiście rzekł Gołąb z powagą.
1245 Tylko naparstek rzekła smutnie Alicja. Daj mi go! Po czym wszyscy raz jeszcze otoczyli Alicję, Gołąb zaś wręczył jej uroczyście naparstek, mówiąc: Prosimy cię o przyjęcie tego wytwornego naparstka. To krótkie przemówienie przyjęte zostało przez zebranych oklaskami. Alicji wydawało się to głupie.
1246 Dygnęła więc po prostu, przybierając najpoważniejszą minę, na jaką mogła się zdobyć. Następnym punktem programu było zjedzenie cukierków. Wywołało to sporo hałasu i zamieszania. Duże ptaki skarżyły się, że nie czują smaku cukierków, małe dławiły się nimi i trzeba było bić w plecy.
1247 Ptaki zasiadły kołem i poprosiły Mysz, żeby im coś opowiedziała. Obiecałaś, że opowiesz mi swoją historię rzekła Alicja. Dlaczego nie znosisz "k" i "p" dodała półszeptem, nie chcąc raz jeszcze obrazić Myszy. Dobrze, obiecała. Zobaczysz sama, jak bardzo ten problem jest zaogniony.
1248 Przepraszam panią najmocniej odpowiedziała pokornie Alicja. Zdaje się, że była pani przy czwartym zakręcie? Nie wiem, o co ci idzie, mów zwięźle rzekła Mysz z wyraźną irytacją. O jakim węźle mam mówić? zapytała Alicja. Jeśli ma pani jakiś węzeł, to mogę zaraz pomóc w rozplątywaniu go.
1249 Mysz mruknęła tylko coś niezrozumiałego. Bardzo proszę, niechże pani łaskawie dokończy swego opowiadania! krzyczała Alicja za odchodzącą Myszą. Zwierzęta przyłączyły się do jej prośby wołając: Prosimy, prosimy! ale Mysz potrząsała niecierpliwie głową i oddalała się coraz szybciej.
1250 Wielka szkoda, że nie chce z nami zostać westchnęła Papużka, kiedy Mysz znikła im z oczu. A pewna stara Langusta rzekła do córki: Pamiętaj, moja droga, niech to będzie dla ciebie przestroga, żebyś niegdy nie traciła równowagi. Daj spokój, mamo odpowiedziała opryskliwie młoda Langusta.
1251 A jak się ugania za ptakami! Jeśli tylko dojrzy jakiegoś ptaszka, to na pewno schwyta go i pożre!... Słowa Alicji wywołały ogromne poruszenie wśród obecnych. Niektóre ptaki uciekły natychmiast. Pewna stara Sroka otuliła się bardzo starannie skrzydłami, mówiąc: Będę musiała już iść do domu.
1252 Jaka szkoda, że wspomniałam Jacka! rzekła ze smutkiem. Nikt go jakoś tu na dole nie kocha, ale ja mimo to przysięgłabym, że jest to najmilszy kot na świecie! O drogi Jacku! Czy cię jeszcze kiedy zobaczę? To mówiąc Alicja zaczęła płakać, ponieważ poczuła się nagle strasznie samotna i bezbronna.
1253 Gdzie ja mogłem je zapodziać, nieszczęsny? Alicja odgadła, że Królik szuka wachlarza i pary białych, skórkowych rękawiczek. Zaraz więc zaczęła rozglądać się za nimi, ale na próżno. Nic zresztą dziwnego, bo wszystko zmieniło się nie do poznania od czasu, kiedy Alicja pływała w sadzawce.
1254 Nagle Biały Królik dostrzegł Alicję i zawołał gniewnie: Co ty tu robisz, Marianno? Biegnij w te pędy do domu i przynieś im parę rękawiczek i wachlarz. Ale już! Alicja była tak przerażona, że nie próbowała nawet wyjaśnić nieporozumienia i pobiegła natychmiast we wskazanym przez Królika kierunku.
1255 Tymczasem Alicja znalazła się w małej, schludnej izdebce. Na stoliku pod oknem zauważyła wachlarzyk i trzy pary maleńkich rękawiczek. Chciała już wyjść z pokoju ze swoją zdobyczą, kiedy wzrok jej padł na stojącą obok lustra buleteczkę. Tym razem nie była nie niej naklejki z napisem: Wypij mnie.
1256 Alicja odkorkowała ją jednak i przyłożyła do ust. "Wiem rzekła do siebie że musi się zawsze cos wydarzyć, gdy cokolwiek zjem albo wypiję. Chcę przekonać się, co stanie się ze mną po wypiciu tego płynu. Mam nadzieję, że urosnę, bo doprawdy znudziło mi się już być takim malutkim stworzonkiem".
1257 Ach, po co wypiłam tego tak dużo?" Niestety, było już za późno. Alicja rosła, rosła bez przerwy i wkrótce była już zmuszona uklęknąć. Po chwili i na to było za mało miejsca. Spróbowała więc położyć się z jedną ręką opartą o drzwi, drugą zaś owiniętą dokoła szyi. Robiło się coraz ciaśniej.
1258 Co się teraz ze mną stanie?" Szczęśliwie zawartość buteleczki przestała już działać i Alicja nie rosła już dalej. Czuła się jednak tak marnie i tak mało widziała możliwości wydostania się z pokoiku, że była doprawdy bardzo nieszczęśliwa. "O wiele lepiej działo mi się w domu pomyślała z żalem.
1259 Bodajbym nigdy nie wchodziła w króliczą norę, chociaż... chociaż te przygody są, prawdę mówiąc, ciekawe. Kiedy czytałam bajki, zdawało mi się, że coś podobnego nie może przydarzyć się nikomu, a oto sama przeżywam bajkę najdziwniejszą w świecie! Doprawdy, ktoś powinien napisać książkę o mnie.
1260 Następnie dało się słyszeć szybkie stąpanie łapek po schodach. Nie ulegało wątpliwości, że to Biały Królik wraca do swego mieszkania. Alicja zapomniała widocznie o tym, że była teraz z tysiąc razy większa od Królika, bo zaczęła dygotać ze strachu, a wraz z nią zatrząsł się cały domek.
1261 Poczekała chwilę, aż Królik zdąży obejść swój domek, i trzepnęła nagle palcami wysuniętej za okno ręki. Choć nie dotknęła niczego, rozległ się cichy pisk i odgłos upadku, a potem brzęk tłuczonego szkła. Alicja wywnioskowała, że Królik wpaść musiał w inspekty albo w coś podobnego.
1262 Powiedz mi, Bazyli, co tam jest w oknie? Ani chybi ręka, proszę jaśnie pana. Ręka, ty ośle? Czyś kiedy widział rękę takiej wielkości? Przecież ona wypełnia całe okno! Tak jest, proszę jaśnie pana, ale to jednak ręka. Tak czy inaczej, ona nie ma tutaj nic do roboty. Idź i usuń ją.
1263 Tym razem usłyszała aż dwa piski i głośniejszy brzęk tłuczonego szkła. "Musi tam być sporo tych inspektów pomyślała. Ciekawe, co oni teraz postanowią. Jeśli idzie o usunięcie mnie stąd, to byłabym bardzo rada, gdyby im się to udało. Pozostawanie tutaj dłużej zupełnie mnie nie bawi".
1264 Minęło znowu trochę czasu. Alicja usłyszała na koniec jakby dudnienie kół maleńkich furmanek, a potem mnóstwo przekrzykujących się głosów. Rozróżniała słowa: "Gdzie jest druga drabina?" "Miałem przynieść tylko jedną, Biś ma drugą". "Biś, przystaw ją tutaj, chłopcze. Oprzyj ją o ten róg".
1265 Nastąpiła zupełna cisza. Alicja pomyślała sobie: "Ciekawe, co oni teraz zrobią. Gdyby mieli trochę oleju w głowach, zdjęliby dach". Po dwóch minutach rozpoczęło się nowe bieganie i Alicja usłyszała głos Królika: Jedna beczułka powinna wystarczyć na początek. "Beczułka czego? pomyślała Alicja.
1266 Alicja zauważyła ze zdumieniem, że leżące na podłodze kamyczki przemieniają się w maleńkie ciasteczka. I nagle przyszło jej do głowy, że zjedzenie jednego z ciasteczek powinno jakoś wpłynąć na jej wzrost. "Ponieważ nie mogę już chyba urosnąć pomyślała więc przypuszczam, że zrobię się mniejsza".
1267 Kiedy była już tam mała, że mogła przejść przez drzwi, wybiegła szybko z domu, przed którym zebrała się cała gromada ptaków i innych zwierzątek. Pośrodku zauważyła Bisia (okazało się, że to mała jaszczurka) podtrzymywanego przez dwie świnki morskie, które poiły go płynem z jakiejś buteleczki.
1268 Pierwsza rzecz, o którą powinnam się postarać, to odzyskanie mego prawdziwego wzrostu rzekła Alicja chodząc po lesie. A poza tym muszę wreszcie dostać się do tego przepięknego ogrodu. Sądzę, że to będzie właściwy plan działania na najbliższy czas. Plan ten był prosty i pociągający.
1269 Olbrzymie szczenię przypatrywało jej się wielkimi, okrągłymi oczami i łagodnie trącało ją łapą. Śliczne, małe biedactwo rzekła Alicja możliwie jak najsłodszym głosem i usiłowała zagwizdać. Była przy tym śmiertelnie przerażona, że szczenię jest głodne i że pożre ją mimo jej słodkich słówek.
1270 Szczeniak odbił się od ziemi wszystkimi czterema łapami naraz, podskoczył w górę na znak zachwytu, szczeknął i rzucił się na patyk z taką miną, jak gdyby miał zamiar zmiażdżyć go jednym kłapnięciem zębów. Tymczasem Alicja ukryła się za wielkim ostem, przez co uniknęła stratowania.
1271 Biegła bardzo długo aż do utraty sił i zatrzymała się dopiero wówczas, gdy szczekanie psa już ledwo dochodziło z oddali. "To przemiły szczeniak pomyślała opierając się o jaskier i wachlując jednym z jego liści. Bardzo bym chciała z nim pobaraszkować, gdybym tylko była trochę większa.
1272 Mój Boże! Zapomniałam całkiem, że muszę na nowo urosnąć. Ale jak się do tego zabrać? Przypuszczam, że muszę coś zjeść albo wypić, ale co w tym sęk!" Alicja rozejrzała się dokoła, ale nie zauważyła poza kwiatami i trawą nic godnego uwagi. W pobliżu stał duży grzyb, mniej więcej jej wysokości.
1273 Nie było to zbyt zachęcające. Alicja odpowiedziała nieśmiało: Ja... ja naprawdę w tej chwili nie bardzo wiem, kim jestem, proszę pana. Mogłabym powiedzieć, kim byłam dziś rano, ale od tego czasu musiałam się już zmienić wiele razy. Co chcesz przez to powiedzieć? zapytał surowo pan Gąsienica.
1274 Nie mogę się wytłumaczyć odrzekła Alicja ponieważ, jak pan widzi, nie jestem sobą. Nic nie rozumiem rzekł pan Gąsienica. Obawiam się, że nie będę mogła wytłumaczyć panu tego jaśniej, ponieważ, szczerze mówiąc, sama nic nie rozumiem. Te ciągłe zmiany wzrostu działają na człowieka raczej ogłupiająco.
1275 Nie widzę powodu rzekł pan Gąsienica. Być może, że nie zaznał pan tego dotychczas odparła uprzejmie Alicja ale kiedy zmieni się pan w poczwarkę, a później w motyla, to będzie to dla pana czymś również bardzo dziwnym, prawda? Nieprawda rzekł pan Gąsienica. Być może, ale pan te sprawy odczuwa inaczej.
1276 Była to znowu sprawa nader kłopotliwa. Widząc, że pan Gąsienica jest w bardzo kiepskim humorze, Alicja odwróciła się i zamierzała odejść. Czekaj! zawołał nagle pan Gąsienica. Mam ci coś ważnego do powiedzenia. Brzmiało to dość obiecująco. Alicja zawróciła więc i zmieniła się w słuch.
1277 Przewidziałem to rzekł Kot i znowu znikł. Alicja odczekała chwilę, czy Kot nie ukaże się jej po raz trzeci, po czym poszła w kierunku mieszkania Szaraka Bez Piątej Klepki. Widziałam już w życiu kapeluszników rzekła do siebie i przypuszczam, że Szarak może być o wiele bardziej interesujący.
1278 To mówiąc Alicja spojrzała w górę i znowu dostrzegła Kota siedzącego na gałęzi. Czy powiedziałaś, że zmieniło się w prosiaka, czy w psiaka? zapytał Kot. Powiedziałam, że w prosiaka odparła Alicja. A w ogóle wolałabym, żeby pan nie znikał i nie pojawiał się tak nagle. Można od tego zgłupieć.
1279 Kiedy spostrzegli zbliżającą się Alicję, zawołali: Nie ma miejsca! Nie ma miejsca! Właśnie, że jest mnóstwo miejsca! odpowiedziała z oburzeniem Alicja, po czym usiadła na wygodnym fotelu przy drugim końcu stołu. Proszę, poczęstuj się winem rzekł bardzo grzecznie Szarak Bez Piątej Klepki.
1280 Myślisz, że potrafisz znaleźć odpowiedź na to pytanie? rzekł Kapelusznik. Właśnie. No to mów, co myślisz. Ja... ja myślę to, co mówię, a to jest właściwie to samo, proszę pana. Wcale nie. W ten sposób mogłabyś powiedzieć, że "widzę to, co jem" i "jem to, co widzę" mają to samo znaczenie.
1281 Wsadzałeś tam przecież to masło nożem od chleba. Szarak wziął zegarek i przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, po czym wrzucił go do swej herbaty, zajrzał do środka i powtórzył tym samym tonem: To było najlepsze masło. Alicja przypatrywała się temu wszystkiemu z wielkim zainteresowaniem.
1282 Ostatnie zdanie Kapelusznika wydawało się już zupełnie niezrozumiałem, choć wypowiedziane było niewątpliwie po angielsku. Rzekła więc najuprzejmiej w świecie: Niezupełnie rozumiem, co pan ma na myśli. Suseł znowu zasnął rzekł Kapelusznik i wylał Susłowi na nos trochę gorącej herbaty.
1283 Ani ja dorzucił Szarak. Alicja westchnęła ciężko i po chwili odezwała się: Wydaje mi się, że moglibyście spędzać czas pożyteczniej niż na wymyślaniu zagadek, które nie mają rozwiązania. Gdybyś znała Czas tak dobrze jak my, nie mówiłabyś tego rzekł Kapelusznik. Nie wiem, co pan ma na myśli.
1284 Czy pan postępuje właśnie w taki sposób? zapytała Alicja. Kapelusznik zaprzeczał z wielce posępną miną, po czym dodał: W zeszłym roku pokłóciłem się z Czasem na koncercie urządzonym prze Królową Kier. Było to na krótko, zanim on zwariował tu wskazał łyżeczką od herbaty na Szaraka Bez Piątej Klepki.
1285 Ledwo skończyłem pierwszą zwrotkę rzekł Kapelusznik, kiedy Królowa wrzasnęła na całe gardło: "On zabija Czas! Ściąć go natychmiast!" Jakie to strasznie dzikie! westchnęła Alicja. ...I od tej chwili ciągnął dalej Kapelusznik Czas odmówił mi posłuszeństwa. Dla mnie teraz jest już zawsze szósta.
1286 Oczywiście. Nasz podwieczorek trwa wiecznie, tak że nie mamy czasu na zmywanie naczyń. I przesuwacie się ku coraz dalszym nakryciom? Rzecz jasna. W miarę brudzenia naczyń! Ale co się dzieje wówczas, gdy wracacie do pierwszego nakrycia? Zmieńmy temat rozmowy rzekł Szarak szeroko ziewając.
1287 Zaczyna mnie to już nudzić. Proponuję, aby ona coś na opowiedziała. Obawiam się, że nie mam nic ciekawego do opowiedzenia rzekła szybko Alicja nie na żarty przestraszona tą propozycją. To niech Suseł coś nam opowie! krzyknęli chórem Szarak Bez Piątej Klepki i Zwariowany Kapelusznik.
1288 Słyszałem każde wasze słowo. Opowiedz nam coś nalegał Szarak. Tak, tak, bardzo proszę o jakąś ciekawą historię poparła go Alicja. Gadaj szybko dodał Kapelusznik bo w przeciwnym razie zaśniesz w czasie opowiadania. Pewnego razu żyły na świecie trzy siostry zaczął Suseł bardzo szybko.
1289 Nazywały się Kasia, Jasia i Basia i mieszkały na dnie studni. A czym się żywiły? zapytała Alicja, którą te sprawy najbardziej interesowały. Żywiły się syropem odparł Suseł po parominutowym namyśle. Nie mogły chyba żywić się samym syropem sprzeciwiła się Alicja. Bo byłyby na pewno chore.
1290 Istotnie rzekł Suseł. One były chore. Bardzo chore. Alicja usiłowała wyobrazić sobie przedziwny tryb życia trzech sióstr, ale nie bardzo jej się to udawało. Zapytała więc z wielkim zaciekawieniem: Ale dlaczego mieszkały na dnie studni? Nalej sobie więcej herbaty rzekł z wielką powagą Szarak.
1291 Jeszcze w ogóle nie piłam odparła Alicja urażona tą propozycją. Trudno więc, abym nalała sobie więcej. Chciałaś powiedzieć, że trudno, abyś nalała sobie mniej wtrącił się Kapelusznik. Przecież znacznie łatwiej jest nalać sobie więcej niż nic. Nikt nie pytał pana o zdanie rzekła gniewnie Alicja.
1292 Suseł namyślił się znów parę minut, aż wreszcie rzekł: Była to studnia napełniona syropem. Nic takiego w ogóle nie istnieje zaczęła Alicja, ale Szarak i Kapelusznik przerwali jej: Pst! Suseł zaś rzekł z wyraźnym oburzeniem: Jeśli nie potrafisz zachować się przyzwoicie, to dokończ sobie sama.
1293 Te trzy siostrzyczki uczyły się tam rysować. A co one rysowały? zapytała Alicja, całkiem zapominając o swym przyrzeczeniu. Syrop odparł bez chwili namysłu Suseł. Chciałabym czystą filiżankę rzekł Kapelusznik. Przesuńmy się wszyscy o jedno miejsce. To mówiąc Kapelusznik przesiadł się.
1294 Alicja wyszła na niej bardzo źle, bo talerzyk Szaraka był zupełnie zalany herbatą. Aby znowu nie obrazić Susła, Alicja zapytała bardzo ostrożnie: A jak długo rysowały one ten syrop w studni? Sama odpowiedziałaś sobie przecież na to pytanie rzekł Kapelusznik. Od stu dni rzecz jasna.
1295 Było im tam wprost słodko. Odpowiedź ta tak bardzo zmieszała Alicję, że przez parę minut nie przerywała Susłowi ani jednym słówkiem. Uczyły się one rysować ciągnął Suseł trąc oczy, zaczynał bowiem odczuwać wielką senność i rysowały prócz syropu wszystko, co zaczyna się na literę "s".
1296 Tymczasem Suseł zamknął oczy i zapadł w drzemkę. Uszczypnięty przez Kapelusznika obudził się nagle z piskiem i opowiadał dalej: ... wszystko, co zaczyna się na literę "s", a więc słońce, stonogę, stodołę, stół, spanie. Czy widziałaś kiedy, aby ktoś rysował spanie? zwrócił się Suseł do Alicji.
1297 Suseł zapadł natychmiast w sen, pozostali zaś biesiadnicy nie zwrócili na jej odejście najmniejszej uwagi. Alicja obejrzała się raz czy dwa razy, ale nikt za nią nie wołał. Zauważyła tylko, że Zwariowany Kapelusznik i Szarak Bez Piątej Klepki usiłowali wsadzić Susła do dzbanka z herbatą.
1298 Ale dzisiaj wszystko jest dziwne. Przypuszczam, że powinnam tam wejść". Alicja znalazła się ponownie w długim korytarzu, w pobliżu szklanego stolika. "Teraz już wiem, co muszę zrobić" pomyślała i przede wszystkim zdjęła złoty kluczyk, po czym otworzyła nim drzwiczki prowadzące do ogrodu.
1299 Następnie odgryzła kawałek grzyba (zachowała jego resztki w kieszonce) i zmniejszyła się do jakichś trzydziestu centymetrów. Bez trudu przeszła przez maleńki korytarzyk i... znalazła się wreszcie w swym wymarzonym ogrodzie pomiędzy wspaniałymi kwietnikami i orzeźwiającymi wodotryskami.
1300 Zrzucaj zawsze winę na drugich! Nie odzywałbyś się lepiej przerwał Piątka. Nie dalej jak wczoraj Królowa powiedziała, że zasługujesz na ścięcie. Za co? zapytał pierwszy ogrodnik. To nie twoja sprawa, Dwójko odpowiedział Siódemka. Nieprawda, to jest jego sprawa wtrąciła się Piątka.
1301 Czy moglibyście mi wytłumaczyć, po co przemalowujecie te róże? zapytała Alicja zmieszana ich czołobitnością. Piątka i Siódemka spojrzeli milcząco na Dwójkę. Ten zaś powiedział cichutko: Idzie o to, proszę panienki, że to miały być czerwone róże, a my przez pomyłkę zasadziliśmy białe.
1302 Gdyby Królowa dowiedziała się o tym, zaraz kazałaby nas ściąć. Widzi panienka, robimy, co możemy, zanim ona nadejdzie i... W tej chwili Piątka, który wpatrywał się przez cały czas w przeciwległy kraniec ogrodu, wrzasnął: Królowa, Królowa! po czym wszyscy trzej upadli twarzą na ziemię.
1303 Następnie rozległy się odgłosy wielu kroków. Alicja wytężyła wzrok, pragnąc jak najszybciej ujrzeć monarchinię. Najpierw szedł oddział żołnierzy. Byli oni zupełnie podobni do trzech ogrodników, podłużni i płascy, z tą tylko różnicą, że mieli zamiast pików wymalowane na tułowiach trefle.
1304 To nie moja sprawa powiedziała Alicja, zdumiona własną śmiałością. Królowa zrobiła się purpurowa z wściekłości, przez chwilę wpatrywała się w Alicję wzrokiem dzikiej bestii, po czym zawołała: Ściąć ją, ściąć ją natychmiast! Bzdura! rzekła Alicja bardzo stanowczo i Królowa zamilkła.
1305 Już widzę! wrzasnęła Królowa, która z wielką uwagą przypatrywała się krzewowi. Ściąć ich! Orszak ruszył tymczasem i tylko trzech żołnierzy pozostało na miejscu, aby dokonać zarządzonej przez monarchię egzekucji. Nieszczęśliwi ogrodnicy zwrócili się do Alicji z błaganiem o wstawiennictwo i pomoc.
1306 Czy zostali ścięci?! krzyknęła z daleka Królowa. Jako żywo, Wasza Królewska Mość! zawołali w odpowiedz dzielni wojacy. To dobrze ucieszyła się Królowa. Czy umiesz grać w krokieta? Żołnierze spojrzeli na Alicję, do której najwidoczniej odnosiło się to ostatnie pytanie. Tak! zawołała Alicja.
1307 Alicja przyłączyła się do orszaku, niezmiernie zaciekawiona takim obrotem rzeczy. Mamy dziś śliczną pogodę odezwał się nagle jakiś nieśmiały głosik tuż u jej boku. Był to Biały Królik, który przypatrywał się Alicji z wyraźnym zaniepokojeniem. Istotnie, śliczna odpowiedziała uprzejmie Alicja.
1308 Cicho, na miłość boską, cicho wymamrotał Królik rozglądając się dokoła z przerażeniem. Następnie wspiął się na palce i szepnął Alicji do ucha: Ona jest skazana na śmierć. Ale za co, za co? zapytała Alicja. Czy powiedziałaś: "Co za szkoda?" Nie, wcale nie uważam, aby to była szkoda.
1309 Za to, że dała Królowej po nosie rzekł Królik. Alicja wybuchnęła śmiechem. Cicho szepnął Królik drżącym z trwogi głosikiem. Królowa może cię słyszeć! Było to, widzisz, tak: Księżna spóźniła się trochę i wtedy Królowa... Wszyscy na swoje miejsca! krzyknęła Królowa przeraźliwie donośnym głosem.
1310 Kiedy już wreszcie ułożyła szyję ptaka w odpowiedni sposób, jeż, zwinięty dotąd w kłębuszek, oddalił się właśnie, i to w zupełnie innym kierunku niż trzeba. Poza tym teren był okropnie wyboisty i dokądkolwiek chciała posłać swego jeża, pojawiał się przed nią jakiś rów lub pagórek.
1311 Wściekłość Królowej nie miała granic. Monarchini biegała po całym polu, tupiąc i wrzeszcząc mniej więcej raz na minutę: "Ściąć go!" albo "Ściąć ją!" Alicja czuła się w tym otoczeniu coraz gorzej. Nie miała jeszcze co prawda zatargu z Królową, wiedziała jednak, że może to nastąpić lada chwila.
1312 Cud, że ktoś pozostał jeszcze w ogóle przy życiu!" Alicja zastanawiała się właśnie, jak by tu w sposób odpowiednio dyskretny wycofać się z gry, kiedy w powietrzu pojawiło się przedziwne zjawisko. Z początku trudno je było rozpoznać, potem ukazał się najwyraźniejszy w świecie uśmiech.
1313 Alicja poznała Kota Dziwaka i ucieszyła się niezmiernie na myśl, że będzie mogła nareszcie zamienić parę słów z kimś życzliwym. Jak ci się powodzi? zapytał Kot, kiedy pojawiła się dostatecznie duża część jego ust. Alicja zaczekała na ukazanie się oczu, po czym zrobiła przeczący ruch głową.
1314 Kiedy już miała przed sobą całą głowę Kota, Alicja odstawiła na bok swego flaminga i zaczęła opowiadać o grze, szczęśliwa, że może się komuś poskarżyć. Kot uważał widocznie, że jego głowa jest zjawiskiem zupełnie wystarczającym, poprzestał więc na niej i nie pojawił się w całej swej okazałości.
1315 Wydaje mi się, że oni grają nieuczciwie odpowiadała Alicja. Poza tym kłócą się bez przerwy i tak okropnie hałasują! O żadnych regułach nie ma w ogóle mowy, a jeśli nawet byłaby mowa, to nikt nie stosuje ich w grze. A już najbardziej daje się we znaki to, że wszystko tu jest żywe.
1316 Na przykład bramka, przez którą powinnam teraz przejść, przechadza się po przeciwległym końcu pola. Widzi pan, skrokietowałabym jeża Królowej, gdyby nie uciekł an widok mojego. A jak ci się podoba Królowa? zapytał cicho Kot. Wcale mi się nie podoba odparła Alicja. Ona tak strasznie.
1317 Alicja chciała zobaczyć, jak przestawia się gra, bez przerwy bowiem słyszała kipiący wściekłością głos Królowej, która skazała już na śmierć trzech graczy za to, że przepuścili swe kolejki. Na polu panowało nieopisane zamieszanie, ta że zorientowanie się w kolejności gry było zupełnie niemożliwe.
1318 Alicja udała się z lękiem w sercu na poszukiwanie swego jeża. Jeż wdał się właśnie w walkę z drugim jeżem, co Alicja uznała na znakomitą okazję do skrokietowania przeciwnika. Niestety flaming Alicji znajdował się właśnie w drugim końcu pola, gdzie usiłował bezskutecznie frunąć na drzewo.
1319 Królowa twierdziła, że jeśli rozkaz nie zostanie spełniony prędzej niż w mgnieniu oka każe ściąć wszystkich w promieniu mili (dlatego właśnie całe towarzystwo miało miny tak blade i niewyraźne). Alicja poczuła zamęt w głowie i powiedziała: Ten Kot należy do Księżny. Zapytajcie jej o zdanie.
1320 Zupa może się świetnie obejść bez pieprzu, a kto wie, czy to nie on właśnie robi z ludzi dzikusów". Alicja była wyraźnie dumna z wynalezionej przez siebie nowej teorii, rozwijała ją więc w dalszym ciągu: "Ocet czyni ludzi kwaśnymi, rumianek gorzkimi, a dzięki cukierkom dzieci stają się słodkie.
1321 To mówiąc przysunęła się jeszcze bliżej do Alicji, która nie odczuwała z tego powodu specjalnego zachwytu. Po pierwsze dlatego, że Księżna była strasznie brzydka, po drugie ponieważ była akurat takiego wzrostu, że opierała się o ramię Alicji podbródkiem, podbródek zaś miała okropnie ostry.
1322 Gra robi się coraz bardziej interesująca odezwała się, aby podtrzymać rozmowę. Niewątpliwie odrzekła Księżna. A stąd płynie morał, że "na pochyłe drzewo każda koza skacze". Gdyby nie skakała rzekła Alicja, aby coś powiedzieć toby nóżki nie złamała. To prawda rzekła Księżna masz zupełną rację.
1323 On chyba gryzie odpowiedziała szybko Alicja, której nie zależało na tej pieszczocie. Oczywiście, flamingi i musztarda gryzą. A stąd płynie morał, że "lepszy wróbel w ręku niż dzięcioł na sęku". Tylko że musztarda nie jest ptakiem zauważyła Alicja. Racja, jak zwykle racja zgodziła się szybko Księżna.
1324 Zdaje się, że to jest minerał rzekła niepewnie Alicja. Z całą pewnością. Niedaleko stąd w lesie znajdują się wielkie kopalnie musztardy. A z tego wynika morał, że "im dalej w las, tym więcej drzew". Wiem, już wiem! wykrzyknęła Alicja, nie zwracając uwagi na ostatnie słowa Księżny.
1325 Nie śmiała jednak powiedzieć tego głośno. Znów rozmyślasz? zapytała Księżna, po czym nastąpiło nowe dźgnięcie podbródkiem. Mam chyba prawo coś myśleć odparła ostro Alicja, którą zaczynała już nużyć ta rozmowa. Dokładnie takie samo prawo, jakie mają prosiaki do fruwania. Stąd zaś płynie mo.
1326 Nagle, ku wielkiemu zdumieniu Alicji, głos Księżny zamarł w połowie jej ulubionego słowa "morał", ręce zatrzęsły się ze strachu. Alicja podniosła wzrok i ujrzała Królową, która stała przed nimi w groźnej pozie ciskając wzrokiem gromy. Mamy dziś piękną pogodę rzekła Księżna słabiutkim drżącym głosem.
1327 Gramy dalej rzekła Królowa do przerażonej Alicji, po czym udały się na plac krokietowy. Widząc ją z daleka, wszyscy rzucili się do swych flamingów i jeży. Tym razem przerwa ta uszła im płazem, chociaż usłyszeli od Królowej, że chwilę zwłoki w rozpoczęciu gry przypłaciliby życiem.
1328 Chodź, przedstawię ci go, a przy okazji usłyszysz jego historię. Oddalając się z Królową Alicja usłyszała, jak Król mówi półgłosem do całego towarzystwa: Jesteście ułaskawieni. "Bardzo mnie to cieszy" pomyślała Alicja, przygnębiona potworną liczbą egzekucji zarządzonych przez Królową.
1329 Po tych słowach Królowa oddaliła się, pozostawiając Alicję sam na sam ze Smokiem. Alicji niezbyt odpowiadał widok straszydła, niemniej jednak czuła się z nim bezpieczniej niż w towarzystwie Królowej. Czekała więc, co dalej nastąpi. Tymczasem Smok usiadł i zaczął przecierać sobie łapami oczy.
1330 Potem popatrzył na Królową, póki nie znikła mu z oczu. Zachichotał wtedy i rzekł na wpół do siebie, na wpół do Alicji: Świetny kawał, co? Jaki kawał? zapytała Alicja. No, ona i jej pomysły. Bo musisz wiedzieć, że to wszystko bujda. Nikt nie został tu jeszcze ścięty. Ale chodź prędzej.
1331 Jeszcze nigdy w życiu nie nasłuchałam się tylu rozkazów, co tutaj". Wkrótce ujrzeli Niby Żółwia siedzącego samotnie na małym występie skalnym w pozie pełnej żałości i bólu. Gdy podzeszli bliżej, do uszu Alicji doszły rozpaczliwe szlochy i narzekania. Trudno było nie współczuć tak wielkiej niedoli.
1332 Zbliżyli się więc do Niby Żółwia, który podniósł na nich w milczeniu swe wielkie oczy pełne łez. Ta oto panienka rzekł Smok chciałaby usłyszeć twoją historię. Opowiem jej rzekł Niby Żółw ponurym, jakby wydobywającym się z beczki głosem. Słuchajcie oboje i nie odzywajcie się, dopóki nie skończę.
1333 Twoje pytanie nie świadczy doprawdy o zbyt wielkim rozsądku. Wstydź się zadawać podobne głupie pytania dodał Smok, po czym obaj przez dłuższą chwilę wpatrywali się milcząco w Alicję, która najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Na koniec Smok zaskrzeczał: Jedź dalej, drogi przyjacielu.
1334 Dajmy pokój tej sprawie. Niby Żółw zgodził się podjąć swoje opowiadanie. Tak więc chodziliśmy do szkoły morskiej, choć wydaje ci się to nieprawdopodobieństwem. Wcale mi się nie wydaje przerwała Alicja. A właśnie że tak. Milcz! rzekł Smok, zanim jeszcze Alicja zdążyła cokolwiek odpowiedzieć.
1335 Chodziliśmy do szkoły codziennie i... Wielka mi rzecz przerwała znowu Alicja ja także chodziłam do szkoły codziennie. Czym tu się chwalić? A czy miałaś przedmioty nie obowiązujące? z pewnym niepokojem zapytał Niby Żółw. Oczywiście, że miałam: francuski i muzykę. A mycie? Rzecz prosta, że nie.
1336 A jakie mieliście przedmioty? zapytała Alicja. No, oczywiście przede wszystkim: zgrzytanie i zwisanie. ("Czytanie i pisanie" pomyślała Alicja). Ponadto cztery działania arytmetyczne: podawanie, obejmowanie, mrożenie i gdzielenie. Nigdy nie słyszałam o gdzieleniu odezwała się nieśmiało Alicja.
1337 Alicja wolała nie wdawać się w dłuższą rozmowę na ten temat i zwróciła się do Niby Żółwia: A czego jeszcze uczyliście się w szkole? No więc była zimnostyka, były chroboty zręczne rzekł Niby Żółw wyliczając przedmioty na płetwach oraz frasunki z uwzględnieniem falowania kolejnego.
1338 A czasem nawet dwa dodał Niby Żółw. A jak było u was z ćwiczeniami? O, świetnie, znakomicie. Zapewniam cię, że ćwiczeń nam nie brakło. Byliśmy ćwiczeni przy każdej okazji odparł dumnie Niby Żółw. I to jeszcze jak często dodał Smok. Ale dosyć o tym. Opowiedz jej lepiej o naszych zabawach.
1339 Usiłował coś powiedzieć i popatrzył żałośnie na Alicję, ale nie mógł wydobyć głosu, tak strasznie wstrząsały nim łkania. Zupełnie jak gdyby udławił się kością rzekł Smok potrząsając Niby Żółwiem i waląc go z całej siły w plecy. Na koniec Niby Żółw odzyskał głos i ciągnął dalej, zalewając się łzami.
1340 Istotnie, nie mieszkałam wtrąciła Alicja. I nigdy może nie byłaś przedstaniona Rakowi? Alicja chciała powiedzieć: "Raz go próbowałam...", ale powstrzymała się w samą porę i rzekła: Istotnie, nigdy. Wobec tego nie możesz mieć wyobrażenia, czym jest Karowy Kadryl. Ma pan słuszność odparła Alicja.
1341 Chodź no rzekł Niby Żółw do Smoka. Spróbujemy pokazać jej pierwszą figurę. Możemy tańczyć bez raków. Kto zaśpiewa? Oczywiście, że ty odparł Smok. Ja zapomniałem słów. Po chwili oba stwory tańczyły uroczyście wokół Alicji depcząc od jej od czasu do czasu po palcach i wybijając takt przenimi łapami.
1342 Na to ślimak: Tak się śpieszę, że wybaczycie, moje panie, Lecz zupełnie nie mam czasu na pląsanie w oceanie. Nie chcę, nie dbam, nie chcę, nie dbam, nie chcę tańczyć jak szalony, Nie chcę, nie dbam, nie chcę, nie dbam, nie dbam o dalekie strony. Odległość nie gra żadnej roli rak po namyśle rzekł.
1343 Często widywałam je podczas obiadu. (To mówiąc ugryzła się w język, ale Niby Żółw nie zrozumiał na szczęście, w jakich okolicznościach Alicja widywała ryby). Jeżeli spotykałaś się z rybami na przyjęciach rzekł to z pewnością wiesz, jak wyglądają. Oczywiście, że wiem odpowiedziała z namysłem Alicja.
1344 Padając wsadzają sobie dla bezpieczeństwa ogony do pysków, a później nie potrafią już ich wyjąć. Bardzo panu dziękuję za objaśnienie rzekła Alicja. Dotychczas nigdy jeszcze nie dowiedziałam się tak wielu rzeczy o rybach. Mogę opowiedzieć ci jeszcze więcej, jeśli chcesz rzekł usłużnie Smok.
1345 Czyje ruchy? zapytała Alicja, gubiąc wątek rozmowy. Śledzi, rzecz jasna. Weź pod uwagę, że ryby ćwiczą się bez przerwy w biegach przez płotki i w ćwiczeniach na linach. Istotnie, wcale o tym nie pomyślałam rzekła Alicja. Tak, tak wtrącił Niby Żółw wiele ryb dokazuje istnych cudów w tej dziedzinie.
1346 Mogę opowiedzieć wam o moich przygodach począwszy od dzisiejszego ranka odparła nieśmiało Alicja. Nie miałoby sensu wracać do dnia wczorajszego, ponieważ byłam wtedy zupełnie inną osobą. Wyjaśnij nam to wszystko rzekł Niby Żółw. Nie trzeba, prosimy najpierw o przygody przerwał niecierpliwie Smok.
1347 Wydaje mi się, że to zupełna bzdura. Alicja usiadła w przekonaniu, że już nigdy nie zdarzy jej się nic normalnego. Chciałbym, żebyś mi to wytłumaczyła rzekł Niby Żółw. Ona nie umie tego wytłumaczyć przerwał pośpiesznie Smok. Powiedz lepiej drugą zwrotkę. Idzie mi o tę grę nastawał Niby Żółw.
1348 Wyglądały one tak apetycznie, że Alicji ślinka napłynęła do ust. "Chciałabym pomyślała aby już było po sprawie i żeby poczęstowano nas tymi ciastkami". Na razie jednak wcale się na to nie zanosiło, zaczęła więc z nudów rozglądać się dokoła. Alicja była w sądzie po raz pierwszy w życiu.
1349 Nosił on na peruce koronę, w czym nie było mu z pewnością ani zbyt wygodnie, ani do twarzy (spójrzcie na obrazek). "A to jest ława przysięgłych pomyślała Alicja. Tych dwanaście stworzonek (musiała powiedzieć "stworzonek", bo były tam zarówno ptaki, jak i czworonogi) to zapewne sędziowie przysięgli".
1350 Musiałbym najpierw wstać, Wasza Królewska Mość, bo teraz klęczę. Powiedziałam, że możesz usiąść rzekł Król. Nie będę powtarzał jednej i tej samej rzeczy po sto razy. Tu wyraziła swoje uznanie druga Świnka Morska, co zostało w podobny sposób stłumione. "Tyle o świnkach morskich pomyślała Alicja.
1351 Teraz może proces potoczy się sprawniej". Chciałabym raczej skończyć mój podwieczorek rzekł Kapelusznik spoglądając z przestrachem na Królową, która czytała wciąż listę śpiewaków. Możesz odejść rzekł Król, po czym Kapelusznik wybiegł z sądu śpiesząc się tak bardzo, że zapomniał swoich pantofli.
1352 Ale Kapelusznik zniknął bez śladu, zanim woźny zdążył dobiec do drzwi. Wezwij następnego świadka rzekł Król. Następnym świadkiem była Kucharka Księżny. Niosła ona w ręku pudełko z pieprzem. Alicja poznała ją natychmiast po tym, że publiczność siedząca przy drzwiach zaczęła gwałtownie kichać.
1353 Jeśli trzeba, to trudno rzekł Król ze smętną miną. Następnie skrzyżował ręce na piersiach, zmarszczył czoło tak, że nie było mu niemal widać oczu, i spytał ponurym głosem: Z czego na ogół robi się ciastka? Przeważnie z pieprzu odparła Kucharka. Z syropu rozległ się senny głosik tuż za Kucharką.
1354 Zetnijcie łeb temu Susłowi! Wyrzućcie tego Susła za drzwi! Uszczypnijcie go! Precz z jego bokobrodami! Przez kilka minut panowało zamieszanie. Nim wyrzucono Susła za drzwi i przystąpiono do dalszego przesłuchiwania świadków, Kucharka znikła jak kamfora. Nic nie szkodzi rzekł Król z wyrazem ulgi.
1355 Tu Król odezwał się półgłosem do Królowej: Musisz sama wziąć następnego świadka w krzyżowy ogień pytań. Mnie już od tego rozbolała głowa. Alicja widziała, że Biały Królik szuka czegoś na liście. Ciekawiło ją, kto będzie następnym świadkiem. "Nie mają jeszcze dotychczas zbyt wielu zeznań" pomyślała.
1356 Ława wywróciła się i przysięgli spadli na głowy zebranego poniżej tłumu. Leżeli tam w dziwacznych pozycjach, przypominając Alicji rybki z akwarium, które niechcący wywróciła przed kilkoma dniami. Och, najmocniej przepraszam! zawołała Alicja nie na żarty przestraszona tym wypadkiem.
1357 Sprawa nie może toczyć się dalej, dopóki wszyscy sędziowie nie znajdą się z powrotem na swoich miejscach rzekł z wielką powagą Król. Wszyscy powtórzył z naciskiem, patrząc surowo na Alicję. Alicja spojrzała na ławę przysięgłych i postrzegła, że w pośpiechu posadziła jaszczurkę Bisia głową na dół.
1358 Zupełnie. To jest niesłychanie ważna okoliczność rzekł Król, zwracając się do przysięgłych. Mieli oni właśnie zanotować w zeszycikach tę opinię Króla, kiedy nagle odezwał się Biały Królik mrugając porozumiewawczo: Jego Królewska Mość chciał powiedzieć, że to niesłychanie nieważna okoliczność.
1359 Oczywiście, chciałem powiedzieć, że nieważna rzekł pośpiesznie Król, po czym zaczął powtarzać półgłosem: Ważna nieważna, ważna nieważna jakby zastanawiając się, które słowo ma ładniejsze brzmienie. Alicja zauważyła, że niektórzy przysięgli zanotowali: "ważna", inni zaś "nieważna".
1360 Pomyślała jednak, że nie gra to i tak najmniejszej roli. Król, który od pewnego czasu zapisywał coś pilnie w notesie, zawołał nagle: Spokój! po czym przeczytał zanotowane zdanie: Prawo numer czterdzieści dwa. Wszystkie osoby liczące ponad milę wzrostu winny opuścić natychmiast salę sądową.
1361 W każdym razie nie ruszę się stąd ani na krok. Poza tym to nie jest prawdziwe prawo, bo zostało przez Waszą Królewską Mość dopiero w tej chwili wymyślone. To jest najstarsze prawo w moim notesie odrzekł Król. W takim razie powinno mieć numer jeden, a nie czterdzieści dwa stwierdziła Alicja.
1362 Król zbladł i zamknął szybko notes, po czym rzekł do przysięgłych cichym, drżącym głosem: Wydajcie wyrok. Trzeba mieć więcej dowodów! zawołał Biały Królik zrywając się pośpiesznie z miejsca. Poza tym znaleziono dokument. A cóż on zawiera? zapytała Królowa. Jeszcze go nie otworzyłem odparł Królik.
1363 Byłoby to bardzo dziwne, gdyby oskarżony pisał list do nikogo. A do kogo jest adresowany? zapytał jeden z przysięgłych. Nie ma adresu odparł Królik. W ogóle na kopercie nic nie jest napisane. To mówiąc Królik rozłożył list na stole i dodał: To wcale nie jest list, tylko jakieś wiersze.
1364 Czy pisane są charakterystycznym pismem oskarżonego? zapytał inny przysięgły. Nie odpowiedział Królik. I to jest właśnie najbardziej zagadkowe. (Miny sędziów wyrażały wielkie zakłopotanie). Musiał zapewne podrobić czyjś charakter pisma rzekł Król. (Miny sędziów rozjaśniły się na nowo).
1365 Wasza Królewska Mość! zawołał oskarżony Walet Kier. Ja nie napisałem tego listu i nikt mi nie udowodni, że go napisałem. A poza tym nie ma na nim wcale podpisu. Tym gorzej dla ciebie rzekł Król. Musiałeś knuć coś niecnego, w przeciwnym bowiem razie podpisałbyś się jak każdy uczciwy człowiek.
1366 Jeżeli istotnie nie byłoby w tym dokumecie sensu przemówił Król po chwili milczenia zaoszczędziłoby to nam wielu kłopotów, gdyż nie potrzebowaliśmy głowić się nad jego znaczeniem. Ja jednak nie jestem wcale przekonany rzekł rozkładając list na kolanie i wpatrując się weń jednym okiem.
1367 Na przykład: "... niestety pływam źle". Ty nie umiesz pływać, prawda? dodał zwracając się do Waleta. Walet smutnie zaprzeczył ruchem głowy i zapytał: Czy wyglądam na pływaka? (Trzeba mu przyznać, że na pływaka rzeczywiście nie wyglądał, będąc najzwyczajniejszą w świecie kartą do gry).
1368 To była gra słów! zawołał gniewnie Król i wszyscy wybuchnęli śmiechem. No, ale czas już, abyście naradzili się nad wyrokiem dodał chyba po raz dwudziesty tego dnia. Nie, nie przerwała Królowa. Najpierw niech wydadzą wyrok, a potem niech się zastanawiają. Bzdura! rzekła na głos Alicja.
1369 Ściąć ją! wrzeszczała Królowa w istnym ataku furii. Ale nikt nie ruszył się z miejsca. Czy myślicie, że się was kto boi? zapytała Alicja, która osiągnęła tymczasem swój normalny wzrost. Jesteście zwykłą talią kart, niczym więcej. Na te słowa cała talia kart uniosła się w górę i opadła na Alicję.
1370 Nasza bohaterka wydała okrzyk gniewu i usiłowała strząsnąć z siebie karty. W tej samej chwili spostrzegła, ze leży na ławce, z głową na kolanach siostry, która łagodnie ogarnia jej z twarzy opadłe z drzew zwiędłe liście. Wstawaj kochanie rzekła siostra. Nigdy nie sypiasz tak długo.
1371 Och, miałam taki przedziwny sen! zawołała Alicja i opowiedziała siostrze wszystkie nadzwyczajne przygody, o których dowiedzieliście się z tej książki. Kiedy skończyła, siostra ucałowała ją i rzekła: "To naprawdę był przedziwny sen, kochanie. Ale teraz pobiegnij na podwieczorek, bo robi się późno".
1372 Słyszała głosik Alicji i widziała ów tak dobrze jej znany ruch głowy, jakim odrzucała niesforne włosy, które zawsze musiały opadać jej na czoło. Po chwili wszystko dokoła zaludniło się dziwacznymi stworzonkami ze snu Alicji. Opodal przemknął po trawie, jak zwykle w wielkim pośpiechu Biały Królik.
1373 Czekałem na tę wspaniałą chwilę, w której z udręczonej mojej głowy wyskoczy "dorastająca panienka", jak Pallas Atene z dostojnej, kędzierzawej i brodatej głowy Zeusa. Zamiast "dorastającej panienki" wtoczyła się do mojej komnaty niewiasta służebna, nosząca przedziwnie wonne imię Narcyza.
1374 Na jej widok uleciały myśli, krążące nad moją biedną głową jak złote pszczoły, a cisza skuliła się w kącie jak przerażony pies. Nigdy imię, złożone z pięciu śnieżystych płatków i złotego oka, nie zostało nadane z większą lekkomyślnością. Kobieta ta powinna była nosić imię wulkanu, a nie kwiatka.
1375 Należy wiedzieć o tym, że jej wroga i zuchwała postawa wobec świata i wszystkiego, co żywe, pochodziła z bolesnej udręki i ciężkiego zawodu. Od owego dnia gniewu i klęski, w którym wierna przyjaciółka "odbiła" jej narzeczonego, dusza rzewnej i tkliwej Narcyzy obrosła kolcami jako jeż.
1376 Mąż niecierpliwy i nie znający zawiłych zagadek życia byłby chwycił strzelbę i dwoma strzałami zakatrupił lubą Narcyzę, tym by się to jednakże skończyło, że ledwie kule odbiłyby się od niej jak od hipopotama, ona zaś zabiłaby niedoświadczonego człowieka jednym potężnym spojrzeniem.
1377 Zdawało mi się, że ujrzałem anioła, dającego mi rozpaczliwe znaki, abym cierpiał, bo jeśli wdam się w bój z Narcyzą, sam przed wyznaczonym mi czasem znajdę się pośród aniołów. Zazgrzytałem przeto łagodnie zębami, lecz roztropnie uciszyłem serce, które chciało zawyć rozsrożonym głosem tygrysa.
1378 Jakże można?! Dowiemy się, czego chce... Powiedziałem z szatańską chytrością, że "dowiemy się", niebezpiecznie bowiem byłoby użycie liczby pojedynczej. Straszliwa ryba połknęła przynętę z wrodzonej ciekawości, którą i tak zresztą zaspokoi w sposób należyty, gdyż będzie podsłuchiwała z czujną wprawą.
1379 Można było za Słowackim i Odyńcem zakrzyknąć w zdumieniu: "Czy to pies, czy to bies!" – był to przedziwny stwór przyrody, której coś musiało uderzyć na rozum w chwili stwarzania tej kreatury. Miał on cztery krótkie krzywe łapy i haniebnie kosmaty ogon, z czego można było sądzić, że to jednak pies.
1380 Na gołych nogach, tak opalonych, jak gdyby były posmarowane czekoladą, widniały liczne ślady zadrapań i stłuczeń. Przebiegła mi przez zdumioną głowę myśl, że ta pannica chodzi po ziemi jedynie w niedzielę i wielkie święta, w dnie zaś powszednie łazi po drzewach albo przedziera się przez ciernie.
1381 Pannica raczej brzydka, a uśmiech naprawdę prześliczny i jakiś taki miękki, tkliwy i czuły, jakim się poranne wiosenne uśmiecha słońce. Niemądre moje serce już się chciało uśmiechnąć do tego uśmiechu, lecz w sam czas powstrzymałem je groźnym napomnieniem. Ja nie dam się oszukać tak łatwo.
1382 Trochę mnie ten pies wyprowadził z równowagi, ale już przeszło... Otóż to! Nie mogła uśmiechem, pokonała mnie groźbą łez, a ludzkości wiadomo przecie, co w tym zakresie potrafi szesnastoletnia dama, która ma zadarty nos (i psa). Tego jeszcze tylko potrzeba, aby ten kundel pomógł jej w koncercie.
1383 Jest to śledź zwinięty w kłębek, nadziany cebulą i przekłuty patyczkiem, aby się nie rozwinął. Ogoniasty, gdy śpi, bardzo jest podobny do rolmopsa. Niech pan spojrzy! Ogoniasty zwinął się w kłębek i zapadł w sen, czasem tylko usłyszawszy swoje fałszywe imię łypnął świńskim okiem.
1384 Malarz ten od dawna już malował świty i zachody na niebie, bo od dnia jego śmierci niebo było świetniej niż zazwyczaj kolorowe i grało kolorami. Obraz nie był podpisany, panienka zaś wymówiła nazwisko malarza głosem, w którym drżało wzruszenie i tkliwość. Zdumiało mnie to cokolwiek.
1385 Niech się pan nie gniewa – dodała głośniej – ja właściwie nie do pana to mówię. Malarz i literat to jedna rodzina, więc sobie robią podarunki, chociaż żaden malarz jeszcze w życiu swoim nie przeczytał książki, którą dostał od literata. Czasem nią tylko pali w piecu albo rzuci za psem.
1386 Ja mam gębę, że nie daj Panie Boże! Ale panu przecie też nic nie brakuje sądząc po tym, co pan wypisuje. Czy mnie słuch nie myli? Ponura Narcyza niezbyt się pomyliła oznajmiając przyjście "pannicy". Zuchwałość "zadartego nosa" zaczynała przekraczać wszelkie granice przyzwoitości.
1387 Jeden wykrzyknik wyrósł jak cyprys równocześnie nade mną i nad kundlem, ale już mi było wszystko jedno. Poczęła mnie ogarniać miła i ciepła radość, że panienka u mnie nie wyzionie ducha z boleści i nie zostawi mi w spadku kundla, który by mnie ścigał przez całe życie jak szczekająca klątwa.
1388 Otóż cała młoda Polska dowie się jutro, że pan odmówił opieki i pomocy jednej z tych, wobec których od tylu lat udaje pan miłość. My panu wierzymy, my w pana wierzymy, my pana kochamy, a kiedy się zdarzyło, że jedna z nas przyszła do pana, aby się wypłakać, pan ją wygnał na mróz.
1389 Mrozu nie ma, bo jest lato, ale tak mi się powiedziało. Najpierw jakiś potwór chciał mnie zakatrupić w przedpokoju, a teraz pan szuka, czym ciężkim mógłby we mnie rzucać. I to wszystko za to, że ja do pana jak do rodzonego ojca... Jutro wszyscy się dowiedzą, jaki pan jest naprawdę.
1390 Ale teraz będziemy wiedziały... Rolly, choć, bo pan Makuszyński jeszcze nas zamorduje. Ona spojrzała na mnie z wyrzutem, kundel spojrzał na mnie z pogardą i machnął na mnie ogonem. Czułem, że świat się ze mną zakręcił najpierw w prawo, a gdy się zmęczył, zaczął kręcić się w lewo.
1391 Przed oczami udręczonej mojej duszy zaczęła defilować armia stu tysięcy panienek. Jedne patrzyły na mnie ze zgrozą, inne ciężko wzdychały westchnieniem zawodu, a kilka tysięcy krzyczało piskliwymi głosy: "Zdrada, zdrada!" – Uczyniło mi się gorąco. Zimny pot spływał po moim czole.
1392 Przyszedł nazajutrz i znowu opowiadał. Potwór opowiadał tak długo, że Narcyza usnęła raz pod drzwiami, znudzona podsłuchiwaniem. Ja słuchałem, albowiem miałem pannę Ewę zasłonić własną piersią, gdyby jej szanowany rodzic chciał jej urządzić gęsim za wszystkie zbrodnie i awantury.
1393 Skazywali sami sobie na męczarnie, na kalectwa i na śmierć; lecz jak miejsce poległego żołnierza natychmiast zajmuje żołnierz inny, tak na stanowisku, na którym padł wielki uczony, zjawia się w tejże samej chwili ktoś nowy, młodszy, równie odważny. Tak jak nieodmiennie od wieków.
1394 Dzieło musi być spełnione, choćby śmierć zabijała legiony uczonych. Tyszowski badał najstraszliwsze drobnoustroje ani przez chwilę nie myśląc o tym, że sto razy dziennie dotyka śmierć zamkniętej w szkiełku. Jasne jego oczy patrzyły z usilnym natężeniem w mikroskop, czujne, mądre i bystre.
1395 Było w nim coś z dziecka, gdy wychodził z pracowni. Nikt by nie przypuścił patrząc na tego radosnego człowieka śmiejącego się do słońca, że przed chwilą zgłębiał najbardziej posępne, najgłębiej ukryte tajemnice życia i śmierci. Uczciwie swoje serce dzielił uczciwie pomiędzy naukę i córkę.
1396 Pani Halicka miała wielkie serce, lecz nieco mniejszy rozsądek, który sztukowała nieprzebraną poczciwością, co miało ten nieoczekiwany skutek, że nie ona wiodła przez życie brzdąca, zwanego Ewą, lecz brzdąc, zwany Ewą, wiódł przez zasadzki żywota pulchną i wieczyście jakby zatrwożoną panią Halicką.
1397 Ze strachem patrzyła, jak Ewa rzucała się na szyję ojcu, powracającemu z pracowni pełnej "morowego powietrza". Kochała dziewczynę wszystką mocą opasłej duszy i dlatego jedynie nie uciekła dotąd z tego domu śmierci, w którym wedle jej głębokiego przekonania tak latały bakcyle, jak w innym domu mole.
1398 Zaprawdę, obrany z rozumu byłby srogi bakcyl, gdyby się podczas palenia tych wonności zbliżył na odległość kilometra. Żaden się przeto na to nie ważył, największy nawet lekkoduch, za to jednak dobra pani Halicka kładła się do łoża na trzy dni z głową owiniętą mokrym ręcznikiem i jęczała cichutko.
1399 Pamiętano jednak o jej imieniu, gdy się zaczerwieniło w kalendarzu, Ewcia bowiem na ten dzień, zapewne i w niebie obchodzony uroczyście, ze śpiewami i tańcami, dziergała jakąś koroneczkę, a pan Tyszowski przynosił z cukierni tort z marcepanowymi kwiatkami na górze i z zakalcem w środku.
1400 Nawet jednakże i w tym dniu promienistym, w dniu powszechnej wymiany serc, zacna ciocia nie pozwoliła na to, by ją uściskał "ojciec zadżumionych", i uciekała z krzykiem, zauważywszy jego zuchwały gest otwierania ramion. Z przyzwoitej odległości umiała ciocia zdobyć się na odwagę.
1401 Pan Tyszowski uciekał rano z domu do swej cholery, Ewcia biegła do szkoły, a ciocia trwała w tragicznym bezruchu. Po dłuższej chwili wydawała z siebie rozdzierający jęk, co ją powracało do życia i zagrzewało do walki. Czekała powrotu Tyszowskiego i wszystko jej było jedno, kiedy powrócił.
1402 Wiedział, że sto nawet serc, chociażby tak miękkich i tak czułych jak zacne serce cioci, nie zastąpi dziecku jednego uścisku i jednego uśmiechu matki, więc serce własne otworzył szeroko. Był nie tylko ojcem dziewczynki, lecz jej starszym bratem, przyjacielem, rówieśnikiem i kolegą.
1403 Ewcia składała się z duszy, z ciała, z prochu, siarki, dynamitu i jeszcze siedmiu innych ingrediencji wybuchowych, każdej chwili grożących spokojnemu światu zagładą. Ciocia przypisywała tę wybuchowość temperamentu zadartemu nosowi, czego jednak sposobem naukowym dowieść się nie dało.
1404 W szkole budziła podziw łakomstwem nauki i jasnością myślenia. Więcej jednak niż zalety umysłu budziło zachwytu jej serce. Zdawało się, że posiada ono jedynie "południową stronę" tak nagrzaną uśmiechem jak słońcem. Cudzy ból był jej bólem. Cudze nieszczęście było jej osobistym nieszczęściem.
1405 Kochało się w niej na zabój osiemnastu uczniaków, co powodowało groźne pomruki, potężne obietnice połamania kości rywalom, rozmowy pełne błyskawic i gromów i takie spojrzenia, po których pojawiają się sińce na obliczu wroga. Primadonna jednakże mało zwracała uwagi na wzdychania i madrygały.
1406 Tych dwoje umiało z sobą gadać i słowami i, jeśli było trzeba, na migi jak sztubacy, jeśli było do przewidzenia, że ciocię coś oburzy. Pan Tyszowski przychodził z rozwianymi nieporządnie włosami, z krawatem wykrzywionym ze środy na piątek i z uśmiechem tak szerokim jak brama miasta Gazy.
1407 Wprawdzie już od progu rozpoczynał obłędny dialog, lecz czynił to bez zwyczajnej werwy i na próżno starał się sklecić dwuwiersz, aby nim pognębić wyrodną córkę. Przy stole siedział zamyślony i zdarzało mu się, że wsypał sól do herbaty. "Coś gryzie Hieronima!" – pomyślała Ewcia z niepokojem.
1408 Takiego niedorajdy w pieniężnych sprawach, jak pan, nie ma drugiego na bożym świecie. Pieniądze to nie cholera, do tego trzeba mieć głowę. Chociaż, co ja mówię! Czasem pieniądze gorsze są od cholery...Ale co dalej? Co pan postanowił zrobić z Ewcią? Tyszowski rozłożył bezradnie ręce.
1409 Ewcia musi pozostać w Warszawie, musi chodzić do szkoły, a dom trzeba zwinąć. Na całe gospodarstwo by nie starczyło... Najchętniej ucałowałbym ręce cioci i prosił, aby została z Ewcią, ale wiem, że to niemal niemożliwe. Ciocia zamartwiłaby się z czasem na śmierć, a złote obrączki.
1410 Chińskiej cholery się pan nie boi, a boi się pan własnego dziecka? To rzekłszy uciekła w mrok, albowiem pan Tyszowski taki uczynił ruch, jak gdyby chciał ucałować jej rękę odartą ze złotej ozdoby po dwóch sprawiedliwych mężach. Nazajutrz zaś pomieszały się w równych dawkach łzy Ewci ze łzami cioci.
1411 Rzucały się sobie w objęcia, gęsto pochlipując, po czym odpoczywały przez chwilę i tym rzewniej rozpoczynały na nowo, jedna bardziej cienko, druga nieco grubiej, tworząc wybornie zharmonizowaną smętną arię. Ewcia łkała jak skrzypce, ciocia płakała jak wiolonczela, która – maluczko mogłaby być basem.
1412 Paskudny kundel widząc splecione boleśnie ramiona i głowę ukochanej pani na miękkim posłaniu piersi cioci, słysząc rzewną muzykę i smutne narzekania najpierw szczeknął krótko, jakby strojąc ton, po czym zawył wzruszająco, przeciągle i tak smutno, jak gdyby mu miało pęknąć złodziejskie serce.
1413 Taka już jest psia dola, że dobre chęci nigdy nie zostaną należycie zrozumiane, ciocia bowiem posadziwszy łagodnie Ewcię na fotelu rzuciła w śpiewającego żałobnie psa najpierw gniewne spojrzenie, a potem książkę z wierszami, której nikt nie przeczytał, ale którą zawsze ciskano w Rolmopsa.
1414 Dowiedz się przeto, że skoro chcesz być grzecznym po chińsku, zmieszaj zawsze się z błotem, a pod niebiosy wysławiaj tego, z którym rozmawiasz. Gdybyś mówił o swej szlachetnej i nieporównywalnej córce Ewie, będziesz musiał, choćby ci serce pękało z boleści, nazwać ją "głupim prosięciem".
1415 Zamilknij przeto serce moje! Zdławiwszy boleść moją powiedzieć to jedynie, że Ewcia Tyszowska wraz z kundlem Rolmopsem została przeniesiona do państwa Szymbartów, mieszkających w tym samym domu w którym mieszkał Tyszowski, tylko że nie na wysokim parterze, przy bardzo cichej bocznej uliczce.
1416 Zdarzyło się jednak ku cichej jej radości, że pani Szymbartowa zdawała się mówić: "tobie przed sobą dank w poezji dawan!" – Działo się to wtedy mianowicie, gdy pani Szymbartowa miała nagłe zmartwienie z mężem i nie umiała sobie dać rady na własną rękę z jego bujną i nieokiełznaną indywidualnością.
1417 Pan Wacław Szymbart nie był – prawdę powiedziawszy – naturą nazbyt złożoną i trudną do przeniknięcia, było w nim jednak coś, co nawet roztropną i mądrą jak siedmiu szatanów jego prawowitą małżonkę doprowadziło do głuchej rozpaczy. Wykoncypował on sobie ponurą metodę reakcji na małżeńskie przeżycia.
1418 Nagła, niespodziana, huczna, burzliwa utarczka powinna być "kwadransem dla zdrowia" w uczciwym małżeństwie, z tym oczywiście warunkiem, żeby mąż zawsze schodził z placu boju pognębiony, a żona ostatnie dzierżyła słowa, tryumfalne i zwycięskie. Musiał jednak walczyć, bo tak czynić powinien mężczyzna.
1419 Tymczasem dziwaczny ten człowiek, pan Szymbart, usłyszawszy pierwszy pomruk burzy, pierwszy – jeszcze cichy – głos lwicy, zamiast się nasrożyć i stanąć przeciwko piorunom twarzą w twarz – uśmiechał się głupkowato i słowa nie wypowiedziawszy patrzył tępo w tępa ścianę albo w szafę, albo w okno.
1420 Ta niepojęta metoda napełniała ją żalem i goryczą. Dlatego szukała rady u cioci, co czynić należy, albo tchnąć w niego wściekłość i krzykliwe szaleństwo. Do powierzenia Ewci opiece pani Szymbartowej skłoniło ciocię wiele powodów, a ten był najważniejszy, że pani Szymbartowa miała córkę w wieku Ewci.
1421 Ukryta w najciemniejszym kącie, przesiadywała godzinami rojąc o tym czego nie było nigdy i nie będzie na tym smutnym świecie. Dziewczynie tej wciąż się coś śniło w biały dzień. Wciąż jej się coś malowało na ścianie, coś w jej urojeniu łaziło po pułapce, spało w cieniu, drżało w smudze światła.
1422 Matka chroniła ją przed przeciągiem i najlżejszym zefirkiem, kazała jej natomiast wdziewać na noc mokre pończochy co wpływać miało znakomicie na szybkie krążenie krwi. Pani Szymbartowa kochała córkę tą okrutną miłością, która wymyśliła najdziwniejsze tortury, mające uszczęśliwić ofiarę.
1423 Wiadomo jest z dziejów ludzkości, że człowiek, który z nagła zaniemówił, używa gwałtownej wymowy rąk. Pani Szymbartowa wiedząc, że w kredensie leżą trzy kotlety, zatrwożona o los dwóch, co dotąd ocalały, chwyciła w szaleństwie trwogi ciężki przycisk i cisnęła nim z furią w stronę łajdackiego psa.
1424 Niepomierna kruchość szkła nie zdzierżyła potężnego naporu żelaza, szkło przysnęło jak tęczowe marzenie, złote rybki, zdumione ponad wszystkie pojęcie, znalazły się na dywanie, a kundel, który jadł już śledzia, lecz nigdy wytwornych rybek, rzucił się na nie z nieprzyzwoitą łapczywością.
1425 Gadano to i owo, dość tkliwie wspominając dolę pana Szymbarta i pojonej tranem panny Zosi. Dość często słychać było przez mury lub przez otwarte okno gwałtowne pokrzykiwania pani Szymbartowej, grożącej niewieście służebnej wszystkim mękami piekła i nie dającej jej nawet odrobiny nadziei na czyściec.
1426 Pani Szymbartowa to nie ciocia, którą mogłeś ocyganić. Błagam cię, bądź przyzwoity i zachowuj się nie jak świnia, lecz jak uczciwy pies. Wcale nie pragnę, aby z twojego powodu wybuchały awantury. Rozumiesz? Kundel nie spuszczał z niej oczu i słuchał z ludzką niemal roztropnością.
1427 Zrobił skruszoną minę potakującego złoczyńcy i polizał rękę Ewci, która poświadczyła później uczciwie, że odtąd przez cały czas pobytu u państwa Szymbartów nie zdarzyło się nic zdrożnego, co by można było zapisać na jego rachunek. Żył na dobrej stopie z całym domem, unikał jedynie pani Szymbartowej.
1428 Spotkawszy ją na swej drodze znikał jak duch i potrafił przeleżeć przez dwie godziny pod kanapą, wyczekując sposobnej chwili do zniknięcia. Jeśli kradł, czynił to z niebywałą przezornością i nie można mu było niczego udowodnić. Był, ale jakby go nie było. Nigdy nie zaszczekał w domu.
1429 Wychodził z Ewcią z domu, odprowadzał ją do szkoły i znalazł się zawsze przed szkołą, oczekując jej wyjścia. Ewcia karmiła go, sama nie dojadając, zresztą pies ten był przedziwnym oryginałem, który prócz rzeczy ze szkła, drzewa, żelaza i stali zjadał wszystko, zbytnio nie przebierając.
1430 Ewci okazywała całkowitą obojętność, chociaż dziewczyna czyniła nieraz jeszcze próby pozyskania jej życzliwości. Stanęło wreszcie na tym, że wzajemna wymiana słów ograniczała się do uprzejmych powitań i pożegnań Ewci, połączonych z uprzejmym ukłonem, i do mrukliwych odpowiedzi pani Szymbartowej.
1431 Pani Szymbartowa jednakże nie chciała nawet słyszeć o tym. Trwoga jej o dziecko była tak wielka, że nie posyłała go do szkoły, obawiając się, że z wielką pewnością przyniesie stamtąd "zarazę". Zosia uczyła się w domu. Uczyła się z wielkim trudem, niechętnie i z wyraźnym smutkiem.
1432 Po chwili zaczynała mówić głosem równym i jednostajnie ściszonym, jak gdyby go chciała oszczędzać, bo go musi starczyć na długie jeszcze godziny tego dnia. Nauczała roztropnie i mądrze. Przy małym stoliku siedziały obok siebie dwie smutne, udręczone, ciche istoty, przyjazne i tkliwe.
1433 Pomogła biednej dziewczynie z całej duszy. Zosię jednak wszystko męczyło. Tak była bledziutka, że już bardziej zblednąć nie mogła, lecz zaczynały jej drżeć ręce i grube krople potu ukazywały się na jej czole. Ewcia ścierała go miękkim dotykiem chusteczki i czym prędzej zamykała książkę.
1434 Ewcia kopnęła ją lekko pod stołem, dając jej znak, aby czuwała i aby "zgasiła oczy". Pani Szymbartowa uspokojona przecięła zimny siekany kotlet z obiadu, w którym były trzy czwarte rozmoczonej bułki i jedna czwarta mięsa, jedną połowę położyła przed Ewcią, a drugą przed małżonkiem.
1435 Miała wyraz taki, jak gdyby się jej coś pomieszało w rozumie, albowiem dnia onego przestały działać wszystkie prawa fizyki: oto trzyma w ręku garnek pełen mleka, a garnek jest przedziwnie lekki. Dlaczego jest taki lekki? Przecie kożuch jest nienaruszony, przeto powinno pod nim być mleko.
1436 Chwycił go gwałtownym ruchem za ucho, jak to czasem czyni majster szewski z uchem terminatora, i przechylił naczynie nad szklanką. W tej chwili król Salomon, siedzący na chmurze i przyglądający się tej scenie, zawołał zapewne: "Z próżnego i ja nawet nalać nie mogłem, kochany panie Szymbart!".
1437 Bardzo żałośnie był zawiedziony, gdy mu Ewcia odmówiła pomocy w zbrodni, lecz nie umniejszało to jego podziwu jej wynalazczości. Sprawa z "kroplą mleka" stała się początkiem okresu przedziwnie burzliwego. Pani Szymbartowa byłaby odżałowała wszystkiego, tego jednak nie mogła przeboleć, że ją okpiono.
1438 Poczęła wychodzić z domu głośno, a po krótkiej chwili powracała cicho i wpadała do pokoiku Zosi. Po takiej jednej zasadzce zdarzyła się awantura druga, zgoła piekielna. Nie chciała wierzyć własnym oczom otworzywszy cicho drzwi: Ewcia stała na łóżku i trzymała nogi Zosi, stojącej na głowie.
1439 Nie należy, oczywiście, dopuszczać się w tym kierunku przesady, albowiem krew dobroczynna może się zmienić w tak zwaną "nagłą krew", zalewa nieszczęśliwca z kretesem i na amen. Jedynie lotnicy umiejąc latać przez dłuższy czas głową na dół, nie należy jednak zalecać tego panienkom.
1440 W następstwie tych okropności zostały zakazane wszystkie stosunki towarzyskie obydwóch panienek i Ewcia została skazana jako wybitnie "trędowata" na samotność gorzką i smutną. Ponieważ Rolmops, choć tak wybitnie mądry, był dość tępy w rozmowie, Ewcia snuła swoje samotne godziny jak pajęczynę.
1441 Za żadne jednak skarby świata nie byłaby się przyznała w listach do pani Halickiej, że ją cokolwiek trapi. Uspokaja w nim ciotkę, że czuje się jak w raju i że jeśli brak jej jedynie ptasiego mleka, to tylko dlatego, że wróble są zbyt ruchliwe i trudno wróbla wydoić jak spokojną kozę.
1442 Trzeba było jednakże poskarżyć się komuś na smutną samotność. W tym dobrym celu wymyśliły panienki tak zwane "pamiętniki", w których zapisują wieczorem wszystkie uśmiechy i łzy, wszystkie radości i smutki, nadzieje i tęsknoty. Pamiętnik jest tajemną księgą zamkniętą na siedem pieczęci.
1443 Deszcz ten nie padał jednak nigdy z nieba, lecz zawsze spływał z oczów. Książeczka ta była najserdeczniejszym, największym skarbem dziewczyny. Ukryty był głęboko i przemyślnie dobywany z zachowaniem niezmiernych ostrożności, odczytywany ze wzruszeniem, pisany z wypiekami na twarzy.
1444 Dnia jednego, na samym początku wakacji, kiedy już wszystko w domu ucichło, Ewcia otworzyła okno, aby spojrzeć na majowe niebo. Potem przekonawszy się, że drzwi zamknięte, poczęła grzebać na dnie szafy, aby spod rupieci wydobyć swój skarb. Serce zaczęło w niej łopotać. Ręce drżały.
1445 Jedynie Szekspir mógł opisać tę burzę, która się rozpętało owej nocy. My możemy jedynie oznajmić niezdarnie, że pan Szymbart cucił panią Szymbartową, lejąc na nią kubły zimnej wody. Czynił to bez zbytniego pośpiechu, ze wzniosłym spokojem, i nie da się tego ukryć, że nie żałował wody.
1446 Poranek był zresztą prześliczny i rzeźwy, na ulicach jeszcze był pusto, droga niedaleka, a tęcze ukryte w pudełku były lekkie. Ponieważ każdemu malarzowi jest zazwyczaj lekko i na duszy, przeto pan Jerzy kroczył raźno uśmiechając się do słońca, które – jako malarz – haniebnie okradał z blasków.
1447 Malarz wszedł w cichą boczną uliczkę, na której – nie licząc siedemnastu wróbli – nie było widać żywego ducha. Uliczka była tak senna i cicha, że wesoły pan Jerzy przestał pogwizdywać. Gdyby był tego nie uczynił z troski o spokój śpiących Polaków, byłby musiał to uczynić z innego dziwnego powodu.
1448 Ukazała się w nim głowa dziewczęca, nakryta uczniowską czapeczką. Malarz zdołał dojrzeć bystrym wzrokiem, że rozczulającą ozdobą tej głowy był zadarty nosek. Znane są wypadki w dziejach ludzkości, że czasem ktoś o godzinie szóstej rano otwiera okno, dlatego też w nikim nie budzi to już zdumienia.
1449 Ponieważ jednak ludzie miewają nieoczekiwane pomysły, byłby malarz po krótkiej chwili machnął ręką i poszedłby swoją drogą, gdyby osoba w uczniowskiej czapce nie poczęła wyprawiać zdumiewających awantur. Przez okno spuściła na chodnik najpierw zawiniątko, a potem – o dziwo! – śmiesznego psa.
1450 Z niewielkim trudem, przy odrobinie mizernego czarodziejstwa można było każde jej słowo zmienić w niewielki kamień. Równocześnie kundel pilnie przysłuchując się rozmowie dał warczeniem znak, że czuwa i że rozdarcie spodni zuchwałego zawalidrogi nie będzie dla niego zbytnim wysiłkiem.
1451 Ewcia nie słuchała tej świetnej i fałszywej przemowy, lecz bystrze badała sytuację. Nagle, zbadawszy wszystkie możliwości, gwizdnęła na kundla i uczyniła skok antylopy na brzeg chodnika, po czym zaczęła biec niezrównanym krokiem długodystansowca podczas "biegu narodowego na przełaj".
1452 Widzę, że moje rady są roztropne... Ewcia szła szybko, nie odpowiadając. Zajęta była rozmyślaniem, w jaki sposób pozbyć się tego jegomościa. Jegomość nie był wprawdzie opryszkiem i sądząc po wesołej gębie, był może nawet człowiekiem przyjemnym, lecz gmatwał wszystkie jej plany głębokie i śmiałe.
1453 Lepszy malarz niż nikt. Zawidzki postanowił przeto, że z pozwoleniem dziewczyny lub wbrew jej woli nie opuści jej przynajmniej do czasu, w którym będzie pewny, że nic jej nie grozi. Niemal się rozkrzewił swoją rolą. Spojrzał na dziewczynę ukradkiem i spotkał jej również ukradkowe spojrzenie.
1454 Mam naprawdę kuzynkę Irkę, podlotka, który łazi po drzewach sprawniej niż małpa. Kiedy zobaczyłem panią gimnastykującą się na podstawie okna, wtedy ni się to przypomniało. Aha! Irka ma też taki nosek, że mogłaby bez charakteryzacji grać naczelnika Kościuszkę w amatorski teatrze..
1455 Każdy malarz ma jednakże takie śmieszne serce, że nie może patrzeć obojętnie na cudze zmartwienie, a pani ma jakieś wielkie zmartwienie. Byłbym ostatnim łapserdakiem, gdybym pozwolił, aby się pani czymś gryzła. Widać to los tak chciał, skoro mnie o godzinie szóstej rano zawiódł przed pani okno.
1456 Czy pani widzi, jaki ja jestem wykształcony? Ewcia zaśmiała się głośno. Po godzinie awantury okazało się, że straszliwy prześladowca jest wybornym towarzyszem i najmilszym zawalidrogą. Schwytał ją za kołnierz i wydobył z dna rozpaczy na jasność słoneczną. Oczy mu się śmieją i nieustannie gada.
1457 Posiada jakieś nakrycie głowy, lecz to coś w rodzaju czapeczki wystaje mu z kieszeni, a poranny rzeźwy wiatr rozwiewa mu włosy mocno wybujałe. Zasadniczo posiadają one kolor jasny, lecz nad prawą skronią grają wielu barwami, których poważna przyroda nie używa do barwienia głów ludzkich.
1458 Nie ulega przeto wątpliwości, że pan malarz w pośpiechu pracy ociera pędzle o własne uwłosienie. Stąd zapewne pochodzi i tęczowa barwa jego myśli, wirujących jak kolorowe szkiełka w kalejdoskopie. Od chwili, w której się dowiedział, kim jest Ewcia, wciąż powracał do hymnów na cześć jej ojca.
1459 Nie czuje żadnej trwogi, nie chce myśleć o tym, co się stanie. W tym długonogim dryblasie, mającym włosy pomalowane jak Indianin wstępujący na "ścieżkę wojenną", jest tyle pogodnej, radosnej siły i tyle pewności, że Ewcia nie waha się ani przez chwilę. Ufa człowiekowi, który wielbi jej ojca.
1460 Gadał o wszystkim do Ewci, do usługującej panienki, do grubej pani za bufetem, do psa, do obrazu na ścianie, wreszcie sam do siebie. Każde zdanie pokropił zawsze złotym deszczem śmiechu. Od czasu do czasu patrzył jednak bystro w twarz Ewci, jak gdyby własną gadaniną chciał ją zachęcić do mówienia.
1461 Ewcia milczała. Widać było wyraźnie, że coś wazy w duszy i nad czymś rozmyślała. Kilka razy zdawało się, że już słowo jak złota pszczoła drżała na jej ustach, lecz natychmiast odlatywało jak pszczoła. Teraz dopiero poczuła znużenie po niezwykłych przejściach i po gorączce porannych godzin.
1462 Ciocia jest zapewne przekonana, że pani śpi na łabędzich puchach, spokojna i szczęśliwa, gdy wtem spadnie jej na głowę katastrofa w postaci panienki pełnej zwątpień i rozpaczy. Jeśli ciocia znajduje się w wieku dojrzałym, może jej pęknąć serce. Szlachetna Ewo, musimy wymyślić coś innego.
1463 Przestała mówić, jak gdyby oczekiwała pytania, ale chytry malarz nie zapytał o nic. Wiedział dobrze, ze w tej chwili jedynie trzęsienie ziemi mogłoby spowodować krótką przerwę w zwierzeniach dziewczyny. Odmierzone krople jej słów zaczęły przybierać i wkrótce popłynęły rwącą strugą.
1464 Spokojnie, dziewczyno, spokojnie! Ale, ale... Czy nie zjadłaby pani śmietankowego sera? Przypadkiem zauważyłem bardzo namawiające ogłoszenie. Niechże się pani Ewa uspokoi, albowiem w przeciwnym razie zmuszę panią do zjedzenia dwunastu jaj na surowo. Teraz wiem o wszystkim i wiem, co pani zrobi.
1465 Powiedział ostatnie słowo tak tkliwie, tak serdecznie i ciepło, jak by je powiedział starszy brat do siostry bardzo kochanej. I po raz pierwszy powiedział: "Ewuniu". Nie miał najmniejszego prawa do tej poufałości, a jednak brzmiało to tak naturalnie, jak gdyby inaczej mówić mu nie wypadało.
1466 Mieszkamy sobie razem w małym domku w okolicach ulicy Wawelskiej i jest nam tak dobrze, że czasem anioły zagladają w lecie przez otwarte okno, bo myślą, że przez pomyłkę zaleciały do raju. Dopiero na widok mojej diabelskiej gęby cofają się w popłochu. Widzi pani, że nie będzie u nas źle.
1467 Słuchała radosnego hymnu na cześć matki, ułożonego wprawdzie oszalałym stylem, lecz pełnego nieprzebranej tkliwości, i serce w niej drżało. To ponad przyzwoitą miarę wyrośnięte malarzysko zmieniło się w serdecznego chłopca, kochającego wszystko, co jest jasne i uczciwe. O, jacy dziwni są ludzie.
1468 Zostawiłem trzech malarzy samych, a oni – mili barankowie, dzieciaki nieporadne – nie wiedzieli, co począć. A potem czyniła mi wyrzuty, że przytuliłem tylko trzech, bo znalazłoby się i miejsce dla czwartego, bo gdyby go tylko dobrze wykąpać, mógłby w czasie jej nieobecności zamieszkać w jej pokoju.
1469 I pani może przypuścić choćby, że nie przytuli biednej dziewczyny, córki takiego człowieka... Co to? Łzy? O, niewieścia kreaturo! Proszę w tej chwili wytrzeć ten zadarty nos, bo będzie nieszczęście! I niech młoda osoba zbiera manatki. Bez żadnego gadania, bez łez, bez jęków i szlochów.
1470 Ewcia spojrzawszy na twarz pani Zawidzkiej dostrzegła uśmiech tak niewysłowionej dobroci, że bez namysłu rzuciła się do rąk tej kobiety, która zanim zapytała, kim Ewcia jest i skąd przychodzi, pragnie ją uściskać. Tak się jakoś stało, że całując jej ręce, osunęła się na kolana...
1471 Słyszała z niewielkiej odległości wykrzykniki Jerzego, który opowiadał matce o całej historii. Ani razu natomiast nie usłyszała głosu pani Zawidzkiej. Ewcia była znużona. Zuchwała wyprawa wyczerpała ją do cna. Przez połowę nocy nie zmrużyła oczów, układając rozpaczliwy swój plan.
1472 Strasznie dobre jest to chłopisko. Mogłoby się zdawać na pierwsze wejrzenie, że myśli jego latają obłąkanym jaskółczym lotem, niespodzianymi zygzakami, a jednak nie ulega wątpliwości, że jego rozigrany sposób gadania to tylko taki "fason". Przez jasne oczy widać jego dobre serce.
1473 Cieszył się, że uwielbiana matka będzie miała choć przez kilka miesięcy przyjazną w domu duszę. Jego zazwyczaj nosiło światami, jak gdyby gonił za słońcem. Cieszył się też widoczną radością dziewczyny. Na twarzy jej ukazały się lekkie rumieńce od nadmiernych wzruszeń, a oczy błyszczały.
1474 Moja matka ma tylko jeden rodzaj epidemii, to znaczy mnie, ale już zdołała przywyknąć. Zobaczy pani jeszcze, co to za kobieta! Kiedy chciałem pójść do akademii malarskiej, w całej rodzinie zrobił się taki wrzask, jak gdybym już z góry skazany na kryminał, a później na szubienicę.
1475 Najbardziej pyszniła się szeroko i wygodnie rozparta szafa gdańska, rozłożysta, lśniąca przyćmiona blaskiem, opatrzona kutym wielkim żelaznym zamkiem, w którym tkwił klucz potężny. Prześliczna staruszka, najmniej dwieście lat licząca, przeznaczona do przechowywania rzeczy cennych sama była skarbem.
1476 Z niezrównanym smakiem starała się pani Zawidzka odsłonić w starzyźnie to, co w niej było piękne, a na wszystkim nowym zakryć to, co w nim było pospolite. Śliczne koronki i subtelne hafty stroiły sprzęty smętne i tanie. Mnóstwo kwiatów wołało spojrzenie ku sobie, aby nie powędrowało gdzie indziej.
1477 Krytyk miał bardzo krótki wzrok, więc, miałem nadzieję, że na tych schodach zrobi sobie jakąś krzywdę. I nic sobie nie zrobił! Potem napisał, że niebacznie obraził nie mnie, lecz krowę, która jest zwierzęciem dobrotliwym i nikomu nie czyni krzywdy malowaniem. Tutaj jest moja pracownia.
1478 Ewcia poczuła się dziwnie; odniosła niespodziewane wrażenie, że to zgoła inny człowiek. Wesołość jego zgasła jak nagle zdmuchnięta lampa, ściszył mowę, jak gdyby jej wysokie rozgłośne tony stłumił surdyną. Hałaśliwy przed chwilą i mocno stąpający, wchodził do pracowni ściszonymi krokami.
1479 Pewnie taki sam pokój jak inny, tylko z większymi oknami. Pewnie i tu, pod opieką pani Zawidzkiej, jest tak czysto, że się wszystko szkli i błyszczy, a na stoliku goreją róże. Gdy weszła, przystanęła zdumiona: od razu stanęła jej przed oczami pracownia ojca, z całym obłąkanym nieładem.
1480 Listki zaznaczone były tak delikatnie, jakby tylko muśnięciem. Całe płótno było srebrzyste, jak gdyby światło z niewidzialnego lało się księżyca. Niewysłowiona subtelność tego obrazu przypominała zamglone, jakby wiotkimi mgłami malowane obrazy japońskie. Jedna gałąź stała się malowanym poematem.
1481 Sarny miały bardzo wypukłe ślepia, a drzewa rosły tak przedziwnie, że perspektywa lasu była – wedle pewnego wybornego określenia – "perspektywą biblijną", gdyż: "pierwsze były ostatnimi". Teraz zaczęły przed jej zdumionymi oczami kłębić się tęcze, perliły się świty i czerwieniły się zachody.
1482 Malarz coraz więcej pokazywał obrazów. Ten i ów ocierał z kurzu rękawem lub też przyglądał mu się z niechęcią; poniektóry ciskał z niecierpliwą pasją pod ścianę. Pokaz trwał już chyba całą godzinę. Ewci zaczęło się zdawać, że mała pracownia zarosła lasem, a pod pułapem kłębiły się chmury.
1483 W pracowni było gorąco i duszno, a od obrazów, napojonych słońcem, zdawało się przybywać ciepła. Jerzy widać wcale tego nie odczuwał, bo otarłszy pot z czoła począł grzebać w nowej stercie. Odrzucił trzy obrazy wzruszywszy przy tym ramionami, lecz w pewnej chwili twarz mu się rozjaśniła.
1484 Ewcia spała. Oparła głowinę o grzbiet fotelu i zapadła w sen jak w głęboką wodę. Oddychała spokojnie i równo. Malarzem w pierwszej chwili zatrzęsło oburzenie, było bowiem wielce prawdopodobne, że dziewczyna śpi już od dłuższego czasu, podczas kiedy on pokazywał jej dziesiątki płócien.
1485 Słuchaj no, Ewciu, rozmówiłam się z panią Szymbartową. Usiądź i posłuchaj. Pani Szymbartowa jest kobietą popędliwą, ale to nieszczęśliwa istota. Zgryzoty wytrąciły ją cokolwiek z równowagi. Jej córka jest mocno chora, a matka zamiast ją uczciwie leczyć, na najdziwniejsze wpada pomysły.
1486 Ewcia była rozpromieniona. Tak tu było wesoło i miło, że dziewczyna śmiała się ze szczęścia. Ten Jerzy jest rozkoszny. Przez cały czas stroił mordercze miny, a spojrzenie miał rozigrane i pełne radosnej pustoty. Patrzył na matkę z niezmierną miłością, a ona na niego ze słodka czułością.
1487 Ewcia zauważyła, że Jerzy spojrzał znacząco w stronę matki. Potem słuchał uważnie. W pewnej chwili widelec wypadł z jego ręki, odpowiadał półsłówkami, pociemniałym głosem, bujna wesołość tak znikła z jego twarzy, jak gdyby ją zwiał nagły wiatr. Ewcia spojrzała na panią Zawidzką i zdjął ją lęk.
1488 Długo w noc wiodła jak gdyby na nagłe wyprawy, czasem coś rozmawiał przez telefon głośno wykrzykując początek rozmowy, niezmiennie jednak kończył je głosem złamanym. Wczoraj sprowadził dorożkę, umieścił w niej sześć obrazów (Ewcia policzyła je pilnie) i wyjechał z nimi na całą połowę dnia.
1489 Uczyniło się jej strasznie. Przecie ona ma korzystać z niewysłowionej dobroci tych ludzi, a oni się szamocą i zmagają niedostatkiem. Sprawa musi być ciężka. Widziała niejednokrotnie wspaniałe szalbierstwa cioci Halickiej, kiedy w pięcie pończochy używanej jako skarbonka ukazało się dziurawe dno.
1490 Nie wolno Ewci zapytać go wprost, co się dzieje. Gdyby chcieli, powiedzieliby jej sami. Nie są to jednakże ludzie, którzy się chętnie dzielą swoimi zmartwieniami. Radością podzieliłby się w tej chwili. Pani Zawidzka wyszła rano i nie powróciła na obiad. Jerzy jest w domu, gdyż słychać jego kroki.
1491 Chodzi i chodzi po pokoju. Zatrzymał się na chwile w swoim pochodzie, bo zajął go widocznie zgiełk przed sąsiednim domem, przedzielony od willi Zawidzkich niskim muren, zarosły dzikim winem. Ewcia też spojrzała. Zajechał wóz meblowy wielkości arki Noego. Ktoś się sprowadzał do sąsiedniej willi.
1492 Niech się sprowadza... Mamy nieco większe zmartwienia niż przyglądanie się ludziom wnoszącym meble. Ewcia rozpoczęła nowy okres gwałtownych rozmyślań i "robiła głową" – jak mówił pan Zagłoba. Po dłuższej chwili bardzo wytężonej pracy ducha powzięła jakieś rozpaczliwe postanowienie.
1493 Weź jednak, cudowny małpiszonie, i te pieniądze, i ten śliczny zegarek, nie sprzedawaj książek i nie sprzedawaj mebli, bo ci tego nie wolno. Gdyby można sprzedać twoje złote serce, można by za to kupić najmniej połowę świata, ale tą ofiarą, droga dziewczyno, niczego nie dokonasz.
1494 Harowałem śmiertelnie, więc postanowiłem, że będzie miała spokój, słońce i kilka róż. Przeceniłem jednak siły. Był czas, że sprzedawałem mnóstwo obrazów, wiec mi było łatwo, od dłuższego czasu jednakże pies nawet nie zapyta o obraz. Cudami boskimi trzymałem tę chałupę w garści...
1495 W tym wypadku jednak tkwi jakiś mroczny zamysł. Czasem na ten temat nachodzą mnie złe myśli. Nie chciałbym krzywdzić nikogo niesłusznym posądzeniem, czasem jednak takie mam wrażenie, że on kupił nasz dług w nadziei, że nie będziemy mogli oddać, jak gdyby chciał, nas mieć w ręku..
1496 Pod wieczór usłyszała skrzyp furtki i kroki na ogrodowej ścieżce. "Pani Zawidzka wraca!" – pomyslała gorączkowo. – "O Boże!" Zobaczyła ją dopiero wieczorem i spojrzawszy na jej twarz, drgnęła. Nie potrzeba już było beznadziejnego znaku Jerzego, aby pojąć, że wyprawa była daremna.
1497 Widziała, jak Jerzy spoglądał na matkę ze wzruszoną troską i z przejmującym smutkiem. Rozmowa chwiała się niepewnie, jakby słowa były bezsilne. Niespodziana wizyta przyniosła im nieco ulgi. Przyszedł pan Szymbart, który przyniósł Ewci list od ciotki. Bardzo był przejęty i wciąż się kłaniał.
1498 Lekarstwo jest niepospolicie proste, gdyż należy posiekać drobno dwa śledzie, rozgrzać tę ingrediencję na patelni i przykładać na noc do chorych piersi dziewczyny. Ma ono wybornie działać na prężność płuc i wywołuje gwałtowne poty, sól zawarta w śledziowych zwłokach posiada też moc dobroczynną.
1499 Dobrze! Gdybym w nocy nawet umarł, to na rano zmartwychwstanę. Do widzenia! Ewcia miała noc niespokojną, bo myśli jej latały obłąkanym lotem nietoperzów. Leżała z otwartymi oczami, gadając sama ze sobą ściszonym głosem, jak ktoś, co przygotowywóje wielką mowę, którą ma wygłosić nazajutrz.
1500 Póżno już było, lecz na dole jeszcze się nie ułożono do snu, na ogrodowej ścieżce bowiem jaśniała blada smuga światła z oświetlonych okien. Ewcia usnęła wreszcie z myslą o dwojgu najlepszych, nad którymi w dzień kryształowobłękitny zawisła ciężka chmura. Obudziło ją ciche pukanie do drzwi.
1501 Ewcia oznajmiła dobrotliwie niewieście, że musi wybiec w pilnej sprawie i pozostawia dom na jej roztropnej głowie; ponieważ zaś dobrotliwa niewiasta zgodziła się chętnie na ułożenie tego ciężaru na wskazanej części ciała, Ewcia pobiegła na górę do pracowni. Zastanawiała się długo i głęboko.
1502 Za jakąś godzinę miał się zjawić pan Szymbart, godzina ta jednak dłużyła się Ewci nieprawdopodobnie. Dziewczyna biegała od okna do okna, siadała i wstawała. Usiłowała zjeść śniadanie, ale nie mogła. "A może by się pomodlić?" – pomyślała. W chwilę po tym klęczała przed obrazkiem św.
1503 Tak postanowiłam i tak zrobię. To jedyny ratunek dla pani Zawidzkiej, jeśli mi się nie uda wybłagać trochę litości u tego człowieka. Gdyby był inny sposób, wróciłabym natychmiast, ale go nie ma. Wszystko mi jedno, proszę pana! Przecie mnie nie zabije. A może to wszystko nieścisłe, co o nim mówią.
1504 Jesteś dzielna dziewczyna. Powiadają filozofowie, że gdzie diabeł nie może tam ciebie pośle. Zrobione! Ja będę stał na straży i gdyby ten bandyta śmiał cię obrazić chociaż jednym słowem, ciężki będzie jego los. Ja, uważasz, Ewciu, tylko w domu jestem cokolwiek nieśmiały, lecz poza domem.
1505 Ja sobie tam stanę przed tym sklepikiem. Czy mam cię pobłogosławić? A pamiętaj o chustce. Nie bój się! Uważaj tylko, aby obrazów nie zabrał, a ciebie nie wypchnął na schody. Wtedy krzycz: "ratunku! bandyci!" – albo coś w tym stylu. Gdybyś go mogła łagodnie zakatrupić, każdy sąd cię uwolni.
1506 Pan Szymbart poniósł obrazy po drewnianych schodach sędziwego i mrocznego domu aż pod drzwi, na których widniała tabliczka z nazwiskiem Mudrowicza. Położył palec na ustach Ewci, jakby jej chciał dodać odwagi, po czym zszedł cicho, stąpając ostrożnie, jak gdyby uciekał z więzienia.
1507 Pan Jerzy mówił o Mudrowiczu jedynie, że to twardy człowiek, pan Szymbart ją jednak przestraszył. To jakiś ponury człowiek. Ponury i złośliwy. Zdziwaczały i zły. Trudno! Niech będzie nawet najgorszy, a cofać się nie należy. "Nic się gorszego stać nie może" – myślała Ewcia – "skoro się nie uda.
1508 Ewcia ujrzała niskiego starowinę w czarnym ciężkim pracowicie zużytym obleczeniu. Przypominał kościelnego sługę, co zapala świece. Twarz miał wcale poczciwą, we wzroku natomiast zamarzłą niebieskoszklistą objętość, jak gdyby jakaś nieskończenie trwająca nuda zgasiła na jego oczach wszelkie blaski.
1509 Patrzył bez wyrazu, jak gdyby te starcze, niemal porcelanowe oczy były sztuczne. Ani się uśmiechnął, ani się zdziwił, ani najmniejszego nie okazał zajęcia. Zdaje się, że byłby patrzył tak samo, gdyby zamiast tej dziewczyny wszedł wilk na dwóch nogach albo Murzyn wkraczający na rękach głową w dół.
1510 Ponieważ pierwszą spotkaną na tej drodze istotą przyjazną był piec, oparła o niego swój ciężar, a że w pokoju, w którym się znalazła, było jasno, gdyż okna wychodziły na ulicę, rozejrzała się szybkim ciekawym spojrzeniem. Nie było nikogo. Czym prędzej na palcach pobiegła do okna.
1511 Dała mu znak ręką, że jeszcze żyje, na co on w odpowiedzi położył rękę na serce, co wprawdzie nie było znakiem umówionym, znaczyło to jednak zawsze, że sercem jest przy niej albo że wydrze serce z pana Mudrowicza. Ewcia cofnęła się i spłoszonym spojrzeniem obejrzała miejsce kaźni.
1512 Wyglądał przeraźliwie: zapuszczony, smutny, odrapany, poczerniony nalotem kurzu, opstrzony przez zajadłe pracowite nieprzeliczone pokolenia much. Ktoś posiadający zwyrodnioną i na poły obłędną wyobraźnię mógłby się w tej ponurej więziennej celi dopatrzeć czegoś takiego, co ma być pracownią.
1513 Pod ścianą stała kanapa kryta ceratą, nabijana żółtymi gwoździami. Przed nią leżał kilim tak wytarty jak pieniądz, jak szablon, jak słowa pośród banalnych najbardziej banalne; mogło się zdawać, że ten kiedyś zapewne barwny kawał tkaniny zgasł przed stu laty i przybrał kolor popiołu.
1514 Przybyło jej cokolwiek odwagi na widok żałobnego staruszka, który jej drzwi otworzył, gdyby bowiem jemu pan Mudrowicz polecił uczynienie jej krzywdy, staruszek ów dokonać tego nie zdąży, zaledwie bowiem porusza nogami. Będzie można uciec zawsze. Na chwilę przestało jej bić serce.
1515 Widać, że pan Mudrowicz pocieszył się nieznacznie niemożliwością ukradzenia pieca. Mimo pociechy stęknął jednakże dwa razy, co mogło znaczyć, że wdziewa buty, albowiem niezłomna ta czynność połączona jest w podeszłym wieku z niejakim trudem, a ilość postękiwań odpowiadała parzystej ilości butów.
1516 Na posępnej twarzy pana Mudrowicza nie było nawet śladu bożej łaski. Zdarza się, że przyroda jak gdyby sama zatrwożona brzydotą swojego tworu daje mu czasem w formie odszkodowania jakiś drobiazg szczególnie piękny i w ten sposób zdobyła na ten przykład ropucha oczy podobne do klejnotów.
1517 Musiał wiedzieć, że jest potwornie brzydki, więc na widok obcego człowieka nie kulił się, nie chował, nie malał, lecz spoglądał wyzywająco z blaskiem wściekłości w szarych nielitościwych oczach. Zdawało się, że szuka zaczepki z całym światem; że jest pewny zdumienia i obrazy, więc od razu grozi.
1518 Z postaci takiej powinien wypłynąć głos czarnej barwy, poza tym szorstki jak derka na konie i zjeżony jak szczotka do szorowania podłogi, głos zaś tego dziwacznego starca miał miękkość aksamitu. Ten głos był przeto miłosiernym darem przyrody. Ponieważ Ewcia milczała, powtórzył pytanie.
1519 Dziewczyna patrzyła zdumiona, jak ogromny człowiek potarł ręką czoło. Po chwili nieznacznie, jakby ukrywając spojrzenie, kątem oka spojrzał na dwie stare fotografie. "Ta pani musi mieć na imię Ewa"! – pomyślała dziewczyna. – "Głowę dam, że to też Ewa..." Nie powiedziała jednak nic.
1520 W tym wszystkim jest jakieś krętactwo! – krzyczał coraz donośniej. – Jestem za stary wróbel... A panna jest zbyt młoda, aby umiała zręcznie cyganić. Słyszy pani? Nie chcę słyszeć o niczym! O niczym! O niczym! Czy panna zrozumiała? Ewcia patrzyła na niego spokojnie, chociaż nogi pod nią drżały.
1521 Pan jest bardzo wesoły, a ten Paweł to jakiś poczciwy człowiek. Wie pan co? Na gazie będzie grzał ten pogrzebacz najmniej z pół godziny, więc mamy czas. W piecu byłoby prędzej, ale po co w lecie rozpalać piec? Zresztą tu jest i tak duszno. Proszę pana! Tu się chyba nigdy nie wietrzy.
1522 Okno zostało otwarte i miłe lato weszło przez nie niechętnie i z ociąganiem się do smętnej izby, w której w tej chwili było dwoje ludzi niebotycznie zdumionych: Ewcia dlatego, że jej pan Mudrowicz dotąd nie udusił, i pan Mudrowicz skamieniały, bez ruchu, zamieniony w słup soli, jak gdyby ogłupiały.
1523 Już dobrze? Proszę pana, niech się pan uspokoi! Mówiąc to, uniosła się z kanapy, zbliżyła do stołu i ręką poczęła gładzić jego rękę. Po starym człowieku przebiegł nagły krótki dreszcz, jakby uderzył w niego mocny prąd elektryczny. Chciał cofnąć rękę, ale nie mógł. Stężała tak, jakby była z ołowiu.
1524 Ja nie robię z gęby cholewy. Gdybym była wiedziała, jak tu jest u pana, byłabym przyniosła trochę kwiatków. Za dwa złote można o tej porze kupić tyle kwiatków, że byłoby tu wesoło. I pelargonie powinny być w oknie... Żeby pan miał chociaż psa! Ja mam takiego opryszka, że boki można zrywać.
1525 Ten pan, co tam czekał na ulicy, pomógł mi przynieść ciężki pakunek i sam się zaoferował, że będzie na mnie czekał. Przecie pan mnie mógł wyrzucić przez okno, a ja się naprawdę dziwię, że pan tego nie uczynił. Teraz mu dałam znak, bo już się niczego nie boję i wiem, że pan mnie wysłucha.
1526 Ładne gospodarstwo! Pan jest bardzo wesołym człowiekiem... Z tym pogrzebaczem to było paradne. Czemu pan tak na mnie patrzy? Niech się pan chociaż raz jeden do mnie uśmiechnie. Ja się śmieję do wszystkich jak kto głupi, ale za to ktoś się czasem do mnie uśmiechnie. I niech pan powie coś miłego.
1527 Nie jaskrawo, oczywiście, ale doskonale. Dla pana byłoby wymarzone ubranie ciemnogranatowe i krawat ze złotymi prążkami. Widziałem onegdaj na ulicy jakiegoś starszego pana tak odzianego i powiadam panu, że można się było zakochać... Pan Mudrowicz słuchał jakby głosu z tamtego świata.
1528 Koniecznie, proszę pana! Mój ojciec mówił mi kiedyś, że ten angielski pisarz, który powiedział, że "myśli człowieka ogolonego są inne niż tego samego człowieka nie ogolonego" – jest niezmiernie mądrym znawcą życia. Wyborne, co? Jak gdyby szczecina brody wyrastała nie z ciała, lecz z duszy.
1529 Przez długie lata samotności czy też nieznanych klęsk człowiek ten zdziwaczał, lecz w tej chwili, kiedy mu ona przypomina, że za tą stęchłą izbą jest jeszcze świat jasny i barwny, musiała w nim obudzić jakieś wspomnienia. Widać było, że się jeszcze miota, walczy ze sobą, że jest zalękły i zadumiony.
1530 Zdaje się, że w tym mrocznym domu jest tylko on i ta karawaniarska kreatura, Paweł. Ewcia tak była przejęta straszliwym stanem swojego niespodzianego pacjenta, że zapomniała o celu swojej śmiałej wyprawy. Rozgadała się szeroko i było jej przyjemnie, że ten potworny wielkolud słucha jej cierpliwie.
1531 Ewcia przymknęła na chwilę oczy, jakby chciała się skupić i zaczęła mówić: powoli, z namysłem, jasno i treściwie. Opowiedziała wspaniale uproszczonym sposobem swoją historię, wprawdzie przez okno i wejście przez drzwi do domu Zawidzkich. O jego telefonie. O rozpaczy i pogoni za pieniędzmi.
1532 Ja wiem, że to nie moja sprawa i pan Jerzy może mnie natłucze, skoro się o wszystkim dowie, ale mnie wszystko jedno. Mnie mój ojciec tego nauczył, żeby skakać nawet w ogień, jeśli można kogoś ratować. A pani Zawidzka jest najsłodszą kobietą na świecie i tak mnie przygarnęła jak matka.
1533 I to wiem, że skoro pana z całego serca poproszę, to pan odwlecze termin tego płacenia. Chociażby do jesieni, bo jakże w lecie pani Zawidzka znajdzie pieniądze? Ale ja mam na wszelki wypadek inny jeszcze sposób. Proszę pana, zróbmy interes! Dla pana będzie to nawet złoty interes.
1534 Teraz dopiero widzę, że to była wprost świetna myśl! Powiadam panu, że skoro je tu powiesimy w tym smutnym pokoju, będzie cudo! Od razu rozjaśni się wszystko i rozweseli. Oczów pan nie będzie mógł oderwać od tych obrazów. Przecie obrazy to jest cudowna rzecz! Niech pan chwilę poczeka.
1535 Te obrazy tutaj pozostaną. Niech pan tylko spojrzy: złocone ramy! Ten będzie wisiał nad kanapą, a ten drugi nad stołem. Ten las drukowany pan wyrzuci albo da Pawłowi na imieniny, a te fotografie... Zaraz, zaraz! Fotografie tej smutnej pani oprawi pan w piękne ramki i postawi na stole.
1536 Pan jest nie tylko dobrym, pan jest z pewnością i mądrym człowiekiem! Zrobimy tak: pan weźmie te obrazy za dwa tysiące złotych, które pani Zawidzka ma panu zapłacić za trzy dni. Panie, kochany, drogi panie! Złoty mój, mój jedyny! Niech pan tak srogo nie patrzy... Mnie się płakać chce.
1537 Coś w sobie waży, nad czymś rozmyśla. Ale Ewcia czuje, że już nie wypowie do niego ani jednego słowa, bo wygrzebała wszystkie, do ostatniego, z samego dna serca. Jeżeli ten człowiek każe jej odejść, odejdzie jak zbity pies. I już chyba na wieki wieków straci wiarę w ludzi i w serce człowieka.
1538 Ewcia przeczytała łakomym spojrzeniem i krzyknęła. On chciał się cofnąć, jakby zalękły, lecz dziewczyna chwyciła jego rekę i ucałowała ją gorąco. Stary brzydki człowiek jęknął, wyrwał rękę i zaczął się jej przyglądać tak zdumionym spojrzeniem, jak gdyby tę własną rękę ujrzał po raz pierwszy w życiu.
1539 Jest to bowiem sprawą tajemniczą i godną uwagi największych nawet myślicieli, że wielkie wzruszenie, zarówno bolesne, jak i radosne, zawsze przede wszystkim nastają na organ tak pospolity, jakim jest żołądek i namawiają go do buntu. Całe szczęście, że zbliża się godzina obiadowa.
1540 Prosiłem cię, abyś pilnowała telefonu, a panienka lata jak kot z pęcherzem! Gdzie obrazy? Ewcia, która stanęła w progu rozpromieniona i jeszcze dysząca po szybkim biegu, zgasła nagle jak świeca. Chciała cos powiedzieć, ale się powstrzymała. Spojrzała na Jerzego z nagłym rozżalonym smutkiem.
1541 Nie miała w tej chwili innych pragnień, tylko to jedno. Postanowiła zachować tajemnicę jak najdłużej, gdy jednak w pewnej chwili spojrzała spod oka na panią Zawidzką, uczyniło się jej jakoś bardzo miękko koło serca. Nie będzie męczyć dobrej pani Zawidzikej za to, że ma syna ludożercę.
1542 Długonogi nie dał jej dokończyć, lecz rzucił się jak tygrys, chwycił ją w ramiona i podniósłszy wysoko, zaczął tańczyć z tym ciężarem. Ewcia wczepiła palce w jego buszmeńską czuprynę, jak topielec, i wrzeszczała wniebogłosy. A on nic! Tańczył posuwiście dokoła stołu ze śmiertelną powagą.
1543 I o obrazach wcale tego nie mówił, co ja nabredziłam. Ja tylko tak, żeby sobie pożartować. A do mnie to nawet raz jeden powiedział "Ewuniu". Był bardzo dziwny i niby nie chciał ze mną gadać, a gadaliśmy przez cztery godziny. I tylko patrzył i patrzył mi w oczy... Czasem to mi było aż dziwnie.
1544 Powiem ci, dziecko drogie, bo zdaje się, że sama dobrze odgadłaś. Mnie mój nieboszczyk mąż mówił o panu Mudrowiczu. Nie bardzo go wprawdzie lubił, twierdził jednakże zawsze, że mu się stała krzywda. Z Jurkiem o tym nie mówiłam, bo i po co, tobie jednak powiem. To człowiek naprawdę nieszczęśliwy.
1545 Pracował niezmordowanie, aby się przygotować do tego dzieła. Zamierzył wyprawę na Wschód, do Chin czy do Mandżurii, nie wiem tego dokładnie. Zanim jednak tam wyruszył, zdarzyła się rzecz najmniej podobna do prawdy. Znalazła się młoda dziewczyna, jakaś sierota, przezacne i przedobre stworzenie.
1546 Źle się działo. Ponieważ pan Mudrowicz nie pisał do nikogo z rodziny, tylko do niej, więc u niej zasięgano o nim wiadomości. Najczęściej czynił to jego brat stryjeczny, podobno piękny chłopak i jeszcze wspanialszy lekkoduch. Zdaje się, że mu przyszło bardzo łatwo wyleczyć ją ze złudzeń litości.
1547 Piękny pan Mudrowicz był w Warszawie. Tamten pisał krótkie listy, a ten mówił wiele i zapewne pięknie. Pomińmy bowiem szczegóły... Piękny Mudrowicz, myśląc zapewne, że to, co uczyni, będzie doskonale mściwym żartem wobec bogatego i niemiłego krewnego, tak opętał dziewczynę, że wyszła za niego.
1548 Podobno zapamiętał się obawiano się, że popełni jakieś szaleństwo. Stało się jednak inaczej. Zdawało się, że ten człowiek stężał w rozpaczy i że skamieniał. Całe dnie przebywał na grobie kobiety tej jedynej, która się do niego uśmiechnęła i którą uwielbiał jak świętą. Jej nie winił.
1549 Wyrządzają sobie potworne krzywdy, czasem nie wiadomo dlaczego i po co. Na krzywdzie jednak nikt od początku świata nie zbudował swojego szczęścia... Nie wiadomo po co złamano życie dzielnego człowieka, który wierzył w ludzką uczciwość. Zrobiono z niego nieszczęśliwego dziwaka i nauczono go złości.
1550 I z kolei on wyrządza ciężkie krzywdy. A pan Mudrowicz zapamiętał się w zemście i jakoby postanowił ścigać swoją własną rodzinę do najmłodszego pokolenia. Od trzynastu lat dręczy się nieludzko i nic w nim nie zależało. My na przykład nie zawiniliśmy mu w niczym, a jednak nas by nie oszczędził.
1551 Gdyby nie ty, moje dziecko. Może się tobie udało przypadkiem dotknąć w jakiś sposób jego serce? Może się w nim na twoja prośbę uczynił, jest tak dziwne, że się jeszcze uspokoić nie mogę... Szkoda, straszna szkoda tego człowieka. Okropnie go skrzywdzono, ale i on nie zna miary w tym, co dotąd czynił.
1552 Na cześć tej, co się zowie Ewa i ma buzię jak cholewa, ale serce wielkie, złote, kryształowe i pełne słodyczy. Matko! Unieś z krzesła swoją dostojność i wypij... Masz babo placek! A ta beczy! Ewcia płakała śmiejąc się równocześnie. Rozpoczęła się dnia tego po raz drugi seria uścisków i pocałunków.
1553 Ale wypijmy... Uczynili to z milczącą powagą, po czym Jerzy wpadł w szał. Gadał, bredził, śmiał się i szalał. Tyle w nim było radości i złotej pustoty, że biły od niego ognie. Pani Zawidzka patrzyła na tego przemiłego chłopaka z tkliwością, a Ewcia tak serdecznie, jak na najukochańszego brata.
1554 Zbliżał się do obrazu, odskakiwał i przechyliwszy głowę patrzył znużonymi oczami; potem wpatrywał się długo, bardzo długo w twarzyczkę Ewci, jak gdyby chciał ją sobie zapamiętać na wieki wieków i znalazłszy w jej wyrazie coś, czego długo szukał, zaczynał gwałtownie jeździć pędzlem po płótnie.
1555 A kiedy nie maluje, usiłuje mnie udusić. A ja tłukę szyby... Ładne towarzystwo, co? Panienka oświadczyła z radosnym śmiechem, że szybę wprawi z własnych kapitałów i jeśli tylko Ewci zrobi to przyjemność, niech jeszcze kilka szyb wytłucze, bo taka przyjemna znajomość warta jest odrobiny szkła.
1556 Ewcia musiała przyrzec panience, której orzechowe oczy mogły doprowadzić do zgłodniałej radości każdą wiewiórkę, że ją odwiedzi choćby jutro, Jerzy zaś usłyszał raz jeszcze, że ile razy panienka spojrzy na jego obrazek, tyle razy zobaczy niebo, choć na obrazku kwitły drzewa i nieba nie było widać.
1557 Jerzy, malarz istotnie znakomity, obdarzony talentem zdumiewającym, miał w sobie tyle chłopięcej niefrasobliwej pustoty, że Ewci się wydawało, jakoby znali się od stu siedmiu lat. Roztkliwiła ja jego wzruszająca miłość do matki, uwielbiała jego obrazy, nic sobie natomiast nie robiła z jego powagi.
1558 Rogalik, uprzejmie proszony, aby się raczył wspiąć na szczyty domu, ukłonił się, zarumienił, uśmiechnął i poszedł. "Idź złoto do złota!" – pomyślała Ewcia i pobiegła badać wnętrze szafy. Bardzo starannie przygotowała zawiniątko i po głębokim namyśle odwiedziła Honor cię w kuchni.
1559 Po upływie godziny ujrzała Ewcia stowarzyszenie malarzy złożone z dwóch osób (święty Łukasz, patron malarskich cechu, był oczywiście obecny, ale niewidzialny) zdążając ku bramie. Starszy i już sławny odprowadzał grzecznie malarskie pisklę, mierzące na oko metr dziewięćdziesiąt, ale jednak pisklę.
1560 Młody malarzyna cisnął do wezbranej piersi tobołek takim serdecznym ruchem, że mocno zastanowiłby się ten, kto by wyrwać usiłował. Musiałby przedtem wyrwać serce z miłego Rogalika. Ewcia rozrzewniała się tym widokiem. "Jurek" – myślała – "zacny chłop! Ale ten Rogalik też nadzwyczajny.
1561 Jest bardzo żle. Szymbart. Ewcia miała zamiar odwiedzić Szymbartów w niedzielę rano, po południu zaś udać się z uroczystą wizytą do pana Mudrowicza. Postanowiła jednak natychmiast stawić się na wezwanie, jeżeli bowiem "jest bardzo źle" – nie ulega wątpliwości, że źle może być tylko z Zosią.
1562 Ha! To jakaś nieczysta sprawa! Pokaż mi natychmiast twoją torebkę! Zamiast torebki, której widok nie jest obelżywy, Ewcia pokazała mu język, co u niektórych ludów oznacza wysoki stopień obrazy. Po chwili nie było jej w zasięgu pocisku, którym za wytworną damą mógł rzucać szalony malarz.
1563 Ewcia zdążała z odrobiną trwogi w sercu, jak ją powita pani Szymbartowa. Po dłuższym namyśle doszła jednakże do przekonania, ze należy wszystko ścierpieć wobec tego, że Zosi stało się zapewne coś złego, że trzeba jej śpieszyć z pomocą. Nagle przystanęła, jak gdyby coś ją zatrzymało w drodze.
1564 Pan Szymbart wzruszył się głęboko, dowiedziawszy się, kim jest jej towarzysz... Objaśnił ich pośpiesznym szeptem co i jak i wprowadził lekarza do swojego pokoju. Ewcia zapukała cichutko do izdebki, w której przy łóżku ciężko chorej Zosi siedziała od wielu, wielu ciężkich godzin pani Szymbartowa.
1565 Usta jej, białe niemal, lekko były rozwarte. Ręce chude, do cna wynędzniałe, leżały bez ruchu na ciężkiej kołdrze, a przy jej jaskrawo rozkrzyczanej czerwieni białość dziewczyny była tym przeraźliwsza. W pokoju był mrok: duszny, ciężki, nagrzany – jak suta draperia zwisająca z pułapu.
1566 Stanęła we drzwiach i ujrzała w mroku dwie plamy śmiertelnie białe: Twarze matki i córki. Pani Szymbartowa powoli i bez śladu zdziwienia skierowała na nią spojrzenie i coś jak gdyby niewyraźny szept zadrżał na jej ustach. Widać jednak, że nie mogła się ani podnieść, ani sklecić jednego słowa.
1567 Ewcia ukłoniła się i spojrzała na nią z bezmierną tkliwością. Potem, stąpając na palcach, podeszła do łóżka i pochyliła się nad ukochaną przyjaciółką. Zosia nie mogła słyszeć jej wejścia, lecz coś w jej serduszku ledwie bijącym musiało zadrżeć, bo powoli, jakby z trudem podniosła powieki.
1568 Zosia zdziwiona i przejęta uśmiechnęła się naprawdę, gdyż pan ten był niezmiernie miły. Pani Szymbartowa patrzyła jak na czary i na gusła. Skoro ujrzała uśmiech córki, który się zjawiał coraz częśćiej od chwili wejścia Ewci i tego człowieka, serce w niej zadygotało z niezmiernego wrażenia.
1569 Ponieważ szafa nie odpowiadała, powtórzył pytanie, zwróciwszy się w stronę matki i Ewci, siedzących przy śniadaniu. Pani Zawidzka wyraziła domysł, że może Jerzy zgubił krawat w podróży do Zakopanego. Malarz oświadczył w tonie rozjęczanym, że najwspanialszego swojego krawata nie zabierał w góry.
1570 Malarz zamiast usłuchać dobrej rady, łypał oczami i od czasu do czasu chwytał się rękami za głowę mołojecką. Nagle znieruchomiał, bo ostatnim błyskiem świadomości zauważył, że milcząca Ewcia nasypała do herbaty trzy łyżeczki soli, a na jajko na miękko, z którego nie odtłukła skorupki, sypie cukier.
1571 Ale co mogło być? Przecie Ewcia nie mogła zabrać ani krawata, ani potężnie rozrosłych rękawiczek, za obszernych nawet na jej nogi. Coś jednak wie! Jerzy postanowił nie spuszczać z oka tej zbrodniczej duszy. Przyszło mu na myśl, że Ewcia mogła ukryć jego odświętne stroje, aby mu urządzić psotę.
1572 Wszedł arbiter elegantiarum, świetny dandys, kawaler d'0rsay, książę Walii. Pan Rogalik, lecz jakże odmieniony: w pięknym, brązowym ubraniu, z czerwonym jedwabnym krawatem na niezłomnej szyi, w koszuli jedwabnej w czerwone paski i we wspaniałych, niezwykłej cienkości pończochach.
1573 Pani Zawidzka uśmiechnęła się do świetnego dandysa, na syna jednak spojrzała z odrobiną smutku, słusznie rozumując, że jej syn pierworodny zwariował od samego rana najpierw bowiem ofiarował miłemu Rogalikowi rozmaite rzeczy, a potem groził spaleniem domu, jeżeli się nie znajdą do wieczora.
1574 To rzekłszy, poprawił nabożnym ruchem jedwabny czerwony krawat, wygłosił siedem słów górnie brzmiących i pełnych uwielbienia dla Jerzego, ukłonił się również siedem razy i wyszedł na ulicę, na której przechodnie tylko dlatego nie padali przed nim na twarz, że właśnie nikt ulicą nie przechodził.
1575 Jerzy poskrobał się w głowę i poszedł na poszukiwania. Przetrząsnął cały dom, obszedł wszystkie zakamarki, wreszcie wyszedł – już naprawdę zatroskany – do ogródka, aby spojrzeć, czy jej nie ma na dachu, dość słusznie rozumując, że osoba tak sprawna i pomysłowa mogła tam wleźć po rynnie.
1576 Aha! I niech jej pani powie, że zawdzięcza to jedynie pani, Ewciu, słyszysz? Na murze ukazały się dwie ręce, a za chwilę ponad murem zadarty nosek, wreszcie z małpią zręcznością wygramoliła się na mur cała osoba, po lewej stronie oblicza jeszcze zatrwożona, po prawej już uśmiechnięta.
1577 A ty szatanie, łap mnie, bo skaczę! Jerzy nie miał czasu wyciągnąć ramion, a Ewcia już skoczyła. Wprawdzie Jerzy chwycił ją w locie, lecz pocisk był tak ciężki i z takim cisnął się rozmachem, że najpierw na trawę wykopyrtnął się Jerzy, a na niego, potem przez niego przekopyrtnęła się Ewcia.
1578 W ciemnogranatowym odzieniu niemal wytworny; krawat w złote prażki. Ogolony chyba najostrzejszą brzytwą świata. Wysoki, prosto się trzymający pan Mudrowicz był imponujący. Nowej twarzy kupić wprawdzie nie mógł, lecz na tej dawnej, starej i brzydkiej zjawiły się przebłyski radosnego zakłopotania.
1579 Przyszedłem do przekonania, że pławienie się w czarnej wodzie smutku jest sprawą nierozumną. Nie powiem ci od razu wszystkiego, co mi przyszło na myśl. Wiele, wiele rzeczy! Kiedyś może się dowiesz... Te wszystkie nowe graty i te kwiatki, i ten mój strój to drobiazg. To tylko teatr.
1580 Po co ja żyłem na tym świecie? – mówił gwałtownie, z nagle obudzoną namiętnością i jakby z żalem. – Byłaś tu przed tygodniem, a ja przez siedem nocy rozmyślałem nad tym: co ja czyniłem przez tyle, tyle lat?... Mówię o tym do ciebie, choć jesteś maleńka, choć masz dopiero szesnaście lat.
1581 Ale to przecie wszystko jedno! Zanim ty przemówiłaś do mnie, nie przemawiał do mnie nikt. Ja byłem zły czy oschły, czy jaki tam! Dlaczegóż ktokolwiek miał być inny wobec mnie? Może mi się uda teraz przekonać chociażby ciebie tylko, mała dziewczynko, że na coś się przydam jeszcze.
1582 A z tobą, mała dziewczynko... Ale naprawdę nie mówmy już o tym! Powiedz mi, co ty robiłaś i co się z tobą działo? Pan Mudrowicz, były odludek, mało – widać – znał kobiety, skoro tak nieopatrznym pytaniem odkręcił kurek wodociągu. Ewcia, zaprawna w długodystansowym gadaniu, przeszła sama siebie.
1583 A pani Zawidzka miała łzy w oczach. Czy pan wie, że ile razy wspomni kto u nas pańskie nazwisko, to wszystkim oczy się śmieją?... My pana uwielbiamy, słyszy pan? – uwielbiamy! A ja panu przysięgam, że pani Zawidzka codziennie modli się za pana. Pan Mudrowicz słuchał w oszołomieniu.
1584 Idziemy? Zaraz, zaraz... Wyjęła z wiązki jedną różę i wspiąwszy się na palcach, włożyła ją w klapę ubrania pana Mudrowicza. Widok ten tak oczarował Pawła, że oparł się w zdumieniu o piec. Nie uczynił tego pan Mudrowicz jedynie dlatego, że starym zwyczajem w pokoju był jeden tylko piec.
1585 Ona jednak, nie zwracając na nic uwagi, wetknęła swoje ramię pod jego ramię i mrugnąwszy wesoło w stronę nieruchomego jeszcze Pawła, wywiodła lekko opierającego się starego swego przyjaciela "z ziemi egipskiej, z domu niewoli". Mogłoby się wydawać, że pan Mudrowicz szedł jak na ścięcie.
1586 Poczęła gadać niezmordowanie o wszystkim i o niczym, byle tylko odwrócić jego uwagę od śmiałego czynu. Widziała kącikiem oka, jak pan Mudrowicz patrzy dokoła siebie spode łba, jak gdyby badał, czy ktoś się na jego widok nie wzdrygnie. Przechodnie jednak mijali tę dziwną parę obojętnie.
1587 W mleczarence istotnie były lody, natomiast całe szczęście że tym razem nie było psa, gdyźby ich zabrakło. Okazało się natomiast, że nawet wyborne lody "w trzech smakach", z których jeden niczym nie różnił się od drugiego, a drugi od trzeciego, chyba barwą, nie zdołały zamrozić ognistej wymowy Ewci.
1588 Dziewczyna była szczęśliwa, ale i ten siwy, sterany, brzydki człowiek promieniał na swój sposób. Dwa razy zaśmiał się głośno, a trzy razy cicho. Patrzył na dziewczynę z takim gorącym rozrzewnieniem, że lody topniały. Siedzieli w ciemnym kąciku, lecz tam było w tej chwili najjaśniej.
1589 Strasznie wyrazistą! Bardzo męską... A oczy niebywale przenikliwe! "Niech ci Bóg da zdrowie. Rogaliku!" pomyślała Ewcia, głęboko odetchnąwszy. A pan Mudrowicz wpił się spojrzeniem w jasną, szczerą, cudownie chłopięcą, otwartą twarz chłopca i długo patrzył. Ale nie znalazł w niej zdrady.
1590 Panna Basia, anioł opiekuńczy uwielbianej matki, nie odstępowała jej prawie nigdy i z największym trudem udawało się czasem ojcu namówić ją na wyjście do miasta, całą jej przeto radością był niewielki ogródek przy willi. Radość ta, dotąd smutna, powiększała się wspaniale po poznaniu Ewci.
1591 Widok tych łez wystarczył, by panna Basia pomieniała się na serca z Ewcią, która jako że z lekarskiej pochodziła rodziny, poczęła wymownie i gorąco przekonywać starszą przyjaciółkę, iż jej matka wzrok odzyska. Przyjaźń, pokropiona serdecznymi łzami jak kwiat srebrna rosą, rosła też jak kwiat.
1592 Nie masz zresztą pojęcia o tym, jak się z Jurkiem wesoło wojuje. Wczoraj byłam troszkę zmęczona, więc mi się nie chciało urządzać żadnych awantur, a ten przychodzi bardzo markotny i powiada: "Ewelindo! Zróbmy jakiś kawał, bo nudno", – Pani Zawidzka też była zaniepokojona, gdyż w domu było cicho.
1593 Muszę go pouczyć o wszystkim. Panna Barbara znała dobrze ostatnie rozdziały bujnej historii Ewci, która zdołała w krótkim czasie wytrajkotać wedle słynnego schematu siedmiu pytań rzymskich: "Kto? co? gdzie? kiedy? jak? dlaczego? z czyją pomocą?" – o wszystkim, co było, co jest i co będzie.
1594 Pan Zawiłowski serdecznie uradowany, że może dosiąść swojego rumaka, rozpędzał się jak wielkie koło dynamomaszyny i wspaniałym basem gadał wspaniale i sypał cyframi jak drobnym makiem, nie bacząc, że uprzejmą Ewcię tyle to właśnie obchodziło, co teoria względności lub najgłębsze tajemnice chemii.
1595 Z drugiej strony przesadą było jadowitą narysowane twierdzenie Jerzego, że Rogalik "leży Ewci na sercu", nie można było zaprzeczyć jednakże, że na widok młodego przystojnego wytwornego i wciąż kłaniającego się młodziana serce Ewci przypominało rzecz zgoła nieprawdopodobna: jajko na miękko.
1596 Ewcia patrzyła na obrazki, a Rogalik patrzył na Ewcię, wskutek czego Ewcia nie mogła spokojnie patrzeć na obrazki i czasem spod oka patrzyła na to, jak Rogalik patrzy na nią, wskutek czego patrzenie to zostało dziwacznie zmącone, na co z niezmiernym podziwem z okienka przy pracowni patrzył Jerzy.
1597 Żeby tylko ten wytworny Rogalik nie zapędził mnie w kozi róg!" – Powiedziała o tych projektach na obrazy kilka słów purpurowych jak róże, następnie wyjaśniła kłaniającemu Rogalikowi, jak się ma dostać do pana Mudrowicza, który jest człowiekiem zacnym, wbrew pozorom tępym rylcem wypisanym na twarzy.
1598 Odniósłszy list na pocztę, wstąpiła Ewcia do państwa Szymbartów. Okazało się jednak, że pani Szymbartowa pojechała do Otwocka, gdyż był to dozwolony dzień do odwiedzin u chorych. Zastała tylko pana Szymbarta, który pilnował mieszkania i z nudów obliczał, gdyby żył siedem tysięcy lat.
1599 Ja już ani pisnę. Słychać było jedynie szorstki dotyk pędzla i ćwierkanie wróbla, który przysiadł na rynnie. Z tymi skąpymi głosami natury poczęła się mieszać różnorodne jej zapachy, dotąd nikłe i ledwie wyczuwalne, od pewnej chwili jednak wzbił się ponad nie jeden mocno drażniący i niemiły.
1600 Artykuł został głośno odczytany siedem razy, tak że nawet Rolmops cośkolwiek wreszcie z tego zrozumiał i zawył z wielkiego ukontentowania. Gazeta została wzięta przez Ewcię na własność, gdyż należało ją odczytać jeszcze: Basi, panu Mudrowiczowi, Szymbartom i należało ją wysłać pani Halickiej.
1601 Wiedział o wszystkim co się działo dookoła ukochanej Ewuni, lecz mu wszystkiego było za mało. Wiedział też o czarnych zgryzotach państwa Szymbartów, nie mogących utrzymać córki przez cały rok w sanatorium. Biedniutka Zosia nie mogła w pierwszej chwili przemówić z radości i zachwytu.
1602 Ewcia wygadała przez pół godziny dwa grube tomy, w których było wszystko: i o Zawidzkich, i o Basi, i o panu Mudrowiczu. Zosia spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami pełnymi mądrej tkliwości cierpiącego człowieka, potem uśmiechnęła się bladziutkim uśmiechem i położyła rękę na jego ręce.
1603 Wszystko zawsze od Ewci! – zaśmiała się Ewa. – Nie wierz panu, Zosieńko! To pan Mudrowicz ci przywiózł, a dlatego takie małe pudełeczko, bo w całej Warszawie nie było większego. Okazało się jednak, że ogromne pudło było zbyt małe, gdyż poszło ono natychmiast w okrężna drogę do sąsiadek.
1604 I już o tym nie mówimy. Pożegnali się bardzo czule, jak gdyby pan Mudrowicz miał wieczorem odpłynąć na wieki do Ameryki, a ona do środkowej Afryki, i rozeszli się niezmiernie z siebie radzi, bo takich zaprzysięgłych przyjaciół nie było w tym czasie we wszechświecie z najbliższą okolicą.
1605 Dopiero nazajutrz o liliowym zmierzchu zrozumiała Ewcia, czemu to piekielnie chytry pan Mudrowicz kazał jej składać przysięgę. Przed dom pani Zaawidzkiej zajechała dorożka, do której przyczepiony był koń tak mizeracki, że zdawało się, iż to jego dorożka popycha, a nie on ją ciągnie.
1606 Najpierw my oboje uniknęliśmy ciosu, potem robił dziwne miny pan Mudrowicz, potem wytańcował tu Rogalik, a przed chwilą z wielkiego szczęścia płakała pani Szymbartowa, pan Szymbart zaś łapie się za głowę. Śmieszne historie! Istnieją na tym padole łez tacy, za którymi biegnie szczęście.
1607 Nie ukrywał swojego podziwu dla tego brzdąca, który w godzinę potem odbył długą telefoniczną rozmowę z panem Mudrowiczem, rozmowę wielce tajemniczą, prowadzoną ściszonym głosem, pełną jednak zdławionych okrzyków radości i stłumionego śmiechu, zakończoną zapewnieniami wieczystej miłości.
1608 Pan Mudrowicz sprawił niespodziankę nie tylko Szymbartom, lecz i Ewci. Radość jej była tak niebotyczna i nieludzka, że przez całą resztę dnia nie chodziła sposobem powszechnie przez ludzkość na codzienny użytek przyjętym, lecz podskakiwała i podrygiwała krokiem tanecznym, ulubionym wśród wróbli.
1609 Wnet z drugiej strony, jakby wywołana tajemnym wołaniem, zjawiła się panna Barbara. Ponieważ sprawą zbyt pospolitą dla umysłów uskrzydlonych byłoby spotkanie na udeptanej ziemi przy jednej lub przy drugiej willi, uskrzydlone umysły wygramoliły się na mur graniczny i usiadły wśród dzikiego wina.
1610 Basia, odziana była w śliczną sukienkę, tak barwną, że powinny za nią gromadą latać pszczoły. Ponieważ o tym czasie na rodzinnej ziemi dojrzewały właśnie pomidory, nie dziwota przeto, że i na jej twarzy zjawiły się z niewiadomej przyczyny rumieniec o złocistej głębokiej czerwieni.
1611 Z żywą przyjemnością zaczęła słuchać rozwichrzonej opowieści o dawnych czasach, o ludziach i zdarzeniach. Pan Zawiłowski dosiadłszy rączego bachmata wspomnień całował raźno poprzez lata dawno osiwiałe wywoływał duchy zmarłych, na potężne jego wezwanie budzących się niechętnie z wieczystego snu.
1612 Dlatego o to pytałam, bo zauważyłam, ze w twoim fraku mole założyły sobie jadłodajnię, klub i prywatne lotnisko. Gdybyś więc nagle potrzebował fraka... Jerzy chwycił własną głowę w obie ręce, jak gdyby ją chciał zerwać z karku i cisnąć nią w straszliwą damę z najwyższego towarzystwa.
1613 Ewci spadł kamień z serca i potoczył się z hukiem w przepaść. Ciążyło jej to nadmiernie, że szczęśliwe jej dni u Zawidzkich omotane są pajęczyną kłamstwa. Odmieniona pani Szymbartowa uczyniła jej wspaniałą przysługę, że winę jej szaleństwa wzięła uczciwie na siebie. Było to z jej strony bohaterstwo.
1614 W niebie, gdzie – jak wiadomo – większa jest radość z jednego nawróconego grzesznika niźli z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, musiały dnia tego anioły tańczyć z radości. I Ewie chciało się tańczyć. Napisała do cioci list tak wspaniały, że powinien być wyryty na miedzi.
1615 Przyjaźń obydwóch domów stawała się coraz głębsza. Po wizycie pana Zawiłowskiego odwiedziła dom sąsiedni pani Zawidzka z adiutantem Jerzym i tak sobie przypadły do serca z biedną panią Zawiłowską, że od pewnego czasu nie było dnia, aby jeden dom nie przysłał do drugiego serdecznego poselstwa.
1616 Tłumaczyła mu pracowicie konieczność zburzenia muru, co – jak wie o tym od Ewy – jest również marzeniem pani Zawidzkiej. W tym samym czasie Ewa oznajmiła pani Zawidzkiej, że zburzenie mizernego a tak zbędnego muru będzie – jak o tym wie Basia – z entuzjazmem przyjęte przez pana Zawiłowskiego.
1617 Trudno było jednak prosić go o tak przedziwny wysiłek i dlatego wezwano jakiegoś burzymurka, który za nieznacznym wynagrodzeniem rozebrał część ogrodzenia. Przez nowa bramę przebiegł Rolmops i napadł znienacka kurczęta w ogrodzie Zawiłowskich, które cudem uszły z życiem przed szczekającą śmiercią.
1618 Opętany kundel wpadł wobec tego niespodziewanie do kuchni skąd smakowite wiały zapachy, i śmiertelnie przeraził kucharkę, która na widok kosmatego czorta "buchnęła, zawrzała i zgasła" jak kopcąca lampa. Działo się to wszystko bardzo rano, burzymurek bowiem zjawił się do pracy o świcie.
1619 Zdaje się, że są zdziwieni, dlaczego ja jeszcze nie śpiewam – rzekł pan Mudrowicz z odrobiną goryczy. Ewcia bardzo była zamyślona po tej rozmowie. Przez kilka dni następnych przyglądała się Jerzemu, który pracował niezmordowanie nad wielkim obrazem. Chciała do niego zagadać, lecz nie miała odwagi.
1620 Nie był to już ów Jerzy, co stawał na głowie, śmiał się do całego świata i najbliższej jego okolicy i huczał, i pokrzykiwał. Zaczął tak wyglądać, jakby nie spał od wielu nocy. Wprawdzie na widok Ewy uśmiechnął się mile, nie był to jednak zawiesisty uśmiech, delikatna, subtelna i ledwie widna.
1621 Widać na tym polega jego choroba, że chodzi po ogrodzie przy księżycu. A skąd ty o tym wiesz, że on taki lunatyk? – spytała Ewa niewinnie. Zdawało się, że odpowiedzią na takie pytanie powinno być: "Widziałam przypadkiem..." albo "nasza Martusia widziała" lub coś podobnego na ten temat.
1622 Wprawdzie owych pięć wzywających śmierć podniosłoby ogromny wrzask na widok myszy i wzywałoby ratunku, nie zmniejsza to jednakże grozy sytuacji. Basia w tej chwili istotnie żałosny przedstawiła widok. "Basię wzięło jeszcze mocniej niż Jurka!" – pomyślała Ewa z gorącym współczuciem.
1623 Pani Zawidzka zawiadomiona o uroczystości w sposób łagodny i uroczysty wydobyła z tajemnego schowka naszyjnik z czeskich kamieni, który jakąś prababka nosiła na łabędziej i wstydliwej szyi. Lubiła Basię serdecznie; przypadła jej do serca dziewczyna prosta, jasna i czysta jak łza.
1624 Przeczuwała coś mądrym sercem i coś widziała mądrymi oczami, lecz nigdy nie powiedziała o tym słowa. Od chwili kiedy to Ewa powiedziała, że Jurka "coś wzięło", zaczęła patrzeć pilnie, udając jednak, że nic nie widzi. Czasem tylko uśmiechała się najsłodszym uśmiechem na świecie: uśmiechem matki.
1625 Chociaż dzień był niezmiernie zwyczajny i taki powszedni jak chleb, ni stąd ni zowąd uczyniło się święto, tym większe, że pani Zawiłowska w czarnych okularach wyszła ze swojej ciemnicy. Pan Zawiłowski grzmiał zawiesistym basem, Ewa trajkotała jak młynek do kawy, śmiała się pani Zawidzka.
1626 Tak ją to wszystko zmartwiło, że zaczęła chodzić po pokoju jak Jerzy przed chwilą i w nagłej rozpaczy też kopnęła niewinne krzesło. "Trzeba pomóc tej małpie zielonej, bo on sam nic nie zrobi!" – pomyślała z serdecznym rozczuleniem. Wobec tego postanowienia ona z kolei spędziła noc prawie bezsenną.
1627 Niech pan zrobi tak: niech go pan poprosi niby tak sobie, niby na pogawędkę i niech mu pan doda ducha. Pan jest mądrzejszy ode mnie i będzie pan wiedział, jak się gada z takim, co się kocha, a boi się to wyznać. Niech pan o tym pomyśli, że uczyni pan dwoje ludzi tak szczęśliwymi, tak szczęśliwymi.
1628 Byleby tylko Jurek nie wyskoczył przez okno od pana Zawiłowskiego. Po godzinie wpadła do mieszkanie pana Mudrowicza. Nie wiedziała, że mu przeszkodziła w ważnej pracy: pan Mudrowicz układał właśnie dokument, w którym zapisywał cały swój majątek na ratowanie dzieci zarażonych gruźlicą.
1629 Jeżeli ktoś stoi w wąskim korytarzyku, nie odblokują się. Zamek puścił, rozległ się cichy szczęk. Jeff wszedł do małego, stanowiącego dodatkowe zabezpieczenie pomieszczenia, przylegającego do głównego korytarza. Z trzech stron otaczały go szklane ściany, będące dwustronnymi lustrami.
1630 Nie wstając z kucek, nacisnął ukryty przycisk i wślizgnął się do korytarza. Biegł teraz bezszelestnie w kierunku, gdzie mignął mu cień – pochylając się nisko. Wychynął zza rogu, sięgając jednocześnie po pistolet oraz pałkę – z zamiarem powstrzymania przeciwnika i ewentualnie obezwładnienia go.
1631 W ułamku sekundy Jeff powiódł dookoła spojrzeniem, zwracając uwagę na każdy szczegół. Nie zauważył nic niebezpiecznego, w każdym razie w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Jeff Ritter wiedział, jak się zachować w razie zamachu stanu, ataku terrorystycznego, czy choćby wobec upartego klienta.
1632 Nie miał natomiast żadnego doświadczenia z dziećmi – zwłaszcza małymi dziewczynkami o wielkich, błękitnych oczach. Mała sięgała mu ledwie do pasa. Ciemne loczki lśniły w świetle lampy. Dziewczynka miała na sobie różową piżamkę w kotki oraz puszyste, bawełniane klapki w landrynkowych kolorach.
1633 Tuliła w ramionach pluszowego kotka. Jeff zamrugał jakby chciał sprawdzić, czy to nie przywidzenie. Dziewczynka okazała się jednak prawdziwa. Podobnie jak leżąca obok niej na podłodze kobieta. Jeff zmierzył wzrokiem wózek ze środkami czystości oraz niewyszukany strój nieznajomej.
1634 Na szczęście umiał sobie radzić z dorosłymi. Otaksował szybko jej twarz – płonące policzki, zamknięte oczy oraz strużkę potu na czole. Nawet z odległości kilku kroków czuł, że nieznajoma ma wysoką gorączkę. Prawdopodobnie usiadła, aby chwilkę odpocząć, ale zmożona chorobą, straciła przytomność.
1635 Czy ty tu pracujesz? Tutaj jest strasznie fajnie. Najbardziej podoba mi się największy pokój. Są w nim takie wielkie, naprawdę olbrzymie okna, przez które widać wszystko dookoła, nawet niebo. Czasem jak się obudzę, liczę sobie gwiazdy. Umiem liczyć do stu, a czasem nawet i więcej.
1636 Zamrugała znowu i przeraziła się na dobre, gdy dotarło do niej, kim jest pochylony nad nią mężczyzna. Minęła się z nim w korytarzu, gdy przyszła na rozmowę w sprawie pracy. Kierownik biura powiedział, że to Jeffrey Ritter, jego wspólnik, zawodowy ochroniarz, ekspert nadzwyczajny, dawny żołnierz.
1637 Która to godzina...? Zerknęła na zegarek i aż jęknęła, gdy zobaczyła wyświetlone na tarczy cyferki – była piąta dziesięć rano. Powinna skończyć sprzątać najpóźniej o drugiej i do tej pory zawsze jej się to udawało. Przypomniała sobie o systemie alarmowym, który włącza się po jej wyjściu.
1638 Była bardziej chora, niż sądziła. W skołatanej głowie tłukła się tylko niewyraźna myśl, jak wiele by dała za to, aby znaleźć się w łóżku i aby to wszystko okazało się jedynie koszmarem nocnym. Niestety, to nie był sen. Kiedy weszli do gabinetu Jeffa, natknęli się na niezbity dowód jej zuchwalstwa.
1639 Na pościeli w kotki leżało porozrzucanych z pół tuzina pluszowych zwierzątek. Obok kanapy stał kartonik po soku, a okruszki na podłodze stanowiły smętną pozostałość po wieczornej przekąsce. Duży, szklany stolik był odsunięty od kanapy, a na jego środku leżała elektroniczna niańka.
1640 Pochłonęłoby to lwią część moich dochodów, które muszą mi starczyć na czynsz, jedzenie i czesne. Przymknęła oczy, gdyż pokój zaczął jej wirować w głowie. Przecież to go zupełnie nie obchodzi. I tak zaraz wyrzuci ją z pracy. Straciłaby wówczas zarówno dochody, jak i ubezpieczenie.
1641 Schrupałby nas pewnie z chęcią na śniadanie. Stojący przed nią w milczeniu mężczyzna miał w sobie coś niepokojącego. Nie potrafiła jednak tego bliżej określić. Może dlatego, że prawie się nie odzywał? Czy też ze względu na oczy – zimne jak lód? Mierzył ją wzrokiem jak przestępca potencjalną ofiarę.
1642 Jeff Ritter był wysoki, miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Jego elegancki garnitur – drogi i doskonale skrojony – nie potrafił ukryć muskularnego ciała. Mężczyzna sprawiał wrażenie wielkiej maszyny przeznaczonej do walki, a może nawet i do zabijania. Był blondynem o szarych oczach.
1643 Raz na trzy tygodnie meldowała się u kierownika. Instrukcje pozostawiano jej na tablicy ogłoszeń, wiszącej w pakamerce. Wynagrodzenie przesyłano na konto przelewem internetowym. Czytała jednak w prasie artykuły na temat firmy ochroniarskiej, która zatrudniała ją jako sprzątaczkę.
1644 Skręcił w boczny korytarz. – Zawiozę panią do domu. Pani samochód zostanie odstawiony do pani jeszcze dzisiaj. Ashley czuła się zbyt słaba, aby prowadzić z nim dyskusje, zwłaszcza że Jeff Ritter miał rację – rzeczywiście nie była w stanie dojechać do domu. Ruszyła za nim, zataczając się jak pijana.
1645 Ashley była zbyt zmęczona, aby zwrócić jej uwagę, że Śnieżynka jest jeszcze mniejsza. Zresztą, ulubione zabawki są zawsze wyjątkowe, czego dorośli niestety często nie rozumieją. Wyszły na dwór w mgłę poranka. Jeff stał przy samochodzie, trzymając otwarte tylne drzwi imponującej, czarnej limuzyny.
1646 Gdyby udało jej się zarobić tyle pieniędzy, ile było warte takie cacko, pozbyłaby się wszelkich kłopotów. Zawahała się na moment, zanim wślizgnęła się na siedzenie z miękkiej, szarej skóry – była chłodna, gładka i delikatna. Pilnuj się tylko, żebyś nie zwymiotowała – napomniała się w duchu.
1647 Ashley, otępiała z gorączki, z trudem formułowała słowa. Zaczęła mówić, jak do niej dojechać, ale Jeff oznajmił jej, że zna tę okolicę. Nie wątpiła w to. Ten mężczyzna wiedział wszystko. Cichy szum silnika ukołysał ją w stan półsnu, w którym najchętniej tkwiłaby, dopóki nie minie atak choroby.
1648 Ashley z wysiłkiem otworzyła oczy, ale natychmiast tego pożałowała. Dosyć miała kłopotów jak na jeden dzień. Zatrzymali się w pobliżu czteropiętrowego budynku, w którym znajdowało się jej mieszkanie. Normalnie można było bez trudu zaparkować przed samym wejściem, ale nie dzisiejszego ranka.
1649 Z tego, co mi powiedziano, zlikwidowanie szkody potrwa około tygodnia. Pod eskortą strażaków możesz wejść do budynku, żeby zabrać wszystko, co tylko się da. Do czasu aż awaria zostanie usunięta, musimy sobie znaleźć jakieś schronienie. Jeff przyglądał się Ashley, której krew odpłynęła z twarzy.
1650 Jeff skupił znowu uwagę na planach rozłożonych na stole, nie przyznając się do tego, że Zane ma rację. Faktycznie miał kłopoty ze skoncentrowaniem się na pracy. Wiedział, jaki jest tego powód – głowę miał nabitą myślami o napotkanej w przedziwnych okolicznościach kobiecie oraz jej dziecku.
1651 Nie rozumiał tylko, dlaczego. Czyżby ze względu na te okoliczności? Widział przecież setki ludzi znajdujących się w gorszych tarapatach. W porównaniu z sytuacją mieszkańców spustoszonej przez wojnę wioski, w której zniszczono magazyny z zimowymi zapasami, sytuacja Ashley Churchill była pestką.
1652 Prywatna rezydencja stanowiła miejsce tajnego spotkania międzynarodowych biznesmenów, reprezentujących firmy produkujące jedną z najbardziej śmiercionośnych broni. Istniała realna groźba szpiegostwa, ataku terrorystycznego, czy też porwania. Jeff oraz Zane mieli zapewnić biznesmenom ochronę.
1653 Znaleźliśmy pana wizytówkę w kieszeni jej kurtki. Pomyślałam sobie, że może jest pan zaprzyjaźniony z tą rodziną. Jeff wiedział, do czego zmierza kobieta. Chciała go prosić, by zajął się chorą. Przypomniał sobie, że Ashley Churchill odmówiła, gdy zaproponował jej opłacenie hotelu.
1654 To nie jego problem, zganił się znowu w myślach. Nigdy się zbytnio w nic nie angażował. Według jego byłej żony, był litościwy niczym diabeł i miał serce z kamienia. Jedyną sensowną odpowiedzią na prośbę wolontariuszki z przytułku było stwierdzenie, że nie ma nic wspólnego z pannami Churchill.
1655 Gdzie się teraz podzieje z Maggie? Nie miała pieniędzy na hotel. Zresztą nawet gdyby było ją na to stać, była bliska psychicznego załamania. Jeżeli się załamie – co było tylko kwestią czasu – kto zajmie się wtedy jej córką? Mimowolnie przymknęła powieki, bo potwornie jej się chciało spać.
1656 Ktoś pochylił się nad jej łóżkiem. Ashley miała zamknięte oczy, ale zorientowała się po cieniu. Zebrała resztkę sił i zmusiła się, aby spojrzeć na przybysza. Prawdopodobnie była to wolontariuszka, Julie jakaś tam, która przyszła jej oznajmić uprzejmie, że Ashley nie może tu dłużej zostać.
1657 Na zajęcia z kolei wpadała w ostatniej chwili, po odprowadzeniu Maggie do przedszkola, a wypadała pierwsza, żeby odebrać córeczkę, dlatego nie miała kiedy zawrzeć przyjaźni również na uniwersytecie. Jej jedynymi znajomymi byli sąsiedzi, którzy znaleźli się w takiej samej sytuacji jak ona.
1658 Ashley ocknęła się z zadumy, przytuliła córeczkę i podziękowała jej serdecznie. Zanim się zdążyła pochylić, żeby poluzować sznurowadła, wyręczył ją Jeff. Wziął prawy but i zaczął zakładać jej na nogę. Ujął Ashley za kostkę, a ten gest wydał się Ashley zaskakująco intymny. Poczuła się oszołomiona.
1659 Trocheja to niepokoiło, jednak nie tak, jak perspektywa zostania z córką bez dachu nad głową. Wszystko rozbijało się o kwestię zaufania. Ashley spojrzała na jego twarz – mocne szczęki, wystające kości policzkowe, obojętne oczy. Miał koło ust bliznę, a na skroniach kilka siwych włosów.
1660 Uśmiech zmienił całkowicie wyraz jego twarzy, czyniąc z niego przystojnego i przystępnego człowieka. Ta niespodziewana metamorfoza wywołała u Ashley lekką palpitację serca oraz przyspieszony oddech. Wszystkiemu winna jest grypa, stwierdziła. Znowu daje o sobie znać wirus. I tyle.
1661 My z mamusią mieszkamy na najwyższym piętrze i czasem fajnie jest patrzeć sobie na miasto albo oglądać niebo w czasie burzy. A latem, jak jest gorąco, otwieramy wszystkie okna i wcale się nie boimy złodziei, bo nikt się nie wdrapie tak wysoko. Jeff wyłączył silnik i odwrócił się do małej.
1662 Ashley skinęła głową. Znowu ogarnął ją niepokój. Jazda samochodem bardzo ją zmęczyła, tak że opadły z niej resztki sił. Pragnęła jak najszybciej położyć się do łóżka i spać przez cztery albo pięć tygodni bez przerwy. Jeff wysiadł z samochodu, otworzył tylne drzwi i pomógł Maggie.
1663 Kremowy dywan oraz blade ściany podkreślały surowość i wnętrz, podobnie jak wielkie okna, od podłogi aż po sufit – zarówno w salonie jaki i w jadalni – z których roztaczał się piękny widok na jezioro, aż po jego drugi brzeg. Gabinet znajdował się na tyłach domu i wychodził na rozległy ogród.
1664 Nie chciała nadużywać jego uprzejmości. Otworzyła lodówkę, by przekonać o tym gospodarza. Nowoczesna lodówka ze lśniącej stali była całkowicie pusta. Nie było w niej nawet resztek jedzenia, czy też piwa – tak typowych dla nieżonatych mężczyzn. Wyglądała jak model pokazowy w salonie meblowym.
1665 Podobnie jak na dole, umeblowanie obu było gustowne, ale surowe. Ściany były kompletnie gołe, a na komodzie oraz nocnej szafce nie stało nic, oprócz radia z budzikiem wyświetlającego godzinę. Było jej jednak zupełnie obojętne, że nie ma tu nigdzie ozdób i że lodówka świeci pustkami.
1666 Powinna zrobić kilka uwag swojej córce – żeby była grzeczna i słuchała Jeffa i przybiegła do niej natychmiast, gdyby się czegoś przestraszyła. Wyciągnęła się na łóżku, z postanowieniem, że będzie przez jakiś czas czuwać, aż upewni się, że wszystko jest w porządku w tym przepięknym domu na wzgórzu.
1667 Do pokoju wpadła Maggie i otworzyła usta, aby coś powiedzieć. Powstrzymała się jednak, gdy zobaczyła śpiącą matkę. Zacisnęła wargi i spojrzała na Jeffa. Jeff podszedł do drzwi i skinął na Maggie, żeby poszła za nim. W korytarzu przyglądał jej się przez chwilę, zastanawiając się, co robić.
1668 Doszedł do wniosku, że prawdopodobieństwo, iż Ashley uchyli drzwi albo okno jest większe niż to, że ktoś włamie się podczas jego nieobecności. Przytrzymał tylne drzwi samochodu, aż Maggie wdrapała się na siedzenie, i pomógł jej zapiąć pas. Jej wzrok świadczył o tym, że darzy go całkowitym zaufaniem.
1669 Dochodziła piąta trzydzieści. Brenda mogła już pójść do domu. Jego asystentka była jednak jeszcze w biurze. Kiedy odebrała telefon, wyjaśnił jej, że zajmuje się chorą na grypę przyjaciółką i potrzebuje porady w sprawie zakupów oraz paru sugestii, co powinien dostać na obiad czterolatek.
1670 Jej mama powiedziała, że tylko dzieci są w stanie zjeść coś, co ma kolor purpurowy – uśmiechnęła się od ucha do ucha. – A ja powiedziałam, że purpurowa część ciasteczka jest najlepsza. Jeff przyjrzał się podejrzliwie obrazkowi na pudełku. Przedstawiał pieczone ciasteczka z purpurową polewą.
1671 Ponieważ półki w spiżarce były puste, uwinął się w mig. Schował do lodówki mleko i sok, jak również kilka kartoników jogurtu. Mrożonki włożył do zamrażalnika. Robienie zakupów oraz gotowanie to dwie najzwyczajniejsze pod słońcem czynności, on jednak nie miał okazji przywyknąć się do nich.
1672 Ostatni raz zetknął się z tym obrzydlistwem, gdy dochodził do siebie po operacji w Afganistanie. Koza, która dostarczyła mleka na jogurt, przyglądała mu się podejrzliwie, jakby się chciała upewnić, czy przełyka każdą łyżeczkę. Zamieszał znowu zupę, a następnie sprawdził, jak się ma obiad dla Maggie.
1673 Pan Ritter kupił mi też ciasteczka z purpurową polewą! Ashley powoli się obudziła. Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do córki, po czym podniosła wzrok i rozejrzała się po pokoju. Raptem spostrzegła Jeffa. Zdumiała się w pierwszej chwili, lecz natychmiast uprzytomniła sobie, gdzie jest.
1674 Ustawił przed nią talerz z obiadem, szklankę mleka, położył obok widelec i trzy serwetki. Gdy podszedł z tacą do Ashley, spostrzegł, że się przebrała podczas ich nieobecności. Zmieniła dżinsy na dżersejowe spodnie oraz bluzkę na luźny podkoszulek – oba w kolorze spłowiałego granatu.
1675 Potrzebujesz kilku dni, aby nabrać sił. Mam nadzieję, że będziesz się tu czuć na tyle wygodnie, aby dojść do siebie. Jej oczy wydawały się teraz bardziej błękitne niż zielone. Zastanawiał się, czy to kwestia światła, czy też refleks granatowego podkoszulka. Miała chude ramiona...
1676 Maggie była krzepkiej budowy, ale Ashley wyglądała tak, jakby mógł ją zdmuchnąć powiew wiatru. Przyglądał się jej z zaciekawieniem. Spostrzegł, że jej policzki pokrył rumieniec. Znowu bierze ją gorączka, pomyślał, po chwili jednak dotarło do niego, że prawdopodobnie się speszyła.
1677 Ashley wsunęła pasmo włosów za ucho. Jeff już wcześniej zauważył, że nie nosi obrączki, ale teraz przyjrzał się uważnie, czy nie ma na palcu śladów wskazujących, że zdjęła ją niedawno. Nie dostrzegł nic szczególnego – ani nieopalonego paska. ani odgniecenia. Ciekaw był, czy Ashley jest rozwiedziona.
1678 Po drugie, mam tu przed sobą plan zajęć Ashley. Jutro ma dwa wykłady, których nie ma w internecie, dlatego skontaktowałam się ze specjalnym serwisem spoza campusu, który specjalizuje się w robieniu notatek. Ktoś od nich pójdzie na wykłady i przyniosą mi jutro o drugiej maszynopis z obu.
1679 Nie daj jej powodu, aby straciła zaufanie. Jeff pragnął ją uspokoić, że nie zamierza zniszczyć wyobrażeń Maggie o świecie. Zadba o to czas, i to szybciej, niż Ashley sądzi. Było mu jednak miło na myśl o tym, że jakiejś małej, czteroletniej dziewczynce sprawiają radość owocowe ciasteczka oraz kotki.
1680 Jeff wyszedł z sypiali i poszedł na dół, do kuchni. Włożył brudne naczynia do zmywarki i zaczął się zastanawiać, co by tu sobie zrobić na obiad. Zamiast jednak przygotować sobie jakiś posiłek, poszedł do salonu i wyjrzał przez okno. Deszcz przestał już kropić, lecz niebo było wciąż zachmurzone.
1681 Nic dziwnego, płomienie buchały wszędzie – lizały nędzne budynki, ścigały bezlitośnie zaskoczonych mieszkańców, czasami dopadały kogoś ze straży i trawiły go w ułamku sekundy. Ogień szalał. Sprzyjała mu długotrwała susza i chemikalia, wymyślone w laboratorium, tysiące kilometrów stąd.
1682 Jeff przywykł do gryzącego zapachu spalenizny, koszmarnego gorąca oraz zniszczeń. Nienawidził jednak ognia, żywiołu nie znającego litości. Gotów był przysiąc, że chwilami słyszy upiorny śmiech, gdy płomienie dokonywały dzieła zniszczenia. Dopiero na placu, dotarły do niego apokaliptyczne odgłosy.
1683 Wiedział, że tuż za wzniesieniem, przez które wiodła ścieżka, znajduje się rzeka. Mógł przedzierać się przez ogień, raz po raz, bez obawy, że coś mu się stanie. Wieś była częścią jego samego, wytworem jego umysłu, a on zjawiał się tu noc w noc, mimo że ze wszystkich sił bronił się przed tym snem.
1684 Dopadał go jednak, zasysając nieuchronnie w piekielną otchłań, tak jak ogień nieuchronnie pełzł w kierunku ciężarówki stojącej na skraju placu, i chwytał ją w swoje szpony. Jego uwagę przykuł przeraźliwy krzyk. Odwrócił się i zobaczył kilkunastoletnią dziewczynę wybiegającą z płonącego budynku.
1685 Jeff widział to w zwolnionym tempie. Postąpił krok do przodu, potem dwa. Wyciągnął rękę do dziewczyny i ona wyciągnęła do niego ręce. Uniosła powoli, boleśnie powoli, głowę, aż ich wzrok się spotkał. Otworzyła usta – z jej piersi wyrwał się przeraźliwy, rozdzierający serce krzyk.
1686 Belka stropowa zwaliła się na ziemię, o włos od uciekającej dziewczyny. Jeff ruszył w pogoń. I wtedy zorientował się, że wszyscy mieszkańcy wsi umykają przed nim. Machali rękami i krzyczeli, jakby groziło im z jego strony niebezpieczeństwo większe niż ogień. Przeszył go lodowaty chłód.
1687 Ogień szalał wokół, ale jego płomienie się nie imały. Ludzie umykali przed nim z krzykiem. Raptem nadbiegła matka z małym dzieckiem na ręku. Dzieciak rozpłakał się, gdy zobaczył Jeffa i wtulił twarz w szyję matki. Ludzie rozbiegli się we wszystkich kierunkach, aż w końcu Jeff został sam.
1688 I wtedy zrozumiał, dlaczego ludzie uciekali od niego, krzycząc z przerażenia. Nie był człowiekiem. Zamiast twarzy miał metalową maskę, jak robot. Był kupą martwego żelastwa. Buchające wszędzie płomienie lizały go, ale nie były mu w stanie zrobić żadnej krzywdy. Nawet ich nie czuł.
1689 Gdy się ocknął, od razu się zorientował, gdzie jest i co się zdarzyło. Wiedział też, że teraz przez kilka godzin nie uśnie. Wstał z łóżka i wciągnął dżinsy i podkoszulek. Wyszedł z sypialni, by jak zawsze w takich razach snuć się po domu do świtu. Wokół panowała cisza, był sam w ciemnościach.
1690 Starał się nie myśleć o tym, co mu się śniło, ale jak zwykle bez skutku. Wiedział, co oznacza jego sen – że nie uważa się za człowieka. Ze jest jedynie o włos lepszy od niszczycielskiej maszyny. Co z tego, że rozumiał, jakie jest przesłanie snu, skoro nie potrafił się od niego uwolnić.
1691 Jej sen nie był taki spokojny jak jej córki. Kręciła się pod przykryciem. Miała lekko zarumienione policzki, ale gdy dotknął jej czoła, stwierdził, że nie ma gorączki. Kim była ta kobieta, bez żadnej bliskiej rodziny, żyjąca w tak trudnych warunkach? Zdążył się zorientować, że jest bystra i zdolna.
1692 Co takiego wydarzyło się w jej życiu, że zdana jest teraz na jego łaskę? Ponieważ nikt nie mógł mu odpowiedzieć, opuścił pokój i poszedł na dół. Podszedł do okna w salonie i zapatrzył się w noc. Po raz pierwszy, odkąd wprowadził się do tego domu, nie był sam. Co za dziwne uczucie.
1693 A już z pewnością nikt nie spędzał u niego nocy. Jeżeli w jego życiu pojawiały się kobiety, Jeff by wał u nich. Miał zwierzęcy instynkt chronienia swojego terytorium. A mimo to zaprosił Ashley i jej córeczkę do siebie. Co to miało znaczyć? Zadawał sobie pytania, które pozostawały bez odpowiedzi.
1694 Czuł się nieswojo, będąc wciąż jeszcze w domu, mimo że dochodziło wpół do ósmej. Z góry rozlegały się odgłosy krzątaniny i śmiech. Brenda pojawiła się punktualnie o siódmej i szykowała Maggie do przedszkola. Jeff zerknął na zegarek i uprzytomnił sobie, że przed wyjściem powinien zajrzeć do Ashley.
1695 Chciał się upewnić, czy poradzi sobie sama w ciągu dnia. Odstawił kubek z kawą i ruszył schodami na górę. Nie potrafił oderwać myśli od gości w domu. Nie mógł się zdecydować, czy ich obecność uznać za korzystną, czy też niekorzystną zmianę. Zatrzymał się przed drzwiami do pokoju Ashley i zapukał.
1696 Przytłumiony głos zaprosił go do środka. Jeff wszedł do pokoju i zastał Ashley siedzącą na brzegu łóżka. Wyglądała na zaspaną i nieco skonsternowaną. Miała potargane włosy i znużoną twarz, sądząc jednak po ubraniu, które trzymała w rękach, zamierzała wstać i ubrać się, jakby nigdy nic.
1697 Ubrać ją i dać jej śniadanie. Zresztą, ja też mam zajęcia na uczelni. A poza tym nie chcę nadużywać twojej uprzejmości. Na jej szczupłej twarzy malowała się determinacja. Uniosła nieco brodę, przyjmując wyzywającą pozę. Jeffowi skojarzyła się raptem z małym kotkiem, który prycha wściekle na wilka.
1698 A ty jesteś z pewnością Ashley. Masz taką słodką córeczkę. Wyglądasz jak trup, kochanie. Ashley uścisnęła jej rękę na powitanie. Jeff przyglądał się Brendzie, która ujęła z rąk Ashley ubranie i położyła je na komodzie. Pomogła Ashley położyć się z powrotem do łóżka i przykryła ją kołdrą.
1699 Miałbym się z pyszna, gdybym się na to zgodził. Ashley robiła wrażenie nieco zmieszanej, jakby nie bardzo chwytała, o co tu chodzi. Nie zdążyła zareagować, gdyż do pokoju wpadła jak bomba Maggie. Mała ubrana była w purpurowe dżinsy oraz purpurowo biały sweterek. We włosy wpięte miała spinki.
1700 Nie zrobił tego jednak. Człowiek jego pokroju nie zadaje się z kobietami typu Ashley. Nie wolno mu zapominać, że mężczyźni tacy jak on różnią się znacznie od innych mężczyzn. Nie miał nawet po co próbować – już przypominał mu o tym bezlitośnie nawiedzający go co noc koszmarny sen.
1701 Uprzytomniła sobie, że dopiero co było wpół do ósmej. Czyżby naprawdę przespała całą dobę? Nie mogła w to uwierzyć. Odrzuciła przykrycie i wyślizgnęła się z łóżka. Poza lekkim bólem głowy, spowodowanym zapewne tym, że od trzydziestu sześciu godzin nic nie jadła, czuła się znacznie lepiej.
1702 Nastawiła uszu – usłyszała tubalny, męski głos, a zaraz potem śmiech dziecka. Maggie! Odetchnęła z ulgą. Wypadła na korytarz i skierowała się na schody. Nogi jej drżały i wciąż szumiało w głowie, ale zignorowała to. Zbiegła po schodach i wpadła do kuchni. Omiotła wzrokiem pomieszczenie.
1703 Chyba najpierw wezmę prysznic – powiedziała i skierowała się do drzwi. Zerknęła na zegar wiszący na ścianie. – Daj mi dziesięć minut. Ponieważ czuła się osłabiona chorobą, nie była w stanie uwinąć się tak szybko, jak zwykle, dlatego minęło prawie dwadzieścia minut, zanim zjawiła się znowu na dole.
1704 Najważniejsze, że się wykąpała i umyła włosy, które były wciąż lekko wilgotne. Miała nadal bladą i zbyt wychudzoną twarz. Od kilku dni, odkąd dopadła ją grypa, prawie nic nie jadła. Straciła przez to kilka kilogramów, na co nie bardzo mogła sobie pozwolić. Dżinsy wisiały na niej jak na patyku.
1705 Małego pieska, tego, który nazywa się Bułeczka. Będę go mogła trzymać na kolanach! Wyobrażasz to sobie, mamusiu? Maggie podbiegła do matki i rzuciła się jej w ramiona. Ashley porwała ją z ziemi, ale dwa dni spędzone w łóżku oraz ogólne osłabienie grypą spowodowało, że opadła z sił.
1706 Kątem oka dostrzegła jakiś cień. Silne ramię błyskawicznie objęło ją w talii, przytrzymując mocno, żeby nie upadła. Bezwiednie wsparła się o Jeffa. Poczuła ciepło jego ciała, fantastyczne muskuły. Jeff zaprowadził ją do stołu i posadził na krześle, po czym wrócił na swoje miejsce.
1707 To wszystko stało się tak szybko, że Ashley nie była pewna, czy jej się przypadkiem nie przywidziało. Lewy bok, którym przytulona była do Jeffa, płonął. Miała wrażenie, że wciąż czuje ramię oplatające jej talię. Zadrżała lekko. Nie dlatego, że zrobiło jej się zimno, ale... Ashley zmarszczyła brwi.
1708 Tak naprawdę sama nie bardzo wiedziała, dlaczego. Czyżby obudził się w niej niepokój? Nagle bowiem uświadomiła sobie, że mężczyzna siedzący naprzeciwko niej wcale nie jest zimnym, tajemniczym nieznajomym, jak jej się zdawało jeszcze wczorajszego ranka. Maggie wdrapała jej się na kolana.
1709 Mam ze sobą psa. Jej zapowiedź była zupełnie niepotrzebna. Kudłata kuleczka wychynęła zza rogu i wpadła do kuchni. Stworzenie ważyło jakieś trzy, góra cztery kilogramy, miało łaciatą sierść i duże, brązowe oczy. Na widok pieska Maggie zeskoczyła Ashley z kolan i uklękła na podłodze.
1710 Co mogła sobie pomyśleć o Jeffie, który zaprosił zatrudnioną u niego sprzątaczkę do domu, pielęgnuje ją w chorobie i zajmuje się jej córką? Ashley miała wrażenie, że powinna wytłumaczyć jak do tego wszystkiego doszło, ale nie bardzo wiedziała, jak to ująć w słowa. Milczała więc, pochyliwszy głowę.
1711 Małej chybaby pękło serce, gdyby wycieczka przeszła jej koło nosa. Przyjrzała się wnikliwie gospodarzowi. Kogoś takiego właśnie potrzebowała. Od dwunastego roku życia musiała radzić sobie sama. Drgnęła na myśl o tym, jak bardzo chciałaby, aby Jeff przejął choć część jej obowiązków.
1712 Jeff Ritter był jej pracodawcą. Z dotychczas niewytłumaczalnych dla niej powodów przygarnął ją i jej córkę do siebie i gości! w swoim przepięknym domu, okazując im wyjątkową serdeczność. Jednak pomimo dobrego serca, był obcym człowiekiem z przeszłością, która budziła w Ashley lekki niepokój.
1713 Jeff przyglądał jej się badawczo przez dłuższą chwilę. Jak zwykle jego szarostalowe oczy nie wyrażały żadnych emocji. Mógł obmyślać właśnie sposób zgładzenia je przy użyciu sprzętu kuchennego, ale równie dobrze zastanawiać się, czy nalać sobie jeszcze filiżankę kawy. Był wysoki, dobrze zbudowany.
1714 Dlaczego więc mieszkał sam w tym wspaniałym domu? Czy istnieje jakaś była pani Ritter? A może Jeff nie jest typem skorym do ożenku? Ashley przygryzła dolną wargę. Robił na niej wrażenie milczącego i tajemniczego, potrafiłaby jednak zrozumieć jego niechęć do długotrwałych związków.
1715 Po chwili roześmiała się do siebie. Co za bzdury wymyśla! Nawet ktoś taki jak Jeff nie potrafiłby dokonać takiej sztuczki. Skończyła jeść śniadanie i posprzątała kuchnię. Gdy zmyła blaty po raz drugi, doszła do wniosku, że mogłaby się jeszcze raz rozejrzeć po domu, zanim zacznie studiować notatki.
1716 Nie zamierzała zaglądać do sypialni Jeffa ani w inne intymne kąty, chciała tylko obejrzeć sobie dom. Jeff dal jej wyraźnie do zrozumienia, że są z córką mile widzianymi gośćmi, i mogą tu mieszkać, dopóki nie będzie gotowe jej mieszkanie, co niestety mogło potrwać jeszcze kilka dni.
1717 Zaczęła oglądanie domu od parteru. Zajrzała do dużego, starannie urządzonego salonu, z oknami od podłogi po sufit, z których roztaczał się piękny widok na jezioro. Meble były drogie, solidne, ale kompletnie bez wyrazu. Jej pierwsze wrażenie było fatalne. Nigdzie ani śladu osobistych rzeczy.
1718 Rozłożysta kanapa stała naprzeciwko panoramicznego telewizora. Na gołych ścianach nie wisiały żadne obrazy ani fotografie. Nie było tu nic osobistego. Kim był Jeffrey Ritter i dlaczego tak mieszkał? Jakby nie miał żadnej przeszłości – jakby przyszedł na świat jako dorosły człowiek.
1719 Czyżby zerwał wszelkie kontakty z rodziną? A może cała jego rodzina wymarła? Ashley nie natknęła się również nigdzie na trofea wojenne. Być może Jeff miał gdzieś tajny skarbiec, w którym przechowywał wszystkie osobiste przedmioty. Zamiast uśmiechnąć się do tej myśli, zadrżała, jakby powiało chłodem.
1720 Ashley słuchała jednym uchem, zastanawiając się jednocześnie, jak poruszyć sprawę zapłaty za ich pobyt. To, że Jeff zaproponował im zamieszkanie w jego domu nie oznaczało, że ma łożyć na utrzymanie jej i Maggie. Co innego, gdyby był ojcem Maggie. Co prawda Damian nigdy nie dał jej nawet grosza.
1721 Ashley zastanawiała się, w jakim stopniu wspaniałomyślność córki ma związek z jej słabością do deserów. Co prawda upieczenie ciasta byłoby miłym gestem z jej strony – małym podziękowaniem za jego uprzejmość. Mogłaby też ugotować obiad. Jej samochód przyprowadzono dzisiejszego popołudnia.
1722 Gdy połączono ją z Brendą, spytała, o której godzinie może spodziewać się Jeffa w domu. Brenda musiała się porozumieć z Jeffem. Ashley czekała, słuchając cichej muzyczki. Raptem dopadły ją wątpliwości, czy Jeff nie pomyśli sobie przypadkiem, że chce w ten sposób zdobyć jego względy.
1723 Zakołatało jej serce, a żołądek podszedł do gardła. Na drewnianej podłodze rozległy się kroki. Ashley zamarła na środku kuchni. Nie wiedziała, czy ma uciec i gdzieś się schować, czy też zostać i przywitać Jeffa jak gdyby nigdy nic. Nie mogła zrozumieć, dlaczego raptem jest taka zdenerwowana.
1724 Od kiedy zaczęła robić z siebie idiotkę? Jeszcze dzisiejszego ranka rozmawiała z nim zupełnie normalnie. A teraz zachowuje się jak studentka pierwszego roku, która zadurzyła się w asystencie. Straciła głowę i jeśli chce zachowywać się jak przystało dorosłej osobie, musi się wziąć w garść.
1725 Gotów był przysiąc, że słyszy śmiech, który rozchodzi się z góry i dobiega do gabinetu. Wcześniej słyszał lejącą się wodę, kiedy Ashley przygotowywała kąpiel córeczce. Ten wieczorny rytuał był mu obcy, jakby dotyczył życia na innej planecie – choć śledził go z daleka, tęsknota ściskała mu serce.
1726 Podniósł wzrok na dźwięk delikatnego głosiku. W drzwiach do gabinetu stała Maggie. Miała na sobie różową koszulę nocną i purpurowy płaszcz kąpielowy. Ściskała w dłoniach swoją ukochaną przytulankę, Śnieżynkę. Widać było, że przed chwilą wzięła kąpiel – świeżowymyte loczki wiły się wokół twarzy.
1727 Mała nazywała go wujkiem Jeffem, co sam jej zaproponował. Teraz zadawał sobie jednak pytanie, czy to z jego strony rozsądne posunięcie, bo tytułowanie go wujkiem sugerowało nieistniejące powinowactwo. Mała mogła wyciągnąć fałszywe wnioski. Co prawda powinien się bardziej martwić o siebie samego.
1728 Zanim Jeff się zorientował, o co jej chodzi, wdrapała mu się na kolana, objęła go za szyję i przytuliła mocno. Pachniała szamponem dla dzieci i miodowym mydłem. Była ciepła, taka malutka i tak cholernie ufna. Jeff pogłaskał ją po plecach trochę nieporadnie, bo bał się ją przestraszyć.
1729 Potrzebuję góra piętnaście minut – odwróciła się na pięcie i wyszła. Jeff poczuł gwałtowny przypływ pożądania. Prawie zawsze w tego typu kłopotliwych sytuacjach udawało mu się odwrócić uwagę dzięki pracy. Ale nie w przypadku Ashley. Myśl o niej nie dawała mu spokoju ani w biurze, ani w domu.
1730 Nie wiedziała, jak przebrnąć przez rozmowę z nim bez zrobienia z siebie idiotki. W niektórych sprawach nie ma co teoretyzować, trzeba działać, pomyślała zdesperowana. Doszedłszy do tego wniosku, zapukała w otwarte drzwi gabinetu Jeffa i weszła do środka w nadziei, że się nie myli.
1731 Pokój był ogromny. Przepiękne szafy na książki zajmowały dwie ściany. Na trzeciej znajdował się wykusz z oknem, które wychodziło na ogród. Drewniane biurko było wielkie jak dwuosobowe łóżko, a dwa imponujące, skórzane fotele klubowe, stojące naprzeciwko, tworzyły monumentalną fasadę.
1732 Kiedy Cathy przywiozła Maggie z przedszkola, nie chciała ode mnie przyjąć zapłaty. To nie jest w porządku. Jeff pociągnął drinka i przysiadł na rogu biurka, co oznaczało, że znalazł się teraz bliżej Ashley. Serce skoczyło jej do gardła i zaparło jej oddech, tak że nie była w stanie przełknąć śliny.
1733 Rzeczywiście chciała poruszyć jeszcze jedną sprawę. Przyglądała mu się badawczo, dochodząc do wniosku, że pomimo wspaniałego domu oraz doskonale prosperującej firmy jest nieprawdopodobnie samotny. Kiedy zjawiła się tu z Maggie, nie miał w domu nawet jedzenia. Żył wyłącznie pracą.
1734 Wokół nich panowała nocna cisza. Nie padało i nie wiał wiatr. Gdzieś w oddali słychać było przejeżdżający samochód i to wszystko. Choć nie byli jedynymi ludźmi na kuli ziemskiej, w gabinecie panowała atmosfera odosobnienia. Jak gdyby siedzieli tu, odcięci od cywilizowanego świata.
1735 Na imię miała Margaret... Maggie. Uwielbiałam ją. Mój ojciec uciekł z domu, zanim ja się urodziłam, a więc zostałyśmy we trzy. Przynajmniej taka była wersja mojej matki. – Uśmiechnęła się smutno na to przykre wspomnienie. – Mama była kelnerką. Próbowała podjąć naukę, ale nie dała rady.
1736 W kilka miesięcy po śmierci Maggie opieka socjalna umieściła mnie w rodzinie zastępczej, a mamę zabrano do szpitala psychiatrycznego. Co jakiś czas dostawała przepustkę na weekend, żeby mnie odwiedzić, ale pewnego razu podczas przepustki popełniła samobójstwo. Poczuła znajomy ucisk w gardle.
1737 Snuł nieustająco plany, zamiast wziąć się do roboty. Ciągle dumał o znalezieniu złota, gdzieś na końcu tęczy. Niestety jego marzenia były nierealne i gdy zaczęło nam brakować na jedzenie, poszedł na łatwiznę. Nie wiem dokładnie, w co był zamieszany, ale podejrzewałam, że to jakiś lewy interes.
1738 Odkryłam to dopiero po ślubie, będąc już w ciąży. Kiedy urodziła się Maggie, powiedziałam Damianowi, że musi się zmienić, bo inaczej od niego odejdę. Byłam odpowiedzialna nie tylko za siebie, ale również za dziecko. – Potrząsnęła głową. – Nie mogłam tego dłużej tolerować. To chyba oczywiste.
1739 Nie mogła się tego doczekać. Miała już dosyć liczenia się z każdym groszem i wiązania z trudem końca z końcem. Chciała mieć dosyć pieniędzy, aby móc kupić swojej córce ładne ubrania, zabrać ją do restauracji na obiad. Chciała chodzić z nią do kina, a nawet może pojechać do Disneylandu.
1740 Twój rozkład zajęć jest imponujący. Ale prawie nie śpisz. Każdą wolną chwilę poświęcasz na naukę i zajmowanie się córką. Nie masz chwili dla siebie, żadnych przyjemności. Aż dziw, że to się nie odbiło na twoim zdrowiu. To dlaczego postanowił ją zwolnić? Potrzebowała przecież pieniędzy.
1741 Możesz tu mieszkać za darmo. Rozmawiałem z dyrektorem finansowym firmy. Ma całe mnóstwo pracy zleconej w dziale rachunkowości. Jeżeli jesteś zainteresowana, możesz dostać pracę do domu i w ten sposób trochę dorobić. Wszystko razem powinno ci dać mniej więcej dwa razy tyle, ile zarabiasz obecnie.
1742 Cholera jasna! Osunęła się na podłogę i przyciągnęła kolana do piersi. Ogarnęła ją fala wstydu, gdyż uświadomiła sobie raptem, że zachowała się przed chwilą jak ostatnia kretynka! Jeff Ritter zjawił się znikąd i uratował ją. Jak można inaczej określić to, że się nią zaopiekował i wybawił z kłopotu.
1743 Przywiózł ją do swojego wspaniałego domu, był uprzejmy dla niej i dla jej córki. W momencie, kiedy jej organizm zwalczył chorobę, odkryła, że ten facet cholernie na nią działa. Doszła do wniosku, że jest przystojny i szalenie seksowny. Od lat nie czuła takiej słabości do mężczyzny.
1744 Zdumiało ją, że poczuła się znowu kobietą i nawet się nie spostrzegła, jak się w nim zaczęła podkochiwać. Kiedy zaproponował jej pracę gospodyni oraz zlecenia ze swojej firmy, w jednej sekundzie spadła z obłoków. Pozostało jej uczucie, że zrobiła z siebie idiotkę. Jest po prostu zbyt zestresowana.
1745 Jeff był dla niej, samotnej matki, zbawieniem. On z kolei widział w niej płatną pomoc domową. Dlaczego się tak oburzyła? Przecież nie może go winić za to, że pozbawił ją złudzeń. Oparła głowę o ścianę, pragnąc, aby można było cofnąć czas i przeżyć jeszcze raz ostatnie piętnaście minut.
1746 Już niemal zapomniał czasy, kiedy przychodziło mu bez trudu prowadzenie błahych rozmów. Kiedyś lubił przebywać w towarzystwie innych osób i czerpał z tego przyjemność. Pamięta, jak śmiał się z Nicole. Pieścił ją i całował. Pamięta, jak rzucał lekko słowa, w ogóle się nad tym nie zastanawiając.
1747 Ashley otworzyła się przed nim, opowiadając mu o swojej przeszłości. Miał dosyć życiowego doświadczenia, aby wyczytać między wierszami rzeczy, które wolała przemilczeć. Wyobrażał sobie przerażoną, dwunastoletnią dziewczynkę, która w ciągu kilku miesięcy straciła matkę oraz siostrę.
1748 Jednak jakoś przetrwała, ratując z opresji siebie i córkę. A przy tym pozostała człowiekiem o żywym sercu – co jemu się nie udało. Przypomniało mu się, jak światło grało na jej twarzy, rozświetlając jej idealnie gładką skórę, przydając jej oczom blasku. Jej uśmiech zdawał się płynąć prosto z serca.
1749 Dzisiejszego popołudnia wymyślił plan, jak ją wyratować z beznadziejnej sytuacji. Przemyślał sobie dokładnie wszystkie szczegóły, po czym podzielił się z nią bez zastanowienia swoim pomysłem i w rezultacie ją obraził. Wszystko przez to, że koniecznie musiał się wtrącić w nie swoje sprawy.
1750 Poczuł się odpowiedzialny za nią, co go mocno zaniepokoiło. Miał bowiem inne, ważne sprawy na głowie i wcale nie zamierzał angażować się uczuciowo. Jego dusza była martwa, dlatego nie dopuszczał do żadnych kontaktów z kobietami, oprócz fizycznych. Poszedł na górę, do pokoi gościnnych.
1751 Wyczytał z jej oczu, że to jednak kwestia zaufania. Chciała mu wierzyć, targały nią jednak wątpliwości. Nie powinien mieć do niej o to pretensji. Pragnę cię, pomyślał, ale nie wypowiedział słów, które go paliły w środku. Pragnął jej do szaleństwa. Pragnął wdychać zapach jej ciała, dotykać wszędzie.
1752 Skąd wiedziała, że ucieczka to dla niej najbezpieczniejsze wyjście? Chciał zaoponować, powiedzieć, że sienie zgadza z jej decyzją. Wyznać, że od lat nikomu nie udało się dotrzeć do niego tak blisko jak jej. Że przy niej i przy Maggie chwilami zapomina, że jest inny niż reszta ludzi.
1753 Jedno zwięzłe zdanie wywróciło jej świat do góry nogami: "Budynek, w którym znajduje się pani mieszkanie, został zakwalifikowany do rozbiórki". Oznaczało to, że straciła dach nad głową. Urzędnik miasta był wobec niej bardzo uprzejmy i zaproponował pomoc w znalezieniu nowego lokum.
1754 Trudno sobie wyobrazić gorszy moment. Wczoraj wieczorem oznajmiła Jeffowi, że się rano wyprowadza, spodziewała się bowiem, że jej mieszkanie będzie się już nadawało do zamieszkania. Najchętniej położyłaby się z powrotem do łóżka, nakryła na głowę kołdrą i zapomniała o całym świecie.
1755 Uśmiechnij się, napomniała się, idąc korytarzem. Nie chciała, aby Jeff zorientował się, że znów ma kłopoty, nie chciała również niepokoić córeczki. W kuchni Maggie i Jeff jedli wspólnie śniadanie. Żadne z nich nie podniosło oczu, chociaż Ashley była przekonana, że Jeff zauważył jej przyjście.
1756 Zignorowała siedzącego przy stole mężczyznę i spojrzała na córkę. Ubrała Maggie w jej ulubione ogrodniczki z różowego sztruksu oraz dopasowany do całości różowo biały podkoszulek z wizerunkiem kotka. Umyła córeczce twarz i pomogła założyć skarpetki i buty, ale nie zdążyła jej uczesać.
1757 Ale Maggie miała włosy podpięte z boku małymi, plastikowymi, różowymi zapinkami. Krzywo, bo krzywo, ale zawsze. Wykluczone, aby Maggie poradziła sobie sama, pozostawała więc tylko jedna możliwość. Ashley przeniosła wzrok na swojego gospodarza. Jeff ubrany był jak zwykle w garnitur.
1758 Do tego daje jej jasno do zrozumienia, że nie interesują go ani odrobinę jej chuderlawe wdzięki. Rozmowę przerwało pukanie do drzwi. Maggie rzuciła się na powitanie Brendzie. Ashley odwróciła się, pozostawiając Jeffa bez odpowiedzi, i pospieszyła za córką. Brenda weszła do środka i uścisnęła Maggie.
1759 Znalazłam się w dosyć trudnej sytuacji. Jeff zaproponował mi pracę gospodyni. Oznaczałoby to, że zamieszkałybyśmy tutaj z Maggie. Z jednej strony to wspaniała okazja. Dobrze płatna praca, przepiękny dom. Nie znam jednak dobrze Jeffa, a mam małe dziecko, za które jestem odpowiedzialna.
1760 Chodź tutaj. W niecałe pięć minut Maggie była wyszykowana do przedszkola. Ashley pocałowała ją na do widzenia i obiecała, że przyjedzie po nią punktualnie o drugiej. Brenda zamachała jej na pożegnanie, uniosła w górę kciuk i wyszła. Ashley została sam na sam z Jeffem. Najwyższy czas podjąć decyzję.
1761 Czyżby pracował do późna w nocy? – zdziwiła się. Sama prawie nie zmrużyła oka, gdyż nie dawała jej spokoju myśl o złożonej propozycji oraz o tym, jak beznadziejnie zareagowała. Ciekawe, z jakiego powodu Jeff czuwał w ciągu długich nocnych godzin? Zapukała w uchylone drzwi, po czym weszła do pokoju.
1762 Aż jej huczało w głowie od natłoku myśli, pytań, które cisnęły jej się na usta. Skąd Jeff o tym wie? Takie badanie nie należało do rutynowych. A więc poddał się specjalnym testom na płodność. Co to miało znaczyć? Że jakaś kobieta usiłowała zajść z nim w ciążę? To znaczy, że kiedyś.
1763 Bardzo lubię Maggie, nie stanowi dla mnie jednak substytutu córki. – Wziął do ręki pióro i zaczął je pilnie oglądać, jakby chciał zyskać na czasie. W końcu odłożył je. – Nie mam zwyczaju zgrywać miłego faceta, dlatego zachowuję się trochę niezręcznie – powiedział. – Pracujesz dla mnie.
1764 Przyszło mi za to zapłacić wysoką cenę. Ashley nie dopytywała się, bo nie chciała wiedzieć, co on takiego zrobił. Przypomniała sobie artykuł w prasie o jego udziale w operacjach specjalnych, pełen niejasnych aluzji i napomknięć o owianych tajemnicą bitwach. Jeff był niebezpiecznym człowiekiem.
1765 Ma wbudowany specjalny czytnik. Ten mechanizm ma własne źródło zasilania, dlatego nie może się rozprogramować w razie przerwy w dopływie prądu. Trzymam tu wszystkie niebezpieczne rzeczy. Ashley chciała zapytać, co znajduje się w sejfie, jednak doszła do wniosku, że woli nie wiedzieć.
1766 Jeff korzystał dotychczas z usług firmy, która raz na dwa tygodnie sprzątała dom oraz prała pościel i ręczniki, ale teraz miał przecież gospodynię. Ashley podchodziła do swojej pracy bardzo poważnie. Meble, z których dotychczas jedynie ścierano kurz, wypolerowane były do połysku.
1767 Kiedy Jeff przynosił jej prace zlecone, wykonywała je szybko i dokładnie – zwracała mu wyliczone rachunki następnego dnia. Jeff miał świadomość tego, jak bardzo starała się trzymać na uboczu, będąc gościem w jego domu. Teraz była wszechobecna. W korytarzu unosił się zapach jej perfum.
1768 Na stole leżały rozłożone książki i notatki. Wyglądało to tak, jakby mieszkała tu rodzina. Rodzina. Raczej obce mu pojęcie. Z racjonalnego punktu widzenia nie miał wątpliwości, że kiedyś był członkiem normalnej rodziny. Jego rodzice mieszkali na przedmieściach, jak wielu przeciętnych ludzi.
1769 A przecież to była jego własna przeszłość. Jednocześnie tak odległa i nierzeczywista, że teraz nie wiedział, jak się zachować, ponieważ przyzwyczaił się do samotności. Zerknął na zegarek. Zbliżała się północ. Maggie już dawno spała, ale Ashley była wciąż na nogach – uczyła się w kuchni.
1770 Podobnie jak duchy z przeszłości, była nieustająco obecna w jego umyśle. W przeciwieństwie do wspomnień o umarłych, myśl o niej napawała go radością. Od lat nie doznawał tego uczucia. Dzięki niej obudziło się w nim pożądanie, przez co czuł, że żyje. Nie wiedział jednak, czy to dobrze czy źle.
1771 Jej ciemne włosy lśniły w świetle lampy. Miała na sobie dżinsy i sweter. Była boso i siedziała na krześle wyprostowana jak struna, podwinąwszy jedną nogę po siebie. Na stole leżało kilka otwartych książek. Zerknęła do jednej z nich, po czym pochyliła się znowu nad rozłożonymi przed nią rachunkami.
1772 Matki zwykle lubią troszczyć się o cały świat. Jeff podszedł do stołu, omijając krzesło obok Ashley. Usiadł naprzeciwko niej, żeby ją lepiej widzieć oraz na tyle daleko, by nie móc jej dotknąć. W głębi duszy zadawał sobie pytanie, czy postępuje słusznie, szukając późną porą jej towarzystwa.
1773 Nie mogła sobie wyobrazić Jeffa w młodości. Nie widziała go ubranego inaczej niż w garnitur. Nawet teraz, pomimo późnej pory, miał na sobie białą koszulę i spodnie od garnituru. Poluzował krawat i podwinął rękawy, nie przyszło mu jednak do głowy, aby przebrać się w coś bardziej swobodnego.
1774 Nienawidziła siebie samej za to, że ogarnia ją słabość na widok jego silnych rąk i nadgarstków. Że odczuwa dziwne sensacje w dole brzucha, gdy studiuje ciemny zarost na jego brodzie. Że jego głos działa na nią hipnotyzująco, a ciemności nocy przywodzą na myśl łóżko ze skotłowaną pościelą.
1775 Wmawiała sobie, że reaguje tak przesadnie, bo odzwyczaiła się od męskiego towarzystwa, ale to chyba nie było dobre wytłumaczenie. Istniała między nimi jakaś chemia, dlatego bliskość tego mężczyzny paraliżowała ją. Zacznij rozmowę, pomyślała, czując, że jej oddech gwałtownie przyspiesza.
1776 Zbyt młodzi. Zaciągnąłem się do wojska na cztery lata. Od pierwszego dnia wiedziałem, że tam jest moje miejsce. Niemal natychmiast zostałem wysłany na misję specjalną. Sądziliśmy z Nicole, że będziemy mogli być razem, kiedy tylko skończy się obóz dla rekrutów, lecz nic z tego nie wyszło.
1777 W końcu doszłam do wniosku, że powinnam ratować samą siebie. Damian wplątał się w jakieś mętne sprawy. Musiałam kierować się dobrem dziecka. Dlatego odeszłam od niego. Miałam nadzieję, że jakoś sobie poradzi. Zatopiła wzrok w leżących na stole okruszkach ciasteczka i zaczęła się nimi bawić.
1778 Bardzo cię szanuję, Ashley. Wiem, że miałaś ciężkie życie. Zrobię wszystko, aby nie zawieść twojego zaufania. Ashley podniosła oczy i napotkała jego skupiony wzrok. Atmosfera w kuchni naelektryzowała się tak, że Ashley poczuła odrętwienie – nie była w stanie zebrać myśli. Jeff wstał.
1779 Bezwiednie zrobiła to samo. Zaczęły jej drżeć palce. Gdy Jeff obszedł stół, ogarnęła ją niewytłumaczalna pewność, że zamierzają pocałować. Tu, na środku kuchni. Serce jej waliło jak szalone, z trudem łapała oddech. Oczekiwała go w napięciu. Teraz, pomyślała zdesperowana, kiedy znalazł się tuż obok.
1780 Stali pół kroku od siebie. Ashley powstrzymywała się, aby nie wyciągnąć do niego ramion, ponieważ pragnęła ponad wszystko, by Jeff dotknął jej pierwszy. Wiedziała, co się wtedy stanie. Dojdzie do eksplozji. Nie będą wobec siebie subtelni i delikatni, co zupełnie jej nie przeszkadzało.
1781 Gwałtowne pożądanie, które wezbrało w niej gwałtownie, równie szybko opadło, pozostawiając uczucie chłodu i osamotnienia. Czyżby się pomyliła? Czyżby Jeff wcale nie zamierzał jej pocałować? Gotowa była przysiąc, że pragnął pocałunku równie mocno jak i ona. Mimo to oparł się pokusie.
1782 Chciała pobiec za nim i błagać, aby wrócił i rozładował to napięcie. Przecież jest dorosła i samodzielna, niepotrzebne są jej żadne obietnice, nie pragnie z nim związku. Wystarczy jej chwila zapomnienia – nie oczekuje od niego niczego więcej. Osunęła się na krzesło i zamknęła oczy.
1783 Chyba postradałaś zmysły, skoro roją ci się w głowie takie myśli o Jeffie. Czy naprawdę zamierzałaś pójść do łóżka ze swoim chlebodawcą? Zupełnie jej odbiło! Przecież mieszka w domu tego człowieka! Jak mogła się tak zapomnieć? Wzięła głęboki oddech i usiłowała się skupić na notatkach.
1784 Przynajmniej do dzisiaj. Teraz krążyła wokół jego gabinetu, próbując zebrać się na odwagę, by wejść do środka i zadać mu pytanie. W końcu wzięła głęboki oddech i wkroczyła do gabinetu. Było wcześnie rano – zaledwie parę minut po siódmej – ale Jeff zdążył już wziąć prysznic i ubrać się.
1785 Wspaniale, że z nami jedziesz. Ashley wyszła z gabinetu, aby ukryć, jak bardzo jest podniecona. Jeff wybiera się razem z nią na wycieczkę! Spędzą wspólnie cały dzień! Co prawda będą mieli pod opieką cztery urwisy, ale to może bardziej przeszkadzać Maggie niż jej. Przeszedł ją raptem dreszcz radości.
1786 Jeff rzadko żartował, a jego uśmiech był na ogół powściągliwy. Tym razem cała jego twarz aż promieniała. Gdyby śmiał się w ten sposób częściej, wyprodukowałby tyle ciepła, że starczyłoby na roztopienie pokrywy lodowej na biegunie północnym. Panuj nad sobą, napomniała się w duchu.
1787 Była zjawiskowo piękna. Już kilka razy zapragnął jej tak gorąco, że ledwo się pohamował. Coraz trudniej było mu pozostawać obojętnym w jej obecności. Kiedy po raz pierwszy przywiózł Ashley do domu, chciała wiedzieć, kim jest i dlaczego wkroczył w jej życie. Teraz pragnął zadać jej to samo pytanie.
1788 Nie zdążyła się rozpłakać, gdyż jedna z matek pomogła jej wstać i zaczęła zagadywać, pokazując malutką żyrafę. Jeff przyjrzał się grupce dzieci i rodziców. Poruszali się i zachowywali z wdziękiem i naturalną swobodą, które były mu kompletnie obce. Nawet nie próbował ich naśladować.
1789 Od kilku dni nie padało, a wiatr przegonił większość chmur na wschód. Jeff wciągnął w nozdrza zapach drzew i krzewów, próbując zignorować słodki zapach, tak specyficzny dla Ashley. Ashley działała na niego tak, że pragnął jej aż do bólu, choć zdawał sobie sprawę z tego, że nie powinien.
1790 Zapewniam cię, że to dużo gorsze. Zmierzali w kierunku tropikalnego lasku, w którym były słonie. Spore grupki dzieci zgromadziły się wokół ogrodzenia, szczebiocząc radośnie. Jeff zatrzymał się, aby policzyć głowy i upewnić się, czy grupa jest w komplecie. Nagle powietrze przeszył przeraźliwy krzyk.
1791 Chłopiec nadal tulił się do Jeffa, a ten miał wrażenie, że wszystko robi nie tak. Delikatnie dotknął ramienia chłopczyka. Był taki mały i kruchy. Objął ramieniem jego wąskie plecy. Nagle okropnie się zmieszał. Co on, do diabła tutaj robi? Przecież nie ma pojęcia, jak postępować z dziećmi.
1792 Ashley starała się nie myśleć o tym, że Jeff wygląda wspaniale oraz że wspólny posiłek nieodparcie kojarzy jej się ze szczęśliwym życiem rodzinnym. Przecież ledwo co się poznali. To, że Jeff nalegał, aby jedli wspólnie obiady, było z jego strony jedynie uprzejmością. Zmarszczyła brwi.
1793 Ashley wiedziała, że ciąży nad nim zmora przeszłości, nie miało to jednak dla niej znaczenia. Ważne było to, Jeff nigdy nie zawiódłby kobiety, czy też dziecka, tak jak jej były mąż. Można było na nim polegać. Nie uciekłby z pożyczonymi pieniędzmi, zrzucając odpowiedzialność na żonę.
1794 I walczy ze sobą, dodała w duchu. Pragnęła pójść za nim i porozmawiać, ale coś ją powstrzymywało. Wiedziała, że chociaż można na nim polegać, jest dla niej w pewnym sensie niebezpieczny. W sercu Jeffa nie ma miejsca dla nikogo. Przynajmniej dopóty, dopóki nie rozliczy się z przeszłością.
1795 Owszem, podobali się sobie, ale to wszystko – i całe szczęście, bo ona nie potrafiłaby mu się oprzeć. Oczekiwanie czegokolwiek więcej, byłoby z jej strony lekkomyślnością. Zrobiła z siebie w życiu już nie raz idiotkę, jeżeli chodzi o mężczyzn, i nie zamierzała powtarzać znowu tego błędu.
1796 Ma na imię Ashley. Była dawniej w naszym biurze sprzątaczką, a teraz pracuje w moim domu. Łączą nas wyłącznie stosunki służbowe. To wszystko. Nawet jeżeli pragnął czegoś więcej, nie zamierzał poddawać się słabości. Mogłoby to się skończyć źle dla obojga. Nie potrafił sprostać oczekiwaniom Ashley.
1797 Zatopił w nich nieobecny wzrok, ale wcale do niego nie docierało, że to plany olbrzymiej willi – z rozłożonych na stole papierów uśmiechały się do niego orzechowe oczy. Wciągnął w nozdrza powietrze i poczuł słodki zapach, o którym już wiedział, że zostanie mu w pamięci na całe życie.
1798 Jeżeli tak dalej pójdzie, ludzie zaczną cię podejrzewać, że stałeś się ludzki. Był to stały dowcip Zane'a lecz Jeffowi wcale nie było do śmiechu. Nie miał ochoty odpowiadać na żadne pytania dotyczące Maggie. Szczególnie teraz, kiedy mała dziewczynka zdobywała w błyskawicznym tempie jego sympatię.
1799 Zane pochylił się do przodu i oparł się łokciami o stół. Podobnie jak Jeff, przychodził do biura w garniturze i pod krawatem. W przeciwieństwie do Jeffa, na ogół w ciągu dnia rozluźniał się – zdejmował marynarkę, zawijał mankiety i odpinał kołnierzyk. Postukał palcem w leżący przed nim plan.
1800 Stuprocentowa prawda. To, że w jego życiu pojawiła się Ashley i Maggie, nic nie zmieniało. Zignorował wewnętrzny głos, który napominał go szeptem, że kłamie. Obstawał przy swoim. Wszystko jest po staremu. Nie może sobie pozwolić na to, aby w jego życiu nastąpiła jakakolwiek przemiana.
1801 Wzruszenie ścisnęło jej serce, gdy przypomniała sobie, jak tydzień temu Jeff pocieszał Maggie, której zrobiło się smutno z powodu wielbłądów. Działał instynktownie. Maggie siedziała na jego kolanach, tuląc się do niego. Była pełna zaufania i taka malutka, że doprawdy nie sposób było jej się oprzeć.
1802 Damiana mała zupełnie nie obchodziła. Uważał ją jedynie za kolejne obciążenie finansowe. Jeff wziął ze stołu reklamówkę i poszedł do bawialni. Z pokoju dochodziły przytłumione odgłosy nadawanej w południe kreskówki. Ashley poszła za nim, gdyż chciała zobaczyć, jak zareaguje mała.
1803 Wzięła plastikową torebkę i z namaszczeniem postawiła ją na stoliku. Sięgnęła po prezent, odwinęła delikatnie bibułkę i wyjęła książkę z opakowania. Tyle że to nie była zwykła książka. W ozdobnym pudełeczku o dziwnym kształcie znajdował się zbiór bajek oraz pluszowy, różowy kotek.
1804 Zaczynała go przez to lubić bardziej niż powinna. Jego zachowanie w połączeniu z seksownym wyglądem, bez względu na to czy nosił dżinsy czy garnitur, powodowały, że była bliska szaleństwa. A co gorsze – całkowicie bezbronna. Nie było w jej życiu miejsca dla Jeffa. Za bardzo się różnili.
1805 W domu panowała cisza. Zajrzała na wszelki wypadek do córki – Maggie spała słodko w swoim łóżeczku, tuląc w ramionach nowego pluszowego kotka. Ashley powtarzała sobie, że wszystko jest w porządku i że powinna położyć się spać, lecz coś podszepnęło jej, by wziąć szlafrok i pójść na dół.
1806 Przechodząc przez salon, spostrzegła koło okna jakiś cień. Zamarła. Serce skoczyło jej do gardła, ale po chwili strach ją opuścił. To był Jeff. Stał zapatrzony w ciemność, jakby studiował noc albo jakby kontemplował przeszłość, której Ashley nie potrafiła sobie wyobrazić. Miał na sobie tylko dżinsy.
1807 Na widok czekolady, owszem. Wystarczyło, że poczuła jej zapach, a zaraz ciekła jej ślinka. Po raz pierwszy jednak przydarzyło jej się to w takiej sytuacji. Czuła nieodpartą ochotę, aby podejść do niego i go dotknąć. Pogłaskać jego gołą skórę, przywrzeć ustami do jego ramienia i poczuć jego smak.
1808 Budzę się przez to co noc i mija przeważnie trochę czasu, zanim znowu uda mi się zasnąć. Ashley przypuszczała, że jego sen w niczym nie przypomina jej snów, w których na przykład okazuje się, że nie stawiła się na egzamin dyplomowy albo że powinna odebrać córkę, ale zapomniała adres przedszkola.
1809 Powinna była odwrócić się i uciec gdzie pieprz rośnie. Albo przynajmniej do swojej sypialni. Ale czy w drzwiach jest zamek? Czy będzie tam bezpieczna? Szkopuł w tym, że wcale nie chciała czuć się bezpiecznie. Długo tłumione pożądanie obudziło się w niej, tak gwałtownie, że zrobiło jej się aż słabo.
1810 Jeff oplótł ją silnymi ramionami i przyciągnął do siebie zdecydowanym ruchem. Ashley ledwie zdążyła poczuć przy sobie twarde jak stal ciało, a już jego wiedzione pożądaniem wargi odnalazły jej usta, pozbawiając ją kompletnie własnej woli. Jeff nie dociekał, nie pytał ani się nie wahał.
1811 Po prostu przywarł ustami do jej warg, jakby w tym momencie ważyły się jego losy, jakby to była kwestia życia i śmierci. Jego gwałtowność powinna ją przestraszyć, pomyślała mgliście, ale pragnęła go równie gorąco. Zabrakło jej powietrza w płucach i teraz on stanowił jej jedyne źródło życia.
1812 Nie pierwszym w jej życiu – czego dowodem było dziecko. Jednakże nikt nigdy nie całował jej w taki sposób. Jeff nie przestawał całować jej warg. Był gwałtowny i napastliwy, do niczego jednak jej nie zmuszał, wzbudzając w niej czułość, drzemiącą kobiecość, wywołując w niej falę dreszczy.
1813 Zabrakło jej tchu. Gdyby miała w płucach dosyć powietrza albo czuła się na siłach, krzyknęłaby na całe gardło. Jeff zachowywał się jak stuprocentowy mężczyzna, całkowicie świadom swojej męskości. Głaskał ją, odkrywał powoli jej ciało. Panował nad każdym gestem, co działało na nią kojąco.
1814 Nie czuła najmniejszego powodu do skrępowania. Wiedziała, że Jeff nie pozwoli jej na fałszywy krok. Pozbawiona strachu, reagowała na niego coraz silniej. Wspięła się na palce, żeby lepiej się do niego dopasować. Chłonęła chciwie jego mocne ciało. Jego szerokie dłonie głaskały jej plecy.
1815 Wygięła się w łuk pod wpływem jego dotyku. Miała na sobie bawełnianą koszulę nocną i flanelowy szlafrok. Pod nimi bawełniane majteczki. Raptem wszystkie te warstwy wydały jej się zbędne. Pragnęła czuć jego palce na gołej skórze. Ujął w dłonie jej twarz i odsunął ją delikatnie od siebie.
1816 Nie odpowiedział jej, tylko przywarł ustami do jej warg i przyciągnął mocno do siebie. Całowali się namiętnie, zatracając się w pocałunku. Być może później Ashley dojdzie do wniosku, że oszalała. I jeżeli okaże się, że przekroczyli granicę, za którą wszystko się zmienia, będzie tego żałowała.
1817 Ale nie dzisiejszej nocy. Dążyła instynktownie do spełnienia, pragnąc Jeffa co najmniej tak samo gorąco jak on jej. Pożądanie powodowało, że nie był w stanie jej się oprzeć. Jego ciało obiecywało tak wiele... Przesunął nieco głowę w bok i zaczął całować je policzek, a potem brodę.
1818 Uprzytomniła sobie, że jest za chuda, i to prawie o dziesięć kilo. Jeffowi, zdaje się, to nie przeszkadzało. Przyklęknął i zdecydowanym ruchem podwinął szlafrok i koszulę nocną w górę, aż do pasa. Dotknął jej rąk, sugerując, by przytrzymała poły. Szarpnął majteczki i ściągnął je w dół.
1819 Kąsał czule jej delikatną skórę na brzuchu, zatrzymując się na moment przy pępku. Ashley miała nogi jak z waty. Z trudem utrzymywała się w pozycji pionowej. Jeff podążał wciąż niżej i niżej, aż dotarł do najbardziej skrytego miejsca. Rozsunął delikatnie fałdy skóry chroniące jej kobiecość.
1820 Ashley zagryzła wargi, żeby nie krzyknąć. W jej głowie pobrzmiewał echem krzyk rozkoszy. Miała wrażenie, że Jeff zna ją lepiej niż ona siebie samą. Myśl ta przemknęła jej leniwie przez głowę. Ledwie mogła ustać na nogach, a Jeff całował ją i całował. Uniósł ją leciutko w górę, by rozchyliła nogi.
1821 Raptem zachwiała się i o mały włos by upadła. Objęły ją w mocnym uścisku jego ramiona. Jeff uśmiechnął się do niej i pomógł jej usiąść na dywanie. Zsunął delikatnym ruchem szlafrok z jej ramion i ściągnął przez głowę nocną koszulę. Ashley była teraz naga, ale wcale jej to nie przeszkadzało.
1822 Oczekiwała go z zapartym tchem. Zesztywniała, gdy w końcu pochylił się nisko i złożył jej najbardziej intymny z wszystkich pocałunków. Krzyknęła jego imię, podciągnęła w górę kolana i zaparła się piętami o podłogę. Ujął jej biodra w dłonie. Jego oddech był gorący, jego język natarczywy.
1823 Raczej poczuła, niż faktycznie usłyszała tłumiony śmiech. Jeff nie przerywał. Świat zawirował, wymykając jej się spod kontroli. Niespodziewanie jej ciałem wstrząsnęła fala rozkoszy. Porwała ją, unosząc gdzieś daleko, dostarczając cudownych odczuć, jakich nigdy jeszcze nie przeżyła.
1824 Przytulił się do niej i poczuła, że wciąż płonie w nim ogień. Był równie zgłodniały jak ona jeszcze przed chwilą. Mimo to poświęcił wiele czasu, aby najpierw zaspokoić ją. Wprost nie do wiary, że ten mężczyzna żyje jak pustelnik i do tego zrywa go w nocy koszmar, w którym przestaje być człowiekiem.
1825 Na jego twarz padał cień, tak że nie widać było oczu. Mimo to Ashley nie bała się. Nawet wtedy, gdy poczuła napierający na nią nabrzmiały członek. Wsunęła dłoń między ich ciała, aby nakierować go we właściwe miejsce. Jednym łagodnym pchnięciem wypełnił ją całkowicie. Zaparło jej dech.
1826 Wsparł się na dłoniach i zajrzał jej głęboko w oczy. Ashley wytrzymała dzielnie jego wzrok. Nie odwróciła oczu nawet wtedy, kiedy wszedł w nią znowu, a potem wchodził raz po raz. Jej ciało zaczęło reagować ponownie, naprężając się z rozkoszy. Jeff wiedział, że nie jest w stanie zwlekać zbyt długo.
1827 Zaczynał tracić nad sobą kontrolę, ale nie dlatego, że od dawna nie miał kobiety. Jego legendarna wręcz umiejętność panowania nad sobą stopniała pod wpływem wpatrzonych w niego oczu oraz wilgotnego wnętrza, pulsującego rozkoszą. Poczuł, że szczupłym ciałem Ashley wstrząsnął pierwszy dreszcz.
1828 Uczepiła się jego ramion, odchyliła głowę do tyłu, wygięła się w łuk, dysząc ciężko i, jakby posłuszna jego niemym prośbom, podążała w ślad za nim ku spełnieniu. Jeff powtarzał sobie w duchu, że powinien się trochę powstrzymać. Ze to lepiej dla niej. W pewnym momencie nie był w stanie dłużej czekać.
1829 Jego ruchy stały się coraz gwałtowniejsze – chwycił ją za biodra, przyciągnął bliżej do siebie, wchodząc w nią tak głęboko, że aż się wychylił do tyłu. I wtedy osiągnął punkt, z którego nie było już dla niego odwrotu. Jednym gwałtownym pchnięciem posiadł ją, aż krzyknęli jednocześnie z rozkoszy.
1830 Chodź tu, proszę, chcę cię przytulić. Odwróciła się do niego. Światło padające przez uchylone zasłony oświetlało jej ciało. Miała zaskakująco pełne piersi, zważywszy jej filigranową budowę. Jej sutki były wyraźnie nabrzmiałe. Kiedy się poruszyła, piersi jej nieznacznie zafalowały.
1831 Należała do kobiet, które miały ochotę na seks raz na parę dni. Przy Jeffie sama sobie wydała się nienasycona. Gdy wypełnił ją, zacisnęła się instynktownie wokół niego. Odchyliła głowę do tyłu, by złapać oddech. Zapragnęła szaleńczo, by zatopił się w niej coraz głębiej i głębiej.
1832 Unosiła się w górę i opadała w takim tempie, że obawiała się, czy jej ruchy nie są zbyt szybkie, dopóki nie poczuła, że to jego dłonie nadają rytm jej biodrom, kontrolując przy tym każdy ruch tak, aby się z niej przypadkiem nie wyślizgnął. Przy każdym pchnięciu zaciskała się wokół niego.
1833 Raptem zaczęła zataczać biodrami kółka, czując coraz większe napięcie i pożądanie doprowadzające ją niemal do szaleństwa. Trawiona nim, zatraciła się kompletnie – aż zadrżała, gdy ogarnęła ją błogość. W momencie szczytowania poczuła, że Jeff zesztywniał, a z jego piersi wydobył się okrzyk.
1834 Nie potrafił sobie przypomnieć. W każdym razie jeszcze na długo, zanim rozstał się z Nicole. Bo kiedy ich małżeństwo zaczęło się rozpadać, ich kontakt stał się czysto fizyczny. Traktował seks wyłącznie jako rozładowanie cielesnych potrzeb. Tym razem jednak było to coś zupełnie innego.
1835 Nie chciał, aby przyśnił mu się dwukrotnie jednej nocy. Zwłaszcza że Ashley spała tak błogo obok niego. Wydawało jej się, że go rozumie, ale w gruncie rzeczy nie miała pojęcia o jego prawdziwej naturze. Zamiast spać, tulił ją do siebie, starając się nie myśleć o tym, że znowu jej pragnie.
1836 Kiedy spotkali się w kuchni, przywitała go i nalała mu kawy, jak gdyby nigdy nic, aby broń Boże nie wzbudzić w córce żadnych podejrzeń. Smarowała kanapkę masłem orzechowym, usiłując dostrzec w ubranym jak spod igły, konserwatywnym mężczyźnie faceta, który minionej nocy obcałował całe jej ciało.
1837 Sięgnęła po słoik z dżemem. Choć ostatniej nocy było im ze sobą cudownie, uznała, że powinno się skończyć na tym jednym razie. Jeff nie należał do mężczyzn, którzy związaliby się z kobietą jej pokroju, ona natomiast nie miała najmniejszej ochoty na przelotny związek, jedynie dla seksu.
1838 Nie kochała Jeffa, nie chciała go kochać. Na wszelki wypadek postanowiła trzymać się od niego z daleka. Przy najbliższej sposobności powie mu, co postanowiła w tej kwestii. Skończyła szykować kanapkę dla córki i włożyła ją do małego, plastikowego pudełeczka z wizerunkiem kotka na przykrywce.
1839 Do tej pory nawet przez moment nie przyszło jej do głowy, że jeszcze komuś grozi niebezpieczeństwo. Przyglądała się wysokiemu, groźnemu facetowi oraz ufnej małej dziewczynce, świadoma, że Maggie już dawno oddała mu swoje serce. Przywiązała się do Jeffa, widząc w nim ojca, którego nigdy nie miała.
1840 Wiązała z jego osobą marzenia i oczekiwania, a Ashley nie umiała jej ostrzec, że powinna zachować ostrożność. Poczuła w piersi dotkliwy ból. Pragnęła chronić córkę, ale nie wiedziała jak. Może lepiej się stąd wyprowadzić? Może... Jeff szepnął coś Maggie na ucho, mała roześmiała się.
1841 Ashley zrozumiała, że jest za późno, aby zerwać kontakty z Jeffem. Gdyby pozbawiła córeczkę jego towarzystwa, zanim wyprowadzą się od niego, byłoby to z jej strony okrucieństwem. Uznała, że najlepiej będzie pozwolić malej cieszyć się towarzystwem Jeffa, dopóki mieszkają u niego w domu.
1842 Co za ironia losu! Bez zmrużenia oka stawał twarzą w twarz z niezliczonymi terrorystami, wrogimi żołnierzami i zadaniami grożącymi śmiercią, a teraz nerwy odmawiały mu posłuszeństwa w obliczu kobiety. Trudno powiedzieć, że nie panował nad nerwami. Po prostu Ashley napawała go trochę przerażeniem.
1843 Może nie zorientowała się, co oznacza jego sen? Może sens dręczącego go koszmaru dotrze do niej dopiero po jakimś czasie? Wolał o tym nie myśleć. Nie chciał widzieć jej twarzy zmienionej obrzydzeniem, czy też strachem. Nie chciał, aby wzdrygała się na jego widok, gdy tylko zjawi się w pokoju.
1844 Wystukiwał dane na klawiaturze, ale myślami nadal był przy Ashley. Myślał o tym jak wygląda, jaka jest gładka i jak smakuje. Wciąż brzmiały mu w uszach jej westchnienia. Wspominał, jak przywarła do niego, zatracając się w momencie spełnienia. Nie żałował ani przez chwilę, że się z nią kochał.
1845 Jeff wkroczył do sali konferencyjnej. Zane podążył w jego ślady. Jack Delaney, były agent służb specjalnych oraz ekspert w sprawach broni, skinął głową na widok swoich szefów. Czterech kandydatów usiadło za stołem konferencyjnym, naprzeciwko mównicy. Jeff przyjrzał się im uważnie.
1846 Miała długie, rude włosy oraz ponętne ciało. Przemknęło mu przez myśl pytanie, co skłoniło dziewczynę o tak fantastycznej aparycji do zainteresowania się tego typu zawodem? Po chwili przestał sobie tym zaprzątać głowę. W końcu nie wygląd się liczy, lecz jej umiejętności. Zerknął na trzech mężczyzn.
1847 Jeff zajął miejsce. Zmierzył wzrokiem po kolei całą czwórkę, próbując ich ocenić. Potrzebowali jedynie dwóch ludzi, a na podjęcie decyzji mieli co najmniej miesiąc. Zarówno on, jak i Zane byli bardzo drobiazgowi jeżeli chodzi o współpracowników. W końcu cały zespół narażał swoje życie.
1848 Zanim zostaniecie przyjęci do zespołu, postaramy się odkryć wszystkie wasze słabości, wady oraz rozgryźć, co wywołuje u was gęsią skórkę, ponieważ zatrudniający nas klienci stawiają wobec nas najwyższe wymagania. Czy wyrażam się jasno? Przerwał na chwilę, by upewnić się, że go słuchają z uwagą.
1849 Okazało się, że dopisało nam cholerne szczęście. Udało się unieszkodliwić towarzystwo celnym strzałem z odległości stu jardów. Ilu z was poradziłoby sobie w podobnej sytuacji, nie tracąc zimnej krwi? Wiedząc, że to jedyna szansa i że nie ma się prawa spudłować? Nie czekał na odpowiedź.
1850 Powiem wam, że dla nas to tylko lepiej. Ukazanie się w prasie jakiejś wzmianki to raczej wyjątek potwierdzający regułę. Jeśli zależy wam na rozgłosie, sławie albo chcecie się trochę rozerwać, przyznajcie się do tego otwarcie. Tym razem przerwał na dłużej. Kobieta uśmiechnęła się szeroko.
1851 Odwrócił się na pięcie i wyszedł z sali konferencyjnej. Zane miał przemówić zaraz po nim, ale Jeff słyszał jego tyradę dobre kilkadziesiąt razy. Zresztą, zbytnio pochłaniały go własne myśli, by mógł się skupić nad tym, co ma do powiedzenia jego wspólnik. Powiedział kandydatom prawdę.
1852 Człowiek mniej się boi, gdy nie ma nic do stracenia. Żył zgodnie z tą dewizą od lat, dzięki czemu zachowywał ostrość spojrzenia. Co będzie, jeżeli sytuacja ta ulegnie zmianie? Nie mógł przestać myśleć o Ashley. Dręczyła go, niczym natrętny duch, który postanowił zdobyć jego duszę.
1853 Wiedziała, że Jeff nie chce wiązać się z żadną kobietą. Zdawała sobie również sprawę, że to nierozsądne wdawać się w romans, choćby przelotny, z szefem. Mimo to miała wrażenie, że idąc, unosi się lekko nad ziemią. Świat wydawał jej się bardziej kolorowy i nic nie mogło zepsuć jej dobrego humoru.
1854 Kreśliła imię Jeffa na papierze, zamiast robić notatki. Podeszła do lodówki, by wyjąć kurczaka, którego chciała upiec na obiad. Choć bardzo pragnęła kochać się znowu z Jeffem, wiedziała, że ich związek nie ma żadnej przyszłości. Pragnęła stworzyć sobie i córce bezpieczną przystań.
1855 Nie chciała przez to powiedzieć, że kocha Jeffa. Po prostu go bardzo lubiła i uważała za namiętnego mężczyznę, a to zupełnie co innego niż miłość. Jeff nie był właściwym mężczyzną, nie powinni się więcej kochać, nawet gdyby nalegał. Powinna mu o tym powiedzieć, gdy tylko zjawi się w domu.
1856 Było już po jedenastej, gdy zajechał do garażu i wyłączył silnik. Sytuacja miała się gorzej, niż przypuszczał. Nie tylko nie miał odwagi stanąć z Ashley twarzą w twarz, ale myślał o niej bez przerwy, kiedy był w biurze. Pomimo wielu długich godzin spędzonych w pracy prawie nic nie zrobił.
1857 Okazało się, że Ashley zostawiła kilka palących się lamp. Zmierzając do kuchni, usiłował przypomnieć sobie, czy zdarzyło mu się kiedykolwiek wrócić do domu przed zmrokiem. Na stole w kuchni znalazł kartkę, na której kobylastymi, niezdarnymi literami napisane było kredkami "Wujek Jeff'.
1858 Ciekawe, czy Ashley też. Jego dom nie wydawał się już taki pusty i bezosobowy. Wmawiał sobie, że to bez znaczenia. Że nie powinien zwracać na to uwagi, ale sprawiało mu to wyraźnie przyjemność. Skierował się w stronę schodów, omijając stojący na stole deser. Musi wziąć się w garść.
1859 Jeff milczał. Odstawił dyplomatkę, gorączkowo próbując przywołać któreś ze swoich solennych postanowień. Poczuł, że krew zaczyna krążyć w nim żywiej, że jest mu wszystko jedno, że pragnie spędzić resztę życia, patrząc na jej smukłą sylwetkę, rozpamiętując cudowne chwile spędzone z nią w łóżku.
1860 W jej orzechowych oczach skrzyły się iskierki radości. – Romansowanie z chlebodawcą to nie tylko szaleństwo, ale również potencjalne niebezpieczeństwo. Każde z nas ma w życiu własne cele, których nie da się pogodzić, prawda? Jeff zapragnął nagle usłyszeć wszelkie szczegóły na temat jej celów.
1861 Rozbraja mnie cierpliwość, jaką okazujesz Maggie, nie mówiąc już o tym, że jesteś świetny w łóżku. Pobudza to zbytnio moją wyobraźnię. Być może jestem osobą bez charakteru. Zamierzałam grzecznie wślizgnąć się do własnego łóżka i nawet się nie spostrzegłam, jak znalazłam się tutaj.
1862 Oszukiwał samego siebie sądząc, że mieszkając z nią pod jednym dachem, potrafi się jej oprzeć. Polizał jej dolną wargę. Rozchyliła usta, ale nie od razu wślizgnął się do środka, tylko muskał językiem jej wargi, aż zaczęła drżeć. Dopiero wtedy wsunął język głębiej, smakując jej usta.
1863 Miała włosy w nieładzie. Ciemne loki wiły się niesfornie wokół jej twarzy, stercząc we wszystkich kierunkach, niczym aureola. Jej skóra była nieco zaróżowiona, z pościeli zaś unosił się zapach miłosnej nocy. Ta nagła potrzeba rozmowy, w jego odczuciu nie zaburzała w żaden sposób nastroju.
1864 Dopiero teraz zrozumiał, że w ogóle nie powinien się z nią żenić. A skoro już to zrobił, nie powinien wstąpić do służb specjalnych. Ogromnie go to zmieniło, i to błyskawicznie, przez co ich małżeństwo nie miało żadnych szans powodzenia. Od rozstania się z Nicole kobiety przestały dla niego istnieć.
1865 Że uważam cię za nietuzinkowego mężczyznę. To tylko złudzenia, pomyślał natychmiast. Chciał jej wytłumaczyć, że nie może zapewnić jej żadnego wsparcia, że nie może się czuć przy nim bezpieczna, a cała ta sytuacja jest ryzykowna dla nich obojga. Nie potrafił jednak znaleźć odpowiednich słów.
1866 Dopóki nie nadejdzie pora, by odejść, dodała w duchu. Jeff odczytał jednak jej myśli. Wiedział, że Ashley ma rację. Mogli udawać parę kochanków, zachowywać się jak inni. Oboje jednak znali prawdę. Ashley i tak od niego odejdzie, gdyż on nie potrafi dać jej tego, czego pragnie i na co zasługuje.
1867 Dlatego lepiej będzie, jeśli każdego ranka będę wracała do siebie, zanim się mała obudzi. Ashley zamierzała spędzać z nim noce. W każdym razie przebywać z nim w jednym łóżku długie godziny. Nie tylko, by się kochać, ale leżeć w jego objęciach, dotykać go i spać razem. Ogarnęło go podniecenie.
1868 Zamrugała, próbując powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Była bardzo wzruszona, co nie mogło dziwić. Od dwunastego roku życia musiała sobie radzić sama. Najpierw musiała pogodzić ze śmiercią siostry i matki, a następnie utrzymywać się na powierzchni w kolejnych rodzinach zastępczych.
1869 Została samotną matką, borykając się z życiem. Przez ostatnie trzynaście lat stawiała dzielnie czoło kolejnym wyzwaniom. Po raz pierwszy od czasu, gdy została sama, miała szansę trochę odetchnąć, nabrać sił. Dzięki pracy u Jeffa oraz pracom zleconym udało jej się oszczędzić trochę pieniędzy.
1870 Maggie była zdrowa jak rydz i bardzo szczęśliwa, a obie miały dach nad głową. Wszystko to dzięki Jeffowi. Ashley zerknęła na niego kątem oka. Ubrał się do kościoła w przepiękny, granatowy garnitur, choć jeszcze tego samego ranka, tuż po szóstej, w dżinsach i sportowej bluzie chował w ogrodzie jajka.
1871 Wczorajszego wieczoru pomógł Ashley przygotować te słodkie niespodzianki. Napełnili plastikowe skorupki czekoladowymi smakołykami oraz ozdobili je odblaskowymi naklejkami w jaskrawych kolorach, a do jednego z nich włożyli malutki pierścionek. Jeff zaczynał się coraz bardziej przywiązywać do Maggie.
1872 Jeff zajmował się małą przez dwa wieczory w tygodniu, gdyż Ashley musiała przygotowywać się do ostatniej sesji egzaminacyjnej. Zawsze interesował się, jak spędziły dzień, i słuchał ich wynurzeń z taką uwagą, jakby od tego zależał pokój na świecie. A może było mu to potrzebne dla własnego spokoju.
1873 Schylił się i wziął małą na ręce. Ashley poczuła ucisk w sercu. Zarówno ona, jak i jej córka znalazły się w tarapatach. Jeff nie budził w nich już obawy – zresztą, zdaje się, że Maggie nigdy się go nie bała. Jakim cudem Ashley miałaby mu się oprzeć? Jeff skierował się ku tylnym drzwiom.
1874 Miał fantastyczne podejście do jej córki. Wielka szkoda, że sam nie miał dzieci. Byłby wymarzonym ojcem. Nicole się myliła, zarzucając mu, że nie jest ludzki. Jeff Ritter był wspaniałym mężczyzną – nie pozbawionym wad i słabości, jak każdy człowiek, ale z pewnością przyzwoitym. Weszła do kuchni.
1875 Miała na sobie kremową sukienkę z długimi rękawami. Wiotki materiał podkreślał jej zgrabne kształty, opadając elegancko do łydek. Głowę zdobił wąski pasek materiału ozdobionego koronką, który mógł uchodzić za kapelusz jedynie przy bujnej fantazji. Wyglądała przepięknie i szykownie.
1876 Widać było, że im się świetnie powodzi – po eleganckich meblach oraz dziełach sztuki zdobiących pomieszczenia. Ashley podziwiała gustowny wystrój wnętrz, gdy tymczasem Jeff liczył drzwi i planował drogę ewentualnej ucieczki. Wiedział, że nie ma ku temu powodu, ale weszło mu to w krew.
1877 Jeff odwrócił się i zobaczył Ashley w towarzystwie Amee. Spostrzegł, że Zane przygląda się z zainteresowaniem obu kobietom. Ogarnęła go fala gorąca. Dopiero po chwili zorientował się, że to zazdrość. Zwariowałem, czy co? Jestem zazdrosny o Zane'a? Przecież Ashley w ogóle nie zwraca na niego uwagi.
1878 W pierwszym odruchu zamierzał zmienić temat. Za żadne skarby nie chciał, aby Ashley poznała jego świat, bo z pewnością by się przeraziła. Z drugiej strony, może to wcale nie byłoby takie złe. Zerwałaby pewnie z nim natychmiast, zanim popełniłby wobec niej jakieś głupstwo, czy też ją zranił.
1879 Moglibyśmy go zapytać, dlaczego bankomaty wysiadają regularnie w piątek o piątej. Spojrzała na domek myśliwski i dopiero teraz spostrzegła, że jest o wiele bardziej elegancki, niż się spodziewała. Uprzytomniła sobie, że Jeff ubrany jest w nieskazitelnie skrojony garnitur. Poczuła się nieswojo.
1880 Ashley rozluźniła się nieco. – Dlaczego włożyłeś garnitur? – zapytała. – Powiedziałeś mi, że powinnam się ubrać swobodnie. Nalegał wręcz, by włożyła dżinsy, bluzę oraz wygodne buty albo adidasy. Po tej stronie gór niebo było może o wiele bardziej przejrzyste, ale temperatura niewiele wyższa.
1881 Pocałował ją przelotnie, wypuścił z objęć i podniósł z ziemi walizkę i torbę. Ashley poszła za nim do domku myśliwskiego. Znaleźli się w olbrzymim pomieszczeniu, wznoszącym się w górę na wysokość trzech pięter. Przed kominkiem, na przeciwległej ścianie, mógł zebrać się na obradach cały komitet.
1882 Był piątek po południu, Ashley spodziewała się więc sporej ilości ludzi. Dostrzegła jednak tylko jednego gościa. Jeff mówił, że wynajęli cały teren, chociaż na liście uczestników figurowało niecałe dwadzieścia pięć osób. Ashley nie potrafiła sobie wyobrazić, ile kosztuje taki trzydniowy kurs.
1883 Ale jeśli zdobyte informacje mają zapewnić klientom bezpieczeństwo i uratować im życie, czy warto dyskutować o cenie? Znajdowała się w świecie Jeffa i zamierzała przyjrzeć mu się z bliska, a potem zdecydować, co o tym myśli. Jeff zatrzymał się tuż przed recepcją i odwrócił do niej.
1884 Podszedł do recepcji, żeby ich zarejestrować, co przyprawiło Ashley o mocniejsze bicie serca. Zalała ją fala czułości. Ostatnio zdarzało jej się to coraz częściej w obecności Jeffa. Wiedziała, co to znaczy i czym jej to grozi. Zwłaszcza że nie potrafiła rozpoznać, co Jeff do niej czuje.
1885 Ze dwa tuziny ludzi stało na środku, rozmawiając w małych grupkach. Wśród zebranych były się tylko dwie kobiety, i to starsze od Ashley o co najmniej dziesięć lat. Na wszystkich identyfikatorach widniały jedynie imiona. Żadnych innych informacji o tym, kto jest kim i skąd pochodzi.
1886 Nosił na małym palcu imponujący sygnet z diamentem – Ashley jeszcze nigdy w życiu nie widziała takiego cudeńka. Materiał, z którego uszyty miał garnitur, wydawał się bardziej miękki niż jej flanelowa piżama. Ashley mogła przysiąc, że widziała jego zdjęcie w lokalnej gazecie, w dziale finansów.
1887 Chcemy jedynie uczulić państwa na ewentualne niebezpieczeństwo i uświadomić, jak można mu zapobiec. Znając swoje potrzeby, będziecie państwo mogli wynająć odpowiednich ludzi. Pierwszy wykład będzie dotyczył ogólnego poczucia bezpieczeństwa. Jakie niebezpieczeństwa są realne, a jakie nie.
1888 Nieco później, jeszcze dzisiejszego popołudnia, udamy się na pierwsze ćwiczenia z bronią. Odbędą się one na strzelnicy, w terenie. Nauczymy was posługiwać się wszystkimi typami broni, począwszy od pistoletu aż po karabin maszynowy. W sobotę rano skupimy się głównie na groźbie ataku terrorystycznego.
1889 Kto może go zorganizować, gdzie, jak i kiedy. Podamy państwu również informacje na temat bomb oraz pułapek minowych. Na sobotę po południu zaplanowaliśmy lekcję jazdy samochodem ze stosowaniem uników. W niedzielę każdy z państwa weźmie udział w trzech różnych upozorowanych terrorystycznych akcjach.
1890 Myślała wciąż o spędzonych z nim chwilach, o tym, jak się śmiali, rozmawiali, kochali do późna w nocy. Trudno jej było uwierzyć, że przemawiający w tej sali mężczyzna to ten sam człowiek. Wykorzystała szansę i zjawiła się tu poznać z bliska jego świat. Za późno już było, żeby się wycofać.
1891 Nie dajcie się też państwo nabrać na haczyk, jakim jest nienaganny wystrój otoczenia. Mówił dalej, ale Ashley nie mogła się skupić na jego słowach, gdyż zbytnio fascynował ją jego wygląd. Ogarnęła wzrokiem mundur polowy, czapeczkę wojskową w stylu baseballowym oraz przytroczoną do paska broń.
1892 Zane roześmiał się i odszedł, ale Ashley wcale nie było do śmiechu. Jej uwagę przyciągnął Jeff, którego ludzie zasypywali pytaniami. Po raz pierwszy dotarło do niej, jaki on naprawdę jest. Miał duszę wojownika. Przypomniała sobie to, co o nim powiedziała Nicole: nie jest już człowiekiem.
1893 Ilu zawracałoby sobie głowę takimi rzeczami jak szukanie jajek na Wielkanoc, czy też pamiętało o tym, aby pochwalić jej nowy kapelusz? Tak, Jeff miał duszę wojownika, a ona go kochała. Ashley przymknęła oczy, gdyż poczuła pod powiekami piekące łzy. Nie chciała się rozpłakać, ale poniosły ją emocje.
1894 Marzyła, aby Jeff był normalnym człowiekiem, pracującym w banku, czy też w fabryce. Nie chciała mieć do czynienia z kimś, kto usiłuje uporządkować świat, zwłaszcza że na ogół wchodziły tu w grę sprawy, które liczyły się bardziej niż człowiek. Pragnęła, aby Jeff potrafił odwzajemnić jej miłość.
1895 Jeśli przeżyje ten punkt programu, czeka ją następny, w ramach którego wpadnie w pułapkę, weźmie udział w strzelaninie oraz doświadczy na własnej skórze eksplozji. Podróż w roli pasażera wydawała jej się wystarczająco wstrząsająca. Nadeszła jej kolej. Rozumiała, jaki jest cel tego ćwiczenia.
1896 Ashley skinęła głową. Wzięła głęboki oddech, próbując się nieco rozluźnić, ale nic z tego. Wytarła spocone dłonie o dżinsy, powtarzając sobie w duchu, że to tylko upozorowana sytuacja i że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo. Wiedziała jednak, że nie można go wykluczyć do końca.
1897 Kiedy zapięto już dokładnie wszystkie klamerki, zapaliła silnik i wjechała na trasę. W czasie ćwiczenia uczestnicy kursu mieli się przekonać na własnej skórze, na czym polega jazda samochodem ze stosowaniem uników. Obejrzeli film na ten temat i przyglądali się pokazowi instruktorów.
1898 Wychodząc z zakrętu, dodała gazu. Ćwiczenie wykonywało się na czas, ale traciło się punkty za wypadnięcie z trasy. Na drodze znajdowały się po kolei trzy esowate zakręty, a potem długi prosty odcinek, który błyszczał z daleka od oleistej substancji. Powinna przejechać, unikając wpadnięcia w poślizg.
1899 Trzymała kierownicę niemal jednym palcem, aby nie zmienić kierunku jazdy. Samochód przez pierwsze dziesięć metrów jechał prosto, potem jednak zaczął ześlizgiwać się na bok. Ashley widziała, że inni kierowcy mocowali się z samochodem, aby nie wypaść z trasy. Ona zaś zjechała z zimną krwią na pobocze.
1900 Na prawo od niej coś wybuchło, ale zignorowała i to. Po chwili po jej prawej stronie pojawił się znowu jakiś samochód. Wykonała gwałtowny zwrot, uderzając w intruza, po czym popędziła jak szalona w stronę mety. Kiedy się zatrzymała, serce waliło jej jak młotem. Udało jej się! Ukończyła trasę.
1901 Ashley pomyślała w pierwszej chwili, że to kolejny podstęp ludzi Jeffa. Kiedy otworzyła jednak oczy, zorientowała się, że jest w sypialni Jeffa, w jego ogromnym domu w Queen Annę Hill. A więc nie było to żadne ćwiczenie. Zamrugała, usiłując dostrzec coś w ciemności i zorientować się, co się stało.
1902 Rozległ się znowu krzyk, ale nie od strony korytarza. Przeraźliwy okrzyk boleści wyrwał się z piersi mężczyzny leżącego obok niej. Ashley odwróciła się do Jeffa. Zerknęła na zegarek i zobaczyła, że dochodzi druga w nocy. Na ogół wracała na noc do swojego łóżka, ale dzisiaj coś ją powstrzymało.
1903 Przygryzła dolną wargę, niepewna, jak się wobec niego zachować. Nie mogła go zmusić, by jej się zwierzył, czy choćby trochę rozluźnił. Zdezorientowana, zostawiła palące się światło, wślizgnęła się pod przykrycie i przytuliła do niego. Leżała z głową na poduszce, ale obejmowała ramieniem jego pierś.
1904 Jeff powoli się uspokajał. Oddychał regularnie, a jego ciało nie było już takie rozpalone. Ashley włożyła nocną koszulę, gdy przestali się kochać, ale Jeff był wciąż nagi. Przeczesała palcami włosy na jego piersi. Wyczuła pod palcami długą, cienką bliznę, biegnącą wzdłuż klatki piersiowej.
1905 Możesz mi powiedzieć prawdę. Tak łatwo mnie nie przestraszysz. Jeśli to sprawa zbyt osobista, to rozumiem, ale jeżeli ukrywasz przede mną coś, by oszczędzić mi przykrości, uznam to za policzek. Jeff słysząc te słowa, odwrócił się do niej. Na jego twarzy pojawił się blady uśmiech.
1906 Wykłady, opowiadane swobodnym tonem historie. Profesjonalne podejście do tematu. Raptem jej ciało przeszył lodowaty dreszcz. Nie chciała znać koszmarów z jego przeszłości. Przywołała w pamięci jeden z wykładów na temat bomb i pułapek minowych oraz urazów ciała, jakie mogą spowodować.
1907 Rzucił pióro na leżący przed nim notes. Wycofał się po obiedzie do gabinetu, rzekomo po to, aby pracować. Myśli jednak zaprzątała mu wyłącznie Ashley oraz ich dziwna rozmowa. Ashley płakała nad nim. Nie rozumiał tego, tak samo jak nie rozumiał jej wytłumaczenia, że płacze, bo się o niego martwi.
1908 Ashley wkroczyła do środka i wzięła się pod boki. Posłała mu piorunujące spojrzenie. Poczuł się na jej widok jak pijany. Wyglądała przepięknie, z roziskrzonymi oczami i rumieńcami na policzkach. Sweterek opinał ponętnie jej smukły tułów, a dopasowane spodnie podkreślały szczupłość bioder.
1909 Słabość oznaczała niebezpieczeństwo, dlatego zasługiwała na pogardę. Pragnął z całego serca być razem z Ashley, bał się jednak zbytnio do niej zbliżyć. Jako żołnierz powinien pamiętać o zachowaniu dystansu, ale wobec niej jakoś go zachować nie umiał. Po raz pierwszy w życiu odczuwał strach.
1910 To nie ja zachowuję się idiotycznie, tylko ty – okrążyła biurko i zatrzymała się tuż przed nim. – Przestań mnie traktować jak wroga – powiedziała, szturchając go palcem w klatkę piersiową. – Bo nim nie jestem. Przestań się przede mną chować dlatego, że zachowujesz się jak normalny człowiek.
1911 Ani nie zmienię zdania na twój temat. Tak naprawdę to bardzo cię podziwiam. Może jako żołnierz naruszyłeś pewien kodeks. Może w twardej, żołnierskiej rzeczywistości pokazanie się od wrażliwej strony jest niebezpieczne. Lecz w prywatnych związkach kobiety z mężczyzną wrażliwość to jedynie zaleta.
1912 Ogarnęła go fala pożądania – rosnące podniecenie spowodowało, że w żyłach zaczęła mu gwałtownie pulsować krew, a jego męskość, naprężyła się na jej brzuchu. Ashley jest dla mnie idealną partnerką, przemknęło mu przez myśl. Przestał ją całować i przywarł ustami do jej brody, a potem szyi.
1913 Ashley odchyliła się do tyłu. Ściągnął jej sweter przez głowę i rzucił na podłogę. Następnie zabrał się za biustonosz. Jednym zwinnym ruchem rozpiął haftkę i zsunął z ramion koronkowe ramiączka. Wysunęła ku niemu nabrzmiałe sutki, jakby chciała się schronić przed panującym w pokoju chłodem.
1914 Objął dłońmi jej piersi, chłonąc ich ciężar, temperaturę oraz aksamitną gładkość. Ogarniało go coraz większe pożądanie. Pragnął zedrzeć z niej wszystko i posiąść natychmiast. Wstrzymywał się jednak, bo chciał najpierw zaspokoić Ashley. Nie tylko dlatego, że była ogromnie podniecona.
1915 Wiedział, że gdy Ashley osiągnie spełnienie, poczuje następujące po sobie, jeden po drugim, szybkie skurcze, jak tylko w nią wejdzie. To był dla niego najbardziej ekscytujący moment kochania się z nią. Pochylił głowę i chwycił wargami jej prawy sutek. Zataczał wokół niego językiem małe kółeczka.
1916 Jej oddech przyspieszył. Wygięła się w łuk pod wpływem jego pieszczot, szepcząc jego imię. Jednym szarpnięciem ściągnął z niej spodnie i figi. Została w samych skarpetkach. Wydało mu się to szalenie seksowne, dlatego ich nie zdjął. Zerwał z siebie koszulę i położył na biurku, za Ashley.
1917 Roześmiała się i wyciągnęła się leniwie na blacie. Jeff usiadł na krześle i przysunął je bliżej do niej. Rozchyliła nogi – wsunął się między nie zwinnie. Poczuł, że jest rozpalona z podniecenia. Czekała na niego spragniona. Myśl o tym, co nastąpi za chwilę, podnieciła go niemal do bólu.
1918 Położył jej ręce na brzuchu, a następnie wędrował w górę, przysuwając się do niej coraz bliżej. Połaskotał ją w żebra, jednocześnie drażniąc wargami jej uda – najpierw jedno, potem drugie. Muskał językiem, całował, delikatnie gryzł. Ashley dyszała ciężko i uśmiechała się, szepcząc jego imię.
1919 Odszukał bez trudu wrażliwe miejsce i zabrał się do pracy. Jego palce bawiły się stwardniałymi sutkami, jego język zataczał kółka, muskał, pocierał subtelnie, całował, lizał. Poruszał językiem to szybko, to znów wolno. Ashley wydała z siebie jęk, błagała go, aby miał nad nią litość.
1920 Jej oczy szkliły się jeszcze od przeżytej przed chwilą rozkoszy. Jeff wykonywał rytmiczne ruchy, obserwując jej twarz, na której zaczęło pojawiać się znowu napięcie. Poczuł raptem, że jej ciałem wstrząsają konwulsje. Jęknęła z rozkoszy. Przełknął ślinę, z trudem panując nad sobą.
1921 Poruszył biodrami, przeklinając w duchu, że z nikim już mu nie będzie tak dobrze, i pragnąc, aby chwila ta trwała wieczność. Poczekaj, powtarzał sobie. Powstrzymaj się jeszcze trochę. Nie potrafił jednak. Ashley przyciągnęła go nogami, wchłaniając głębiej w siebie, oddając się błogiej rozkoszy.
1922 Kiedy wyszeptała jego imię, stracił nad sobą kontrolę. Chwycił ją za biodra i przyspieszył ruchy. W uszach zaczęła mu szumieć krew. Myśli mu się rozpierzchły, zabrakło mu tchu i poczuł gwałtowną ulgę w momencie spełnienia. Kiedy już doszedł do siebie, pochylił się i pocałował ją w usta.
1923 Opracowali już prawie do końca plan ochrony Kirkmana i jego wspólników. Spotkanie miało się odbyć za kilka dni. Zadzwonił telefon. Jeff odebrał, ale gdy skończył rozmowę, nie mógł się ponownie skupić na raporcie. Ciężko mu się było dzisiaj skoncentrować, bo jego myśli zaprzątała Ashley.
1924 Z namiętności, jaką Ashley obdarowywała go w łóżku. Sprawiała mu przyjemność świadomość, że czeka na niego w domu, że o nim myśli. Ufał jej. Potrafił powierzyć swoje życie ludziom, z którymi brał udział w niebezpiecznych misjach, ale nigdy jeszcze nie obdarzył zaufaniem żadnej kobiety.
1925 Obawiał się, że z Ashley może być inaczej. Chwilami zastanawiał się, co będzie dalej. Czy przeżyje jej odejście? Nagle drzwi do gabinetu otwarły się z impetem i do pokoju wpadła Ashley. W jej oczach malowała się wściekłość. Przez myśl przemknęło mu, że stała się nieodłączną częścią jego życia.
1926 Co ty wyprawiasz, Jeff? Prowadzisz ze mną jakąś grę? Myślisz, że mnie to bawi? Jak śmiesz igrać sobie z moim życiem! Czy ty w ogóle myślisz? Zupełnie cię nie obchodzi, że mam jakieś cele i plany? Niech cię diabli porwą! Nie miał pojęcia, co się stało. Wstał, obszedł biurko i stanął tuż przed nią.
1927 To jest twoje dziecko. Dziecko. Zabrzmiało to jeszcze bardziej realnie niż ciąża. Czyżby naprawdę poczęli maleństwo? Rozwijała się w niej żywa istota, która miała stać się noworodkiem, a potem małym dzieckiem. Przypomniał sobie, co powiedział lekarz, kiedy Nicole miała problemy z zajściem w ciążę.
1928 Uznał, że winien jest Jeff, gdyż ma za niską koncentrację plemników w spermie. W każdym razie poniżej optymalnej liczby. Twierdził, że zapłodnienie normalną drogą jest raczej mało prawdopodobne, istnieją jednak różne alternatywne rozwiązania, z których w razie potrzeby mogą skorzystać.
1929 Nicole nie była jednak nimi zainteresowana. Powiedziała, że Jeff nie może zostać ojcem wcale nie dlatego, że ma za niską koncentrację plemników, tylko dlatego, że przestał być człowiekiem. Jak widać, myliła się. Jeffowi nie przyszło do głowy, aby zasięgnąć gdzie indziej porady lekarskiej.
1930 Do czasu, kiedy w jego życiu pojawiła się Ashley, używał prezerwatywy ze względów zdrowotnych. Przy Ashley uznał to za zbędne. Wiedział, że sam jest zdrowy, dlatego nie obawiał się, że może ją zarazić jakąś paskudną chorobą. Nigdy nie brał pod uwagę tego, że może zajść z nim w ciążę.
1931 Wierz mi, że nie prowadzę żadnej gry, Ashley. Nie wiedziałem, że możesz zajść ze mną w ciążę. Opierając się na tym, co mi powiedział kiedyś lekarz, sądziłem, że jestem bezpłodny. Naprawdę mam niską koncentrację plemników w spermie. Jeśli chcesz, dam ci nazwisko i numer telefonu tego lekarza.
1932 Sam nie podzielał jej uczuć. Dla niego sprawa była oczywista. Czuł się winien temu, co się stało, i musiał ponieść konsekwencje. – Nie musisz się jednak martwić. Twoje plany oczywiście ulegną teraz zmianie, ale niekoniecznie na gorsze. Ty, Maggie oraz niemowlę będziecie na moim utrzymaniu.
1933 Wczoraj wpadła do drogerii, żeby kupić dla Maggie witaminy. Nie wiedzieć kiedy znalazła się w dziale z artykułami dla przyszłych matek i zaczęła oglądać stroje dla ciężarnych. Choć wiedziała, że to niemożliwe, aby była w ciąży, kupiła sobie sukienkę. Dwie godziny temu sprawdziły się jej przeczucia.
1934 Ujął w dłonie jej twarz. Miał takie duże i silne ręce. Zdawała sobie sprawę, że powinna się wziąć w garść. Otarła się policzkiem o jego dłoń. Skoro zaszła nieoczekiwanie w ciążę, powinna się cieszyć, że ojcem jej dziecka jest Jeff. Przynajmniej urodzi silnego, inteligentnego potomka, sądząc z genów.
1935 Naprawdę bardzo cię kocham. Zawsze marzyłam o kimś takim jak ty. Nie mogę uwierzyć, że udało mi się spotkać mężczyznę swoich marzeń. Człowieka dobrego, a jednocześnie o silnym charakterze. Jesteś inny niż wszyscy, których dotychczas spotykałam. Pociągnęła nosem i uśmiechnęła się.
1936 Wiesz coś na temat jakiegoś sekretu? Wyraźnie robiła sobie żarty i chciała, żeby się do niej przyłączył. Jeff nie był jednak skłonny do żartobliwej rozmowy. Czuł się zakłopotany i miał wyrzuty sumienia, choć nie bardzo były ku temu powody. Przecież naprawdę pragnął ożenić się z Ashley.
1937 Kiedy jej o tym powiedział, doszła pewnie do wniosku, że on ją kocha. Miłość. Jeff nie bardzo wiedział, co znaczy to słowo. Już dawno zatracił jego sens. Wierzył, że Ashley jest zdolna do miłości. Przekonał się na własne oczy, jaki ma stosunek do Maggie. Była nad wyraz cierpliwa oraz troskliwa.
1938 Jeff poznał ją na tyle, by zorientować się, że szuka właściwych słów. Chciała wyjaśnić sytuację w sposób prosty i zrozumiały dla czteroletniego dziecka. Cieszył się, że nie jego czekało to zadanie. Ujmowanie myśli w słowa nie było jego najmocniejszą stroną. Wolał czyny zamiast słów.
1939 Ciekawe, do kogo będzie podobne ich dziecko. Do Ashley, czy też do niego? Rzucił wzrokiem na jej płaski brzuch. Rozwijało się w nim nowe życie. Oszałamiał go wciąż fakt, że Ashley zaszła z nim w ciążę. Skoro jednak Ashley i Maggie miały wkroczyć na trwałe w jego życie, pragnął otoczyć je opieką.
1940 Zamierzam wyjść za niego za mąż. Jeff, z zamarłym sercem i ściśniętym gardłem, czekał na reakcję małej. Ustalili z Ashley, że na razie nie powiedzą o dziecku. Uznali, że mała potrzebuje trochę czasu. Powinna najpierw przywyknąć do swojej nowej rodziny, zanim się dowie, że będzie miała rodzeństwo.
1941 Po raz pierwszy od wielu lat Jeff poczuł, że dzieje się w jego życiu coś ważnego i szczególnego. Został ojcem. Słowo to brzmiało dziwnie, a jednocześnie tak miło. Uniósł się z miejsca i sięgnął po marynarkę, która wisiała na oparciu krzesła. W prawej kieszeni znajdowało się małe pudełeczko.
1942 Może powinien był poczekać i najpierw zapytać ją, czy nie ma nic przeciwko temu, że kupi jej pierścionek? Albo wziąć ją ze sobą na zakupy? Wszedł do jubilera spontanicznie, żeby się trochę rozejrzeć, i wtedy rzucił mu się w oczy elegancki pierścionek, według niego wprost wymarzony dla Ashley.
1943 Gdybym raptem zaczęła mieć wymagania albo zaczęła rościć sobie prawo do twoich rzeczy, mógłbyś powziąć jakieś wątpliwości. Sprawy potoczyły się tak szybko. Twoje doświadczenia małżeńskie nie są zbyt pozytywne. Chciałabym, żeby nasze małżeństwo wyglądało inaczej. Aby okazało się trwałym związkiem.
1944 W takim razie przepisz na siebie wszystko, co posiadasz, wtedy nie będzie to stanowiło nigdy kwestii spornej. Zresztą za kilka lat zacznę i tak zarabiać taką forsę, że zacznę się obawiać, czy przypadkiem nie jesteś ze mną dla pieniędzy. Zachichotała radośnie i nie potrafił powstrzymać uśmiechu.
1945 Ledwie ją było słychać. Delikatna żyłka na szyi pulsowała szybko. Serce zaczęło jej bić przyspieszonym rytmem i zrobiła się blada jak ściana. Jeff uprzytomnił sobie, że popełnił straszną gafę, drążąc ten temat. Gdyby tylko mógł, cofnąłby swoje słowa i skierował rozmowę na inne tory.
1946 Chcę jak najlepiej dla ciebie, Maggie i naszego dziecka. Czy to jest miłość? Ashley poczuła łzy na policzkach. Powinna jakoś zareagować, narobić krzyku, uciec, ale nawet nie drgnęła, tak była zszokowana. Przez całe życie marzyła tylko o jednym – aby ktoś pokochał ją ponad wszystko na świecie.
1947 Jak idiotka oddała serce Jeffowi, wiedząc, że nie potrafi odwzajemnić jej miłości. Kiedy się jej oświadczył, puściła wodze fantazji, wyobrażając sobie, że darzy ją Bóg wie jakim uczuciem. Myślała, że w końcu znalazła swoje szczęście, pomyliła się jednak. Okazuje się, że była to czysta iluzja.
1948 Ashley zostawiła go samego kilka godzin temu. Wiedział, co się stało, nie miał jednak pojęcia, jak naprawić swój błąd. Powinien pójść za nią do jej pokoju? Starać się jej wyjaśnić sytuację? Czy to jednak miało jakikolwiek sens? Ashley chciała, aby oddał jej swoje serce. Zdawał sobie z tego sprawę.
1949 Zabijając w sobie bezlitośnie wszelkie ludzkie uczucia, stał się maszyną, która miała za cel tylko jedno – przetrwanie. Teraz sytuacja wymagała, aby stał się czułym człowiekiem, lecz nie umiał się na to zdobyć. Wstał z łóżka i podszedł do okna. Niebo nocą było zadziwiająco przejrzyste.
1950 Przeszedł go dreszcz. Ashley od niego odejdzie. Oparł czoło o zimne szkło, dławiąc w sobie krzyk bólu. Nie, pomyślał. Nie wolno jej tego zrobić. Gdyby od niego odeszła, nie przeżyłby tego. Bez niej stałby się znowu robotem ze swoich nocnych koszmarów. Bez niej nie miał najmniejszej szansy przetrwać.
1951 Nie zwlekając ani chwili, wyszedł z pokoju i pospieszył do jej sypialni. Światło było zgaszone, ale Ashley nie spała. Usłyszał cichy płacz. Bez słowa wślizgnął się do jej łóżka i wziął ją w ramiona. Przygarnęła go do siebie i wtulając się w niego czule, przycisnęła policzek do jego piersi.
1952 Mimo wszystko wyjść za niego za mąż? Spodziewali się przecież dziecka, co dla niej dużo znaczyło. Myślała, że dla niego też. Poza tym Maggie go uwielbiała. Odsunęła na bok książkę o teorii rachunkowości i wstała z krzesła. Nauka przychodziła jej z trudem. Postanowiła sobie zrobić małą przerwę.
1953 Wyruszyła na poszukiwanie Jeffa i Maggie. Zaproponował jej, że zajmie się wieczorem małą, żeby mogła się pouczyć. Była mu bardzo wdzięczna i chętnie się zgodziła. Nie tylko dlatego, żeby wetknąć nos w książki, ale by odpocząć trochę od jego towarzystwa, które ją ostatnio męczyło.
1954 Zwłaszcza że nie udawało jej się zgłębić jego myśli i uczuć. Jeśli chodzi o nią, to sprawa była prosta. Skoro Jeff jej nie kocha, musi od niego odejść. Po pewnym czasie podejmą jakieś decyzje w kwestii ich dziecka, bo ona nie może wyjść za mąż za człowieka, który nie darzy jej miłością.
1955 W takim razie, dlaczego jeszcze tu jest? Na co czeka? Skąd z jej strony ta bierność? A może kryje się za tym coś więcej? Usiłuje zyskać na czasie, łudząc się nadzieją, że zdarzy się jakiś cud, czy też wierzy, że uczucia Jeffa są głębsze, niż sądzi? Nie umiała odpowiedzieć na żadne z tych pytań.
1956 W jednej chwili zdecydowana była zostać, bo nie wyobrażała sobie życia bez Jeffa, za moment zaś postanawiała odejść od niego następnego ranka. Weszła do bawialni. Jeff i Maggie siedzieli na podłodze – Jeff opierał się plecami o kanapę, trzymając jej córeczkę na kolanach. Oglądali film o Tarzanie.
1957 Zdawała sobie doskonale sprawę, że nie interesuje go specjalnie film o Tarzanie, mimo to oglądał go z takim zaangażowaniem, jakby od tego zależał pokój na świecie. I zapewne bez protestu obejrzy go jeszcze raz w przyszłym tygodniu. Oparła się o framugę i skrzyżowała ręce na piersi.
1958 Jeff nie potrafił wyrazić swoich uczuć, ale okazywał je każdego dnia. Czy to nie jest najważniejsze? Czy czyny nie znaczą więcej niż słowa? Nie umiał określić stanu swego serca, lecz każdy gest z jego strony, każdy przejaw troski i cierpliwości, świadczyły o jego prawdziwych uczuciach.
1959 Potrzebujesz po prostu trochę czasu, żeby oswoić się z tym, co się między nami wydarzyło. Rozumiem to. W krótkim czasie tak wiele się zmieniło. Ostatnich piętnaście lat żyłeś jak Rambo. Teraz się będziesz musiał przestawić na życie rodzinne. Ufam ci całkowicie, z pewnością ci się uda.
1960 Co się stanie z naszym dzieckiem? – Podeszła do biurka, zakręciła się na pięcie i spojrzała mu prosto w twarz. – Nie możesz ryzykować życia. Zwyczajnie nie zgadzam się na to. Do diabła! Jeff, nie jesteś samotnym żołnierzem, który gotów jest oddać swoje życie w imię Boga i ojczyzny.
1961 Ashley zgięła się w pół, chwytając z trudem powietrze, jakby dostała potężny cios w splot słoneczny. Jeff idzie na pewną śmierć. I próbuje ją do tego przygotować. Twierdzi, że ryzyko wynosi trzydzieści procent, ale to czyste kłamstwo, żeby uśpić jej czujność, bo widzi, że jest przerażona.
1962 Sądziłam, że ci na mnie zależy, ale zostałeś wychowany tak, że nie potrafisz okazać mi swoich uczuć. Teraz wiem, jak bardzo się myliłam. Jesteś człowiekiem wyzutym z wszelkich uczuć. Myślałam, że się zmienisz i uświadomisz sobie, że nas kochasz. Myliłam się i w tym względzie. Nie kochasz nas.
1963 Jeżeli się kogoś kocha, to chce się być blisko niego. Wypowiadając te słowa, uświadomiła sobie, że nie ma najmniejszego sensu namawiać go, żeby został. Skoro Jeff jej nie kocha, dlaczego miałby liczyć się z jej uczuciami. Przecież i tak go to wszystko nie obchodzi. Jego twarz posmutniała.
1964 Co za ironia losu! Nicole akceptowała moją pracę, ale nie mój charakter. Ty z kolei rozumiesz mnie, lecz nie akceptujesz tego, co robię. Podejrzewam, że oboje nie sprostaliśmy wzajemnym wyobrażeniom. Ashley odebrała to jako policzek. Zaniemówiwszy ze zdumienia, odprowadziła go wzrokiem do drzwi.
1965 Chciał zajrzeć do niej, lecz zastał zamknięte drzwi. Nikt nie odpowiedział na jego pukanie. ' Następnego ranka spakował walizkę i zszedł na dół. Zostawił na stoliku w gabinecie teczkę z dokumentami. Gdyby coś mu się stało, chciał, żeby Ashley znalazła dokumenty. Ashley była w kuchni z Maggie.
1966 Wpatrywali się w siebie, milcząc. Jeff wiele by dał za to, aby znaleźć odpowiednie słowa, które pomogłyby mu naprawić sytuację między nimi. Wyjaśnić w jakiś sposób, dlaczego ma taką pracę i dlaczego gotów jest w pracy na wszystko – igranie z ogniem to dla niego swego rodzaju pokuta.
1967 Maggie spostrzegła go i ześlizgnęła się z krzesła., – Tatusiu, tatusiu, mamusia mówi, że musisz wyjechać. Nie chcę, żebyś gdzieś jechał. Rzuciła się w jego stronę. Ze swobodą, o którą się Jeff nie podejrzewał przed paroma miesiącami, postawił na podłodze walizkę, pochylił się i porwał ją w ramiona.
1968 Będę za tobą tęsknić. Zerknął ponad głową małej na Ashley, ale kobieta, dzięki której tak bardzo się zmienił, odwróciła od niego wzrok. Siedziała za stołem, mieszając w skupieniu kawę. Maggie oparła mu głowę na ramieniu i westchnęła. Jaka ona malutka, pomyślał Jeff zaniepokojony.
1969 Dziękuję ci. Chciał podejść do niej i porwać ją w ramiona. Błagać, by mu obiecała, że go nie zostawi, że między nimi jeszcze nie wszystko stracone. Niech mu powie, jak ma postępować, żeby się czuła przy nim szczęśliwa, skoro wszelkie sprawy dotyczące ich związku wprawiają go w zakłopotanie.
1970 Kiedy planowałem akcje, moje ofiary nie były tak całkiem bezimienne. Studiowałem potem zdjęcia zrobione przez członków wywiadu, aby przekonać się, w jakim stopniu został wykonany plan. Mogłem się napatrzeć do woli na to, jaką śmierć zgotowałem tym ludziom. Jeff wbił wzrok w swojego partnera.
1971 Myślał, że go rozumie i bierze go takim, jakim jest, jednak mylił się. Właściwie zaczynała się od niego już oddalać. Widział to wyraźnie. Zaufał Ashley. Kiedy wysłuchała jego wynurzeń na temat dręczących go nocą koszmarów i nie odwróciła się od niego, obudziła się w nim iskierka nadziei.
1972 Później wziął ją na trening, co ją wcale nie odstraszyło – okazało się wręcz, że się świetnie bawiła. Opowiedział jej więcej szczegółów ze swojej przeszłości, co jej też nie zniechęciło. Aż w końcu wyznała mu miłość. Uwierzył jej, ponieważ pragnął rozpaczliwie, by została jego towarzyszką życia.
1973 Byłeś wolny jak ptak. Aż tu nagle, po tylu latach, znalazłeś się w sytuacji, kiedy masz coś do stracenia. Skąd się wzięły u ciebie te opory? Czemu nie weźmiesz się w garść? Zamiast cieszyć się, że masz szansę ułożyć sobie normalne życie, szukasz ucieczki. – Zane spojrzał na niego z odrazą.
1974 Choć powtarzała to sobie w kółko, nie była o tym zbytnio przekonana. Chodziła w tę i z powrotem po kuchni, nie zwracając uwagi na rozłożoną na stole książki do rachunkowości. Wiedziała, że powinna się uczyć, ale myślała nieustająco o Jeffie. Jego samolot startuje za niecałe dwie godziny.
1975 Pragnęłam tylko jednego – kogoś, kto odwzajemniałby moje uczucia. Chciałby dla mnie żyć i kochał mnie ponad wszystko na świecie. Pragnęłam bezwarunkowej miłości. Otworzyła oczy i patrzyła nieobecnym wzrokiem przez okno. Jeff nie był zdolny do takiego uczucia. Miała ochotę krzyczeć.
1976 Czy Jeff zdaje sobie sprawę, jak bardzo pomieszał jej szyki, zaprzepaszczając jej wielką życiową szansę? Od kiedy umarła jej siostra, pragnęła przede wszystkim czuć się znowu bezpieczna. Przy Jeffie, który wystawiał się na niebezpieczeństwo, jakby siego kule nie imały, nie było to możliwe.
1977 A Jeff? Czyż i on nie miał prawa do swoich marzeń i pragnień? Do miłości akceptującej jego całego, a nie tylko tę część, która jej się w nim podoba? Jakim prawem chciała mu narzucić, jak ma żyć? Miał rację, wymawiając jej ostatniego wieczoru, że od początku wiedziała, na czym polega jego praca.
1978 Dlaczego więc raptem miała mu to za złe? Czy to możliwe, że oczekiwała od niego bezwarunkowej miłości, nie odwzajemniając się taką samą? Od pierwszej chwili, kiedy się spotkali, był oddany, uprzejmy i miły. Nie mając doświadczenia jako mąż ani ojciec, pragnął stać się i jednym, i drugim.
1979 Gdy powiedziała mu, że jest w ciąży, postanowił się natychmiast z nią ożenić. W ciągu ostatnich paru miesięcy bardzo się zmienił – stał się bardziej otwarty, uczuciowy. Może sam nie wiedział, co dzieje się w jego sercu, a może nie potrafił tego ująć w słowa. Wiedziała jednak, co czuje.
1980 Przepraszam cię za swoje zachowanie. Jesteś najwspanialszym mężczyzną ze wszystkich, jakich znam. Nie szkodzi, że na razie nie potrafisz wyrazić tego, co czuje twoje serce. Może nawet nie uda ci się to nigdy. Twoje czyny jednak mówią same za siebie. Są dla mnie dowodem twoich uczuć.
1981 Doszłam jednak do wniosku, ze najpierw muszę na to zasłużyć. Co oznacza, że nie mam prawa cię zmieniać. Słusznie zwróciłeś mi uwagę wczoraj wieczorem, że doskonale wiedziałam, kim jesteś i czym się zajmujesz, kiedy się w tobie zakochałam. Wspięła się na palce i pocałowała go w usta.
1982 Walczyła ze sobą, by nie chwycić go kurczowo i błagać, żeby został. Powstrzymała się jednak. Miał do wykonania zadanie i musiała to uszanować. Przybrała dzielny wyraz twarzy, powstrzymując się od łez do momentu, aż wyszedł z hangaru i skierował się do czekającego na pasie startowym odrzutowca.
1983 Maggie też próbowała się uśmiechnąć, ale nie bardzo jej to wyszło. Ashley postawiła córeczkę na ziemi i usiłowała trafić kluczykiem do zamka. Nic jednak nie widziała, gdyż oczy miała zamglone od łez. Z tyłu za nimi rozległ się ryk odrzutowych silników, pracujących na coraz to większych obrotach.
1984 Jeff spojrzał znad książki na Maggie i jej najlepszą przyjaciółkę, Julie, biegające po ogrodzie. W ślad za nimi ganiały dwa psy myśliwskie – suczki z jednego miotu. Uśmiechnął się, słysząc głośny śmiech. W cieniu na kocu leżała Ashley i przytulony do niej osiemnastomiesięczny blondynek.
1985 Kropelki potu spływały jej po policzkach. W dłoni trzymała telefon. Zawsze był towarzyszem w samotnym wyścigu, rejestrował trasę, liczył spalone kalorie. Pomagał nie zgubić się w tym coraz ciemniejszym jesiennym lesie. Szkoda, że też w normalnym życiu nie można z niego skorzystać.
1986 Fajnie byłoby włączyć aplikację, która pokazałaby, jak odnaleźć się w codzienności. Z czasem zauważyła, że bieganie jest dla niej ucieczką przed problemami. W życiu zawsze musiała stawiać im czoła. Dlatego tę godzinę w ciągu dnia chciała mieć tylko dla siebie. Komórka w dłoni, słuchawki na uszach.
1987 Spojrzała na mapę w telefonie i przyspieszyła. W tym momencie zauważyła, że ktoś dzwoni. Nieznany numer. Nie odbiera. Do cholery, przecież to tylko godzina! Czy nie można mieć nawet chwili dla siebie? Wiecznie w życiowym biegu, a wtedy, kiedy chciałaby naprawdę pędzić, ktoś jej w tym przeszkadza.
1988 Tak najszybciej spala się tłuszcz. Zawsze powtarza to swoim klientkom. A przychodzą różne. Czasem mają słomiany zapał. Ćwiczą bez wytchnienia, by potem wymyślać różne wymówki, dlaczego trening powinien zostać odwołany. Było chyba już wszystko – skręcone nogi, migreny, chore dzieci, korki.
1989 Nigdy nie lubiła się ruszać. Wieczne zwolnienia z WF-u... Tolerowała jedynie pływanie i jazdę na rowerze. Byle tylko nie wyczynowo. Wprawdzie nie budziło to jej zachwytu, ale też nie było dla niej aż tak uciążliwe. A teraz miała wrażenie, że to ostatni dzwonek. Ostatni dzwonek na lepsze życie.
1990 Leżała w łóżku, rozkraczona, pozbawiona całego kobiecego wdzięku. Twarz miała nawet ładną. Telewizyjny makijaż uwypuklił jej duże błękitne oczy, a błyszczące włosy falami opadały na wielkie ramię. Przez tę piękną twarz kontrast z brzydkim, ogromnym ciałem był jeszcze bardziej wstrząsający.
1991 Myślisz, że ważąc sto kilo osiągnęłaś swoją maksymalną wagę? Otóż nie. Pamiętaj: zawsze może być gorzej. Ja też kiedyś ważyłam dziewięćdziesiąt kilo. Nie mogłam się zmieścić w swoje jeansy. Tak. Kiedyś je nosiłam... Tak jak ty. Kiedyś chodziłam w spodniach. Kiedyś w ogóle chodziłam.
1992 Już nie mogłam chodzić. Nie ćwiczysz? Dlaczego? Męczysz się? Tym bardziej powinnaś zacząć ćwiczyć. Dziś się męczysz wchodząc na drugie piętro, za miesiąc będziesz męczyła się przechodząc do drugiego pokoju. A za rok, dwa, może będzie ci potrzebna pomoc, by przewrócić się na drugi bok.
1993 Uwierz mi, wiele bym dała, by tego nie robić. By móc wyjść na spacer do lasu. By bosymi stopami brodzić w morskiej wodzie. Nawet o tym nie marzę. Teraz marzę, bym mogła wyjść do toalety. Marzę, by móc sięgnąć po książkę z półki. Ty jeszcze możesz to zrobić. Nawet jak ważysz te sto kilo.
1994 Pewnie nawet jak ważysz sto pięćdziesiąt. Wyrzuciłaś wagę? Kup nową. I zacznij robić coś ze swoim życiem. Masz je tylko jedno. I tylko od ciebie zależy, jakie ono będzie. Nagradzasz się jedzeniem? Nie lepiej nagrodzić się nowym, mniejszym ciuchem? Zobacz, ja o tym nawet nie mogę myśleć.
1995 Zwykłe, kruche ciasteczko, którym zajadała znużenie. Znużenie, nie zmęczenie. Odłożyła je natychmiast. Od powrotu ze Szkoły Żon zwyczajny świat wydawał jej się niezbyt pociągający. Męża prawie wcale nie widywała. Był ciągle w biurze. Jak sam mówił – pracuje po to, by ona mogła zająć się dziećmi.
1996 Tym razem miało być inaczej. Nigdy nie zadomowiła się w Warszawie, więc nie było jej przykro. Dzieci wprawdzie miały przedszkole tuż pod nosem, ale bo to w Gdańsku mało przedszkoli? Studiowała w Sopocie, mieszkała w akademiku w Gdańsku. Lubiła to miasto. Potem szybko ta Warszawa, pogoń za kasą.
1997 Mieszkali wtedy w jednym pokoju w akademiku we Wrzeszczu. On już pracował, kończył studia, a ona była na czwartym roku ekonomii. Dyplom robiła już z brzuchem. To, że przeniesie się z Jackiem do Warszawy, było oczywiste. Gdy Franuś był mały, przez kilka miesięcy mieszkała z mamą w Giżycku.
1998 Już nie przenosiła się do Giżycka. Starała się zorganizować życie tak, jak mogła. Jacek pracował, więc cały dom był na jej głowie. Nie zarabiała, dlatego czuła się w obowiązku zapewnić mężowi takie warunki, by mógł skupić się na życiu zawodowym. Co też czynił. Oprócz pracy robił bardzo niewiele.
1999 Czy była szczęśliwsza? Nie do końca. Dostrzegła to swoje nieszczęście, o którym wcześniej nie miała bladego pojęcia. Każdy dzień wyglądał tak samo. No, może z jedną różnicą. Wina już nie piła. Przynajmniej nie codziennie. Robiła sobie nagrodę raz w tygodniu. Celebrowała te chwile.
2000 Jak córka? Może trochę... Ale bardziej jak przyjaciółka. Kontaktowały się wiele razy od powrotu ze Szkoły Żon. Michalina próbowała sobie ułożyć życie, naprawić relacje z matką. Nie była głupią dziewczyną. Tylko w pewnym momencie zagubiła się w tym świecie. I trafiła na nieodpowiednich ludzi.
2001 Od jej powrotu ze szkoły bywał częściej w domu. Ale czy Jadwiga była z tego zadowolona? Skończyły się ciche, samotne wieczory z książką. Często wychodziła czytać do sypialni, bo wieczny hałas telewizora działał jej na nerwy. Roman zaczynał mieć pretensje, że nie spędza z nim czasu.
2002 Miała wrażenie, że mąż na siłę chce zamknąć ją w swoich objęciach niczym w klatce. Czyli robił to, o co jeszcze kilkanaście lat temu zabiegała, a co teraz nie było jej zupełnie potrzebne. Czuła się osaczona tym jego staraniem na pokaz i afiszowaniem się z tą niby wielką, małżeńską miłością.
2003 Prawą ręką próbowała włożyć kluczyk do stacyjki, lewą zaś usiłowała wyjąć banana z torby leżącej na kolanach. Węglowodany po treningu to podstawa. Potem ostropest plamisty na wątrobę. Wszystko naraz, wszystko szybko. Cztery nieodebrane połączenia od mamy i trzy od jakiegoś obcego numeru.
2004 Teraz pędem po Maksa do przedszkola. Potem plac zabaw, może jakieś lody. Kąpiel, komputer. Dziś odpuści sobie tańce. Dawno nie spędziła z Maksem wieczoru. Może na Discovery znowu będzie jego ulubiony program o robakach. Poleniuchują razem na tapczanie. Dzisiaj właśnie tego jej było trzeba.
2005 Pierwsze spotkanie miały przegadać, przynajmniej tak twierdziła Agnieszka. Marta nie przewidziała, że będą gadać w lesie. Gada się przecież przy kawie z mlekiem i najlepiej przy ciasteczku. Albo dwóch. I to z kremem. Budyniowym, czekoladowym albo takim maślanym, jaki zawsze robiła jej mama.
2006 Biegła pod jakąś cholerną górę i miała już wszystkiego dość. Nie płakała ze smutku, raczej z wysiłku. Płakała z bezsilności, z niemocy. Płakała z tego powodu, że przebiera tymi nogami, stara się, a one jakby wciąż stały w miejscu. Z tego powodu, że nic jej nie przychodzi bez wysiłku.
2007 Tu trzy kilometry, tam prawie sześć. Za tą górką była kolejna. Nie można było zatem już teraz dawać z siebie wszystkiego, bo ta kolejna była wyższa. A potem za świerkami mała polanka. Lubiła zatrzymywać się tam na kilka oddechów. Rankiem zawsze witała ją mgła zawieszona nisko nad łąką.
2008 Nie była wynikiem ciężkiego tyłka, ale skutkiem intensywnego ruchu. To już nie te czasy, gdy kulała, bo się nie ruszała. Teraz kuleje, bo rusza się aż za dużo. Ale chyba znów utyła. Bała się wejść na wagę. Któryś raz z kolei odwołała trening. Myślała, że po tylu miesiącach chociaż trochę to polubi.
2009 Westchnęła. Zbliżała się piętnasta. Czas iść po dzieci do przedszkola. Na szczęście było blisko. Służbowe mieszkanie w Gdańsku znajdowało się na nowym osiedlu, niedaleko morza. Wszędzie blisko. Do przedszkola, do sklepów. Może kiedyś nawet wróci do pracy? Jak tylko dzieciaki będą trochę starsze.
2010 Że człowiek tak nie pędzi. Ma czas zatrzymać się i zastanowić nad wszystkim. Owszem. Marta miała dużo czasu na zastanawianie się. Może nawet za dużo. Tęskniła za beztroskim czasem w szkole i nawet zastanawiała się, czy nie poprosić ciotki Eweliny o jeszcze jeden prezent. Kolejny turnus w raju.
2011 Ciągle pytał, czy też oddawała się w ręce masażystów. A przecież Marta była grzeczna. Chociaż z każdym samotnie spędzonym wieczorem coraz bardziej tego żałowała. Przynajmniej miałaby co wspominać... A tak? Jacek często wychodził z domu rano, gdy jeszcze spała. Wracał, kiedy kładła dzieci spać.
2012 Uspokój się. Masz pięćdziesiąt trzy lata, a niedługo pięćdziesiąt cztery. Stara już jesteś, masz męża, dorosłą córkę. A cieszysz się na telefon jakiegoś faceta poznanego przed świętami w centrum handlowym! Ależ kobieto, przecież nie możesz mieć motyli w brzuchu jak jakaś nastolatka.
2013 Francuzki są wszak takie zmysłowe... W porównaniu z poprzednim życiem Romana nie było to nic nadzwyczajnego. Można by nawet uznać, że się ustatkował, by wrócić na łono żony – dosłownie i w przenośni. Mimo że Jagoda starała się, by do tego łona nie miał dostępu, on ciągle próbował.
2014 Ale o własną żonę? Przecież ona była jego! Już się o nią starał jakieś sto lat temu. Jadwiga by mu powiedziała dokładnie, co do miesiąca, kiedy to było. On nie zaprzątał sobie głowy takimi szczegółami. Do cholery, żona była jego i miał do niej prawo! Zupełnie wytrąciła go z równowagi.
2015 Była pewna, że do Szkoły Żon pojechała po to, by poprawić coś w swoim życiu. Myślała, że zmieni swoje małżeństwo, a tymczasem zmieniła samą siebie. Bardzo była ciekawa, co słychać u innych dziewczyn. W zasadzie miała kontakt tylko z Michaliną i to też tylko dlatego, że Misia o to dbała.
2016 Ale za szybko to wszystko. Chyba powinna pobyć trochę sama. Z jednych ramion od razu w drugie. Może nie warto tak robić? Może powinna najpierw wrócić do mamy, skończyć szkołę, zrobić maturę, a nie od razu bawić się w dorosłe życie. Miała zacząć już teraz, zaocznie, ale wszystko jakoś się rozmyło.
2017 Wściekła na siebie. Skąd wziął się ten Misiek? Była pewna, że o nim już dawno zapomniała, a tymczasem wcale nie. Przypałętał się do jej myśli zupełnie znikąd. Cholerny Misiek. W ogóle o nim nie myślała, a tu nagle pojawił się w jej głowie. Zdmuchnęła pianę ze swoich piersi. Piana też ją wnerwiała.
2018 Wiedziała, że jest w stanie odwrócić jego uwagę od rozmowy. Zaczęła rozpinać guziki koszuli. Był piątek, właśnie wróciła z pracy, a Konrad już czekał na nią w jej mieszkaniu. Namawiał ją, by rzuciła wszystko w stolicy i przeniosła się na Mazury. Ale przecież nie mogła tego zrobić.
2019 Stanęła bardzo blisko niego i rozpinała guziki białej koszuli. Nie reagował. Usiadła obok niego i zsunęła rajstopy. Jakby drgnął. Uśmiechnęła się lekko. Wstała. Odwróciła się do niego tyłem. Zsunęła spódniczkę. Stała tuż przy jego twarzy, niemalże pośladkami ocierając się o jego policzki.
2020 Stała oparta o ścianę, wypinając pośladki w jego stronę. Nie było miejsca, którego by nie dotknął. Masował jej uda, centymetr po centymetrze, przesuwając się, następnie plecy, ramiona i to kuszące zagłębienie przy szyi. Jego męskość prężyła się, gotowa w każdej chwili zaspokoić siebie i ukochaną.
2021 Kochał jej ciało. Delikatnie zsuwał się niżej, głaszcząc wzgórek łonowy. Julia nie mogła złapać tchu. Marzyła o tym, by wreszcie zagłębił swoje palce w to jej najdelikatniejsze miejsce. Konrad wycofał dłonie i zupełnie bez ostrzeżenia zaczął ssać prawy sutek, muskając lewy delikatnie.
2022 Trzymał dłońmi jej pośladki. Język zsuwał się coraz niżej, dłonie torowały drogę do jej najbardziej wrażliwego miejsca. Gdy wilgotny język dotknął pulsującej łechtaczki, Julka krzyknęła. Konrad chwilę smakował ją, najpierw powoli, niepewnie, a potem zachłannie, jakby długo czekał na tę słodycz.
2023 Sama już widziała światło, które rozjaśniało jej życie, dlatego też coraz szybciej podnosiła się i opadała. Konrad ścisnął jej piersi, niemalże do granicy bólu, i ten dotyk spowodował wybuch silny niczym wulkan. Jęknęła. Spod przymkniętych oczu zobaczyła na twarzy Konrada grymas rozkoszy.
2024 Tym razem dziewczyna dzwoniła i pytała o gimnastykę. Czy jest obowiązkowa? No, chyba jest. To by było bez sensu – ktoś przychodzi tu, by być pięknym, a na gimnastykę nie chce mu się chodzić. Niech korzysta ile wlezie. I to właśnie powiedziała dziewczynie. Że najlepiej korzystać z pełnej oferty.
2025 W wielu sprawach dawała jej wolną rękę, a widać było, że wyjdzie z każdej opresji. Odbierała telefony, załatwiała różne sprawy. Teraz też rozmawiała. Widać, że była bardzo przejęta. Co ona robi? Lata z centymetrem i mierzy próg. Gwałtownie gestykuluje, widać, że już jest na skraju cierpliwości.
2026 Nie był przyzwyczajony, że to właśnie jego żona stoi przed lustrem i maluje usta oraz skrapia się perfumami. Chyba nawet tymi, które dostała od niego w prezencie na urodziny. Ładnie pachniały. Wtedy nawet nie zwracała na to uwagi. Poleciła mu je ekspedientka w sklepie i kupił bez namysłu.
2027 Mruknął coś niezrozumiale i zniknął za drzwiami swojego pokoju. Jadwiga odetchnęła z ulgą. Czuła się trochę jak jej własna córka za czasów, gdy prowadzała się ze swoim pierwszym chłopakiem i musiała ukrywać nieśmiałe pocałunki przed bacznymi oczami mamy. Uśmiechnęła się na samo wspomnienie.
2028 Chciała być bliżej i jeszcze bliżej. Usta Waldka wędrowały po jej szyi, dekolcie, zatrzymując się dłużej na piersiach. Mężczyzna lekko przygryzał sutki, ściskał pośladki. Ewelina uniosła nieco biodra, ale tylko tyle, by jego męskość mogła wsunąć się w delikatne, wilgotne miejsce.
2029 Obok niej uklęknął Waldek. Gwałtownie wziął w usta lewy sutek, prawy delikatnie szczypiąc i głaszcząc. Ewelina palcami prawej dłoni znalazła swój czuły punkt. Głaskała się i dotykała, a dotyk ten w połączeniu z ustami mężczyzny i jego dłońmi na jej piersiach był niezapomnianym uczuciem.
2030 Kiedy to było? Jakoś szybko wpadła w ramiona Romana i to by było na tyle, jeżeli chodzi o randki. Nie zdawała sobie sprawy, jak brakuje jej tych przygotowań i tej niepewności w sercu. Nieważne, czy ma się osiemnaście lat, czy ponad pięćdziesiąt. Uczucie przed randką jest dokładnie takie samo.
2031 Uśmiechnęła się, gdy zobaczyła Andrzeja. Siedział i studiował menu ze zmarszczonym czołem. To chyba był on. Przecież widziała go tylko raz w życiu. Wtedy w sklepie i na tej kawie chwilę potem. Zauważył ją. Jego twarz rozpromienił uśmiech, podniósł się z krzesła i wyszedł jej naprzeciw.
2032 Miał niesamowicie błękitne tęczówki. Czasem wydawało się, jakby były przezroczyste. Często mrużył oczy w ten właściwy dla krótkowidzów sposób. Kąciki miał pokryte lekką pajęczyną zmarszczek, charakterystyczną dla ludzi, którzy często się uśmiechają. A on pewnie ciągle był uśmiechnięty.
2033 Miał lekko siwiejące, bujne włosy. Kiedyś musiał być przystojnym mężczyzną. Jak to: kiedyś? Jadwiga była zdziwiona swoimi myślami. Teraz jest przystojnym mężczyzną. Nawet bardzo. Czy on też tak lustrował ją wzrokiem? Przecież... Kiedyś też była piękna. Ale o czym ona w ogóle myśli.
2034 Tam odwróciła się i mu pomachała. Gdy zniknęła za zamkniętymi drzwiami, odjechał. Już dawno nie było mu tak dobrze. Czasami miewał taki stan ducha, że się z czegoś cieszył i tak naprawdę sam nie wiedział z czego. Wrócił do domu. Naturalną rzeczą byłoby chyba zadzwonić, podziękować za spotkanie.
2035 Trzymała telefon w dłoni. Wystukała: "Dziękuję za miłe spotkanie. Dobranoc". I wysłała. Chwilę czekała na odpowiedź. Już zapomniała, jakie to uczucie, gdy z niepewnością czeka się na zainteresowanie mężczyzny, na to, kiedy zadzwoni, napisze... Chwilę potrzymała telefon w dłoni, ale nic nie przyszło.
2036 Wypiła łyk kawy i się skrzywiła. Coś dzisiaj jej nie smakowała. Pewnie mleko było popsute. Znowu zapomniała je schować do lodówki. Chociaż dzisiejsze mleko i bez lodówki mogło stać długo i smakować tak samo jak pierwszego dnia po zakupie. Nie tak jak wtedy, kiedy jeździła do babci na wieś.
2037 Dzień świstaka, normalnie. Tylko Julia wyskoczyła z tą pracą zdalną. Może i dobrze? Przecież ma do niej zaufanie, już tyle lat z nią pracuje. Dlaczego by nie? Może on też by sobie taką pracę zdalną znalazł? Musi się też zastanowić, co by zrobił, gdyby mu zostały trzy dni życia. Już wie.
2038 Ale jakiś czas temu kobieta zmarła i stracił serce do całego interesu. Wcale mu się nie dziwię. Siedzi teraz większą część czasu za granicą. Gadaliśmy z nim. Mówi, że tylko czeka, kiedy znów zobaczy się z ukochaną żoną. To jest miłość! Gdyby ktoś tym się zajął, mogłoby być naprawdę pięknie.
2039 Wiesz, widzę, że kobiety są jednak niedoceniane. Czasem chciałabym mu pokazać, że umiem zarabiać pieniądze, że jestem ceniona, że ktoś słucha mojego zdania i że podejmuję jakieś zawodowe kroki. Ale niestety. Na razie jestem mamą. Pełnoetatową mamą, która choćby chciała, nie da rady nic innego robić.
2040 Raz spotkały się na kawie, obiecały to powtórzyć, ale nie wyszło. Tak to jest. Faktycznie, trzeba to nadrobić. Ale na razie myślała tylko o spotkaniach z Andrzejem. Jak już mogła wyrwać się z domu, to wolała wypić kawę z nim, niż z koleżankami... I chyba miała lekkie wyrzuty sumienia.
2041 Czuła, że coś zaczyna się dziać między nimi. Na pewno była to przyjaźń. Ale czy coś więcej? Tego nawet Mickiewicz nie wiedział. Na razie było dobrze. Kawa i pocałunek w policzek na dzień dobry i do widzenia oraz długie rozmowy o wszystkim wystarczały jej. Nawet grała w garibaldkę.
2042 Poszła do niego do domu. Chyba na trzeciej randce. Randce? Przecież ma męża. W każdym razie ograła Andrzeja, z czego była bardzo zadowolona. I to nie raz. Myślała o nim codziennie, rozmawiali ze sobą nawet kilka razy w ciągu dnia. Jadwiga przestała dostrzegać męża. A on też żył własnym życiem.
2043 Oczywiście był wkurzony, że żona go nie zauważa, ale to chyba nie był powód, by nadal nie podziwiać innych kobiet, które były zwykle młodsze, ładniejsze, zgrabniejsze niż Jagoda. Ale miały jedną wadę – nie były jego żoną. Kiedyś, dawno temu, byłaby to zaleta. Teraz coś się zmieniło.
2044 Chyba odkąd urodziła dzieci, nigdy nie udało im się spędzić jednego dnia tylko we dwoje. Ostatnio życie dało im ostro w kość. Przeprowadzka, remont, nowa praca Jacka i nici z obietnic, że w Gdańsku życie płynie wolniej. Płynęło tak samo szybko jak w Warszawie. O ile nie szybciej.
2045 Jacek uznał, że skoro ona jest w domu, to dzieciaki mogą być w przedszkolu pięć godzin. Nie więcej. Niby miał rację, ale czasem tak bardzo chciałaby odpocząć. Tak jak on, gdy wracał zmęczony do domu. Myślała sobie czasem, że może gdyby zarabiała jakieś pieniądze, traktowałby ją inaczej.
2046 Próbowała zasnąć, ale jak tu spać, kiedy mężczyzna rozbiera cię do naga? Powolutku rozpina guziczki satynowej piżamy – specjalnie taką zabrała na wyjazd. Michalina pewnie by zapytała, po co piżama... Ale Marta najbardziej lubiła moment rozbierania. Oczekiwanie na to, co ma się wydarzyć.
2047 Dlatego też wraz z każdym odpinanym guzikiem bordowej piżamy była bardziej spragniona mężczyzny, który pracowicie wyzwalał ją z objęć zimnej satyny. Udawała, że śpi. Czasem lubiła, by się zajmował tylko nią. Tak jak w Szkole Żon. Tam nie dopuszczała nikogo do siebie. Teraz tego żałowała.
2048 Może już nie będzie miała takiej okazji? Kochała męża i nie wyobrażała sobie, by w jej duszy grały emocje wywołane przez innego mężczyznę, ale podświadomie żałowała odrobinę, że nie poczuje innych rąk na swoich piersiach. Teraz czuła dłonie męża. Ciepłe, tak dobrze znane. Dalej udawała, że śpi.
2049 Lubiła taki seks. Niezbyt pośpieszny, lekki, delikatny. Można by powiedzieć: leniwy. Leżała w samych spodniach od piżamy, bluzkę Jacek już dawno zsunął i rzucił na podłogę. Jej sutki prężyły się pod naciskiem jego wilgotnego języka. Rozchyliła usta. Już nie umiała spokojnie leżeć.
2050 Tylko we dwoje. Las, jeziora. Po co jeździć gdzieś dalej? Marta uwielbiała patrzeć na spokojną taflę wody, wtedy nabierała energii na dalsze, trudne dni. Niektórych uspokajało morze. Ona wolała jeziora. I to najbardziej te kaszubskie. Obojętnie, latem lub zimą. Teraz jezioro było lekko zamarznięte.
2051 Gdzieniegdzie przez drobną warstwę śniegu prześwitywały ciemniejsze kręgi. Ślady po przeręblach, przez które wędkarze łowili ryby. Ona robiła to tylko latem. Pamiętała biwaki, kiedy to piekło się największe sztuki nad ogniskiem. Przeważnie płotki, chociaż też bywały pełne ości okonie.
2052 Zza rogu wybiegł spory, merdający ogonem golden retriever. Za nim, opierając się na drewnianej lasce, szedł starszy mężczyzna. Ubrany był w sfatygowaną jesionkę nieokreślonego koloru. Powłóczył nogami obutymi w ocieplane kalosze. Wiatr rozwiewał jego rzadkie, dość długie, siwe włosy.
2053 Staw z kaczkami. Malina umarła, kaczki odeszły niedługo potem. I wszystko powoli zaczęło się walić. Ale o czym ja wam tu truję. Młodzi jesteście. Jak się jest młodym, to ma się wrażenie, że będziemy żyli wiecznie. Choroby i śmierć nas nie dotyczą. To zdarza się tylko innym ludziom.
2054 Przez te kolejne dziesięć lat przybyło mi chyba następne dwadzieścia. Dzieciaki kazały mi przyjechać do Francji, odmłodnieć. Syn ma dom niedaleko Cannes. Córka dwa kilometry od niego. My z Barnabą też musimy sobie tam coś kupić. Coś małego. Poczekajcie chwilę, pokażę wam zdjęcia.
2055 Zostaw brata! Mikołaj! Nie dziw się, że jak go szczypiesz, to on cię gryzie! Już jestem. Zwariuję zaraz. Znowu mi dzieci podrzucili. To już jest norma. Kocham je oczywiście, ale skoro właśni rodzice mają ich dość, to ja też mam do tego prawo! Arek! Mówiłam ci coś! Zaraz was odeślę do rodziców.
2056 Myślała, że właśnie zaczyna się najwspanialszy okres w jej życiu. Będzie mogła robić, co sobie życzy. Emeryturę, jak na te czasy, miała całkiem niezłą, wcześniej pracowała jako szef sprzedaży w firmie produkującej oświetlenie, więc zarabiała na tyle dużo, że mogła sobie odłożyć trochę oszczędności.
2057 Jak się okazało, była to ciąża bliźniacza. Córka przypominała już małe słoniątko (oczywiście Krystyna nie śmiałaby tego powiedzieć głośno) i wspólnie z matką zdecydowały, że ta wprowadzi się do nich na kilka dni przed rozwiązaniem i zostanie tak długo, jak będzie jej Alicja potrzebowała.
2058 Po tygodniu wróciła ze szpitala do domu, gdzie oczywiście czekała na nią mama i mąż (dokładnie w tej kolejności), gotowi do usługiwania jej we wszystkim, o czym sobie tylko pomyśli. Myślała o wielu rzeczach i to nader często. Mąż szybko się znudził dogadzaniem żonie, a zresztą musiał robić karierę.
2059 Wstała, założyła szlafrok i poszła pomóc swojej jedynej córce. Zastanawiała się intensywnie, czy w jej rodzinie, lub jej byłego męża, były jakieś bliźniaki, i jeżeli nie, to dlaczego dobry los akurat ich postanowił tak sowicie wynagrodzić. I to dwóch facetów. Z kobietami był jakoś mniejszy problem.
2060 Zaklęła sobie gorzko (oczywiście w myślach), a gdy córka wyszła, a wnuki usnęły, włączyła Discovery Channel. Przecież i tak park Yellowstone lepiej widać z ekranu telewizora. Niczym więzień odliczała dni i noce, kiedy to dzieci zostaną oddane do placówki edukacyjnej, zwanej przedszkolem.
2061 To Andrzej nalegał. Chciał beztrosko, bez pośpiechu zjeść kolację, potem może obejrzeć film, a później faktycznie zagrać ze dwa razy w karty. Obiecał nawet, że coś przygotuje. Podobno dobrze gotował. Nie miała jeszcze okazji, by się o tym przekonać. Potrzebowała tego alibi chyba dla spokoju ducha.
2062 Chyba że Roman... Ostatnio pytał ją, gdzie idzie i kiedy wróci. Teraz nie mówiła, kiedy wróci. Nie zamierzała robić nic złego, przecież miała męża, ale coś ciągnęło ją do tego mężczyzny. Może jego wewnętrzny spokój. Gdyby ktoś zapytał, jaki jest Andrzej, pierwszym skojarzeniem byłoby: "normalny".
2063 Doskonale leżał. Założyła koszulkę na ramiączkach, która latem służyła jej jako bluzka. Jasne rajstopy, dzianinowa sukienka. Uśmiechnęła się do swojego odbicia. Jeszcze tylko te cholerne włosy. Taką Miśkę mogłaby mieć na etacie. Wtedy może by jakoś wyglądała, a nie jak strach na wróble.
2064 Nawet powiedziała mu o kolczykach, które dostała od Romana jej sąsiadka. O Szkole Żon też wiedział. Czuła, że nie pochwala stosowanych tam masaży, ale nie powiedział tego głośno. I całe szczęście. Gdyby mogła, pojechałaby tam jeszcze raz. Niestety, fundusze jej na to nie pozwalały.
2065 Chciała więcej. Może nie dla siebie, ale dla bliskich. Konrad był dla niej jak syn. Waldek był najwspanialszym przyjacielem, kochankiem, mężem. Dla siebie niczego nie chciała. A może trochę? Wiedziała, że gdy jej bliscy będą szczęśliwi, ona również. I dlatego ciągle myślała o rozwijaniu szkoły.
2066 Może poniedziałek też? Westchnęła. Chciałaby być młodsza. Ładniejsza. Kobiety w jej wieku nie przeżywają romansów. Nie pociągają mężczyzn. Kto się obejrzy za pięćdziesięciolatką? Nikt. Miśka mogłaby robić czary na jej głowie, a i tak nic by to nie dało. Ona już przeżyła swój czas.
2067 Dla Andrzeja. Wstyd jej było za takie myśli. Wielokrotnie, leżąc w łóżku, wyobrażała sobie, co by było, gdyby on ją pocałował. Tak dawno nie czuła w sobie namiętności, że nie była w stanie przewidzieć, jak by zareagowała. Niczym pensjonarka – chciałaby, ale bała się. No i był Roman.
2068 Taka rozmowa ją uskrzydlała. Nie chciała niczego sobie wyobrażać, ale była prawdziwą kobietą. A kobiety z krwi i kości, nieważne, czy mają lat siedemnaście, czy pięćdziesiąt cztery, tak samo marzą i wyobraźnia tak samo maluje im piękne, obiecujące i wywołujące nieco przyspieszony oddech obrazy.
2069 Kiedyś lubiła gości, ale ostatnio przyjmowała ich jakby rzadziej... Karpatka wyszła jej niesamowita. To już nie były Karpaty, to były Alpy. Sama robiła budyń, nie uznawała gotowców ze sklepu. Przyprószyła góry cukrem pudrem niczym śniegiem i usiadła na chwilę w fotelu. Na dziś miała dość.
2070 Już nie pamiętała, kiedy była tak frywolna. Nie było śladu po skupionej, zawsze spiętej pani nauczycielce matematyki. Andrzej powodował, że czuła się, jakby miała znowu osiemnaście lat i próbowała poderwać najprzystojniejszego chłopca w klasie. O ironio – on też miał na imię Andrzej.
2071 Nie mogę, dziewczyny. Ona ma idealne ciało. Zawsze wygląda super. A ja, cholera, mam czasem ochotę siedzieć w domu w dresie i wpierdzielać czekoladę. Ja potrzebuję, by mnie ktoś pogłaskał po głowie i powiedział "dasz radę", a nie wiecznie krytykował. Jak ktoś mnie dołuje, to wychodzę i uciekam.
2072 Poza tym czuję się w tym domu taka do niczego. Człowiek studia skończył, a siedzi w domu i lata od patelni do żelazka. Mam wrażenie, że już do niczego się nie nadaję. Do niczego. Muszę iść do pracy. Ale do jakiej ja roboty pójdę, skoro dzieciaki ciągle chore... Albo trzeba je wciąż gdzieś wozić.
2073 Chyba... Nie, no kocham, na pewno kocham. – Michalina plątała się. – Ale czasem mam go dość. Rozwalone skarpety na środku pokoju, które mogą tam leżeć kilka dni. Nie to, że ja jestem ideałem. Też rozwalam gacie po pokoju. Ale jest różnica. Ja potem wszystko muszę sprzątać, a on nie.
2074 Otóż Ewelina chce otworzyć drugi pensjonat. Gdzieś. Nie wie jeszcze gdzie. I poprosiła Konrada, żeby coś znalazł. Nieważne, gdzie to będzie. Byle nie na Mazurach. Tatry, Bieszczady czy morze wchodzą w grę. I otóż on ma jeździć i sprawdzać, a potem docelowo tam siedzieć i nadzorować remont.
2075 Coraz częściej miała wrażenie, że psuje dotychczasową pracę. Agnieszki nie widziała już miesiąc. Miesiąc pełen czekolad, obiadów dwudaniowych, kolacji jedzonych o północy, białego pieczywa i słodkich napojów. Miesiąc siedzenia na tapczanie i robienia wielkiego nic. Miesiąc wkurzenia na cały świat.
2076 I miesiąc złego samopoczucia. I fizycznego, i psychicznego. A już tak dobrze szło. Już czuła się taka piękna. I czar prysł. Faktycznie, miała mniej kasy. Oszczędności kurczyły się. Ale gdyby chciała, ćwiczyłaby. Mąż obiecał jej ciuchy do biegania, ale na obietnicach się skończyło.
2077 Ostatnie metry ledwo zrobiła. Ale zrobiła. Miała taką motywację, że nawet sama wybiegała nad morze. A teraz? Teraz zasłania się brakiem czasu, przeziębieniem – raz swoim, raz dzieci. Zasłania się wszystkim, byle się nie ruszać. Do cholery, godzinę, nawet czterdzieści minut dziennie, dałaby radę.
2078 Skoro dba o swoją rodzinę najlepiej jak potrafi, to dlaczego nie umie, a może nie chce, zadbać o siebie? Dlaczego, gdy chodzi o dziecko, może wstawać w środku nocy, bez cienia żalu, a gdy chodzi o nią samą, nie jest zdolna do żadnych poświęceń? Przecież to ona powinna być najważniejsza, bo.
2079 No, wprawdzie już nie obcym, już bardzo zaprzyjaźnionym, ale to nie własny mąż. Chociaż ostatnio miała wrażenie, że mąż już jej nie znał tak dobrze. Wcale się tym nie martwiła. Nawet się cieszyła, że jest tak jak jest. Przynajmniej miała poczucie stabilizacji. Nie miała zamiaru zostawiać Romana.
2080 Roman wrócił z pracy. Świętowali odejście jakiegoś ważnego dyrektora. Dzięki temu Roman miał być jeszcze ważniejszy w firmie. Był w doskonałym humorze. Jak nigdy. Widać było, że ten nastrój był skutkiem alkoholu płynącego w jego krwi, ale mimo wszystko Jadwiga nie widziała go dawno w takim nastroju.
2081 Roman się rozebrał, oczywiście Jadwidze kazał też wyskakiwać z ciuchów. Mało romantycznie znowu, ale ona cieszyła się, że mąż chce właśnie z nią świętować swoje sukcesy. Trwało to chwilę. Było jej dobrze, była na swój sposób szczęśliwa. Może trochę za krótko, może trochę zbyt mało ją przytulał.
2082 Nigdy, nawet te trzydzieści lat temu. Poszła do pokoju Romana. Leżał z rozłożonymi rękami, zajmując niemal całe łóżko. Stanęła, zastanawiając się, czy go budzić, przesunąć... Nie zrobiła tego. Przykryła go kołdrą i poszła do siebie. Czar nieco prysł, ale nie martwiła się zanadto.
2083 Ale następnego dnia Roman zachowywał się tak, jakby ten wieczór nic dla niego nie znaczył, i wszystko było po staremu, a nawet gorzej. Potem te cholerne kolczyki w uszach młodej sąsiadki. I wreszcie Szkoła Żon. I Andrzej. I ona, która zachowuje się teraz dokładnie tak samo, jak kiedyś Roman.
2084 Miała wrażenie, że wszystko się ułoży. Oczywiście bała się, co będzie, gdy nie dogadają się w sprawie pensjonatu... Ale Jadwiga dała jej nadzieję. Pogłaskała słowami po głowie i zaakceptowała jej uczucia. Powiedziała jej, że ma do nich prawo. Wszystko będzie dobrze. Spokojnie zasnęła.
2085 Wstawiła makaron. Nie zdążyła nawet zdjąć butów, od razu zaczęła działać. Dzieci stały uwieszone u jej nóg. Boże, jak ona nie lubiła ich zostawiać. Tym bardziej, że teraz miała wrażenie, że wszystko się wali, gdy wyjeżdża. Jacek chciał przeczekać. Ona nie chce już przeczekiwać życia.
2086 Sprzątnęła ze stołu po obiedzie, włożyła naczynia do zmywarki i usiadła na podłodze. Kochała swoje dzieci nad życie, ale czuła, że jeżeli nie znajdzie sobie czegoś, w czym czułaby się ważna, odpowiedzialna, i niekoniecznie będzie to związane z dziećmi i pieluchami, to nie wyjdzie z tego nic dobrego.
2087 Układała jednobarwne wieże, bo Franuś miał wciąż problemy z odróżnianiem kolorów. Ta niebieska, ta zielona, ta żółta. Zawsze mylił zielony z niebieskim. Miała wrażenie, że zgaduje. Tym też musi się zająć. Bycie mamą to pamiętanie o tak wielu rzeczach. Tym bardziej, że tata nie pamięta wcale.
2088 Nie. Chyba nie wypada. Szesnasta to szesnasta. Pewnie robi obiad, krząta się w kuchni. Chciałaby to zobaczyć. Gotujący mężczyzna był dla niej czymś bardzo ekstrawaganckim. Nie przywykła do tego, by ktokolwiek szwendał się po jej królestwie. Roman umiał chyba tylko zaparzyć herbatę.
2089 Sięgnęła po gazetę. Czasem kupowała kolorowe brukowce, by chociaż chwilę pobyć w wielkim świecie. W świecie skandali, romansów, zdrad i wielkich przyjęć. Przy takiej gazecie nie trzeba było myśleć, wystarczyło oglądać kolorowe obrazki. O, jedna aktorka miała na sobie podobną do jej sukienkę.
2090 Niestety, nie była sama. Ta od szafirów lustrowała ją wzrokiem. Jadwiga uśmiechnęła się do niej. Czuła się tak, jakby od tamtej podróży windą upłynęło sto lat. A przecież to było zaledwie w zeszłym roku... Tym razem pani Elżbieta nie miała w uszach szafirów, a jakieś inne błyskotki.
2091 Od Romana? Chyba nie. On chyba już z nią skończył. Jadwiga była bardzo zaskoczona tym, że w zasadzie ją to przestało obchodzić. Szła do Andrzeja i po raz pierwszy od pobytu w Szkole Żon czuła się naprawdę atrakcyjna. Nie mogła sobie nic zarzucić. Uśmiechnęła się promiennie do kobiety.
2092 Nie chciałem potem tutaj być sam. Żadnej Wigilii. Teraz mam nadzieję, że kiedyś znowu to miejsce rozkwitnie kwiatami, że znowu będzie tu słychać śmiech. Malina była szczęśliwą kobietą. To jest miejsce dla szczęśliwych kobiet. Albo inaczej – to powinno być miejsce, gdzie kobiety stają się szczęśliwe.
2093 Jak mówiłem, tutaj jest wydzielona część na mieszkanie... Miało być dla mnie, Maliny i gości. W sumie jedno trzypokojowe i dwa pokoje z łazienkami. Tam jest niewiele mebli. Wszystkie bym wam zostawił. Jak teraz włączę ogrzewanie, to za chwilę będzie ciepło i możecie tam spać. Koce i poduszki mam.
2094 Oprowadzę was, nie wszędzie jest światło, ale niektóre pomieszczenia są prawie gotowe. Mam bigos. Wielki gar. Jeszcze dochodzi na piecu. Miałem mieszać, by się nie przypalił. Kobieta ze wsi przychodzi trzy razy w tygodniu do mnie do pomocy. Nastawiła ten bigos, do słoików miała popakować.
2095 Chleba mam dosyć. Też mi upiekła. Gdyby ruszył tu pensjonat, to na pewno sami ze wsi by tu przyszli. Z jajkami, mlekiem, masłem. To wszystko jest dobre i zdrowe. Warzywa i owoce też by się znalazły. Latem jest tu sporo truskawek. Nie ma nic lepszego niż truskawki zbierane rano...
2096 Malina chciała, by pensjonat tętnił życiem. A nie, by wiatr hulał przez wybite okna. – Uśmiechnął się smutno. – Chodźcie, kochani, posilimy się, a potem pokażę wam mój dobytek nocą. Można by niejedną historię opowiedzieć o straszących tutaj duchach... Ale to nieprawda. To spokojne miejsce.
2097 Zastawę mam jeszcze z naszego ślubu, dlatego ją zabieram. Wszystko jest... Nawet ten talerz skleiłem. Jeden tylko się rozbił. Malina była wtedy w ciąży. Była piękna. Oczy jej błyszczały zupełnie jak tobie, panienko. – Wskazał na Julię. – Ale to był już dziewiąty miesiąc. Nasze pierwsze dziecko, syn.
2098 Wody jej odeszły i się tak przestraszyła, że aż talerz z rąk wypuściła. Ale posprzątałem i zjedliśmy do końca. Przed porodem warto się najeść, bo to kawał roboty. Wtedy my, mężczyźni, znaliśmy to tylko z opowiadań. Teraz wy – wskazał na Konrada – możecie to wszystko sami poczuć..
2099 Julia ukroiła ogromne pajdy swojskiego chleba. Poczuła się, jakby tego starszego pana znała całe życie. Bardzo chciała mu pomóc w realizacji marzeń jego żony. Dlatego też w duszy modliła się, by to, co starszy pan chce sprzedać, okazało się tym, czego oni szukają. Teraz było ciemno.
2100 Jezioro jest tuż zaraz, więc do tej pory nie musiałem się taplać w basenie. – Roześmiał się. – Zimą co innego – potwierdził. – Malina miała problemy z kręgosłupem. Lekarze powiedzieli, że pływanie jest dobre. Dlatego miał być basen. Potem straciłem do niego serce. Jak i do wszystkiego.
2101 Te jeansy trochę Jagodę zdziwiły, no ale przecież nie mogła oczekiwać, by czekał na nią w smokingu czy fraku. Podwinięte rękawy koszuli ukazywały dość umięśnione przedramiona pokryte ciemnymi włosami. Jakie to dziwne – była przyzwyczajona do rąk Romana pokrytych delikatnym, jasnym meszkiem.
2102 Albo po kolacji. Pewne rzeczy trzeba mówić przyjaciołom. A ona była jego przyjaciółką. To wiedziała na pewno. Czuła się trochę niezręcznie taka odstawiona. Może Andrzej chciał zaprosić ją tylko na przyjacielską kolację. Tak po prostu. Pogadać, powspominać. A ona oczekiwała czegoś więcej.
2103 Jedna z takich znajomości zaowocowała synem. Teraz nie zamieniłaby go na nic w świecie, ale wtedy czuła, że ziemia usuwa się jej spod nóg. Myślała, że życie się kończy. Krzysztof zostawił ją w szóstym miesiącu ciąży. Wróciła do rodziców, którzy zawsze przyjmowali ją z otwartymi ramionami.
2104 Byliśmy całkiem poprawnym małżeństwem. Wspólne wakacje, niedzielne wyjścia do teatru. Było stabilnie, bez żadnych wzlotów i upadków. Nasze córki były idealne, do tej pory są. – Uśmiechnął się. – I... Było nudno. Najzwyczajniej w świecie było nudno. Och, ile ja bym potem dał za tę nudę.
2105 Kiedyś źle się poczuła. Lekarze nie wiedzieli dlaczego. Najpierw leczyli ją na tarczycę, potem coś innego wynaleźli. Potem kolejny tomokomputer wykazał powiększone węzły chłonne w śródpiersiu... Szybko to poszło. Nasze, do tej pory zwyczajne, nudne życie, nagle przestało być takie.
2106 Ja nie miałem czasu na zamartwianie się. Pracowałem, by zarobić na opiekę dla niej i by zarobić na drogie, eksperymentalne leki, które w Polsce nie były jeszcze nawet legalne. Może przedłużyliśmy jej życie o kilka miesięcy... Umarła w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia w dziewięćdziesiątym siódmym.
2107 Wiedziała, że nadchodzi koniec. To była niezapomniana Wigilia. Człowiek żałuje, że te wszystkie Wigilie, które przeżył, były takie schematyczne. Nawet te kolędy śpiewane przy stole... Nie zastanawiałem się wcześniej nad ich treścią. Nie zastanawiałem się nigdy nad tym, po co łamiemy się opłatkiem.
2108 Wtedy nie chciała, by jej życzyć zdrowia. Chciała, byśmy jej życzyli szczęścia na tamtym świecie. I tego, by się okazało, że tam, po drugiej stronie, coś jest i ktoś na nią czeka. Pożegnaliśmy się wtedy. Zawsze się śmiałem i mówiłem: "Święta, święta i po świętach". Bardzo tego nie lubiła.
2109 Powiedziałby mi prawdę. I wiesz? Ja tej prawdy się bałam najbardziej. Potem zobaczyłam te kolczyki. Mówiłam ci o nich. I pojechałam do Szkoły Żon. Tam też przyjechał z jakąś babką. I zaraz potem, jak ją w saunie przeleciał, chciał dobierać się do Miśki. – Pokręciła głową z dezaprobatą.
2110 Tak bardzo mamy zakorzenione w głowach, co wypada, a co nie wypada. Nie wypada siedzieć na kanapie u mężczyzny z podkurczonymi nogami. Nie wypada mieć zamkniętych oczu. Nie wypada upijać się w środku nocy winem, w czasie gdy mąż przebywa w delegacji. Jadwiga sobie przypomniała. Delegacje męża.
2111 W tym czasie przyszedł Andrzej i przykrył ją puchatym kocem. Sam usiadł obok niej. Blisko. Może zbyt blisko? Położyła mu głowę na ramieniu. Czy jest coś złego w położeniu głowy na ramieniu przyjaciela? Objął ją ramieniem. Siedzieli przytuleni. Niby patrzyli w telewizor, który błyskał co chwilę.
2112 Była druga w nocy. Jadwiga leżała na jego kolanach i spała. Sukienka zadarła jej się do góry, odsłaniając udo. Na początku chciał ją od razu przykryć. Podniósł rękę, by złapać krawędź koca. Nie mógł się jednak powstrzymać, by jej nie dotknąć. Musnął jej biodra, zsuwając dłoń niżej, na udo.
2113 Chciał całą noc tulić ją w swoich ramionach. Śpiąca, wydawała mu się taka krucha. Jak w ogóle taka kobieta może spać sama? Ten jej mąż to taki pies ogrodnika: sam nie zje, drugiemu nie da. Co za los – być z kimś związanym na papierze, a w rzeczywistości iść przez życie samotnie..
2114 Dziewiąta. O matko, już dziewiąta, a ona jeszcze nie widziała tego wszystkiego, co jest wokół! Wstała z łóżka i przeciągnęła się. Odwykła od spania w dresie. Przypomniały jej się studenckie czasy i biwaki pod namiotem. Kilkutygodniowe eskapady, podczas których cały dom nosiło się na plecach.
2115 Z byłym mężem – już prawie o nim zapomniała. Miała wrażenie, że teraz jest w zupełnie innym świecie, w zupełnie innym życiu. Oczywiście zastanawiała się czasem, co u niego, czy sobie jakoś ułożył życie. Nie rozmyślała jednak na tyle intensywnie, by do niego zadzwonić i po prostu zapytać.
2116 To on zaprojektował ten pensjonat. Jeszcze, jak mieszkał w Stanach. Kupili tę ziemię i mieli zamiar wrócić tu już na stałe. Zrobił to dla Maliny. W Stanach powodziło mu się całkiem nieźle. Tam urodziły się dzieciaki, tam też zarobił pieniądze. Wylosowali zieloną kartę i po prostu pojechali.
2117 A potem wszystko zaczęło się kręcić. Czasem zastanawiał się, kiedy ta bańka szczęścia pryśnie. Była praca, pieniądze, fantastyczne dzieci, miłość... I prysła. Po powrocie do Polski. Kiedy Malina umarła. Ile jeszcze lat będzie to rozpamiętywał? Nawet dzieciaki mówią, że powinien sobie kogoś znaleźć.
2118 Tym razem nie grube kobiety, niedające rady wstać z fotela, a niesamowita metamorfoza. Jakieś czterdzieści kilo. Uśmiechnęła się. Chyba to jej było potrzebne. Sama zaczęła przeglądać filmy. Ta schudła dwadzieścia. Tamta trzydzieści. Zawsze roześmiane, w stroju sportowym. Do cholery, da się.
2119 Poszła do łazienki i stanęła na wagę. Zaklęła. Dlaczego najtrudniejsze jest to, co tylko i wyłącznie od nas zależy? Nie ma czasu? Bzdura. Ile czasu spędza się na Facebooku, czy bezmyślnie przeglądając internet? Ot, choćby teraz. Zachwyca się, jak to inni schudli, a sama w tym czasie siedzi w fotelu.
2120 Tak jakoś wyszło, znowu zajadała swoją samotność. Maluchy spały, Jacek przesiadywał w pracy. Tłumaczył to tym, że przecież w weekend jej nie było i musiał zajmować się dziećmi. To przecież normalne, że ojciec czasem musi pobyć z dziećmi. Czuła się winna, że wyjechała. A teraz będzie jeszcze gorzej.
2121 Czy każda matka, gdy dziecko śpi, żałuje, że tego dnia nie bawiła się z nim dłużej, nie czytała książki, nie zagrała w grę, która leży nieodpakowana od Bożego Narodzenia? Ktoś powiedział, że matka to jest to samo, co wyrzut sumienia. Zawsze można być lepszą, zawsze można więcej..
2122 Wolałbym nie rozumieć, wolałbym o tym nie myśleć, ale niestety rozumiem cię doskonale... Co nie znaczy, że myślę, że dobrze robisz. – Złapał ją za obie ręce. Na lewej lśniła obrączka. Ta dłoń należała do Romana. Cała Jagoda należała do Romana, a on wpychał się z butami w ich życie.
2123 Przywitali ją jak córkę, nie pytali o żadne plany (czego się najbardziej obawiała), tylko ją po prostu wciągnęli do rodziny. Niestety, to pogorszyło humor Michalinie jeszcze bardziej, bo wiedziała, że jak, nie daj Boże, rozstanie się z Jankiem, to wszystko będzie jeszcze bardziej skomplikowane.
2124 Zaczyna mnie to kręcić. Związana, bezbronna, moja... – Rozpiął jednym ruchem jej stanik. Zatrzymał się na jędrnych piersiach. Jednym skinieniem dłoni, ocierając o sutki, zsunął go na ziemię. Stała przed nim w samych jeansach. Na piersiach odznaczały się delikatne, twarde guziczki.
2125 Janek nie mógł się dalej powstrzymywać. Wszedł w nią głęboko i szybko się poruszał. Jej piersi kołysały się, Michalinie urywał się głos, starała się nie krzyczeć, ale nie potrafiła nad tym zapanować. Pchnięcia Janka były coraz bardziej gwałtowne i szybkie. Najpierw doszła Michalina.
2126 Zapomniała, że ci "na zawsze" po tym, jak już zdobędą to, co jest do zdobycia, zazwyczaj odpływają w siną dal. Szukają innego przyczółku. Tak było i tym razem. Kobietom wydaje się, że seks pieczętuje związek. Że od teraz już są razem. Ale mężczyźni patrzą na to zupełnie inaczej..
2127 Nie interesował się. Nie zapytał, jak się czuje, a przecież pisała mu, że ma katar, temperaturę... Może trochę naciągała, ale potrzebowała czyjegoś zainteresowania. A on nic. Ona myślała, że jak już się z nim prześpi, to będą żyli długo i szczęśliwie. No, może nie do końca świata.
2128 Padały sumy tej wielkości, o których mogła co najwyżej poczytać w raportach w pracy. Ewelina przerzucała się z Waldemarem i Konradem argumentami, sumami, fachowymi określeniami. Julka nie wchodziła w dyskusję, tym bardziej, że nie czuła się zbyt dobrze. Ostatnio żołądek jej dokuczał.
2129 Siedziała zatem skulona w fotelu i oglądała zdjęcia Karola i Maliny z czasów młodości. Roześmiani, uśmiechnięci. Jeszcze w Stanach. Wielki dom, wielki samochód. Malina w ciąży, potem z dzieckiem na rękach. Zawsze uśmiechnięta, ale nie z tym sztucznym grymasem wymuszanym na potrzeby zdjęć.
2130 Czas się ogarnąć. Sama sobie powinna tego kopa dać. Zapakowała do torby piżamę, bieliznę na zmianę, na wszelki wypadek na dwa dni, szczoteczkę do zębów, kosmetyki. Dorzuciła kapcie i nalewkę własnej roboty. Sama zbierała maliny na działce u koleżanki ubiegłego lata. Wszyscy chwalili tę nalewkę.
2131 Każdy chce ze mną rywalizować, każdy chce pokazać, że to jednak on jest ode mnie silniejszy. Przecież z taką umięśnioną babką jak ja nie można postępować delikatnie, prawda? Trzeba ostro, groźnie... Takiej jak ja się nie przytula. Taką jak ja rzuca się na łóżko i po prostu pieprzy.
2132 Jak wańka-wstańka zawsze się podnoszę do pionu. Tak myślą. A czy ktoś podejrzewa, że pod twardymi mięśniami jest zwyczajna kobieta? – Upiła łyk wody. – Mój mąż, były mąż, koniecznie chciał pokazać, że to on jest siłą w naszym małżeństwie. Leczył swoje kompleksy upodlaniem mnie. Pod każdym względem.
2133 Ale nie przeszkadzało mu, że w nocy nagle okazywałam się do czegoś przydatna. Gdy trzeci raz z kolei, w nocy, nie był w stanie się ze mną kochać, też mnie za to winił. Za to, że jestem tak do niczego, że nie jestem w stanie podniecić tego największego ogiera. Pewnie bym potrafiła.
2134 Gdybym chciała – mówiła nerwowo, wymachując rękami. – Zaszłam w ciążę. Nie chciałam jej. Jak teraz sobie pomyślę, że jej nie chciałam, to nie mogę w to uwierzyć. Maks jest dla mnie najważniejszy. Jest wszystkim, co mam. Krzysiek wyrzucił mnie z domu, z jego domu, gdy byłam w szóstym miesiącu ciąży.
2135 Z Maksem było wszystko dobrze. Odetchnęłam. Zaczęłam uciekać w sport, chociaż mogłam w słodycze. Schudłam. Zostałam trenerem personalnym. I myślałam, że jestem taka silna. I znowu mężczyźni zaczęli się wokół mnie kręcić. Znowu ci, którzy chcieli leczyć swoje kompleksy przy kobiecie.
2136 Młoda mama nie jest dobrą kandydatką na dziewczynę. Nawet na taką, z którą tylko się umawiasz na piwo czy na kawę. Młoda mama ma zawsze włączony telefon, jest na każde zawołanie swojego syna. On jest najważniejszy. Długi czas byłam rozbita pomiędzy egoizmem a tym, co mi serce dyktowało.
2137 Potem miałem specjalną kosmetyczkę na wyjazdy. Już spakowaną. A potem brałem wszystko z domu, jak leci. Jak w hotelu widzisz pastę wyciśniętą do połowy i grzebień, na którym jeszcze możesz znaleźć włosy domowników, czujesz się bardziej jak w domu. Dlatego też te kapcie są takie domowe.
2138 Nie znała nikogo. Jej towarzystwo zwykle przychodziło później. Nieważne. Zamówiła drinka i stanęła tuż przy parkiecie. Jakaś para uczyła się salsy. Kłócili się, bo nie mogli zgrać kroków. Najwyraźniej zdenerwowana dziewczyna poszła do DJ-a i o czymś z nim dyskutowała. Po chwili muzyka się zmieniła.
2139 Odpoczywała wtedy, gdy tańczyła i trenowała. O ile podczas treningów prym wiodła jej silna strona, tak podczas tańca uwalniała swoją kobiecość. Nieśmiało, może trochę ostrożnie, ale czuła, że kiedyś wybuchnie ona z wielką siłą. Tańczyła, nie wchodząc na parkiet, ledwo odsuwając się od ściany.
2140 Przytulił ją do siebie. Nie potrafiła się przytulać, już nie. Pogłaskał ją delikatnie po plecach, by się nie bała. By zaufała. Spojrzała mu w oczy. Uśmiechnął się. Przytuliła się mocniej i zaczęła ruszać biodrami. Taki taniec był lepszy niż seks. Poruszali się, doskonale czując swoje ciała.
2141 Agnieszka chyba po raz pierwszy w życiu tak zaufała mężczyźnie. Na razie tylko w tańcu, ale to był początek. Nie myślała o niczym. O problemach, o mężczyznach. Była tu i teraz, i tańczyła. Ich biodra ruszały się we wspólnym rytmie, jak gdyby znali się całe życie, a nie tylko chwilę.
2142 Pogłaskał ją po policzku. Nie chciał robić bałaganu. Ogarniał go spokój, tak niepodobny do uczuć z ostatnich miesięcy. Matka, która wiecznie mu chciała szukać odpowiedniej dziewczyny, problemy z pracą. Miał przeczucie, że w jego życiu właśnie zaczyna się coś fajnego. Żeby tylko tego nie spieprzyć.
2143 Miała nadzieję, że uda jej się tam zaprosić Kamila, najlepszego instruktora, a może i Adama? Zaczynał właśnie swoją karierę w branży. Miał już trzy grupy, mógłby dużo pomóc. Szkoda, że tak się stało. Dobrze, że nie zdążyła nic powiedzieć Adamowi o pensjonacie. Byłoby mu przykro, gdyby nie wyszło.
2144 Damy radę. Z czegoś musicie żyć, a pensjonat jak najszybciej powinien zacząć na siebie zarabiać. Niech chłopaki się zajmą grubą robotą, a my detalami. Mamy do zrobienia biznesplan. Może warto byłoby zrobić ankietę wśród byłych uczestniczek, co się podobało, a czego było zbyt wiele.
2145 Cała wieś na nich zarabiała. Bogaci państwo, nawet raz przyjechała taka modna pani z Włoch. Potem było dwóch w garniturach. Mówili, że chcą tu jakiś Kościół założyć. Kościoła we wsi my nie chcielim innego. Ten nasz nam wystarcza. I ksiądz proboszcz lubiany, i do ludzi zachodzi czasem, pogada.
2146 Że żadna kobita nie będzie mogła tu mieszkać. – Ściszyła głos. – No chyba że się samej świętej pamięci Malinie spodoba. Ale no, niby jak by miał to pan Karol wiedzieć? Toć nie pojawiała mu się niczym duch jaki. A może i pojawiała się? Ludzie różnie gadali. To może i teraz się mu pokazała.
2147 Tamta jedna, co przyjechała, to w kapeluszu chodziła. I miała takiego psa, co to na nogach nie umiał chyba chodzić, bo go ciągle nosiła. Ale ja tu gadam, a wam coś do jedzenia przyniosłam. Jaja mam, masło domowej roboty. Teraz rzadko robimy, ale tak dla siebie czasem lubię. I chleb też mam swój.
2148 Że życie jest zbyt krótkie, by czekać. By marnować je. Spojrzała w lustro. Rozpięła górny guzik piżamy, skropiła się perfumami. Co ma być, to będzie. A z drugiej strony, do cholery, Andrzej mógłby być trochę mniejszym dżentelmenem. I tak źle, i tak niedobrze. Kobiecie nie dogodzisz.
2149 Talerzyki i puste kubki postawili na nocnym stoliku. Wyciągnął ramiona. Natychmiast skorzystała z zaproszenia. Siedzieli przytuleni. Nagle Andrzej zaczął ustami muskać jej włosy. Nie podniosła od razu głowy. Po chwili popatrzyła na niego. Jego oczy spoglądały pytająco. Rozchyliła bezwiednie wargi.
2150 Andrzej gładził jej ramiona, włosy. Ona mocno objęła go i przylgnęła do niego tak blisko, że już bliżej nie można było. Przez tyle lat nie całowała nikogo innego oprócz męża. Zdawało jej się, że świat się kręci, że znajduje się na wielkiej karuzeli i bardzo, bardzo nie chce z niej zejść.
2151 Mięso mielone kupowała w markecie, zamiast samej zmielić. Już nigdy nie popełni tego błędu. Boże, kaca też nie ma. Bo po czym? Nawet szampana nie piły. A czuje się, jakby miała. Wprawdzie nie zdarzało się jej to zbyt często, ale opisywany przez Konrada kac to najwyraźniej było to, co ona odczuwała.
2152 W pewnym momencie chciała wykrzyczeć, że to nieprawda. Że wcale nie chce tam jechać. Że zostanie z nim i będzie wszystko dobrze. Przytuliła się jedynie do niego mocniej i zaczęła rozpinać mu guziki koszuli. Głaskała jego klatkę piersiową, a on włożył rękę pod jej sweterek, szukając zapięcia stanika.
2153 Nie chciał sam zdobywać szczytów, ale Michalina pokiwała głową. Dalej poruszała się płynnym rytmem. Wolno, jakby leniwie. Jej sutki sterczały, Janek nie mógł się powstrzymać, by ich nie dotknąć. Mocniej ścisnął jej krągłą pierś, jęknął i był już na szczycie. Misia przytuliła się mocno do niego.
2154 Julia zastanawiała się po raz kolejny, czy to jest możliwe. Chciała być mamą, ale to wszystko ją zaskoczyło. A może tak jest, że macierzyństwo zawsze zaskakuje... Gdy dojechały do Sierakowic, zaczęła się zastanawiać, co będzie, jeżeli to jednak nie będzie ciąża. I o dziwo, nie czuła ulgi na tę myśl.
2155 Albo na dół, dotknęła najbardziej gorącego miejsca jej ciała. Wiedziała, że nie może sobie na to pozwolić. Czuła się, jakby była zawieszona na gumowej tasiemce. Co przylgnie bliżej Andrzeja, to coś ją ciągnie, by się oddaliła, a potem przyciąga jeszcze bliżej... Miała ochotę zanurzyć się w niego.
2156 Czuła, że Konrad się ucieszy. Bardziej niż ona chciał stabilizacji, rodziny. A z drugiej strony, czy półroczna znajomość wystarczy do tego, by zakładać rodzinę? Chyba tu nie ma reguły... Czasem ktoś może być ze sobą całe życie i po ślubie się rozstać, a czasem bywa miłość od pierwszego wejrzenia.
2157 No może, gdy kobieta i mężczyzna są związani z kimś innym... Niemniej jednak niektórzy mężczyźni mają intuicję, i każdy krok, który wykonują, zmierza ku temu, by zmiękczyć kobietę. Przynajmniej na tyle, by bezwolnie osunęła się w męskie ramiona i pozwoliła na wszystko. Albo prawie wszystko.
2158 To nie to samo, co wiedzieć. Nie przyłapałam go nigdy na gorącym uczynku. No, może wtedy pierwszy raz. Ale tylko machał do niej przez okno, mógł machać komukolwiek. A teraz się pomylił... – Zaśmiała się drwiąco. – Nazwał mnie Karolinką i stwierdził, że żona dała mu wolne na weekend.
2159 Przez myśl przeszło jej to, że co ma być, to będzie. Że ma korzystać z życia. "Prześpij się z nim" – słyszała w głowie słowa Michaliny. Smakowała jego usta, szyję, dotykała ciepłych pleców. Andrzej zsunął jej płaszcz na podłogę, po czym nie zastanawiając się długo, rozpiął jej sweter.
2160 Zrzucili buty. "Karolinko" – brzmiało Jagodzie w uszach. Jagoda wzięła Andrzeja za rękę i pociągnęła za sobą do sypialni. Zgasiła światło i zaczęła się rozbierać. Andrzej pomógł jej zdjąć rajstopy, bieliznę, sam nagi położył się przy niej i zaczął całować tak jak nikt nigdy dotąd.
2161 Śniła jej się całą noc i po prostu musiała sprawdzić, czy wszystko u niej w porządku. Wierzyła w sny, wróżki i przepowiednie. Każdy koniec świata, który miał nadejść w ubiegłych latach, strasznie przeżywała. Gdy mijał, też nie mogła dojść do siebie. Dlatego i tym razem zadzwoniła do Julii.
2162 I wiesz? Już nie jest mi tak cholernie żal tej osobnej Wigilii. Że ja gdzieś indziej, Roman gdzieś indziej, a Ania raz tu, raz tam. Jest dorosła, ma własne życie. Nie mogę jej niańczyć. Obiecuję, że pomyślę. Ale nie zmuszaj mnie do niczego. Sercem, a teraz i ciałem, jestem twoja.
2163 Nie potrafiła się zupełnie odciąć od planowania, rządzenia i ustawiania wszystkich po kątach w Pensjonacie Marzeń. Tym bardziej, że Julka nie czuła się najlepiej. Marta mieszkała w Gdańsku. Stamtąd koordynowała sprawy, często jeżdżąc na wieś, ku wielkiemu niezadowoleniu swojego męża.
2164 Pani Dorota była zdruzgotana, że jej jedynego, idealnego syneczka omotała jakaś stara raszpla, i to na dodatek z dzieckiem. Przecież trzydziestoletnia kobieta, która zabiera się za pięć lat młodszego mężczyznę, ba, chłopca jeszcze, musi być zła do szpiku kości. Nieważne, że jej na oczy nie widziała.
2165 Ale niech nie prowadza się z pierwszą z brzegu, która go omota cyckami i biodrami. Co on będzie z taką starą robił? I z jej synem? Przecież dzieciak ma już z pięć lat. To olbrzymia odpowiedzialność chować swoje dziecko, a co dopiero obce? I jak ona tak może? Dziecko małe, a ta wywija na parkietach.
2166 Usiadła swoim zwyczajem w fotelu i grzecznie czekała na męża. Bardzo była ciekawa, jak się wytłumaczy z pomyłki i Karoliny. Nie to, że była na niego zła. Była po prostu bardzo ciekawa jego wyjaśnień. Czuła się całkiem dobrze, bo ta sytuacja usprawiedliwiała ją przed samą sobą, że spała z Andrzejem.
2167 Ale poczeka. Czekała na tę miłość pół wieku, to może poczekać te kilka miesięcy. Roman chyba nic nie przeczuwał. Myślał, że wszystko jest i będzie zawsze tak samo. Nawet obiady gotowała, podwójne porcje. Część zanosiła do Andrzeja, a część Roman jadł przed telewizorem po powrocie z pracy.
2168 Może był zdziwiony, że Jadwiga nie zrobiła mu karczemnej awantury, nie krzyczała, nie wyrzucała z domu. Spodziewał się, że tak właśnie będzie się zachowywać. A ona najzwyczajniej w świecie zrobiła mu kolację, potem po niej sprzątnęła, a gdy rozebrał się wieczorem, brudną koszulę włożyła do pralki.
2169 Odchodzić nie miał zamiaru. Na swój sposób dobrze było mu z Jadwigą. Swoista symbioza. Ona gotowała, prała, sprzątała, zbyt wiele nie chciała wiedzieć, a on zarabiał pieniądze. Całkiem spore pieniądze. Niby pieniądze szczęścia nie dają, ale dają wolność. On czuł, że właśnie tę wolność ma.
2170 Dopiero teraz wyszedł na prostą. Zamierzał żyć uczciwie. Oczywiście "uczciwość" w przypadku Misia była pojęciem względnym. W każdym razie planował nowe życie. Furtką do tego nowego życia miała być pierwsza praca dla kumpla, czyli interesy ze Szwedami, które, jak wiemy, poszły mu pomyślnie.
2171 Może dlatego, że po prostu tęsknił za tą małą? Kiedyś zawróciła mu w głowie i im dłużej jej nie widział, tym częściej przypominał sobie, dlaczego z nią był. Kochał? To za dużo powiedziane. Przecież miłość to uzależnienie. Michał nie był nigdy od nikogo uzależniony. Inni mogli się uzależniać, on nie.
2172 Nie musiał tego robić, po prostu jechał spotkać się ze starą znajomą. Pogadać, powspominać. Kto wie, może coś z tego wyjdzie? Przecież nie będzie siedzieć na tej wiosce całe życie. Pewnie była do tego zmuszona. Z matką nie ma kontaktu, z kasą pewnie krucho. No, ale na szczęście jest na to rada.
2173 Stał przed wielkim murem, ale bramy nie było widać. Postanowił pojechać jeszcze kawałek i wtedy zobaczył wjazd. Wszystko sprawiało wrażenie nieczynnego, chociaż gdzieś na dachu ktoś dziarsko się uwijał. Boczne drzwi były otwarte. W środku siedziała z laptopem czarnowłosa kobieta i marszczyła czoło.
2174 Misiu wzruszył ramionami. Jego męskie ego było bardzo urażone. Nie miał zamiaru się napraszać, ale mała jeszcze tego pożałuje. Wyszedł, nie mówiąc "do widzenia", trzasnął drzwiami i podszedł do samochodu. Otworzył tylne drzwi i wyrzucił na parking wielki bukiet róż, po czym odjechał z piskiem opon.
2175 Oczywiście swoje zdanie opierają tylko na tym, co sobie wymyślą. Nie na faktach. Jego mama nawet mnie nie widziała... Ale wiesz, kobieta z dzieckiem z założenia nie może być odpowiednia dla jej syneczka. Na dodatek starsza pięć lat. I tak czasem się zastanawiam, czy ona aby nie ma racji.
2176 Wszystko w jej życiu stanęło na głowie. Rozwód z Romanem dostała na pierwszej rozprawie. Nie spodziewała się, że trzydzieści lat małżeństwa można tak szybko zakończyć. Nie bezboleśnie, bo bolało. Po prostu było jej go żal. Żal wspólnego życia. Te kilkadziesiąt lat sporo ją nauczyło.
2177 Elżbieta – ta od szafirów – "z przyjemnością" została świadkiem. Nie tylko ona. Pięć kobiet zeznało na rozprawie, że Roman nie był wierny żonie. Jadwiga bardzo je podziwiała. Oczywiście, że znała je z widzenia, ale nigdy, przenigdy nie podejrzewałaby, że jej mąż miał z nimi cokolwiek wspólnego.
2178 Bo przecież wiadomo, że domki gościnne bardzo się przydają, gdy zamierza się mieć dużo gości. Najbardziej cieszyło to Martę, która wiecznie podróżowała ze swoimi dziećmi, bo czuła, że Pensjonat Marzeń, kiedy już zacznie funkcjonować pełną parą, nie będzie miejscem odpowiednim dla jej dzieci.
2179 Ze swoją robotą uwinęła się jako pierwsza – wszystko już było dawno zapięte na ostatni guzik. Julia miała rodzić piętnastego września, więc otwarcie pensjonatu zaplanowano na koniec sierpnia, modląc się o to, by dziecko okazało się grzeczne i za wcześnie na ten świat się nie pchało.
2180 Po kryjomu chodziła do księdza, bo miała zamiar wziąć ślub kościelny, w białej sukni, z piękną oprawą muzyczną mszy. Na nic się zdało, że ksiądz cierpliwie tłumaczył jej, że nie tędy droga, że to nie od białej sukni powinna zaczynać myślenie o małżeństwie, ale ona była uparta. Jak każda kobieta.
2181 Przeszła się ciężkim krokiem po pensjonacie. Wszystko będzie gotowe na jutro. Była tego pewna. Od trzech dni wciąż sprzątała. Już nawet we snach zmiatała niewidzialne pyłki i szorowała bardzo brudne podłogi. Oczywiście wszyscy się na nią denerwowali, że w jej stanie nie można tak się przemęczać.
2182 Nawet raz się pokłócili. Stwierdził, że jak tak dalej będzie robić, to ją zamknie na klucz w pokoju. Budziszowa stwierdziła, że Julii już brzuch opadł i powinna się do rodzenia szykować. I że przesadzać nie powinna, bo ona delikatna, nie to, co kobiety ze wsi, przyzwyczajone do ciężkiej roboty.
2183 Gesty i podziw w oczach Andrzeja, jakby patrzył na Michelle Pfeiffer. Tę, co też ma te pięćdziesiąt trzy. Długo wahała się oczywiście, czy zostawić męża. Starych drzew podobno się nie przesadza, dlatego też nie chciała zmieniać świata Romanowi. Sobie zresztą też. Jednak trzeba ryzykować.
2184 Chyba żyje podobnie jak żył. Kiedyś w porę wybiegli z kawiarni, gdzie obściskiwał się z jakąś panną. Woleli tego nie oglądać. Cóż – życie! Jagoda przykryła się mocniej kołdrą i przytuliła do Andrzeja. Trzeba umieć cieszyć się tym szczęściem, które się ma. I czerpać z niego pełnymi garściami.
2185 Mikrobiolog. Cokolwiek to znaczyło. Jakimiś grzybami się zajmowała. Pracowała na uniwersytecie i podobno była bardzo mądra. A ta, co teraz wysiada, to trochę podejrzana. Atrakcyjna i bardzo pewna siebie. Trzeba będzie poobserwować. Może znowu jakaś dziennikarka? Chwilę postała jeszcze w oknie.
2186 Leżał na nagrzanym słońcem piasku. Wyczuwał drgania, przenoszone przez przyciśnięte do podłoża włosowate czułki i szczecinki. Choć drgania wciąż były odległe, Idr czuł je wyraźnie i dokładnie, na ich podstawie zdolny był określić nie tylko kierunek i tempo poruszania się ofiary, ale i jej wagę.
2187 Impulsy z wibrysów i szczecinek Idra układały się w obraz. W plan. Idr wiedział już, którędy dotrzeć do ofiary, w którym miejscu przeciąć jej drogę, jak zmusić do ucieczki, jak długim skokiem spaść na nią od tyłu, na jakiej wysokości uderzyć i ciąć ostrymi jak brzytwy żuwaczkami.
2188 Dygotał lekko, rozwierając i zwierając szczypce i nogogłaszczki. Wibracje podłoża były bardzo wyraźne, stały się też zróżnicowane. Idr wiedział już, że ofiar było więcej, prawdopodobnie trzy, być może cztery. Dwie wstrząsały gruntem w sposób zwykły, drgania trzeciej wskazywały na małą masę i wagę.
2189 Idr znieruchomiał, wyprężył i wystawił anteny nad trawy, badał ruchy powietrza. Drgania gruntu zasygnalizowały wreszcie to, na co Idr czekał. Ofiary rozdzieliły się. Jedna, ta najmniejsza, została z tyłu. A ta czwarta, ta niewyraźna, znikła. Był to fałszywy sygnał, kłamliwe echo.
2190 Teraz przeszywająco krzyczała kobieta, podobnie jak jej córka zamarła i sparaliżowana strachem. Choć nie wierzył, że mu się uda, wiedźmin zdołał ją ocalić. Doskoczył i pchnął z mocą odrzucając obryzganą krwią kobietę z dróżki w las, w paprocie. I z miejsca pojął, że i tym razem to był podstęp.
2191 Dogonił potwora, skoczył, przygniatając obcasem jedno z tylnych odnóży. Gdyby nie natychmiastowy odskok, straciłby nogę – szary stwór wykręcił się z niesamowitą zwinnością a jego sierpowate szczypce kłapnęły, chybiając o włos. Nim wiedźmin odzyskał równowagę, potwór odbił się od ziemi i zaatakował.
2192 Geralt obronił się odruchowym, szerokim i dość chaotycznym ciosem miecza, odtrącił potwora. Obrażeń mu nie zadał, ale odzyskał inicjatywę. Zerwał się, dopadł, tnąc od ucha, rozwalając pancerz na płaskim głowotułowiu. Nim oszołomiony stwór się opamiętał, drugim ciosem odsiekł mu lewą żuwaczkę.
2193 Dognał, przydeptał tylny segment tułowia, ciął z góry, z rozmachem. Tym razem pancerz głowotułowia ustąpił, z pęknięcia trysnęła i polała się gęsta zielonawa posoka. Potwór szamotał się, jego odnóża dziko młóciły ziemię. Geralt ciął mieczem, tym razem całkiem oddzielając płaski łeb od reszty.
2194 Znaczy, żem mu nie całkiem wiarę dawał. Wiem, jak to rzeczy w bajki obrastać potrafią. Zwłaszcza u ludu ciemnego, u tego co i rusz albo cud, albo dziw, albo inny jakiś wiedźmin o mocach nadludzkich. A tu masz, pokazuje się, prawda szczera. Tam, w boru, za rzeczułką, ludzi poginęło, że nie zliczyć.
2195 Nie zważając na przestrogi. Ninie taki czas, że lepiej nie szwendać się po pustkowiach, nie łazić po lasach. Wszędzie potwory, wszędzie ludojady. W Temerii, na Tukajskim Pogórzu, dopiero co straszna rzecz się wydarzyła, piętnaścioro ludzi ubił w węglarskiej osadzie jakiś upiór leśny.
2196 Babie i dziewusze. Podziękowały choć? Padły do nóg? Nie padły, zacisnął szczęki wiedźmin. Bo jeszcze nie całkiem oprzytomniały. A ja stąd odjadę, zanim oprzytomnieją. Zanim pojmą, że wykorzystałem je jako przynętę, w zarozumiałym zadufaniu przekonany, że zdołam obronić całą trójkę.
2197 Z różnicy dostaniesz jedną trzecią. Dziesięć koron. Dla ciebie to i tak duża premia. A mnie więcej się należy, choćby z racji funkcji. Urzędnicy państwowi winni być majętni. Im urzędnik państwowy majętniejszy, tym prestiż państwa wyższy. Co ty możesz zresztą o tym wiedzieć. Nuży mnie już ta rozmowa.
2198 Dwóch paziów przytaszczyło i ustawiło ciężkie rzeźbione karło. Czarodziejka usiadła, kładąc ręce na oparciach tak, by jej wysadzane rubinami bransolety były dobrze widoczne i nie uszły uwagi. Na ufryzowanych włosach miała jeszcze rubinowy diademik, a na głębokim dekolcie rubinową kolię.
2199 Chciała zrobić wrażenie. I robiła. Król Belohun wytrzeszczał oczy, nie wiada, na rubiny czy na dekolt. Belohun, syn Osmyka, był, można powiedzieć, królem w pierwszym pokoleniu. Jego ojciec zbił znaczny dość majątek na morskim handlu, a zdaje się też i po trosze na morskim rozbójnictwie.
2200 Wiadomym stało się, gdzie Kerack się zaczyna, gdzie kończy i kto tam włada. A skoro włada, to jest królem – i przysługuje mu taki tytuł. Naturalnym porządkiem rzeczy tytuł i władza przechodzi z ojca na syna, nikogo więc nie zdziwiło, że po śmierci Osmyka na tronie zasiadł jego syn, Belohun.
2201 Tym sposobem Belohun panował w Kerack już od lat z górą dwudziestu, zgodnie z rodzinną tradycją ciągnąc zyski z przemysłu stoczniowego, transportu, rybołówstwa i piractwa. Teraz zaś, na tronie, na podwyższeniu, w sobolowym kołpaku, z berłem w ręku, król Belohun udzielał audiencji.
2202 Koral prowokacyjnie założyła nogę na nogę, demonstrując trzewiczek na modnym korku. Za łaskawym pozwoleniem waszej królewskiej mości. Król powiódł wzrokiem po zasiadających obok synach. Obaj rośli jak żerdzie, w niczym nie przypominali ojca, kościstego, żylastego, ale niezbyt imponującego wzrostem.
2203 Sami też nie wyglądali na braci. Starszy, Egmund, czarny jak kruk, Xander, niewiele młodszy, albinotyczny niemal blondyn. Obaj patrzyli na Lyttę bez sympatii. W sposób oczywisty drażnił ich przywilej, na mocy którego czarodzieje w przytomności królów siadali, a audiencji udzielano im na krzesłach.
2204 Synowie Belohuna bardzo chcieli za takich uchodzić. Łaskawego pozwolenia – przemówił wolno Belohun – udzielimy. Z pewnym zastrzeżeniem. Koral uniosła dłoń i ostentacyjnie przyjrzała się paznokciom. Miało to zasygnalizować, że zastrzeżenia Belohuna ma gdzieś. Król nie odczytał sygnału.
2205 Wówczas zaś mężczyzna utraci wewnętrzny spokój i równowagę ducha, w jego dotychczasowej harmonii zazgrzyta coś nagle i zaśmierdzi, ba, okaże się, że nijakiej harmonii nie ma ani ładu żadnego. Zwłaszcza tego ładu, który uzasadnia codzienną harówkę. Oraz to, że efekty tej harówki zagarniam ja.
2206 Zwrócę tylko uwagę, że za udzielaną kobietom pomoc medyczną pobieram opłaty. To dość istotne źródło moich dochodów. Mamy gospodarkę wolnorynkową, królu. Nie wtrącaj się, bardzo proszę, do źródeł moich dochodów. Bo moje dochody, jak dobrze wiesz, to również dochody Kapituły i całej konfraterni.
2207 Wiedz, Belohun, że jeśli skutkiem uprawianego przez ciebie wyzysku i grabieży dojdzie w Kerack do niepokojów, jeśli zapłonie tu, górnolotnie mówiąc, żagiew buntu, jeśli nadciągnie zrewoltowany motłoch, by cię wywlec stąd za łeb, zdetronizować, a zaraz po tym powiesić na suchej gałęzi.
2208 Na krańcu przylądka, smagana białymi falami przyboju, wznosiła się latarnia morska z białej i czerwonej cegły, odnowiony relikt z czasów elfich. Wiedźmin szturchnął ostrogą bok klaczy. Płotka uniosła łeb, rozdęła nozdrza, jakby i ona cieszyła się zapachem morza, niesionym przez wiatr.
2209 Przeciwległy brzeg rzeki, teren zwany Palmyrą, zapełniały budy i chaty biedoty i ludu pracującego, domy i kramy drobnych handlarzy, rzeźnie, jatki oraz liczne ożywające raczej dopiero po zmroku lokale i przybytki, Palmyra była bowiem również dzielnicą rozrywek i zakazanych przyjemności.
2210 Dzwon odezwał się, gdy wiedźmin wjechał pomiędzy pierwsze chałupy Palmyry. Palmyra śmierdziała rybą, praniem i garkuchnią, tłok na uliczkach był potworny, przejazd kosztował wiedźmina mnóstwo czasu i cierpliwości. Odetchnął, gdy wreszcie dotarł do mostu i przejechał na lewy brzeg Adalatte.
2211 Zostawił konia w stajniach przed miastem, płacąc za dwa dni z góry i zostawiając stajennemu bakszysz, by zagwarantować Płotce właściwą opiekę. Skierował kroki ku strażnicy. Do Kerack można było się dostać tylko przez strażnicę, po poddaniu się kontroli i towarzyszącym jej mało przyjemnym procedurom.
2212 Mylił się. Odwiedził w życiu liczne kordegardy. Małe, średnie i duże, w zakątkach świata bliskich i całkiem dalekich, w regionach cywilizowanych bardziej, mniej lub wcale. Wszystkie kordegardy świata śmierdziały stęchlizną potem, skórą i uryną jak również żelaziwem i smarami do jego konserwacji.
2213 A raczej byłoby, gdyby klasycznych kordegardzianych woni nie tłumił ciężki, duszący, sięgający sufitu odór bździn. W jadłospisie załogi tutejszej kordegardy, nie mogło być wątpliwości, dominowały grubonasienne rośliny strączkowe, jak groch, bób i kolorowa fasola. Załoga zaś była całkowicie damska.
2214 Wszystkie panie żarłocznie siorbały z glinianych misek coś, co pływało w rzadkim paprykowym sosie. Najwyższa ze strażniczek, widać komendantka, odepchnęła od siebie miskę, wstała. Geralt, który zawsze uważał, że brzydkich kobiet nie ma, nagle poczuł się zmuszony do rewizji tego poglądu.
2215 Gonschorek! Z pomieszczenia obok wyłonił się łysawy i niemłody jegomość w burej opończy i wełnianym berecie. Od razu po wejściu rozkasłał się, zdjął beret i zaczął się nim wachlować. Bez słowa wziął owinięte pasami miecze, dał Geraltowi znak, by szedł za nim. Wiedźmin nie zwlekał.
2216 W wypełniającej kordegardę mieszaninie gazów gazy jelitowe zaczynały już zdecydowanie przeważać. Pomieszczenie, do którego weszli, dzieliła solidna żelazna krata. Jegomość w opończy zachrobotał w zamku wielkim kluczem. Powiesił miecze na wieszaku obok innych mieczy, szabel, kordów i kordelasów.
2217 Bury jegomość, dysząc ciężko i sapiąc, zamknął kratę, pokazał mu klucz. Geralta to nie przekonało. Każdą kratę można było sforsować, a dźwiękowe efekty flatulencji pań ze straży zdolne były zagłuszyć próby włamania. Nie było jednak wyjścia. Należało załatwić w Kerack to, po co tu przybył.
2218 Zapachy były tak nęcące, że wiedźminowi z miejsca zdała się «Natura Rerum» Edenem, ogrodem rozkoszy, wyspą szczęśliwości, mlekiem i miodem płynącym ustroniem błogosławionych. Rychło okazało się, iż Eden ów – jak każdy Eden – był strzeżony. Miał swego cerbera, strażnika z ognistym mieczem.
2219 I dobrze o tym wiesz. Tedy odstąp. Nie będę powtarzał. Młodzian cofnął się od schodów na tyle szybko, by uniknąć popchnięcia. Był, jak zauważył Geralt, przedwcześnie wyłysiały, rzadkie i długie blond włosy zaczynały mu się dopiero w okolicach ciemienia, co ogólnie sprawiało wrażenie raczej paskudne.
2220 Szyld pozłacany, ale wciąż łajno na cholewkach! I tyle dla mnie znaczycie, co to łajno właśnie! A gówno zawsze będzie gównem! Geralt zaniepokoił się lekko. Wyłysiały młodzian, choć paskudny z aparycji, nosił się całkiem z pańska, może nie za bogato, ale w każdym razie elegantszo od niego samego.
2221 A kilka miesięcy wcześniej, w Cizmar, o czym głośno było, zabił ludożerczą leukrotę, sam przy tym odnosząc rany. Jakże mógłbym wzbraniać wstępu do mego lokalu komuś, kto tak zacnym trudni się procederem? Przeciwnie, rad jestem takiemu gościowi. I za honor mam, że zechciał mnie odwiedzić.
2222 Powściągliwa obserwacja ujawniła jednak wystrój skromny, acz gustowny i wykwintny. Wykwintną – choć nie zawsze gustownie – była też klientela, w większości, jak ocenił, kupcy i rzemieślnicy. Byli kapitanowie statków, ogorzali i brodaci. Nie brakowało pstro odzianych panów szlachty.
2223 Obserwującą – też bardzo dyskretnie, dla zwykłego śmiertelnika nie do zauważenia – była młoda kobieta o lisio rudych włosach. Udawała całkowicie pochłoniętą daniem – czymś smakowicie wyglądającym i nawet z oddali kusząco woniejącym. Styl i mowa ciała nie pozostawiały wątpliwości.
2224 Boczek wieprzowy w piwie podany z glazurowanymi śliwkami. Łopatkę dzika pieczoną, podaną z jabłkami w powidłach. Piersi kacze z patelni, podane z czerwoną kapustą i żurawiną. Kalmary nadziewane cykorią, z białym sosem i winogronami. Żabnicę z rusztu w sosie śmietanowym, podaną z duszonymi gruszkami.
2225 Nie przeszkadzam, życzę smacznego. Życzenie nie miało się spełnić. Geralt nie miał też okazji przekonać się, jakie wino mu wybiorą. Smak turbota w atramencie mątwy również miał tego dnia pozostać dla niego zagadką. Rudowłosa kobieta nagle dała sobie spokój z dyskrecją, odnalazła go wzrokiem.
2226 Skupmy się na oskarżeniu instygatorskim. Asesor trybunalski oskarży cię o poważne przestępstwo, zagrożone surową karą. Jakżeby inaczej, pomyślał, kontemplując urodę pani mecenas. Zastanawiał się, ile miała lat, gdy trafiła do szkoły czarodziejek. I w jakim wieku szkołę tę opuściła.
2227 Mimo gęstego sita egzaminów wstępnych, pozwalającego w założeniu odsiać i odrzucić przypadki beznadziejne, dopiero pierwsze semestry selekcjonowały naprawdę i ujawniały tych, co umieli się zakamuflować. Takich, dla których myślenie okazywało się doświadczeniem przykrym i groźnym.
2228 Utajonych głupców, leniów i mentalnych ospalców płci obojga, jacy w szkołach magii nie mieli czego szukać. Kłopot polegał na tym, że zwykle była to progenitura osób majętnych lub z innych przyczyn uważanych za ważne. Po wyrzuceniu z uczelni trzeba było coś z tą trudną młodzieżą zrobić.
2229 Sąd czeka. Sąd czekał. Bo z sali sądowej właśnie wyprowadzano poprzedniego delikwenta. Niezbyt, jak stwierdził Geralt, radosnego. Na ścianie wisiała upstrzona przez muchy tarcza, na niej widniało godło Kerack, błękitny delfin nageant. Pod godłem stał stół sędziowski. Zasiadały za nim trzy osoby.
2230 Ławę po prawicy sędziów zajmował pełniący obowiązki oskarżyciela asesor trybunalski. Wyglądał poważnie. Na tyle poważnie, żeby wystrzegać się spotkania z nim w ciemnej ulicy. Po przeciwnej zaś stronie, po lewicy składu sędziowskiego, stała ława oskarżonych. Miejsce jemu przypisane.
2231 Działając w zmowie z innymi osobami, które korumpował, oskarżony zawyżał wysokość wystawianych za swe usługi rachunków w zamiarze zagarnięcia tych nadwyżek. Co skutkowało stratami dla skarbu państwa. Dowodem jest doniesienie, notitia criminis, które oskarżenie załączyło do akt. Doniesienie owo.
2232 Oskarżony jest, jak już wykazano, wiedźminem. To mutant, będący poza nawiasem społeczności ludzi, lekceważący prawa ludzkie i stawiający się ponad nimi. W swym kryminogennym i socjopatycznym fachu obcuje z elementem przestępczym, a także z nieludźmi, w tym z rasami ludzkości tradycyjnie wrogimi.
2233 Był wolny. I zły. O tym, że jest wolny, dowiedział się, rzecz ciekawa, od osoby, którą znał. Z widzenia. Był to ten sam przedwcześnie wyłysiały młodzian, którego na jego oczach przepędzono ze schodów austerii «Natura Rerum». A który, jak się okazało, był trybunalskim gryzipiórkiem.
2234 Odmówił też – i też obcesowo – zwrotu zarekwirowanej sakwy Geralta. Zawierającej między innymi gotówkę i czeki bankierskie. Majątek ruchomy wiedźmina, oznajmił nie bez zjadliwości, został przez władze potraktowany jako cautio pro expensis, zaliczka na poczet kosztów sądowych i przewidywanych kar.
2235 Wykłócać się nie miało celu ani sensu. Geralt musiał być rad, że przy wyjściu oddano mu chociaż rzeczy, które przy zatrzymaniu miał w kieszeniach. Osobiste drobiazgi i drobne pieniądze. Tak drobne, że nikomu nie chciało się ich kraść. Przeliczył ocalałe miedziaki. I uśmiechnął się do starowinki.
2236 Miał sprawy do załatwienia. Płotka, jego klacz, uszła szczęśliwie uwadze sądu i nie weszła w poczet cautio pro expensis. Była tam, gdzie ją zostawił, w stajennym boksie, zadbana i nakarmiona. Czegoś takiego wiedźmin nie mógł pozostawić bez nagrody, niezależnie od własnego stanu posiadania.
2237 Któremu ta szczodrość aż dech odebrała. Horyzont nad morzem ciemniał. Geraltowi zdawało się, że dostrzega tam iskierki błyskawic. Przed wejściem do kordegardy przezornie nabrał w płuca świeżego powietrza. Nie pomogło. Panie strażniczki musiały dziś zjeść więcej fasoli niż zwykle.
2238 Reszta dam aż za boki brała się ze śmiechu. Geralt utorował sobie drogę, starając się nie nadużywać siły. W tym momencie drzwi magazynu depozytów otwarły się i objawił się w nich jegomość w burej opończy i berecie. Depozytariusz, Gonschorek, bodajże. Na widok wiedźmina otworzył szeroko usta.
2239 Geralt wzdragał się przed uderzeniem kobiety. Nie miał jednak żadnych oporów wobec kogoś, kto miał bary jak zapaśnik, brzuch jak baleron i łydki jak dyskobol, a do tego wszystkiego pierdział jak mul. Odtrącił komendantkę i z całej siły walnął ją w szczękę. Swoim ulubionym prawym sierpowym.
2240 Dwie poczęstował Znakiem Aard, niby lalki poleciały na stojak z halabardami, zwalając wszystkie z nieopisanym hukiem i łoskotem. Oberwał w ucho od ociekającej sosem komendantki. Druga strażniczka, ta z twardym biustem, chwyciła go od tyłu w niedźwiedzi uścisk. Walnął ją łokciem, aż zawyła.
2241 Dostał w tył głowy, zaraz po tym w ucho. A po tym w krzyże. Któraś podcięła mu nogi, gdy upadł, dwie zwaliły się na niego, przygniotły, łomocąc kułakami. Pozostałe nie żałowały kopniaków. Uderzeniem czołem w twarz wyeliminował jedną z przygniatających, ale natychmiast przytłoczyła go druga.
2242 Baczność! Co to ma znaczyć? Baczność, mówię! Stentorowy i wymuszający posłuch głos przedarł się przez zgiełk bitewny, zmitygował strażniczki. Wypuściły Geralta z objęć. Wstał z trudem, obolały nieco. Widok pola boju poprawił mu nieco humor. Nie bez satysfakcji przyjrzał się swym dokonaniom.
2243 Wynik mógł więc satysfakcjonować. Nawet w świetle faktu, że gdyby nie interwencja, on sam doznałby poważnych okaleczeń i nie wiada, czy zdolny byłby wstać o własnych siłach. Tym zaś, kto interweniował, był dostatnio odziany i promieniujący autorytetem mężczyzna o szlachetnych rysach.
2244 Hej, Gonschorek, czego się tam kurczysz w kącie? Zesrałeś się? Ruszże dupę, wstań, rzeknij wielmożnemu panu instygatorowi... Ejże! Gonschorek? Co ci to? Wystarczyło uważniej spojrzeć, by odgadnąć, co jest Gonschorkowi. Nie było potrzeby badać pulsu, dość było popatrzeć na białą jak kreda twarz.
2245 Moje miecze to moja egzystencja, nie mogę bez nich wykonywać mego zawodu. Wiem, że moja profesja przez wielu postrzegana jest źle, a moja osoba cierpi skutkiem negatywnego wizerunku. Biorącego się z uprzedzeń, przesądów i ksenofobii. Liczę, że fakt ten nie będzie miał wpływu na śledztwo.
2246 I pechowych incydentów. A jeśli o kaucję idzie, to wpłaciła ją za ciebie niejaka Lytta Neyd, wśród swoich znana jako Koral, od koloru pomadki do ust, jakiej używa. To czarodziejka, która wysługuje się Belohunowi, tutejszemu królikowi. Wszyscy zachodzą w głowę, dlaczego to zrobiła.
2247 Wręcz przeciwnie. Czułem, że mi nie dowierza. Ani w sprawie rzekomych malwersacji, ani w sprawie zniknięcia mieczy. Słyszałeś, co mówił o dowodach? Dowody to dla niego fetysz. Dowodem na przekręty będzie zatem donos, a dowodem mistyfikacji z kradzieżą mieczy podpis Gerlanda z Rybli w rejestrze.
2248 Machnąłbyś ręką? I poszedł kupić sobie drugą w sklepie za rogiem? Jaskier odruchowo zacisnął dłonie na lutni i powiódł dokoła spłoszonym wzrokiem. Nikt spośród przechodniów na potencjalnego rabusia instrumentów jednak nie wyglądał i niezdrowego zainteresowania jego unikalną lutnią nie przejawiał.
2249 Ale nie wiem, czy to najlepszy pomysł. To czarodziejka. Czarownica i kobieta w jednej osobie, słowem, obcy gatunek, nie poddający się racjonalnemu poznaniu, funkcjonujący według niepojętych dla zwykłych mężczyzn mechanizmów i pryncypiów. Co ci zresztą będę mówił, sam dobrze o tym wiesz.
2250 Prędko. Uliczkę zagrodziło trzech potężnych drabów o zakazanych, niedogolonych i niedomytych gębach. Jeden, barczysty tak, że niemal kwadratowy, trzymał w ręku okutą pałę, grubą jak handszpak kabestanu. Drugi, w kożuchu włosem na wierzch, niósł tasak, a za pasem miał toporek abordażowy.
2251 Łap! Chwycił w locie rzuconą mu klepkę, uskoczył przed ciosem pałki, przylał kwadratowemu w bok głowy, zawirował, trzasnął zbira w kożuchu w łokieć, zbir wrzasnął i upuścił tasak. Wiedźmin uderzył go w zgięcie kolana i obalił, po czym przewinął się obok i zdzielił klepką w skroń.
2252 Nie czekając, aż zbir upadnie, i nie przerywając ruchu, ponownie wywinął się spod pałki kwadratowego, palnął w palce zaciśnięte na drągu. Kwadratowy zaryczał z bólu i upuścił pałkę, a Geralt uderzył go kolejno w ucho, w żebra i w drugie ucho. A potem kopnął w krocze, z rozmachem.
2253 A gdy to się stało, zamaszystym ciosem klepki odbił nóż, piruetem okrążył napastnika i zdzielił go w potylicę. Nożownik upadł na kolana, a wiedźmin łupnął go w prawą nerkę. Łupnięty zawył i wyprężył się, a wtedy wiedźmin walnął go klepką poniżej ucha, w nerw. Znany medykom jako splot przyuszniczy.
2254 Lytta Neyd, zwana Koral, czarodziejka, wyciągnęła rękę, wyskandowała zaklęcie stabilizujące. Woda wygładziła się jak zlana olejem, zatętniła rozbłyskami. Obraz, z początku niewyraźny i mglisty, nabrał ostrości i przestał drgać, choć nieco zniekształcony przez ruch wody, był wyraźny i czytelny.
2255 Koral pochyliła się. Widziała w wodzie Targ Korzenny, główną ulicę miasta. I kroczącego ulicą mężczyznę o białych włosach. Czarodziejka wpatrzyła się. Obserwowała. Szukała wskazówek. Jakichś szczegółów. Detali, które pozwoliłyby jej na właściwą ewaluację. I pozwoliły przewidzieć, co się wydarzy.
2256 Bezpośrednia degustacja, jak stwierdziła po próbach, może i jest jakimś tam sprawdzianem smaku, ale nazbyt często pozostawia niesmak. Niestrawność. I zgagę. A bywa, że torsje. Lytta umiała rozpoznać prawdziwego mężczyznę nawet z oddalenia, na podstawie błahych i nieznaczących pozornie przesłanek.
2257 Prawdziwy mężczyzna, wypraktykowała czarodziejka, pasjonuje się łowieniem ryb, ale wyłącznie na sztuczną muszkę. Kolekcjonuje militarne figurki, erotyczne grafiki i własnoręcznie wykonane modele żaglowców, w tym i te w butelkach, a pustych butelek po drogich trunkach nigdy nie brak w jego domostwie.
2258 Bez słowa, gestem tylko zaprosiła go do środka. Wszedł, prosto na ukwiecone patio z popluskującą fontanną pośrodku. W centrum fontanny stał marmurowy posążek przedstawiający nagą tańczącą dziewczynę czy też dziewczynkę raczej, wnosząc ze znikomie rozwiniętych drugorzędnych atrybutów płci.
2259 Na to, by móc uchodzić za klasycznie piękną czarodziejka Lytta Neyd miała zbyt ostre rysy. Róż w odcieniu ciepłej brzoskwini, jakim delikatnie muśnięte były jej kości policzkowe, ostrość tę łagodził, ale jej nie krył. Podkreślone koralową pomadką wargi miały zaś wykrój tak idealny, że aż za idealny.
2260 Lytta Neyd była ruda. Ruda klasycznie i naturalnie. Stonowana, jasnordzawa czerwień jej włosów budziła skojarzenia z letnim futrem lisa. Gdyby – Geralt był o tym absolutnie przekonany – złapać rudego lisa i posadzić go obok Lytty, oboje okazaliby się umaszczeni tak samo i nie do odróżnienia.
2261 Tych jednak u Lytty stwierdzić się nie dało. Geralt poczuł niepokój, zapomniany i uśpiony, ale nagle budzący się gdzieś tam w głębi. Miał w naturze dziwną i trudną do wytłumaczenia skłonność do rudowłosych, parę razy już ta właśnie pigmentacja owłosienia popchnęła go do popełnienia głupstwa.
2262 Właśnie mijał rok od czasu, gdy popełnianie tego typu głupstw przestało go kusić. Erotycznie stymulująca rudość nie była jedynym atrakcyjnym atrybutem czarodziejki. Śnieżnobiała suknia była skromna i całkiem bez efektów, a miało to swój cel, cel słuszny i bez najmniejszych wątpliwości zamierzony.
2263 Prostota nie rozpraszała uwagi patrzącego, koncentrując ją na atrakcyjnej figurze. I na głębokim dekolcie. Mówiąc zwięźle, w «Dobrej Księdze» proroka Lebiody, w wydaniu ilustrowanym, Lytta Neyd z powodzeniem mogłaby pozować do ryciny poprzedzającej rozdział «O nieczystym pożądaniu».
2264 Mówiąc jeszcze zwięźlej, Lytta Neyd była kobietą, z którą tylko kompletny idiota mógłby chcieć związać się na dłużej niż dwie doby. Ciekawym było, że to za takimi właśnie kobietami uganiały się zwykle watahy mężczyzn skłonnych wiązać się na całkiem długo. Pachniała frezją i morelą.
2265 Ale zostawmy rzeczy swemu biegowi. Na razie powiedzmy, że działam w imieniu i na rzecz kilku moich konfratrów. Czarodziejów, którzy mają wobec ciebie pewne plany. Czarodzieje owi, którym nieobce są moje talenty dyplomatyczne, uznali mnie za osobę właściwą do tego, by o ich planach cię poinformować.
2266 Pasmo niefortunnych trafów. Wtrącają mnie do więzienia, potem wypuszczają, potem komunikują, że mają wobec mnie plany. Co twoi konfratrzy wymyślą tym razem? Boję się nawet snuć domysły. A ty, wielce, przyznam, dyplomatycznie, każesz mi być cierpliwym. Ale przecież nie mam wyjścia.
2267 Nie dla wszystkich było jasne, co tam właściwie między wami zaszło. Jedni z nas uważali, że to Yennefer, oprzytomniawszy, zerwała z tobą i wypędziła na zbity pysk. Inni odważali się suponować, że to ty, przejrzawszy na oczy, puściłeś Yennefer w trąbę i uciekłeś, gdzie pieprz rośnie.
2268 Ostrzony jest wiedźmiński miecz również krasnoludzkim sposobem, sposobem, dodajmy, tajemnym, a który tajemnym na wieki pozostanie, bo górskie karły o swe sekrety zazdrosne są wielce. Mieczem zaś przez krasnoludy wyostrzonym rzuconą w powietrze chustę jedwabną na połowy rozciąć można.
2269 W sensie dosłownym – żeby dostać się do łóżka, trzeba było mocno przytulić się do ściany. Szczęściem łóżko mieściło dwóch i dało się na nim spać, choć potępieńczo trzeszczało, a siennik ubity był na półtwardo przez przyjezdnych kupców, znanych amatorów seksu intensywnie pozamałżeńskiego.
2270 Geraltowi to nie wadziło. W końcu wcale często bywało odwrotnie – to Jaskier, będąc spłukany, korzystał z jego szczodrości. Zasiedli więc za z grubsza oheblowanym stołem i wzięli się za usmażone na chrupko sardynki, które przyniesiono im na drewnianym talerzu, wielkim niczym koło od taczki.
2271 To wszystko moja wina. Ci wczorajsi też doznali obrażeń. Nie skarżyli się? Nie wystąpili o odszkodowanie? Jaskier zaśmiał się, ale zaraz zamilkł. Świadkowie wczorajszego zajścia – rzekł cierpko Ferrant de Lettenhove – zeznali, że tych trzech bito bednarską klepką. I że bito niezwykle okrutnie.
2272 Jest zbyt na broń byle jaką i tanią, która ma posłużyć w jednej porządnej bitce. I nie posłużyć tym, co zwyciężą, bo zebrana z pola boju nie nadaje się już do użycia. I jest zbyt na połyskujące ozdóbki, z którymi paradują eleganci. A którymi nawet kiełbasy nie da się ukroić. Chyba że pasztetowej.
2273 Nie. To nie wchodzi, cholera jasna, w rachubę. Muszę sobie poradzić inaczej. I sam. Usłyszeli flet i bębenek. Wyszli na placyk, na którym odbywał się targ warzywny, a grupa wagantów dawała przedstawienie. Repertuar mieli przedpołudniowy, to znaczy prymitywnie głupi i w ogóle nie śmieszny.
2274 Dostrzeżoną dziewczyną była Mozaik, którą poznał u Lytty Neyd. Nieśmiała, gładko przylizana uczennica czarownicy. W skromnej, acz eleganckiej sukni koloru palisandru. I koturnach na korkach, w których poruszała się wcale wdzięcznie, zważywszy na zalegające nierówny bruk śliskie warzywne odpadki.
2275 A gdyby nie stragan, cofnęłaby się o krok lub dwa. Wykonała ruch, jakby chciała skryć koszyk za plecami. Nie, nie koszyk. Rękę. Ukrywała przedramię i dłoń, szczelnie zawinięte jedwabną chustą. Nie przegapił sygnału, a niewytłumaczalny impuls kazał mu działać. Chwycił rękę dziewczyny.
2276 Pozwoliła odprowadzić się dalej od targowiska, w miejsce, gdzie mogli być choć trochę sami. Odwinął chustę. I nie zdołał się powstrzymać. Zaklął. Sążniście i szpetnie. Lewa dłoń dziewczyny była odwrócona. Przekręcona w nadgarstku. Kciuk sterczał w lewo, wierzch dłoni skierowany był w dół.
2277 I przyniosłeś mi kwiat. Białą frezję. Wejdź, nim dojdzie do sensacji, a miasto rozhuczy się od plotek. Mężczyzna na moim progu z kwiatem! Najstarsi ludzie nie pamiętają czegoś takiego. Nosiła luźną czarną suknię, kombinację jedwabiu i szyfonu, cieniuteńką falującą przy każdym ruchu powietrza.
2278 Albo bowiem czytelnie, świadomie i wyrachowanie sygnalizujesz mi, czego pragniesz... Albo kryjesz się z pragnieniem, które twoja podświadomość zdradza. W obu wypadkach winnam ci podziękowanie. Za kwiat. I za to, co on mówi. Dziękuję ci. I zrewanżuję się. Też ci coś sprezentuję. O, tę tasiemeczkę.
2279 A wówczas jedwabno szyfonowa suknia spłynęła z Lytty niczym woda, mięciutko układając się wokół kostek. Przymknął na moment oczy, jej nagość poraziła go jak nagły rozbłysk światła. Co ja robię, pomyślał, obejmując jej szyję. Co ja robię, pomyślał, czując smak koralowej pomadki na ustach.
2280 Nie oglądała się. Nie wątpiła, że idzie za nią. Że pójdzie bez wahania tam, dokąd go poprowadzi. Nie odrywając wzroku. Łóżko było ogromne i miało baldachim, pościel była z jedwabiu, a prześcieradło z satyny. Wykorzystali łóżko, bez cienia przesady, w całości, w każdym calu. W każdej piędzi pościeli.
2281 Ryby te zawsze więc kojarzyły się Geraltowi – i nie tylko jemu – ze snobizmem i pretensjonalnym zadęciem. Zdziwiło go zatem, że Koral wybrała właśnie taki, a nie inny tatuaż. Zdziwienie trwało moment, wyjaśnienie przyszło szybko. Lytta Neyd była z pozoru i wyglądu i owszem, całkiem młoda.
2282 Jej tatuaż jest więc jak metryka, pomyślał Geralt, pieszcząc skalara opuszkami palców, dziw, że Lytta wciąż go nosi, miast magicznie usunąć. Cóż, pomyślał, przenosząc pieszczotę w odleglejsze od ryby rejony, miłą jest rzeczą wspomnienie lat młodzieńczych. Nie jest łatwo wyzbyć się takiego memento.
2283 Koral westchnęła. Znudzona, widać, abstrakcyjnymi, a mało rzeczowymi peregrynacjami jego dłoni, chwyciła ją i zdecydowanie skierowała w miejsce konkretne i jedynie słuszne we własnym widać mniemaniu. I bardzo dobrze, pomyślał Geralt, przyciągając czarodziejkę ku sobie i zanurzając twarz w jej włosy.
2284 A nawet gdy Lytta usnęła, wiedźmin miał z zaśnięciem kłopoty. Ramieniem opasała go w talii tak mocno, że z trudem oddychał, nogę zarzuciła w poprzek jego ud. Drugiej nocy była mniej zaborcza. Nie trzymała i nie obejmowała go tak silnie, jak poprzednio. Nie bała się już widać, że nad ranem ucieknie.
2285 Przeciwnie. Po namyśle muszę przyznać ci rację. Tak, to naturalizm w czystej postaci. Tyle że jest całkiem odwrotnie. To ty mnie omamiłeś i uwiodłeś. Od pierwszego wejrzenia. Naturalistycznie i animalistycznie odtańczyłeś przede mną samczy taniec godowy. Podskakiwałeś, tupałeś, stroszyłeś ogon.
2286 Nie dość, że imię dziwaczne, to jeszcze cierpiała na zanik pigmentu skóry. Policzek miała upstrzony jasnymi łatkami, faktycznie wyglądało to jak mozaika. Wyleczono ją rzecz jasna, już po pierwszym semestrze, czarodziejka nie może mieć żadnych skaz. Ale złośliwe z początku przezwisko przylgnęło.
2287 A tamta koga to «Alke», z Cidaris, bierze pewnie ładunek skór. A tam, o, «Tetyda», holk transportowy, tutejszy, dwieście łasztów ładowności, kabotażowy, kursuje między Kerack a Nastrogiem. Tam, zobacz, na redę wpływa właśnie novigradzki szkuner «Pandora Parvi», piękny, piękny statek.
2288 Zapomniałam. O, tam, to galera «Fuchsia», trzydzieści dwa wiosła, może wziąć do ładowni czterysta łasztów. A tamten zgrabny trójmasztowy galeon to «Vertigo», przypłynął z Lan Exeter. A tam, dalej, z amarantową flagą to redański galeon «Albatros», trzy maszty, sto dwadzieścia stóp między stewami.
2289 Postawić żagiel i wyjść w morze... Daleko, daleko, aż po horyzont. Wokoło tylko wody i niebo. Obryzguje mnie słona piana fal, wicher szarpie włosy prawdziwie męską pieszczotą. A ja jestem sama, zupełnie sama, nieskończenie samotna wśród obcego i wrogiego mi żywiołu. Samotność wśród morza obcości.
2290 Wiem, że nie powinienem się wtrącać. Wiem, że nie lubisz, gdy ktoś się wtrąca. Ale pewnych rzeczy, przyjacielu Geralcie, nie powinno się przemilczać. Koral, jeśli chcesz znać moje zdanie, należy do tych kobiet, które stale i w widocznym miejscu winny nosić ostrzegawcze etykietki.
2291 A potem udka gęsiego w białym winie i giczy cielęcej w warzywach. Tylko z początku – i krótko – przeszkadzało mu natrętne i ostentacyjne zainteresowanie innych gości z sali. Potem wzorem Lytty lekceważył je. Wino z lokalnej piwnicy bardzo w tym pomagało. Później wracali do willi.
2292 Ta, jak zapewne wiesz, pozwala widzieć i przewidywać wydarzenia przyszłe. Dopomogą nam żywioły, bo sezon nastał iście burzowy. Połączymy dywinację z ceraunoskopią. Zbliż się. Ujmij moją rękę i nie puszczaj jej. Pochyl się i wpatruj w wodę, ale pod żadnym pozorem jej nie dotykaj. Koncentruj się.
2293 Myśl o twoich mieczach! Intensywnie myśl o nich! Słyszał, jak skanduje zaklęcie. Woda w basenie reagowała, z każdym zdaniem wypowiadanej formuły pieniąc się i falując coraz silniej. Z dna jęły się podnosić wielkie bąble. Woda wygładziła się i zmętniała. A potem wyklarowała zupełnie.
2294 Wyskandowała zaklęcie w błysku kolejnej błyskawicy. Posążek w fontannie rozjarzył się mlecznie, a woda znowu uspokoiła i sklarowała. I wtedy zobaczył. Swój miecz. Dotykające go dłonie. Pierścienie na palcach. ...z meteorytu. Wspaniałe wyważenie, waga głowni precyzyjnie równa wadze rękojeści.
2295 Na złotym owalu medalionu emalia, błękitny delfin nageant. Rzeka płynie wśród drzew, pod baldachimem gałęzi i zwieszających się nad wodą konarów. Na jednym z konarów stoi nieruchomo kobieta w długiej i obcisłej sukni. Woda spieniła się krótko i niemal natychmiast znowu wygładziła.
2296 Lub ze szczytu wzgórza. Wzgórza, po którego zboczu schodził szereg niewyraźnych postaci. Gdy odwracały głowy, widział nieruchome twarze, niewidzące martwe oczy. Oni są martwi, zdał sobie nagle sprawę. To jest pochód trupów... Palce Lytty znów ścisnęły mu dłoń. Z siłą obcęgów. Błysnęło.
2297 Nagły poryw wiatru szarpnął ich włosami. Woda w basenie wzburzyła się, zakotłowała, wezbrała pianą, wzniosła grzywaczem wielkim jak ściana. I zwaliła wprost na nich. Odskoczyli oboje od fontanny, Koral potknęła się, podtrzymał ją. Gruchnął grom. Czarodziejka krzyknęła zaklęcie, machnęła ręką.
2298 Z samego surowca, czyli z rud pochodzących ze spadłych z nieba meteorytów. Jak to jest? Meteoryty magiczne wszak nie są, są zjawiskiem naturalnym i naukowo wyjaśnionym. Skąd więc niby ta magia? Geralt spojrzał na niebo, ciemniejące od północy. Wyglądało, że zbiera się na kolejną burzę.
2299 Żywioły i parażywioły nasycone są jak wiadomo, potężną energią źródłem wszelkiej magii i nadprzyrodzonej mocy, a penetrujący je meteoryt energię ową wchłania i zachowuje. Stal, jaką da się z meteorytu wytopić, jak również głownia, którą da się z takiej stali wykuć, moc żywiołów w sobie zawiera.
2300 Wymysł. Meteorytów nie znajduje się pod każdym krzakiem. Więcej niż połowa mieczy używanych przez wiedźminów była wykonana ze stali z rud magnetytowych. Sam takich używałem. Są równie dobre, jak te ze spadłych z nieba i penetrujących żywioły syderytów. Nie ma absolutnie żadnej różnicy.
2301 Rawelin. I ta nazwa była wyjątkowo trafna, krasowe ostańce wytyczały zadziwiająco regularny kształt wielkiego trójkąta, wysuniętego przed Elfią Twierdzę niczym bastion. Wewnątrz owego trójkąta wznosiła się budowla, przypominająca fort. Otoczona czymś, co przypominało ogrodzony obóz warowny.
2302 Geralt przypomniał sobie słuchy, krążące o Rawelinie. I o osobie, która w Rawelinie rezydowała. Skręcili z gościńca. Za pierwsze ogrodzenie wiodło kilka wejść, wszystkich strzegli uzbrojeni po zęby strażnicy, po pstrej i różnorodnej odzieży łatwi do rozpoznania jako żołnierze najemni.
2303 Bulgotały kotły, w których, jak dostrzegł Geralt, gotowały się kraby, homary i langusty. Wiły się w kadziach węgorze i mureny, dusiły w garach małże i omułki. Skwierczały na ogromnych patelniach mięsiwa. Służba porywała naładowane gotowym jadłem tace i misy, by unieść je w korytarze.
2304 Przed szeregiem luster, paplając nieustannie, poprawiało urodę kilkanaście kobiet w różnych stadiach negliżu, wliczając ten zupełny. Także i tutaj Geralt i Jaskier zachowali kamienne oblicza i nie pozwolili oczom nadmiernie pląsać. W kolejnym pomieszczeniu poddano ich drobiazgowej rewizji.
2305 Nazwany Mikitą olbrzym, ewidentnie straż przyboczna wielebnego szefa, był metysem, wynikiem skrzyżowania ogra i krasnoluda. Efektem był łysy krasnolud wzrostu dobrze powyżej siedmiu stóp, całkowicie bez szyi, z kędzierzawą brodą, wystającymi jak u odyńca zębami i rękoma sięgającymi kolan.
2306 Nieczęsto widywało się podobną krzyżówkę, gatunki, jak się uważało, były całkowicie odmienne genetycznie – coś takiego jak Mikita nie mogło powstać naturalnie. Nie obyło się bez pomocy wyjątkowo silnej magii. Magii, nawiasem mówiąc, zakazanej. Krążyły pogłoski, że sporo czarodziejów lekceważy zakaz.
2307 Wielebny Pyral Pratt, uchodzący – nie bez podstaw – za szefa przestępczości zorganizowanej całego regionu, wyglądał jak emerytowany kupiec bławatny. Na pikniku emerytowanych kupców bławatnych nie rzucałby się w oczy i nie byłby do zidentyfikowania jako ktoś spoza branży. Przynajmniej z odległości.
2308 Obserwacja z bliższego dystansu pozwalała zobaczyć u Pyrala Pratta to, czego kupcy bławatni nie miewali. Starą i zblakłą bliznę na kości policzkowej, ślad po cięciu nożem. Nieładny i złowróżący grymas wąskich ust. Jasne, żółtawe oczy, nieruchome jak u pytona. Długo nikt nie przerywał milczenia.
2309 Nie widzieliśmy się od wesela mojej wnuczki, któreś uświetnił występem. A ja właśnie myślałem o tobie, bo kolejnej z moich wnuczek coś za mąż pilno. Tuszę, że po starej przyjaźni i tym razem nie odmówisz. Co? Zaśpiewasz na weselu? Nie dasz się prosić tak długo, jak poprzednio? Nie będę cię musiał.
2310 Zdiagnozowano mi chorą wątrobę i zakazano picia. Nabawiłem się dyskopatii, w równej mierze kręgów szyjnych i lędźwiowych, a to wyeliminowało mi z rozrywek łowiectwo i inne sporty ekstremalne. Leki i kuracje pochłaniają ogrom pieniędzy, którem dawniej zwykł wydawać na gry hazardowe.
2311 Początkowo nie byłem do rzeczy nastawiony przychylnie. Myślałem prędzej nierządem się parać i w domy publiczne inwestować. Wśród polityków się obracałem i licznych poznałem. I przekonałem się, że lepiej przestawać z kurwami, bo kurwy mają chociaż jakiś swój honor i jakieś zasady.
2312 Ha, zawszem twierdził, że w Kerack złodziej na złodzieju. Ludzie tameczni, daj im jeno szansę, ukradną, rzecz to znana, wszystko, co nie jest solidnie przybite gwoździami. Na wypadek zaś kontaktu z rzeczami przybitymi zawsze noszą przy sobie brechsztangi. Śledztwo, tuszę, trwa? – podjął po chwili.
2313 Spójrzcie jednakowoż prawdzie w oczy, panowie. Ze strony Ferranta cudów oczekiwać nie należy. Bez obrazy, Jaskier, ale twój krewniak lepszym byłby księgowym, niż jest śledczym. U niego nic, tylko książki, kodeksy, paragrafy, regulaminy, no i te jego dowody, dowody i jeszcze raz dowody.
2314 Nie znacie? Zamknęli raz kozę w obórce z główką kapusty. Rano kapusty ani śladu, a koza sra na zielono. Ale dowodów brak i świadków nie ma, tedy sprawa umorzona, causa finita. Nie chciałbym być złym prorokiem, wiedźminie Geralcie, ale sprawa kradzieży twoich mieczy może znaleźć podobne zakończenie.
2315 Ustąpię trochę, wykażę dobrą wolę i pragnienie kompromisu. Zgromadziła się tu dziś cała okoliczna elita przemysłu, handlu i finansjery, politycy, szlachta, duchowieństwo, nawet jeden książę, incognito. Obiecałem im spektakl, jakiego nie widzieli, a wiedźmina w gaciach nie widzieli z pewnością.
2316 Poradziłem, by ich obecny posiadacz wystawił je na aukcji. W domu aukcyjnym braci Borsodych, w Novigradzie. To największa i najbardziej renomowana aukcja kolekcjonerska, z całego świata zjeżdżają tam amatorzy rarytasów, antyków, rzadkich dzieł sztuki, unikatowych wyrobów i wszelkich osobliwości.
2317 Na wprost niego, na przeciwległym krańcu areny, coś się poruszyło. I skoczyło. Geralt ledwie zdążył złożyć przedramiona w Znak Heliotropu. Czar odbił i odtrącił atakującą bestię. Widownia wrzasnęła jednym głosem. Dwunogi jaszczur przypominał wiwernę, ale był od niej mniejszy, rozmiarów dużego doga.
2318 Dużo bardziej zębatą paszczękę. I dużo dłuższy ogon, u końca cienki jak bat. Ogonem tym jaszczur energicznie wywijał, zamiatał nim piasek, siekł bale. Pochyliwszy łeb, skoczył na wiedźmina ponownie. Geralt był gotów, uderzył go Znakiem Aard i odrzucił. Ale jaszczur zdążył smagnąć go końcem ogona.
2319 Zapiszczały kobiety. Wiedźmin poczuł, jak na gołym barku rośnie mu i puchnie wałek gruby jak kiełbasa. Wiedział już, dlaczego kazano mu się rozebrać. Rozpoznał też przeciwnika. Był nim wigilozaur, specjalnie hodowany magicznie zmutowany jaszczur, używany do stróżowania i ochrony.
2320 Geralt zaś był intruzem, którego należało obezwładnić. A w razie konieczności wyeliminować. Wigilozaur okrążył arenę, ocierając się o bale, sycząc wściekle. I zaatakował, szybko, nie dając czasu na Znak. Wiedźmin zwinnie odskoczył z zasięgu zębatej paszczy, ale nie zdołał uniknąć smagnięcia ogonem.
2321 Znak Heliotropu znowu zablokował atakującego wigilozaura. Jaszczur ze świstem wywijał ogonem. Geralt złowił uchem zmianę w świście, usłyszał ją na sekundę przed tym, jak koniec ogona chlasnął go przez plecy. Ból aż go oślepił, a po plecach popłynęła krew. Widownia szalała. Znaki słabły.
2322 Widownia huczała, widzowie darli się i podskakiwali. Jeden, by widzieć lepiej, mocno wychylił się przez balustradę, opierając się o żelazny pręt z lampionem. Pręt złamał się i razem z lampionem runął na arenę. Pręt wbił się w piasek, lampion zaś spadł na łeb wigilozaura i stanął w ogniu.
2323 Młoda kobieta pocałowała go w policzek. Inna, jeszcze młodsza, starła mu krew z pleców batystową chusteczką, którą zaraz rozwinęła, z triumfem demonstrując towarzyszkom. Inna, dużo starsza, zdjęła z pomarszczonej szyi kolię, usiłowała mu ją wręczyć. Wyraz jego twarzy sprawił, że cofnęła się w tłum.
2324 Ale to nie był żart, to było całkiem poważnie. Ja też, równie poważnie, komunikuję ci, że uroczystości zaślubin twojej wnuczki występem nie uświetnię. Po tym, jak potraktowałeś Geralta, możesz o tym zapomnieć. Jak i o innych ewentualnych okazjach, wliczając chrzciny i pogrzeby. W tym twój własny.
2325 Twoi goście są usatysfakcjonowani spektaklem, ty zyskałeś prestiż i perspektywy na urząd w radzie miejskiej. Ja zdobyłem potrzebną informację. Coś za coś. Obie strony zadowolone, teraz więc powinniśmy rozstać się bez żalu i gniewu. Miast tego posuwasz się do gróźb. Tracisz twarz.
2326 Kontakty z książętami rzadko bywały przyjemne. I prawie nigdy nie kończyły się dobrze. Nie ujechali daleko. Tylko do pachnącej dymem i błyskającej światełkami okien karczmy na rozstaju. Weszli do izby karczemnej, prawie pustej, jeśli nie liczyć kilku kupców przy spóźnionej wieczerzy.
2327 Imponujący zaiste był pokaz. Ten wyskok i cios z góry, wzmocniony całym ciężarem ciała... Żelazo, choć przecie byle jaki pręt, przeszło przez czerep smoka jak przez masło. Myślę, że gdyby to była, dajmy na to, bojowa rohatyna albo spisa, to i przez kolczugę by przeszła, może nawet przez blachę.
2328 Pragnę, i to przemożnie, być Xanderem Pierwszym, królem Kerack. W tej chwili, ku memu żalowi i ku szkodzie kraju, królem Kerack jest mój ojciec, Belohun. Staruch wciąż w pełni sił, może królować, tfu, na psa urok, jeszcze ze dwadzieścia lat. Nie mam czasu ani chęci czekać tak długo.
2329 Ba! Choćbym i czekał, nie jestem nawet pewien sukcesji, zgred może w każdej chwili wyznaczyć innego następcę tronu, ma obfitą kolekcję potomków. I właśnie zabiera się za płodzenie kolejnego, na święto Lammas zaplanował królewskie gody, z pompą i przepychem, na który tego kraju nie stać.
2330 Ja mówię o wyborze. Albo moja łaska, albo niełaska. Zrobisz to, czego zażądam, a będziesz cieszył się moją łaską. A jest ci ona, uwierz, właśnie nader potrzebna. Teraz, gdy czeka cię proces i wyrok za finansowy przekręt. Kilka najbliższych lat spędzisz, zapowiada się, przy wiośle na galerze.
2331 To – królewicz rzucił na stół plik papierów – są dokumenty. Poświadczone zeznania, relacje świadków. Miejscowość Cizmar, wynajęty wiedźmin, zabita leukrota. Na fakturze siedemdziesiąt koron, w rzeczywistości wypłacono pięćdziesiąt pięć, górka po połowie podzielona z miejscowym urzędasem.
2332 I twoje wcześniejsze wyczyny i przekręty: wampir z zamku Petrelsteyn, którego w ogóle nie było, a kosztował burgrabiego okrąglutki tysiąc orenów. Wilkołak z Guaamez, za sto koron jakoby odczarowany i magicznie odwilkołaczony, sprawa bardzo podejrzana, bo to coś za tanio za takie odczarowanie.
2333 Echinops, czy raczej coś, co przyniosłeś do wójta w Martindelcampo i nazwałeś echinopsem. Ghule z cmentarza pod miejscowością Zgraggen, które kosztowały gminę koron osiemdziesiąt, choć nikt nie widział trupów, bo zostały pożarte przez, ha ha, inne ghule. Co ty na to, wiedźminie? To są dowody.
2334 A zabite przeze mnie ghule ze Zgraggen zostały, i owszem, pożarte przez, ha ha, inne ghule, bo takie, nie inne, są ha ha, ghuli obyczaje. A pochowani na tamtejszym cmentarzu nieboszczycy od tamtej pory nie niepokojeni w proch się obracają bo niedobitki ghuli się stamtąd wyniosły.
2335 Inni bali się ciebie panicznie i nienawidzili za swój własny strach. Wszystko to pójdzie w zapomnienie. Rozgłos sprawnego mordercy i reputacja złego czarownika ulecą jak puch z wiatrem, zapomniane zostaną odraza i lęk. Zapamiętają cię wyłącznie jako pazernego złodzieja i wydrwigrosza.
2336 Wiedźmini najmowali się do ochrony karawan, wędrujących przez rojące się od potworów głusze i ostępy. Bywało jednak, że zamiast potworów kupców atakowali zwykli rabusie, a wiedźmini wcale nie byli od tego, by ich pochlastać. Mam podstawy do obaw, że podczas godów króla mogą napaść.
2337 Igła i katgut! Eliksir Pulchellum! Odwar aloesowy! Unguentum ortolanil Tampon i wyjałowiony opatrunek! I przygotuj synapizm z miodu i gorczycy! Ruszaj się, dziewczyno! Mozaik uwinęła się w podziwu godnym tempie. Lytta zabrała się do operacji. Wiedźmin siedział i cierpiał w milczeniu.
2338 Że na domiar magią włada, swymi Znakami, które bronią są całkiem nielichą? Prawda. Ale co miecz, to miecz. W kółko mi powtarzał, że bez miecza jak goły się czuje. Więc go w miecz wyposażyłem. Pratt, jak już wiecie, wywdzięczył się nam obu z wiedźminem finansowo, niezbyt hojnie, ale zawsze.
2339 Po mężu nieboszczyku, miejcie bogowie łaskę dla duszy jego. Jak raz do banku zachodzę, by miecz ów spieniężyć, bo co wdowie po mieczu? Bank miecz wycenił i chce przyjąć go w komis. Mnie wszelako grosz gotowy potrzebny pilnie, bo mi mus nieboszczyka długi popłacić, inaczej zagryzą mnie wierzyciele.
2340 Lekki jak piórko. Pochwa gustowna i elegancka, rękojeść ze skóry jaszczurczej, jelec złocony, w głowicy jaspis jak gołębie jajo. Dobywam z pochwy i oczom nie wierzę. Na klindze, tuż nad jelcem, punca o kształcie słońca. A zaraz dalej inskrypcja: «Nie dobywaj bez przyczyny, nie chowaj bez honoru».
2341 Alemć ja w potrzasku, tedy niech wam będzie: za sto. I tym to sposobem, drodzy moi, problem wiedźmina rozwiązałem. Mknę «Pod Kraba i Belonę», Geralt już tam siedzi, nad jajecznicą z bekonem, ha, pewnie u ryżej wiedźmy na śniadanie znowu był serek i szczypiorek. Podchodzę i – trach! – miecz na stół.
2342 Mając moje miecze, Egmund miałby na mnie haka. Wolę dopaść złodzieja sam, w Novigradzie, w lipcu, przed aukcją u Borsodych. Odzyskam miecze i więcej nie pokażę się w Kerack. Ty zaś, Jaskier, trzymaj gębę na kłódkę. O tym, co powiedział nam Pratt, nikt nie może się dowiedzieć. Nikt.
2343 Rudowłosa piękność ma z pewnością doskonałe rozeznanie w interesujących cię sprawach, ale z tutejsza, monarchią zbyt wiele ją wiąże, by zdecydowała się na podwójną lojalność, to raz. Dwa, nie uświadamiaj jej, że wnet znikniesz i więcej się nie pojawisz. Bo reakcja może być gwałtowna.
2344 Żony zmieniał dość często i łatwo, gdy tylko upatrzył sobie nową stara wygodnie żegnała padół, dziwnym losu zrządzeniem zapadając nagle na niemoc, wobec której medycyna okazywała się bezsilną. Tym sposobem król ma na dzień dzisiejszy czterech legalnych synów, każdy z innej matki.
2345 Tej przylizanej. To prawdziwy pączek róży, krzynkę nad nim popracować, a rozkwitnie przecudnie. Umyśliłem więc, że to ja się poświęcę... Jemu zaś twarz się zmieniła. I jak nie gruchnie pięścią w stół, aż kufle podskoczyły. Łapy od Mozaik z daleka, grajku – tak on do mnie, bez krzty respektu.
2346 Wybij ją sobie z głowy. Nie wiesz, że uczennicom czarodziejek surowo zabrania się nawet najniewinniejszych flirtów? Za najmniejsze takie przewinienie Koral uzna ją za niegodną uczenia i odeśle do szkoły, a to dla uczennicy straszna kompromitacja i utrata twarzy, słyszałem o samobójstwach na tym tle.
2347 A z Koral nie ma żartów. Nie ma poczucia humoru. Miałem chęć poradzić mu, by spróbował połaskotać jej kurzym piórkiem rowek w tyłku, zabieg taki rozwesela nawet największe ponuraczki. Alem zmilczał, bo go znam. Nie znosi, by nieoględnie mówić o jego kobietach. Nawet tych na jedną noc.
2348 Opinie krążące o tym osobniku nie są, jak się okazuje, w najmniejszym nawet stopniu przesadzone, a antypatia i wrogość, z jakimi ów wszędzie się spotyka, mają swoje głębokie uzasadnienie. Tam, gdzie trzeba jednak oddać mu honor, będę pierwszym, który to uczyni, sine ira et studio.
2349 Biorący się z głębokich kompleksów cynizm, natura zjeżona i introwertyczna, charakter nieszczery, umysł prymitywny, inteligencja mierna, arogancja monstrualna. Pominę fakt, że ma brzydkie dłonie i niezadbane paznokcie, by Cię nie irytować, droga Koral, wszak wiem, jak takich rzeczy nienawidzisz.
2350 Rada jestem, że wasze wymagające udziału wiedźmina przedsięwzięcie zmierza ku sukcesowi, dumą napawa mój skromny w przedsięwzięciu udział. Próżno jednak smucisz się, drogi Pinety, sądząc, że wiązało się to z wyrzeczeniami, cierpieniami, kłopotami i turbacjami. Nie było aż tak źle.
2351 Do plotek, pogłosek, szeptanek i intryg, o których piszesz, drogi Pinety, wszyscyśmy przywykli i wiemy, jak sobie z czymś takim radzić, a rada jest prosta: lekceważyć. Pamiętasz zapewne pogłoski o tobie i Sabrinie Glevissig, w czasach, gdy coś jakoby nas łączyło? Zlekceważyłam je.
2352 Bo też i była użytkowana, i to wcale intensywnie. Wnet przyszło wiedźminowi wyprzedzać wozy, powozy, pojedynczych jeźdźców i pieszych. Sporo podróżnych wędrowało też z przeciwka, od strony zamku. Geralt domyślał się celu pielgrzymek. Że słusznie, okazało się, ledwie wyjechał z lasu.
2353 Droga rozwidlała się. Wiedźmin skierował się na tę wiodącą ku bramie zamku, znacznie mniej wyjeżdżoną niż ta druga, kierująca interesantów na plac targowy. Przejechał przez brukowane przedbramie, cały czas szpalerem specjalnie ustawionych tu menhirów, w większości znacznie wyższych niż on na koniu.
2354 Środa dzień targowy. Na arkadowym zwieńczeniu kolejnego portalu widniał kartusz, a na nim kolejna płaskorzeźba, niezawodnie również magiczna. Ta wyobrażała paszczę amfisbeny. Portal zamykała ozdobna i solidnie wyglądająca krata, która jednak pchnięta przez pacholika otwarła się lekko i płynnie.
2355 Pax, Harlanie. Zaprzestańmy swarów. Darujmy sobie utarczki na docinki i uszczypliwości. Wiemy, że Geralt jest uprzedzony do nas, słychać to w każdym jego słowie. Wiemy, dlaczego tak jest, wiemy, jak zdołowała go afera z Yennefer. I reakcja środowiska na tę aferę. Nie zmienimy tego.
2356 Na nasz podziw, jak sam miarkujesz, niespecjalnie możesz liczyć, nie jesteśmy aż tak skorzy, by okazywać admirację, zwłaszcza komuś takiemu, jak ty. Ale umiemy uznać profesjonalizm i uszanować eksperiencję. Fakty mówią za siebie. Jesteś, zaryzykowałbym stwierdzenie, wybitnym... hmm.
2357 Przywilejem każdego obywatela winny być telepatia, telekineza, teleportacja i telekomunikacja. Aby to osiągnąć, Ortolan bez przerwy coś wynajdywał. To znaczy – robił wynalazki. Niektóre równie legendarne, jak on sam. Rzeczywistość boleśnie zweryfikowała mrzonki starego czarodzieja.
2358 Wszystko, co Ortolan wymyślił, a co w założeniu miało być proste, okazywało się potwornie skomplikowane. Co miało być masowe, okazywało się diabelnie drogie. Ortolan nie upadał jednak na duchu, fiaska, miast zniechęcić, podniecały go do dalszych wysiłków. Prowadzących do kolejnych fiask.
2359 Nie chodziło tu – przynajmniej nie jedynie – o zwykłą zawiść czarodziejskiego bractwa, o niechęć do popularyzowania sztuki, którą czarodzieje woleli widzieć w rękach elity – czyli własnych. Bardziej obawiano się wynalazków o charakterze militarnym i zabójczym. I słusznie się obawiano.
2360 Jak każdy wynalazca, Ortolan miewał okresy fascynacji materiałami wybuchowymi i zapalającymi, bombardami, opancerzonymi rydwanami, samopałami, samobijami i gazami trującymi. Warunkiem dobrobytu, dowodził staruszek, jest powszechny pokój między narodami, a pokój osiąga się poprzez zbrojenia.
2361 Z żałosnym jednak efektem. Posługujący się wynalazkiem strzelec, zapytany o przydatność broni, miał się podobno wyrazić, że kulomiot jest jak jego teściowa. Ciężki, brzydki, całkowicie bezużyteczny i nic, tylko wziąć i utopić w rzece. Stary czarodziej nie przejął się, gdy mu to powtórzono.
2362 Może tak było w istocie, może nie, ale pozostawało faktem, iż Ortolan był najstarzej wyglądającym czarodziejem. Było to o tyle dziwne, że nikt inny, a właśnie on był wynalazcą słynnego dekoktu alraunowego, eliksiru, którego czarodzieje używali celem powstrzymania procesu starzenia się.
2363 Eliksir zapobiegał starzeniu, ale bynajmniej nie odmładzał. Dlatego też Ortolan, choć od dawna zażywał lek, wciąż wyglądał jak stary dziad – zwłaszcza na tle konfratrów: sędziwych czarodziejów, wyglądających na mężczyzn w kwiecie wieku, i steranych życiem czarodziejek, wyglądających jak dziewczęta.
2364 Sił, by ludzi bronić, według wszelkiej assercji nie szczędzisz, chłopcze, nie szczędzisz. I iście estymacji godzien twój proceder, estymacji godne rzemiosło. Witamy cię na zamku naszym, radzi, że cię tu fata rzuciły. Bo choć sam tego możesz nie wiedzieć, aleś powrócił jako ten ptak do gniazda.
2365 Czarodzieje nie uznawali form grzecznościowych i nie oczekiwali ich od innych. Nie wiedział jednak, czy to przystoi wobec siwowłosego i siwobrodego starca, w dodatku żywej legendy. Miast się odzywać, ukłonił się ponownie. Pinety kolejno przedstawił siedzących za stołem czarodziejów.
2366 Axel Esparza, szerzej znany jako Axel Raby, miał faktycznie czoło i policzki pokryte dziobami po ospie, nie usuwał ich, jak chciała plotka, przez zwykłą przekorę. Lekko szpakowaty Myles Trethevey i nieco bardziej szpakowaty Stucco Zangenis przyglądali się wiedźminowi z umiarkowanym zainteresowaniem.
2367 A ile takich było łącznie? Ile ich wytworzono? Odpowiedzi na pytanie o odpowiedzialność nie uzyskam, to jasne, bo to nie wy, nie Rissberg, wy jesteście czyści i chcecie, bym w to uwierzył. Ale zdradźcie choć, bo z pewnością wiecie, ile jeszcze takich krąży po lasach i morduje ludzi.
2368 Zniszczył bezmyślnie? Wiedźmin nie wytrzymał. Parsknął. Szacunek dla wieku podeszłego i siwizny nagle całkiem go opuścił. Parsknął ponownie. A potem zaśmiał się. Szczerze i niepowstrzymanie. Zamarłe twarze siedzących za stołem czarodziejów, miast pohamować, wprawiły go w jeszcze większą wesołość.
2369 Sorel! Miły chłopcze! Degerlund i Trethevey zerwali się z miejsc, pomogli starcowi wstać i wywiedli go z komnaty. Po krótkiej chwili wstała Biruta Icarti. Obrzuciła wiedźmina wiele mówiącym spojrzeniem, po czym wyszła bez słowa. Za nią nie patrząc na Geralta w ogóle, podążyli Sandoval i Zangenis.
2370 Tym razem było zupełnie inaczej. Ściany komnaty zdobiły liczne grafiki i akwarele, wszystkie co do jednej o erotycznym lub wręcz pornograficznym charakterze. Na półeczkach pyszniły się modele żaglowców, cieszące oko precyzją detali. Maleńkie stateczki w butelkach dumnie wydymały miniaturowe żagle.
2371 Mistrzowie magii bywają tam z gościnnymi wykładami. Tyczącymi, wśród innych, również tematu demonów i demonizmu, w wielu aspektach tego zjawiska, wliczając fizyczny, metafizyczny, filozoficzny i moralny. Ale chyba niepotrzebnie ci o tym opowiadam, ty przecież słuchałeś tych wykładów.
2372 To, co istotne, dotarło do ostatniego rzędu auli. Demony są istotami z innych niż nasz światów. Elementarnych Planów... wymiarów, płaszczyzn, czasoprzestrzeni czy jak tam je zwać. Aby mieć z nim jakiekolwiek doświadczenie, demona trzeba wywołać, czyli przemocą wyciągnąć z jego planu.
2373 Na mnie i kapłana w ogóle nie zwrócił uwagi, karczował puszczę w przeciwnym kierunku. A potem zniknął, zapewne wrócił do swego wymiaru. Kapłan upierał się, że to jego zasługa, że egzorcyzmami wyekspediował demona w zaświaty. Ja jednak myślę, że demon odszedł, bo się zwyczajnie znudził.
2374 Żadnych kul, zórz, błyskawic, trąb powietrznych, żadnego smrodu nawet. Nie mam pojęcia, co się stało z demonem. Zabitego badali kapłani i magicy, wasi konfratrzy. Niczego nie znaleźli i nie stwierdzili. Ciało spalono, bo proces rozkładu wystąpił zupełnie normalnie, a panował upał.
2375 Człowieka, podkreślam. Należy zabić go od razu, nie czekając i nie deliberując. Rąbać mieczem, ile sił. I tyle. Taka jest wiedźmińska metoda? Wiedźmiński warsztat? Źle ci to idzie, Tzara. Nie umiesz. Żeby kogoś dobrze znieważyć, nie wystarczy przemożne pragnienie, entuzjazm ani zapał.
2376 Powiedziałeś nam, że zabiłeś człowieka, to twe własne słowa. Wasz wiedźmiński kodeks jakoby zabijania ludzi zabrania. Zabiłeś, twierdzisz, energumena, człowieka, którego opętał demon. Po tym fakcie, czyli zabiciu człowieka, że znowu cię zacytuję, nie zaobserwowano żadnych spektakularnych efektów.
2377 A dyspensę na to wtedy akurat dostałem od prawa. Udzielono mi jej pospiesznie, mimo tego w szumnych dość słowach. Stan wyższej konieczności, okoliczność wyłączająca bezprawność czynu zabronionego, poświęcenie jednego dobra w celu uratowania dobra drugiego, zagrożenie rzeczywiste i bezpośrednie.
2378 Fakt, było rzeczywiste i było bezpośrednie. Żałujcie, żeście nie widzieli tego opętanego w akcji, tego, co wyrabiał, do czego był zdolny. Mało wiem o filozoficznych i metafizycznych aspektach demonów, ale ich aspekt fizyczny jest iście spektakularny. Może zadziwić, wierzcie mi na słowo.
2379 Widać było, że znasz się na rzeczy. Podbudowa teoretyczna faktycznie przydała mi się wtedy, z tym wilkiem i człowiekiem. Wiedziałem, w czym rzecz. Oba te wypadki miały identyczne podłoże. Jak to ty mówiłeś, Tzara? Metoda? Warsztat? A zatem była to czarodziejska metoda i warsztat też czarodziejski.
2380 Domorosły goeta może mówić o szczęściu, jeśli wywołany demon po prostu wyrwie się, wyswobodzi i ucieknie. Wielu kończy rozszarpanymi na strzępy. Wywoływanie demonów i jakichkolwiek innych istot z planów żywiołów i parażywiołów zostało zatem obłożone zakazem i groźbą surowych kar.
2381 Rissbergu nie można kontrolować. System kontroli nad goecją, o którym mówiłem, został wszak stworzony właśnie tutaj. W wyniku przeprowadzonych tu eksperymentów. Dzięki przeprowadzanym tu testom system jest wciąż doskonalony. Prowadzi się tu też i inne badania, dokonuje innych eksperymentów.
2382 Pinety imponował spokojem. Na zamku pracuje obecnie osiemnastu mistrzów. Do tego ponad pół setki uczniów i adeptów. Większość tych ostatnich od stopnia mistrzowskiego dzielą tylko formalności. Obawiamy się... Mamy podstawy przypuszczać, że komuś z tej licznej grupy zachciało się zabawić goecją.
2383 Za każdym razem chodziło o leśne osady, sadyby drwali i innych robotników leśnych. W osadach wymordowano wszystkich mieszkańców, nie został nikt żywy. Oględziny zwłok upewniły nas, że zbrodni tych musiał dokonać demon. Dokładniej, energumen, nosiciel demona. Demona, którego wywołano tu, na zamku.
2384 Nie lubiła, gdy wiedźmin owijał jej łeb. Jeszcze bardziej nie lubiła tego, co następowało wkrótce po owinięciu. Geralt nic a nic się klaczy nie dziwił. Bo też nie lubił. Nie wypadało mu, rzecz jasna, chrapać ani parskać, ale nie powstrzymywał się od wyrażania dezaprobaty w innej formie.
2385 Zwykli ludzie, tych mogę zrozumieć, dla nich przesył materii to wciąż rzecz straszna i niewyobrażalna. Myślałem jednak, że ty, wiedźmin, masz w kwestii magii więcej obycia. To nie są już czasy pierwszych portali Geoffreya Moncka! Dziś teleportacja to rzecz powszechna i absolutnie bezpieczna.
2386 Nie było jednak wyjścia ani alternatywy. Zgodnie z powziętym na Rissbergu planem, zadaniem Geralta miało być codzienne patrolowanie wybranego rejonu Pogórza i usytuowanych tam osad, kolonii, siedlisk i sadyb – miejsc, w których Pinety i Tzara obawiali się kolejnego ataku energumena.
2387 Po aktywowaniu czaru na pokrytej zaciekami i resztkami jakiejś mazi ścianie pojawiał się ogniście świecący zarys drzwi – a raczej wrót – za którymi kłębiła się nieprzejrzysta, opalizująca poświata. Geralt zmuszał opatuloną klacz do wejścia w ową poświatę – i wtedy robiło się nieprzyjemnie.
2388 W oczach rozbłyskiwało, po czym przestawało się widzieć, słyszeć i czuć cokolwiek – poza zimnem. Wewnątrz czarnej nicości, wśród ciszy, bezkształtu i bezczasu zimno było jedynym, co się czuło, wszystkie pozostałe zmysły teleport wyłączał i gasił. Na szczęście tylko na ułamek sekundy.
2389 Lęk nigdy nie bywa irracjonalny, powstrzymał się od sprostowania Geralt. Pomijając zaburzenia psychiczne. To jedna z pierwszych rzeczy, której uczyło się małych wiedźminów. Dobrze jest odczuwać strach. Odczuwasz strach, znaczy, jest się czego bać, bądź więc czujny. Strachu nie trzeba pokonywać.
2390 Czarodziej śpiewnie wyskandował zaklęcie, długie, brzmiące jak recytowany wiersz. Na ścianie rozbłysły płomieniste linie, łącząc się w świecący czworokątny zarys. Wiedźmin zaklął pod nosem, uspokoił tętniący medalion, szturchnął klacz piętami i zmusił ją do wkroczenia w mleczną nicość.
2391 Pogórze rozciągało się pasem długim na jakieś sto, szerokim zaś na dwadzieścia do trzydziestu mil. Zwłaszcza w części zachodniej objęte było intensywnym użytkowaniem i produkcją leśną. Dokonywano szeroko zakrojonego wyrębu, rozwijały się przemysły i rzemiosła z wyrębem i lasem związane.
2392 Na pustkowiu powstały osady, kolonie, sadyby i obozy ludzi leśnym rzemiosłem się trudniących, stałe lub prowizoryczne, zagospodarowane jako tako lub byle jak, większe, średnie, mniejsze lub całkiem maluśkie. Obecnie, jak szacowali czarodzieje, na całym Pogórzu istniało około pół setki takich osad.
2393 Geralt był tu już, poznał teren. Na zrębie pod lasem zbudowano wapiennik, wielki piec służący do wypalania skał. Finalnym produktem takiego wypalania było wapno palone. Pinety, gdy byli tu razem, wyjaśniał, do czego służy owo wapno, ale Geralt słuchał nieuważnie i zdążył zapomnieć.
2394 Ale przy piecu powstała kolonia ludzi, dla których rzeczone wapno było podstawą egzystencji. Powierzono mu ochronę tych ludzi. I tylko to było ważne. Wypalacze rozpoznali go, jeden pomachał mu kapeluszem. Odwzajemnił pozdrowienie. Robię swoje, pomyślał. Robię to, co powinienem. To, za co mi płacą.
2395 Nawet zakładając, że winnego goecji i masakr wśród tych wyższych rangą nie było, wieść o wiedźminie na zamku musiała się rozejść. Wasz winowajca, o ile istnieje, w mig pojmie, w czym rzecz, utai się więc, zaniecha działalności. Całkiem. Albo zaczeka, aż odjadę, i wtedy ją wznowi.
2396 Ponad paprocie, niczym grzbiet narwala z fal morskich, wyłaniał się niekiedy zad baby, zbierającej na czworakach jagody czy inne runo leśne. Pomiędzy drzewami snuło się czasem sztywnym chodem coś, co z postawy i oblicza przypominało zombi, w rzeczywistości było jednak szukającym grzybów dziadygą.
2397 Geralt zacisnął wargi. Szczęśliwie zapomniał już o Ansegis, o potworze z blaszką i o człowieku, który zginął z jego winy. Gryzł się tym długo, zdołał wreszcie przekonać samego siebie, że zrobił tyle, ile było można, że dwoje uratował, a potwór nie zabije już nikogo. Teraz wszystko wróciło.
2398 Ja za moją marną pensję, ty za pieniądze czarowników. Wieleż to, ciekawym, płacą ci za tę robotę? Pięćset novigradzkich koron, przelanych na konto bankowe awansem, nie miał zamiaru zdradzać Geralt. Za tyle kupili moją usługę i mój czas czarodzieje z Rissbergu. Piętnaście dni mojego czasu.
2399 Bo to paskudna sprawa jest, wiedźminie. Paskudna, ciemna i nienaturalna. Zło, które tu szalało, z Rissbergu przyszło, głowę dam. Jak nic czarownicy pokiełbasili coś w tej ich magii. Bo ta ich magia jest jak worek żmij: choćby nie wiem, jak mocno zawiązany, zawsze w końcu coś jadowitego wylezie.
2400 Trzy dni po Belleteyn, osada Cisy, ubitych dziewięciu drwali. Połowa maja, sadyba pilarzy w Kabłąkach, ubitych dwanaścioro. Początek czerwca, Rogowizna, kolonia kurzaków. Ofiar piętnaścioro. Taki jest poniekąd stan na dzisiejszy dzień, wiedźminie. Bo to nie koniec. Głowę stawię, że nie koniec.
2401 Cisy, Kabłąki, Rogowizna. Trzy masowe zbrodnie. A zatem nie wypadek przy pracy, nie demon, który wyrwał się i uciekł, nad którym goeta partacz nie zdołał zapanować. To premedytacja, działanie zaplanowane. Ktoś trzykrotnie uwięził demona w nosicielu i trzy razy wysłał go mordować.
2402 Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: energumenem stał się czarodziej, konfrater, kolega. Któryś z kolegów po fachu wywołuje demony, pozwala im wejść w siebie i leci mordować. Zrobił to już trzykrotnie. Ale czarodziejom nijak palnąć kolegę piorunem kulistym czy przedziurawić złotym grotem.
2403 Co stwierdziliśmy już dawno temu, co zapisano w wiedźmińskich protokołach i kronikach. Demony nigdy, przenigdy nie zdradzą wam żadnych sekretów ani arkanów. Nigdy nie dadzą się zaprząc do pracy. One dają się wywoływać i sprowadzać do naszego świata tylko w jednym celu: chcą mordować.
2404 Uważaj, wiedźminie. Miej baczenie. Gadać nie chcesz, ale ja swoje wiem. Czarownicy jak nic najęli cię, byś naprawił to, co sami popsuli, posprzątał plugastwo, którym sami naplugawili. Ale jeśli coś pójdzie nie tak, będą szukać kozła ofiarnego. A ty masz na takiego wszelkie zadatki.
2405 A skutek taki, że wszelkie ślady, gdy ich szukać, przez deszcz zatarte. Wygodnie, prawda? Wręcz jakby na zamówienie. To też mi pachnie czarnoksięstwem, Rissbergiem konkretnie. Mówi się, że umieją czarownicy pogodę zaczyniać. Magiczny wiatr wywołać, naturalny zasię zakląć, by wiał, kędy chcą.
2406 Pogodą rządzili od zawsze, od Pierwszego Lądowania, które podobno wyłącznie dzięki czarom Jana Bekkera nie zakończyło się katastrofą. Ale obwiniać magików za wszystkie niedole i klęski to chyba przesada. Mówisz w końcu o zjawiskach naturalnych, Frans. Po prostu taki mamy sezon. Sezon burz.
2407 Gdy Geralt i Pinety zjechali na polanę, zastali węglarzy przy obkładaniu owego stosu mchem i starannym przysypywaniu go ziemią. Drugi mielerz, zbudowany wcześniej, pracował już, czyli kopcił w najlepsze. Cała polana zasnuta była gryzącym oczy dymem, ostry żywiczny zapach atakował nozdrza.
2408 Dzięki popytowi węglarstwo to zajęcie intratne, a ekonomia, wiedźminie, jest jak natura, próżni nie znosi. Pomordowanych kurzaków pochowano tam, o, widzisz kurhan? Świeży piasek żółci się jeszcze. A na ich miejsce przyszli nowi. Mielerz dymi, życie toczy się dalej. Zsiedli z koni.
2409 Resztę obezwładniono i unieruchomiono, ostrym narzędziem przecinając ścięgna u stóp. Wielu, w tym wszystkie dzieci, miało dodatkowo połamane ręce. Obezwładnionych pomordowano. Rozszarpywano gardła, rozpruwano brzuchy, otwierano klatki piersiowe. Zdzierano skórę z pleców, skalpowano.
2410 W Cisach zabito dziewięciu ludzi, w Kabłąkach dwanaścioro. Zabiorę cię tam jutro. Dziś zajrzymy jeszcze do Nowej Smolarni, to niedaleko. Zobaczysz, jak wygląda produkcja smoły drzewnej i dziegciu. Gdy następnym razem przyjdzie ci coś smarować dziegciem, będziesz wiedział, skąd ów się wziął.
2411 To był jej pomysł. I jej plan. Wsadzić cię, uwolnić, szachować. A na koniec sprawić, by postępowanie umorzono. Załatwiła to natychmiast po twoim wyjeździe, kartotekę w Kerack masz już czystą jak łza. Masz inne pytania? Nie? Jedźmy więc do Nowej Smolarni, popatrzymy sobie na dziegieć.
2412 Potem otworzę teleport i wrócimy na Rissberg. Wieczorem chciałbym jeszcze wyskoczyć z muchówką nad moją rzeczkę. Jętka się roi, pstrąg będzie żerował... Łowiłeś kiedyś, wiedźminie? Pociąga cię łowienie? Łowię, gdy mam chętkę na rybę. Zawsze wożę ze sobą sznur. Pinety milczał długo.
2413 To jedyny mądry doradca, na jakiego może liczyć wojownik. Jeśli wydaje mu się, że wszystko zmierza ku złemu i że za chwilę zostanie unicestwiony, wojownik może obrócić się ku śmierci i spytać, czy faktycznie tak jest. Śmierć odpowie mu wówczas, że się myli, że jedynie jej dotknięcie się liczy.
2414 Zapach dymu nie tłumił unoszącego się nad polaną odoru śmierci. Geralt zeskoczył z konia. I dobył miecza. Pierwszego trupa, pozbawionego głowy i obu stóp, zobaczył tuż obok mielerza, krew zbryzgała pokrywającą kopiec ziemię. Nieco dalej leżały trzy następne ciała, zmasakrowane do niepoznania.
2415 Bliżej środka polany i obłożonego kamieniami paleniska leżały dwa kolejne trupy – mężczyzny i kobiety. Mężczyzna miał rozerwane gardło, rozszarpane tak, że widoczne były kręgi szyjne. Kobieta górną częścią ciała leżała w ognisku, w popiele, oblepiona kaszą z przewróconego kociołka.
2416 Wewnątrz, na prymitywnym barłogu, leżał na wznak szczupły mężczyzna. Od razu rzucało się w oczy, że zupełnie tu nie pasował. Bogate odzienie miał całe we krwi, kompletnie przesiąknięte. Ale wiedźmin nie zauważył, by tryskało, sikało lub ciekło z któregoś z podstawowych naczyń krwionośnych.
2417 Zabić energumena? Wyeliminować goetę, zabawiającego się wywoływaniem demonów? Z zamyślenia wyrwał go jęk. Sorel Degerlund, wyglądało, odzyskiwał przytomność. Poderwał głowę, zajęczał, znowu opadł na barłóg. Uniósł się, wodził wkoło błędnym wzrokiem. Zobaczył wiedźmina, otworzył usta.
2418 Uniósł rękę. Zobaczył, co w niej trzyma. I zaczął krzyczeć. Geralt patrzył na miecz, Jaskrowy nabytek ze złoconym jelcem. Popatrywał na cienką szyję czarodzieja. Na nabrzmiałą na niej żyłę. Sorel Degerlund odlepił i zdarł jelito z ręki. Przestał krzyczeć, jęczał tylko, trząsł się.
2419 Degerlund zaszlochał. Nieco teatralnie, Geralt nie mógł oprzeć się takiemu wrażeniu. Żałował, że nie zaskoczył energumena, zanim demon go porzucił. Żal, zdawał sobie z tego sprawę, był mało racjonalny, świadom był, jak groźna mogła być konfrontacja z demonem, powinien być rad, że jej uniknął.
2420 Że też nie wpadł tu Frans Torquil ze swym oddziałem. Konstabl nie miałby oporów ani skrupułów. Ubabrany we krwi, zdybany z wnętrznościami ofiary w garści czarodziej z miejsca dostałby stryczek na szyję i zadyndał na pierwszym z brzegu konarze. Torquila nie powstrzymałyby wahania ani wątpliwości.
2421 Mówiłem, to sigil. Degerlund rozchełstał zakrwawiony dublet i koszulę. Na chudej piersi miał tatuaż, dwa zachodzące na siebie okręgi. Okręgi usiane były punktami różnej wielkości. Wyglądało to trochę jak schemat orbit planet, który Geralt podziwiał kiedyś na uczelni w Oxenfurcie.
2422 Mocno i czule, wiedźminie. Jakbym był tą twoją Yennefer. Geralt pojął, co się święci. Ale nie zdążył ani odepchnąć Degerlunda, ani zdzielić go głowicą miecza, ani chlasnąć klingą po szyi. Zwyczajnie nie zdążył. W oczach rozbłysła mu opalizująca poświata. W ułamku sekundy utonął w czarnej nicości.
2423 Geralt nie zdołał nawet dobrze się rozejrzeć. Poczuł intensywny smród, odór brudu przemieszanego z piżmem. Wielgachne i mocarne łapska capnęły go pod pachy i za kark, grube paluchy bez trudu zamknęły się na bicepsach, twarde jak żelazo kciuki boleśnie wpiły się w nerwy, w sploty ramienne.
2424 Trafiłeś do mojego azylu i pustelni. Miejsca, w którym wraz z moim mistrzem przeprowadzamy eksperymenty, o których na Rissbergu nie wiedzą. Jestem, jak zapewne wiesz, Sorel Albert Amador Degerlund, magister magicus. Jestem, czego jeszcze nie wiesz, tym, który zada ci ból i śmierć.
2425 Przed obwisłym w paraliżującym chwycie sękatych łap Geraltem stał oto zupełnie inny Sorel Degerlund. Sorel Degerlund triumfujący, przepełniony pychą i butą. Sorel Degerlund szczerzący zęby w złośliwym uśmiechu. Uśmiechu każącym myśleć o skolopendrach, przeciskających się przez szpary pod drzwiami.
2426 To tacy, którym los poskąpił szansy skorzystania z dobrodziejstw bycia złymi. Względnie tacy, którzy szansę taką mieli, ale byli za głupi, by z niej skorzystać. Nieważne, do której grupy się zaliczasz. Dałeś się podejść, wpadłeś w pułapkę i gwarantuję, że nie wyjdziesz z niej żywy.
2427 Ból przeszywający i mroczący oczy, wyprężający całe ciało, ból tak okropny, że z najwyższym wysiłkiem powstrzymał się od krzyku. Serce zaczęło mu bić jak szalone, przy jego zwykłym tętnie, czterokrotnie wolniejszym niż tętno zwykłego człowieka, było to wyjątkowo przykrą sensacją.
2428 Jedna z mijanych ścian, cała pokryta zaciekami krwi, obwieszona była bronią, widział szerokie zakrzywione bułaty, wielkie sierpy, gizarmy, topory, morgensterny. Wszystkie nosiły ślady krwi. Tego używano w Cisach, Kabłąkach i Rogowiźnie, pomyślał przytomnie. Tym masakrowano węglarzy w Sośnicy.
2429 Idący przodem garbus z kuszą pogwizdywał. Geralt był bliski utraty przytomności. Brutalnie posadzono go w fotelu z wysokim oparciem. Wreszcie mógł zobaczyć tych, którzy go tu przywlekli, cały czas miażdżąc pachy łapskami. Pamiętał olbrzymiego ogrokrasnoluda Mikitę, ochroniarza Pyrala Pratta.
2430 Mikita był jednak łysy i brodaty, ci dwaj bród nie mieli, małpie gęby pokrywała im czarna szczeć, a czubki jajowatych głów zdobiło coś wyglądającego jak zmierzwione pakuły. Oczka mieli małe i przekrwione, uszy wielkie, szpiczaste i okropnie włochate. Ich odzież nosiła ślady krwi.
2431 Oba wielkoludy wyszły, klapiąc wielkimi stopami. Nazwany Pasztorem garbus pospieszył za nimi. W polu widzenia wiedźmina pojawił się Sorel Degerlund. Przebrany, wymyty, uczesany i zniewieściały. Przysunął krzesło, siadł naprzeciw, za plecami mając stół zawalony księgami i grymuarami.
2432 Niemiłe, prawda? Ani ręką ruszyć, ani nogą ani palcem nawet? Ani mrugnąć, ani śliny przełknąć? Ale to jeszcze nic. Wkrótce zaczną się niekontrolowane ruchy gałek ocznych i zaburzenia wzroku. Potem odczujesz skurcze mięśni, skurcze naprawdę silne, zapewne naderwą ci się więzadła międzyżebrowe.
2433 Nie zdołasz opanować zgrzytania zębami, kilka zębów skruszysz, to pewne. Wystąpi ślinotok, a wreszcie trudności w oddychaniu. Jeśli nie podam ci antidotum, udusisz się. Ale nie turbuj się, podam. Przeżyjesz, na razie. Choć sądzę, że wkrótce będziesz żałował, żeś przeżył. Wyjaśnię ci, w czym rzecz.
2434 Bawiło cię i podniecało, widziałem to, igranie z ogniem. Już wtedy postanowiłem udowodnić ci, że igranie z ogniem musi skończyć się poparzeniami, a wtrącanie się w sprawy magii i magików ma równie bolesne konsekwencje. Przekonasz się o tym niebawem. Geralt chciał się poruszyć, ale nie mógł.
2435 W palcach rąk i nóg czuł przykre mrowienie, twarz miał kompletnie zdrętwiałą, wargi jak zasznurowane. Coraz gorzej widział, oczy zasnuwał mu i zlepiał jakiś mętny śluz. Degerlund założył nogę na nogę, zakołysał medalionem. Był na nim znak, emblemat, błękitna emalia. Geralt nie umiał rozpoznać.
2436 On sam nigdy dotąd nie był wystawiony na jego działanie, nie wiedział, jakie skutki mógł powodować dla organizmu wiedźmina. Poważnie się zaniepokoił, co sił walcząc z niszczącą go toksyną. Sytuacja nie przedstawiała się najlepiej. Ratunku, jak wyglądało, znikąd nie można było oczekiwać.
2437 Do tych ostatnich należał, jak się zapewne już domyśliłeś, Ortolan. Chłoptaś, któremu wtedy przystawał jego ptasi przydomek, po doświadczeniach ze swym preceptorem na całe długie życie został, jak mówią poeci, entuzjastą i adherentem szlachetnych męskich przyjaźni i szlachetnych męskich miłości.
2438 O łydkę czarodzieja otarł się, mrucząc głośno, wielki czarny kot z ogonem napuszonym jak szczotka. Degerlund schylił się, pogłaskał go, zakołysał przed nim medalionem. Kot od niechcenia pacnął w medalion łapką. Odwrócił się, na znak, że nudzi go zabawa, zajął się wylizywaniem futerka na piersi.
2439 Aby myślano, iż z kretesem stracił dla mnie głowę. Że nie ma takiej rzeczy, której odmówiłby swemu pięknemu kochankowi. Że znam jego szyfry, że mam dostęp do jego tajemnych ksiąg i sekretnych notatek. Że obdarowuje mnie artefaktami i talizmanami, których wcześniej nikomu nie ujawnił.
2440 Ja też nie za bardzo. Ale wszyscy sądzą że wiem dużo. Że pod okiem i auspicją Ortolana prowadzę badania nad udoskonaleniem rodzaju ludzkiego. W szczytnym celu, żeby poprawić i ulepszyć. Polepszyć kondycję ludzi, wyeliminować choroby i niepełnosprawność, wyeliminować starzenie się, bla, bla, bla.
2441 Iść drogą wielkich dawnych mistrzów, Malaspiny, Alzura i Idarrana. Mistrzów hybrydyzacji, mutowania i modyfikowania genetycznego. Obwieściwszy przybycie miauczeniem, czarny kot pojawił się znowu. Wskoczył na kolana czarodzieja, wyciągnął się, zamruczał. Degerlund głaskał go rytmicznie.
2442 Albo wigilozaur, jaszczur strażniczy, którego zabiciem przechwalałeś się podczas audiencji. Ale oni uważają to za drobnostki, za produkty uboczne. To, co ich naprawdę interesuje, to hybrydyzacja i mutacja ludzi i humanoidów. Coś takiego jest zakazane, ale Rissberg drwi z zakazów.
2443 Wiadomo, że chcieli to zrobić, podobno to robili, podobno mieli sukcesy. Ale sekret swych hybryd zabrali do grobu. Nawet Ortolan, który studiowaniu ich prac poświęcił życie, osiągnął niewiele. Bue i Bang, którzy cię tu przywlekli, przyjrzałeś się im? To hybrydy, magiczne krzyżówki ogrów i trolli.
2444 A dać im jakieś ostre narzędzia, ha! Wtedy potrafią urządzić jatkę, że proszę siadać. Ortolan, gdy go zapytać, opowiada, że niby hybrydyzacja to droga do eliminacji chorób dziedzicznych, ględzi o zwiększaniu odporności na choroby zakaźne, takie tam starcze dyrdymały. Ja wiem swoje.
2445 Universa zwane planami żywiołów i parażywiołów? Zamieszkane przez istoty zwane demonami? Osiągnięcia Alzura et consortes tłumaczono otóż tym, że uzyskali oni dostęp do owych planów i istot. Że zdołali te istoty wywołać i uczynić sobie powolnymi, że wydarli demonom i posiedli ich sekrety i wiedzę.
2446 Do czasu. Czarny kot, znużony głaskaniem, zeskoczył z kolan czarodzieja. Zmierzył wiedźmina zimnym spojrzeniem złotych, szeroko otwartych oczu. I odszedł, zadzierając ogon. Geralt oddychał z coraz większym trudem, czuł rwący ciałem dygot, nad którym w żaden sposób nie mógł zapanować.
2447 Sytuacja nie przedstawiała się najlepiej i wyłącznie dwie okoliczności rokowały dobrze, dwie pozwalały mieć nadzieję. Po pierwsze, wciąż żył, a póki życia, póty nadziei, jak mawiał w Kaer Morhen jego preceptor Vesemir. Drugą dobrze rokującą okolicznością było rozdęte ego i zadufanie Degerlunda.
2448 Tak jak oczekiwałem, mistrzowie z Rissbergu wzięli to za czyny demonów lub opętanych przez nie energumenów. Ale popełniłem błąd, przesadziłem. Jedną osadą drwali nikt by się nie przejął, ale my wyrżnęliśmy kilka. Pracowali głównie Bue i Bang, ale i ja przyłożyłem się na miarę możliwości.
2449 Po pierwsze, odziewałem się stosownie, w stylu roboczym. Po drugie, polubiłem te akcje. Okazało się, że to spora przyjemność, odrąbać komuś nogę i patrzeć, jak krew tryska z kikuta. Albo oko komuś wyłupić. Albo wyszarpać z rozprutego brzucha pełną garść parujących flaków... Będę się streszczał.
2450 Rozwiązaniem miałeś więc być ty. Wiedźmin. Geralt oddychał płytko. I nabierał optymizmu. Widział już dużo lepiej, dreszcze ustępowały. Był uodporniony na większość znanych toksyn, jad białego skorpiona, dla zwykłego śmiertelnika zabójczy, wyjątkiem, jak się na szczęście okazywało, nie był.
2451 Za kilka lat będziesz mógł zgłosić się do niego, a on ci oczy przywróci. Cieszysz się? Nie? I słusznie. Co? Chcesz coś powiedzieć? Słucham, mów. Geralt udał, że z trudem porusza wargami. Wcale zresztą nie musiał udawać, że z trudem. Degerlund uniósł się z krzesła, pochylił nad nim.
2452 Mało mnie zresztą obchodzi, co masz do powiedzenia. Ja natomiast i owszem, mam ci jeszcze co nieco do zakomunikowania. Wiedz otóż, że wśród moich licznych talentów jest też jasnowidzenie. Widzę całkiem jasno, że gdy Ortolan zwróci ci, oślepionemu, wolność, Bue i Bang będą już czekali.
2453 Będę cię wiwisekcjonował. Głównie dla rozrywki, choć tego, co tam masz w środku, ciekaw też trochę jestem. Gdy zaś skończę, dokonam, że posłużę się rzeźniczą terminologią, rozbioru tuszy. Twoje resztki będę po kawałku wysyłał na Rissberg, ku przestrodze, niech zobaczą, co spotyka moich wrogów.
2454 Nie miał czasu się dziwić ani zastanawiać. Degerlund zaczął głośno charczeć, widać było, że zaraz się zbudzi. Znak Somne poskutkował, ale nikle i nietrwale, wiedźmin nazbyt był osłabiony działaniem jadu. Wstał, trzymając się stołu, strącając zeń księgi i zwoje. Do pomieszczenia wpadł Pasztor.
2455 Pasztor z rozmachem siadł na podłodze, upuścił arbalest. Wiedźmin walnął go jeszcze raz. I byłby powtórzył, ale inkunabuł wyśliznął mu się ze zgrabiałych palców. Chwycił stojącą na księgach karafę i roztrzaskał ją Pasztorowi na czole. Garbus, choć zalany krwią i czerwonym winem, nie ustąpił.
2456 Degerlund zacharczał, usiłował unieść rękę. Geralt pojął, że próbuje rzucić zaklęcie. Zbliżający się łomot ciężkich stóp świadczył, że Bue i Bang nadciągają. Pasztor gramolił się z podłogi, macał wokół, szukał kuszy. Geralt zobaczył na stole swój miecz, chwycił go. Zatoczył się, ledwie nie upadł.
2457 Degerlund drżącą ręką rozchełstał koszulę, wykrzyczał zaklęcie, ale nim jeszcze ogarnęła ich ciemność, wyrwał się wiedźminowi i odtrącił go. Geralt złapał go za koronkowy mankiet i spróbował przyciągnąć, ale w tym momencie portal zadziałał i wszystkie zmysły, w tym dotyk, znikły.
2458 Poczuł, jak jakaś żywiołowa siła wsysa go, szarpie nim i kręci jak w wirze. Zimno sparaliżowało. Na ułamek sekundy. Jeden z dłuższych i paskudniejszych ułamków w jego życiu. Łomotnął o ziemię, aż zadudniło. Na wznak. Otworzył oczy. Wokół panował czarny mrok, nieprzebite ciemności.
2459 Oślepłem, pomyślał. Straciłem wzrok? Nie stracił. Była po prostu bardzo ciemna noc. Jego – jak je uczenie nazwał Degerlund – tapetum lucidum zadziałało, wychwyciło całe światło, jakie w tych warunkach było do wychwycenia. Po chwili rozpoznawał już dookoła zarysy jakichś pni, krzaków czy chaszczy.
2460 Na koło zarzucano linę, do tej zaś mocowano masywny okuty kloc, zwany fachowo babą. Pokrzykując rytmicznie, budowlańcy ciągnęli za linę, unosili babę pod sam szczyt kozła, po czym szybko ją opuszczali. Baba z impetem spadała na osadzony w dołku słup, wbijając go głęboko w ziemię.
2461 Wystarczyło trzech, góra czterech uderzeń babą, by słup stał jak wmurowany. Budowlańcy migiem demontowali kafar i ładowali jego elementy na wóz, w tym czasie jeden z nich właził na drabinę i przybijał do słupa emaliowaną blachę z herbem Redanii – srebrnym orłem na czerwonym polu.
2462 Ruszajcie śladem. Furmani smagnęli woły, wehikuły budowlańców ruszyły ospale grzbietem wzgórza, gruntem rozmiękłym nieco po wczorajszej burzy. Wnet znaleźli się przy kolejnym słupie ozdobionym czarną blachą pomalowaną w lilie. Słup już leżał, wturlany w krzaki, kompania Shevlova zdążyła o to zadbać.
2463 Oto jak zwycięża postęp, pomyślał Shevlov, oto jak triumfuje myśl techniczna. Ręcznie osadzony słup temerski wyrywa się i obala w trymiga. Wbitego kafarem słupa redańskiego tak łatwo z ziemi nie wyciągną. Machnął ręką, wskazując budowlańcom kierunek. Kilka staj ań na południe. Aż za wieś.
2464 Rozbój i gwałt to jest! – krzyknął, występując, wielki chłop z bujną czupryną. A wyście nie króla wojsko, a rozbójniki! Nie macie pra... Escayrac podjechał i smagnął krzykacza bykowcem. Krzykacz upadł. Innych uspokojono drzewcami spis. Kompania Shevlova umiała radzić sobie z wieśniakami.
2465 Każ cudaczkę z wozu ściągnąć i dostarczyć. Sama zaś weź paru chłopaków, objedźcie okolicę. Siedzą samotni osadnicy po polanach i zrębach, trzeba i tym uświadomić, komu teraz rentę płacić winni. A będzie się który stawiał, wiecie, co robić. Fryga uśmiechnęła się wilczo, błysnęła zębami.
2466 Podług zamówienia. Związaną. Nie było łatwo, gdybym wiedział, policzyłbym więcej. Ale umówiliśmy się na pięćset, tedy pięćset się należy. Fysh skinął, waligóra podjechał, wręczył Shevlovowi dwie sakiewki. Na przedramieniu miał wytatuowaną żmiję, zwiniętą w S wokół klingi sztyletu.
2467 W nocy wypił wiedźmiński eliksir, zapobiegliwie zawsze miał go przy sobie, w srebrnej tulejce we wszytej w pas skrytce. Eliksir, zwany Wilgą uważany był za panaceum skuteczne w szczególności przeciw wszelkiego rodzaju zatruciom, zakażeniom i następstwom działania wszelkich jadów i toksyn.
2468 Przez godzinę po zażyciu walczył ze skurczami i niebywale silnymi odruchami wymiotnymi, świadom, że nie może do wymiotów dopuścić. W efekcie, choć walkę wygrał, zmęczony zapadł w głęboki sen. Mogący zresztą również być konsekwencją melanżu skorpioniego jadu, eliksiru i teleportacyjnej podróży.
2469 Co do podróży, nie miał pewności, co zaszło, jak i dlaczego utworzony przez Degerlunda portal wyrzucił go tu akurat, na to bagniste pustkowie. Wątpliwe, by było to celowe działanie czarodzieja, bardziej prawdopodobna była zwykła teleportacyjna awaria, coś, czego obawiał się już od tygodnia.
2470 Wyglądał jak otwarty futerał na kontrabas. Potem wszystko z niego wypadło i wylało się. Fascynacja teleportami zmalała po tym wypadku zauważalnie. W porównaniu z czymś takim, pomyślał, lądowanie na mokradle to po prostu luksus. Nie odzyskał jeszcze pełni sił, wciąż czuł zawroty głowy i nudności.
2471 Wiedział, że portale zostawiały ślady, czarodzieje mieli sposoby, by wyśledzić drogę teleportu. Jeśli był to jednak, jak podejrzewał, defekt portalu, prześledzenie drogi graniczyło z niemożliwością. Ale i tak zbyt długotrwałe pozostawanie w pobliżu miejsca lądowania rozsądnym nie było.
2472 Jak to ujął Jaskier? Pasmo niefortunnych trafów i pechowych incydentów? Najpierw straciłem miecze. Ledwo trzy tygodnie, a straciłem wierzchowca. Zostawioną w Sośnicy Płotkę, o ile jej ktoś nie znajdzie i sobie nie przywłaszczy, zjedzą pewnie wilcy. Miecze, koń. Co dalej? Strach myśleć.
2473 Każdy przejezdny, jak wyglądało, czuł się w obowiązku strzelić w drogowskaz z kuszy. Aby zatem odczytać napisy, należało podejść całkiem blisko. Wiedźmin podszedł. I odcyfrował kierunki. Deska wskazująca na wschód – wedle położenia słońca – nosiła napis Chippira, przeciwna kierowała ku Tegmond.
2474 Odnoga południowa, z uwagi na rozmiary, doczekała się nawet u kartografów własnej nazwy – figurowała na wielu mapach jako Embla. Leżący pomiędzy odnogami kraj zaś – a raczej kraik – zwał się Emblonią. To znaczy zwał się niegdyś, dość dawno temu. I dość dawno temu zwać się przestał.
2475 Królestwo Emblonii przestało istnieć jakieś pół wieku temu. A były po temu powody. W większości królestw, księstw i innych form organizacji władzy i zbiorowości społecznych na ziemiach znanych Geraltowi sprawy – zasadniczo można było tak uznać – układały się i miały w miarę dobrze.
2476 W przeważającej części zbiorowości społecznych klasa rządząca rządziła, miast wyłącznie kraść i uprawiać hazard na przemian z nierządem. Elita społeczna w niewielkim tylko procencie złożona była z ludzi sądzących, że higiena to imię prostytutki, a rzeżączka to ptak z rodziny skowronków.
2477 Psychopaci, cudaki, rarogi i idioci nie pchali się do polityki i do ważnych stanowisk w rządzie i administracji, lecz zajmowali destrukcją własnego życia rodzinnego. Wsiowi głupkowie siedzieli po wsiach, za stodołami, nie usiłując odgrywać trybunów ludowych. Tak było w większości państw.
2478 I pod wieloma innymi. Toteż podupadło. A wreszcie zanikło. Postarali się o to potężni sąsiedzi, Temeria i Redania. Emblonia, lubo twór politycznie niewydarzony, pewnym bogactwem jednak dysponowała. Leżała wszak w aluwialnej dolinie rzeki Pontar, która od wieków osadzała tu niesione wylewami muły.
2479 Pod rządami władców Emblonii mady rychło zaczęły zmieniać się w zarosłe łęgami nieużytki, na których mało dało się posadzić, a jeszcze mniej zebrać. Temeria i Redania notowały tymczasem znaczny przyrost ludności i produkcja rolnicza stawała się sprawą o żywotnym znaczeniu. Mady Emblonii nęciły.
2480 Rychło też zaczęły się spory. Tym zajadlejsze, im obfitszy plon dawały pontarskie mady. Traktat wytyczający granicę między Temerią a Redanią zawierał zapisy pozwalające na przerozmaitą interpretację, a załączone do traktatu mapy były do niczego, bo kartografowie schrzanili robotę.
2481 Sama rzeka też dołożyła swoje – po okresach dłuższych deszczów potrafiła zmienić i przesunąć swe łożysko o dwie albo i trzy mile. I tak Róg Obfitości zamienił się w kość niezgody. W łeb wzięły plany dynastycznych mariaży i przymierzy, zaczęły się dyplomatyczne noty, wojny celne i retorsje handlowe.
2482 Geralt zdecydował się na Findetann, czyli na północ. W tym bowiem z grubsza kierunku leżał Novigrad, tam musiał dotrzeć i jeśli miał odzyskać swe miecze, to koniecznie przed piętnastym lipca. Po mniej więcej godzinie raźnego marszu wpakował się prosto w to, czego tak bardzo chciał uniknąć.
2483 Fakt, że coś się tam dzieje, obwieszczał donośny szczek psa i wściekły jazgot domowego ptactwa. Wrzask dziecka i płacz kobiety. Przekleństwa. Podszedł, przeklinając w duchu na równi swego pecha i swe skrupuły. W powietrzu latało pierze, jeden ze zbrojnych troczył do siodła złapany drób.
2484 Drugi zbrojny okładał harapem kulącego się na ziemi wieśniaka. Inny szarpał się z niewiastą w podartej odzieży i z czepiającym się niewiasty dzieciakiem. Podszedł, bez ceregieli i gadania schwycił podniesioną rękę z harapem, skręcił. Zbrojny zawył. Geralt pchnął go na ścianę kurnika.
2485 I okazał kobietą. Ładną, mimo nieładnie zmrużonych oczu. Życie ci niemiłe? – Wargi, jak się okazało, kobieta umiała krzywić jeszcze bardziej nieładnie. A może opóźniony w rozwoju jesteś? Może liczyć nie umiesz? Pomogę ci. Ty jesteś tylko jeden, nas jest trójka. Znaczy, nas jest więcej.
2486 Zjadasz ostrygi ze skorupami? I popijasz terpentyną? Przed nikim nie klękasz? I nic, tylko za niewinnie krzywdzonymi się ujmujesz? Takiś na krzywdę czuły? Sprawdzimy. Ożóg, Ligenza, Floquet! Zbrojni pojęli herszta w lot, widać mieli w tym względzie doświadczenie, ćwiczyli już taką procedurę.
2487 Ostrzegali mnie w Findetann przed temerskimi najemnikami, nagrodę obiecali za złapanych. Więc go w łykach do Findetann powieziemy, komendantowi wydamy, nagroda nasza. Nuże, związać mi go. Co tak stoicie? Boicie się? On oporu nie stawi. Wie, co byśmy w takim razie chłopkom uczynili.
2488 Dość słupów wbiliśmy, starczy na ten raz. My zaś popas sobie tu urządzim. Przetrząśnijcie obejście, czy się tam coś na paszę dla koni nie nada. I dla nas do żarcia. Ligenza podniósł i obejrzał miecz Geralta, Jaskrowy nabytek. Shevlov wyjął mu go z rąk. Zważył, machnął, wywinął młyńca.
2489 Najlepsza stal, wielekroć składana i skuwana, składana i znowuż skuwana. Do tego specjalnymi czarami obłożona. Niesłychanej przez to mocy, sprężystości i ostrości. Wiedźmińskie ostrze, powiadam wam, blachy i kolczugi tnie jak lniane giezła, a każdą inną klingę przecina jak makaron.
2490 Osadnik z rodziną ponuro popatrywali im w ślad. Geralt widział, że ich usta poruszają się. Nietrudno było zgadnąć, jakiego losu i jakich wypadków życzą Shevlovowi i jego kompanii. Osadnik w najśmielszych marzeniach nie mógł się spodziewać, że jego życzenia spełnią się co do joty.
2491 Tam też skierowała się kompania. Geralt szedł za koniem Frygi, na powrozie uwiązanym do łęku jej siodła. Koń jadącego na czele Shevlova zarżał i stanął dęba. Na zboczu parowu coś rozbłysło nagle, zapaliło się i stało mleczną opalizującą kulą Kula znikła, w jej miejscu zaś pojawiła się dziwna grupa.
2492 Bij! Geralt nie miał zamiaru bezczynnie czekać na wynik spotkania. Złożył palce w znak Igni, przepalił krępujący mu ręce powróz. Capnął Frygę za pas, zwalił ją na ziemię. Sam wskoczył na siodło. Coś błysnęło oślepiająco, konie zaczęły rżeć, wierzgać i tłuc powietrze kopytami przednich nóg.
2493 Siwa klacz Frygi spłoszyła się również, nim wiedźmin ją opanował. Fryga zerwała się, skoczyła, wczepiła w uzdę i wodze. Odtrącił ją uderzeniem pięści i puścił klacz w cwał. Schylony nad szyją wierzchowca nie widział, jak Degerlund kolejnymi magicznymi błyskawicami płoszy konie i oślepia jeźdźców.
2494 Jeślić zimą albo na przedwiośniu wypadło, weźmij grzybów suszonych przygarść sporą. W garnuszku wodą zalej, mocz przez noc, rankiem posól, pół cebuli wrzuć, gotuj. Odcedź, ale wywaru nie zmarnuj, zlej go w naczynie, ino baczenie miej, by bez piachu, któren niechybnie na dnie garnuszka osiadł był.
2495 Weźmij sagan wielki, wrzuć weń wszystko, a i o grzybach pokrojonych nie zapomnij. Zalej grzybnym wywarem, wody dodaj, ile trza, zalej wedle smaku zakwasem żurowym – jak taki zakwas uczynić, w inszym miejscu przepis jest. Zagotuj, solą, pieprzem i majerankiem przypraw wedle upodobania i chęci.
2496 Kryty gontem budynek z podpartym słupami podcieniem, przylegająca do budynku stajnia, drewutnia, wszystko wśród grupy białopiennych brzóz. Pusto. Żadnych, jak się wydawało, gości ani podróżnych. Zmordowana siwa klacz potykała się, szła sztywno i chwiejnie, zwiesiwszy łeb do samej niemal ziemi.
2497 Geralt podprowadził ją, oddał wodze pacholikowi. Pacholik lat miał na oko ze czterdzieści i mocno się pod ciężarem tych czterdziestu garbił. Pogładził szyję klaczy, obejrzał dłoń. Zmierzył Geralta wzrokiem od stóp do głów, po czym splunął mu wprost pod nogi. Geralt pokręcił głową westchnął.
2498 Świadom był, że to kiepskie usprawiedliwienie, sam też nie miał najlepszego mniemania o ludziach doprowadzających wierzchowce do takiego stanu. Pacholik odszedł, ciągnąc klacz i mrucząc pod nosem, nietrudno było odgadnąć, co mruczy i co myśli. Geralt westchnął, pchnął drzwi, wszedł do stacji.
2499 Za stołem w kącie zasiadał krasnolud. Płowowłosy i płowobrody, odziany we wzorzyście haftowany kabat koloru bordo, zdobiony mosiężnymi guzami na froncie i na mankietach. Policzki miał rumiane, a nos pokaźny. Geralt widywał czasem na targu nietypowe ziemniaki o lekko różowym kolorze bulwy.
2500 Geralt usiadł, wysupłał monetę ze skrytki w pasie. Ale niech to mnie będzie wolno ugościć waszmość miłego pana. Wbrew mylnym pozorom nie jestem łazikiem ani lumpem. Jestem wiedźminem. W trakcie pracy, stąd strój sfatygowany i wygląd niedbały. Co wybaczyć raczcie. Dwa piwa, poczmistrzu.
2501 Addario Bach otarł wąsy z piany. Obiło mi się twe miano o uszy. Bywały z ciebie człek, nie dziwota, że zwyczaje znasz. A ja tu, uważasz, z Cidaris zjechałem kurierką dyliżansem, jak ją nazywają na Południu. I czekam na przesiadkę, na kurierkę jadącą z Dorian do Redanii, do Tretogoru.
2502 Stacyjna zalewajka była wyśmienita, kurek i mocno przysmażonej cebulki w niej nie brakowało, a jeśli w czymkolwiek ustępowała tej mahakamskiej, warzonej przez krasnoludzkie baby, to Geralt nie dowiedział się, w czym, albowiem Addario Bach jadł żwawo, w milczeniu i bez komentarzy.
2503 Poczmistrz wyjrzał nagle przez okno, jego reakcja skłoniła Geralta, by wyjrzał również. Przed stację zajechały dwa konie, oba w stanie jeszcze chyba gorszym niż zdobyczny koń Geralta. A jeźdźców było trzech. Dokładniej, troje. Wiedźmin bacznie rozejrzał się po izbie. Skrzypnęły drzwi.
2504 Póki jeszcze jesteście zdolni do podskoków. Dostrzegł błysk jej oka, od razu wiedział, że należy do tych nielicznych umiejących w walce uderzyć zupełnie gdzie indziej, niż patrzą. Fryga chyba jednak trenowała sztuczkę od niedawna, bo Geralt bez najmniejszego trudu uniknął zdradzieckiego cięcia.
2505 Ligenza i Trent musieli już wcześniej widywać Frygę w akcji, bo jej fiasko po prostu ich osłupiło, zamarli z otwartymi gębami. Na czas dostatecznie długi, by wiedźmin zdążył chwycić wypatrzoną wcześniej miotłę z kąta. Trent dostał najpierw w gębę brzozowymi witkami, potem przez łeb trzonkiem.
2506 Geralt podstawił mu miotłę pod nogę, kopnął w zgięcie kolana i obalił. Ligenza ochłonął, dobył broni, skoczył, tnąc od ucha. Geralt uniknął ciosu półobrotem, wykręcił się w pełną woltę, wystawił łokieć, niesiony impetem Ligenza nadział się na łokieć tchawicą zacharczał i padł na kolana.
2507 Nim padł, Geralt wyłuskał mu z palców miecz, cisnął pionowo w górę. Miecz wbił się w krokiew i został tam. Fryga zaatakowała nisko, Geraltowi ledwie wystarczyło czasu na zwód. Podbił rękę z mieczem, chwycił za ramię, obrócił, podciął nogi trzonkiem miotły i rzucił na kontuar. Huknęło.
2508 Miecz wbił się w krokiew i został tam. Trent cofnął się, potknął o ławę i przewrócił. Geralt uznał, że nie ma potrzeby bardziej go krzywdzić. Ligenza stanął na nogi, ale stał nieruchomo, z opuszczonymi rękami, gapił się w górę, na wbite w krokiew miecze, wysoko, poza zasięgiem. Fryga zaatakowała.
2509 A to jeszcze powiem, że za wskazanie grasanta albo pomoc w jego ujęciu jest nagroda. Sto orenów. Poczmistrzu? Poczmistrz wzruszył ramionami, zgarbił się, zamamlał, wziął za wycieranie szynkwasu, bardzo nisko się nad nim schylając. Wachmistrz rozejrzał się, z brzękiem ostróg podszedł do Geralta.
2510 Szczęściem wielkim młodsze jego rodzeństwo jest już normalne. Ich matka wreszcie pojęła, że będąc w ciąży nie wolno pić z kałuży przed szpitalem zakaźnym. Trent jeszcze szerzej otworzył gębę, spuścił głowę, zastękał, zaburczał. Ligenza też zaburczał, zrobił ruch, jakby chciał wstać.
2511 Wypadałoby krasnoludowi podziękować. Ja widziałem was w akcji, tam, w chłopskiej zagrodzie, wiem, co z was za ptaszki. Palcem bym nie kiwnął w waszej obronie, takiego teatru, jak pan krasnolud, ani bym chciał, ani umiał odegrać. I już byście wisieli, cała wasza trójka. Idźcie więc sobie stąd.
2512 I pytań nie zadaję. Ale wiesz ty co, wiedźminie? Jakoś odeszła mnie ochota siedzieć na tej stacji i całe dwa dni bezczynnie czekać na kurierkę. Raz, że nuda by mnie wykończyła. Dwa, ta panna, którą pokonałeś w pojedynku miotłą dziwnym pożegnała mnie spojrzeniem. Cóż, w ferworze krzynę przesadziłem.
2513 Geralt ponownie się uśmiechnął. Z dobrym kompanem w podróży mniej się ckni, każdy filozof to poświadczy. O ile kierunek dla nas obu po myśli. Mnie trzeba do Novigradu. Muszę tam dotrzeć przed piętnastym lipca. Koniecznie przed piętnastym. Musiał być w Novigradzie najdalej piętnastego lipca.
2514 Za krasnoludem bez bagażu człowiek w marszu nadążyć nie był w stanie. Wiedźmin też nie. Geralt o tym zapomniał i po jakimś czasie zmuszony był jednak prosić Addaria, by nieco zwolnił. Maszerowali leśnymi duktami, a niekiedy bezdrożami. Addario drogę znał, w terenie orientował się świetnie.
2515 Dawnymi czasy zamieszkiwali tu kapłani. Wieść niosła, że gdy ich pazerności, hulaszczej rozpusty i wyuzdania nie dało się już wytrzymać, okoliczni mieszkańcy wypędzili kapłanów i zagnali ich w gęste lasy, gdzie, jak szły słuchy, zajęli się nawracaniem leśnych skrzatów. Z marnymi podobno rezultatami.
2516 Konstrukcja, którą widzisz tam, w dole, to jest właśnie klauza. Służy do spławiania drewna z wyrębu. Rzeczka, jak baczysz, sama z siebie spławna nie jest, jest zbyt płytka. Wodę piętrzy się więc, gromadzi drewno, a potem klauzę się otwiera. Powstaje duża fala, umożliwiająca spław.
2517 Kapituła czarodziejów ma większość udziałów w spółkach ośrodka przemysłowego pod Gors Velen, a kilka hut i fryszerek należy do niej całkowicie. Czarodzieje ciągną z hutnictwa bogate profity. Z innych gałęzi też. Może i zasłużenie, w końcu to większością oni opracowali technologie.
2518 Dziś, jak ci dobrze wiadomo, smoków niemal się nie widuje, chyba że gdzieś w dzikich górach, wśród pustkowi. W tamtych czasach zdarzały się częściej i potrafiły dokuczyć. Nauczyły się, że pełne bydła pastwiska to wielkie jadłodajnie, gdzie można się nażreć do syta i bez zbytniego wysiłku.
2519 Trzeba trafu, że do niedalekiego Ban Ard przywędrował akurat z uczniami ów Lebioda, słynny już podówczas, tytułowany prorokiem i mający rzesze wyznawców. Chłopi poprosili go o pomoc, on zaś, o dziwo, nie odmówił. Gdy więc smok przyleciał, Lebioda poszedł na pastwisko i zaczął go egzorcyzmować.
2520 Umarli i żywi wędrują różnymi drogami, lisy zaś podążają pomiędzy umarłymi a żywymi. Bóstwa i potwory kroczą po różnych ścieżkach, lisy zaś chodzą pomiędzy bóstwami a potworami. Ścieżki światła i ciemności nie łączą się i nie przecinają nigdy; lisie duchy czuwają gdzieś pomiędzy nimi.
2521 To jest przystań, o której mówiłem. Doszli nad rzekę, owiał ich ożywczy wiatr. Weszli na drewniany pomost. Rzeka tworzyła tu rozległe rozlewisko, wielkie jak jezioro, niemal nie znać było prądu, biegnącego gdzieś dalej. Z brzegu zwieszały się do wody gałęzie wierzb, łóz i olszyn.
2522 Wszędzie pływało, wydając różne odgłosy, ptactwo wodne: kaczki, cyranki, rożeńce, nury i perkozy. Wkomponowując się w pejzaż i nie płosząc całego tego pierzastego tałatajstwa, po wodzie sunął z gracją stateczek. Jednomasztowy, z jednym wielkim żaglem z tyłu i kilkoma trójkątnymi z przodu.
2523 Duży grotżagiel gaflowy, sztaksel i dwa kliwry na forsztagach. Klasyka. Stateczek – slup – zbliżył się do pomostu na tyle, by mogli podziwiać galion na dziobie. Rzeźba, miast standardowej cycatej kobiety, syreny, smoka bądź morskiego węża, wyobrażała łysego starca z haczykowatym nosem.
2524 Nie widzi mi się, by one panów interesowały. Ani interesować powinny. Typów, którzy weszli na pomost od strony wioski, było pięciu. Tego, który się odezwał, noszącego słomiany kapelusz, wyróżniała mocno zarysowana, czarna od kilkudniowego zarostu szczęka i duży wysunięty podbródek.
2525 Towarzyszył mu wielki drab, istny waligóra, acz z oblicza i spojrzenia bynajmniej nie matoł. Trzeci, przysadzisty i ogorzały, był żeglarzem w każdym calu i szczególe, wliczając wełnianą czapkę i kolczyk w uchu. Dwaj pozostali, ewidentnie majtkowie, dźwigali skrzynki z prowiantem.
2526 Żeby się stąd wydostać na cywilizowane szlaki, trzeba długo wędrować lasami. Patrzy mi na to, że radziej byś z tego pustkowia odpłynął, zaokrętowawszy się na coś, co się na wodzie unosi. A «Prorok» jak raz żegluje do Novigradu. I może wziąć na pokład pasażerów. Ciebie i twego towarzysza krasnoluda.
2527 To absolutnie niemożliwe. I nie chodzi nawet o to, że dziecka się nie odnajdzie, bo lisice wiodą niezwykle skryty tryb życia. Nie chodzi nawet o to, że aguara odebrać sobie dziecka nie pozwoli, a nie jest to przeciwnik, którego można w walce lekceważyć, tak w lisiej, jak i człekokształtnej postaci.
2528 Ale lisice to monstra, a monstra trzeba wygubić, sprawić, by sczezły, by cały ich ród sczezł. Ty wszak z tego właśnie żyjesz, wiedźminie, do tego się przyczyniasz. To i nam, tuszę, nie będziesz miał za złe, że się do zagłady monstrów przykładamy. Próżne jednak, widzi mi się, są te dywagacje.
2529 Cobbin! Petru Cobbin chciał capnąć Geralta za kołnierz, ale nie zdołał, bo do akcji wkroczył spokojny dotąd i małomówny Addario Bach. Krasnolud potężnie kopnął Cobbina w zgięcie kolana. Cobbin runął na klęczki. Addario Bach doskoczył, z rozmachem grzmotnął go pięścią w nerkę, poprawił w bok głowy.
2530 Za jego plecami Addario Bach zaklął. Fysh też zaklął. Van Vliet jęknął. Leżąca bezwładnie na koi chuda dziewczynka miała szkliste oczy. Była półnaga, od pasa w dół obnażona całkowicie, z rozrzuconymi obscenicznie nogami. Szyję miała skręconą w sposób nienaturalny. I jeszcze bardziej obsceniczny.
2531 Wątpliwości rzecz ta nie ulega. Jeśli coś jest wątpliwe, to tym czymś jest wiedza pana Fysha, którego w związku z powyższym prosiłbym o zachowanie milczenia. Rzecz ma się, panie van Vliet, następująco: gdybyśmy uwolnili młodą lisicę i zostawili ją na lądzie, byłaby szansa, że aguara nam odpuści.
2532 Z pasującym do nazwy i cieszącym oko galionem. Potem zmieniono jedno i drugie. Jedni mówili, że właśnie owo sponsorowanie było na rzeczy. Inni, że novigradzcy kapłani jegomość van Vlieta co i rusz w herezji i bluźnierstwie obwiniali, więc chciał wleźć im do... Chciał się im przypodobać.
2533 Trzymać się wszyscy! Niebo nad prawym brzegiem zrobiło się ciemnogranatowe. Z nagła spadł wicher, targnął lasem na nadrzecznej skarpie, zakotłował nim. Korony większych drzew zaszamotały się, mniejsze wpół się zgięły pod naporem. Poleciała kurzawa liści i całych gałęzi, nawet wielkich konarów.
2534 W następnej chwili, sygnalizowany wcześniejszym narastającym szumem, lunął deszcz. Zza ściany wody przestali widzieć cokolwiek. «Prorok Lebioda» kołysał się i tańczył na falach, co i rusz zaliczając ostre przechyły. Do tego wszystkiego trzeszczał. Trzeszczała, jak się wydało Geraltowi, każda deska.
2535 Powtarzał to sobie, wypluwał wodę i kurczowo trzymał się lin. Trudno było ocenić, jak długo to trwało. Wreszcie jednak kołysanie ustało, wiatr przestał szarpać, a burząca wodę nawalna ulewa zelżała, przeszła w deszcz, potem w mżawkę. Zobaczyli wówczas, że manewr Pudłoraka powiódł się.
2536 Dzięki wam wielkie... Przełknęła ślinę na wspomnienie czarnego lasu, w głąb którego wwiódł ją przed dwoma dniami gościniec. Na wspomnienie wielkich, strasznych drzew o powykręcanych konarach, splecionych w dach nad pustą drogą. Drogą na której znalazła się nagle sama, sama jedna jak palec.
2537 Hałasem i smrodem. Las kończył się przy rozstaju, dalej, aż ku pierwszym zabudowaniom, był już tylko goły i zjeżony pniakami zrąb, ciągnący się hen, hen po horyzont. Wszędzie snuł się dym, rzędami stały tu i kopciły żelazne beki, retorty do wypalania węgla drzewnego. Pachniała żywica.
2538 Im bliżej miasteczka, tym bardziej narastał hałas, dziwny metaliczny szczęk, od którego ziemia wyczuwalnie drżała pod stopami. Nimue wkroczyła do miasteczka i aż westchnęła z podziwu. Źródłem huku i wstrząsów gruntu była najdziwaczniejsza machina, jaką kiedykolwiek zdarzyło się jej widzieć.
2539 Przeszła przez mostek, rzeczka pod nim była mętna i ohydnie śmierdziała, niosła wióry, korę i czapy piany. Miasteczko Ivalo zaś, do którego właśnie wkroczyła, cuchnęło jak jedna wielka latryna, latryna, w której na domiar złego ktoś uparł się przypiekać nad ogniem nieświeże mięso.
2540 Nimue, która ostatni tydzień spędziła wśród łąk i lasów, zaczynało brakować tchu. Miasteczko Ivalo, kończące kolejny etap na trasie, jawiło się jej jako miejsce odpoczynku. Teraz wiedziała, że nie zabawi tu dłużej, niż to bezwzględnie konieczne. I nie zachowa Ivalo w miłych wspomnieniach.
2541 Na targowisku – jak zwykle – spieniężyła łubiankę grzybów i lecznicze korzenie. Poszło szybko, zdążyła nabrać wprawy, wiedziała, na co jest popyt i do kogo iść z towarem. Przy transakcjach udawała przygłupią dzięki temu nie miała problemów ze zbytem, handlarki na wyprzódki spieszyły okpić niedojdę.
2542 Nie wyglądało bowiem, by długo w tym stadium przetrwały. Naprzeciw była karczma «Pod Zieloną...», urwana dolna deska szyldu czyniła z nazwy zagadkę i intelektualne wyzwanie, Nimue po chwili zupełnie zatraciła się w próbach odgadnięcia, co też, prócz żaby i sałaty, może być zielone.
2543 Statek widmo, co więcej niż sto lat temu nazad bez wieści był przepadł, z całą załogą. Co to się potem pojawiał na rzece, kiedy się miało jakie nieszczęście przydarzyć. Z upiorami na pokładzie się pojawiał, wielu widziało. Bajali, że póty widmem będzie, póki ktoś wraku nie odnajdzie.
2544 Mogłyśmy tworzyć iluzje magicznych wysp, pokazywać tysięcznym tłumom tańczące na niebie smoki. Mogłyśmy wywoływać wizje potężnej armii, zbliżającej się do murów miasta, i wszyscy mieszkańcy widzieli tę armię tak samo, aż do najdrobniejszych detali ekwipunku i znaków na chorągwiach.
2545 Tacyście mądrzy? Proszę, jest okazja się wykazać! Znowu rozwidlenie! Jak mam płynąć, panie mądrala? W lewo, jak nurt niesie? Czy w prawo może rozkażecie? Fysh parsknął i odwrócił się plecami. Pudłorak chwycił za rumby steru i pokierował slup w lewą odnogę. Majtek z ołowianką wrzasnął.
2546 Gady wiły się wśród trzcin i przybrzeżnych wodorostów, pełzały po na wpół zanurzonych pniach, zwieszały się, sycząc, z nadwodnych gałęzi. Geralt rozpoznawał mokasyny, grzechotniki, żararaki, boomslangi, daboje, gałęźnice, żmije sykliwe, ariety, czarne mamby i inne, których nie znał.
2547 Z dala od prawego brzegu. Wanty grotmasztu zawadziły o zwisającą gałąź. Kilka węży owinęło się wokół lin, kilka, w tym dwie mamby, spadło na pokład. Unosząc się i sycząc, zaatakowały ściśniętych przy sterburcie. Fysh i Cobbin umknęli na dziób, majtkowie, wrzeszcząc, rzucili się ku rufie.
2548 Wir przed nami! Wir! Starorzecze rozwidlało się znowu. Lewa odnoga, ta, w którą niósł ich prąd, kotłowała się i burzyła w gwałtownym wirze. Wirujące kolisko wzbierało pianą jak zupa w kotle. W wirze obracały się, pojawiając i znikając, pniaki i gałęzie, nawet jedno całe drzewo z rosochatą koroną.
2549 A to chyba akurat prawda. Przegniły i zgruchotany, pogrążony po nadburcia, obrośnięty wodnym zielskiem, opleciony pnączami i mchami, tkwił na prawym brzegu uwięzły w bagnie wrak. Obserwowali go, gdy niesiony słabym nurtem «Prorok» przesuwał się obok. Pudłorak szturchnął Geralta łokciem.
2550 Wiele drzew było uschniętych, martwych. Z ich strupieszałych pni i gałęzi zwieszały się gęste festony oplątwy, srebrzyście połyskującej w słońcu. Na gałęziach czatowały czaple, lustrujące przepływającego «Proroka» nieruchomymi oczami. Marynarz z dziobu krzyknął. Tym razem widzieli ją wszyscy.
2551 Wir burzył się, kotłował, wzbierał i pryskał pianą. «Prorok» zadygotał i pomknął nagle, wsysany w kotłowisko. Targane wirem drzewo z hukiem uderzyło o burtę, bryznęła piana. Slup zaczął się kołysać i obracać, coraz szybciej i szybciej. Wszyscy wrzeszczeli na różne głosy. I nagle wszystko ucichło.
2552 Tym razem usłyszeli ją wcześniej, niż zobaczyli. Głośne, ostre szczekanie, jak skandowana groźba czy ostrzeżenie. Zjawiła się na brzegu w lisiej postaci, na zwalonym uschłym pniu. Szczekała, wysoko zadzierając głowę. Geralt złowił w jej głosie dziwne nuty, pojął, że oprócz gróźb był tam rozkaz.
2553 Oczarowała i poszczuła na nas wodjanoja! Bosaki! Łapcie za bosaki! Wodjanoj wynurzył się tuż przy statku, zobaczyli płaski, porośnięty glonami łeb, wyłupiaste rybie oczy, stożkowate zęby w wielkiej paszczęce. Potwór wściekle uderzył w burtę, raz, drugi, aż cały «Prorok» zadygotał.
2554 Urwie ster! Łapcie fał, unieście płetwę! Odpędźcie cholernika od steru! Wodjanoj gryzł i szarpał ster, ignorując krzyki i szturchnięcia bosaków. Płetwa pękła, w zębach stwora został kawał deski. Albo uznał, że to wystarczy, albo czar lisicy stracił moc, dość że dał nura i zniknął.
2555 Addario Bach szarpnął Geralta za rękaw. Z zejściówki achterpiku wyłonił się Petru Cobbin, wlokąc za kołnierz ledwie trzymającego się na nogach Parlaghy'ego. Idący za nim marynarz niósł owiniętą w płaszcz dziewczynkę. Pozostałych czterech stanęło przy nich, murem, frontem ku wiedźminowi.
2556 Ty draniu! Ty skurwysynu jebany! Fysh odwrócił się, zgiął łokieć i pokazał im wała. Po czym ponownie chwycił się wioseł. Ale nie powiosłował daleko. Na oczach załogi «Proroka» łódka podskoczyła nagle w gejzerze wody, zobaczyli tłukący ogon i najeżoną zębami paszczę ogromnego krokodyla.
2557 Krokodyl ścigał go, ale palisada pneumatoforów spowolniła pościg. Fysh dopłynął do brzegu, rzucił się piersią na leżący tam głaz. Ale to nie był głaz. Olbrzymi żółw jaszczurowaty rozwarł szczęki i capnął Fysha za rękę powyżej łokcia. Fysh zawył, zaszamotał się, zawierzgał, rozbryzgując bagno.
2558 Krokodyl wynurzył się i chwycił go za nogę. Fysh zaryczał. Przez chwilę nie było wiadomo, który z gadów zawładnie Fyshem, żółw czy krokodyl. Ale w końcu oba coś dostały. W szczękach żółwia została ręka ze sterczącą z krwawej miazgi białą maczugowatą kością. Resztę Fysha zabrał krokodyl.
2559 Geralt wykorzystał osłupienie załogi. Wydarł z rąk majtka martwą dziewczynkę, cofnął się na dziób. Addario Bach stał mu u boku, uzbrojony w bosak. Ale ani Cobbin, ani żaden z marynarzy nie próbowali oponować. Wręcz przeciwnie, wszyscy pospiesznie wycofali się na rufę. Pospiesznie.
2560 Skurczony przy burcie Kevenard van Vliet załkał, schował głowę między kolana i zakrył rękami. Geralt obejrzał się. Czy to Pudłorak się zagapił, czy zaszwankował uszkodzony przez wodjanoja ster, dość że slup wpłynął wprost pod zwisające konary, utknął na zwalonych pniach. Wykorzystała to.
2561 W lisiej postaci. Poprzednio widział ją na tle nieba, wydała mu się wówczas czarna, smoliście czarna. Nie była taka. Futro miała ciemne, a kitę zakończoną śnieżnobiałym kwiatem, ale w jej umaszczeniu, zwłaszcza na głowie, przeważała szarość, właściwa bardziej korsakom niż lisom srebrnym.
2562 W którym, gdy go otwarła, zalśniły rzędy kłów. Geralt uklęknął, wolno złożył ciało dziewczynki na pokładzie, cofnął się. Aguara zawyła przeszywająco, kłapnęła zębatymi szczękami, postąpiła ku nim. Parlaghy zakrzyczał, panicznie zamachał rękami, wyrwał się Cobbinowi i wyskoczył za burtę.
2563 Van Vliet płakał. Cobbin i majtkowie, wciąż bladzi, skupili się wokół Pudłoraka. Pudłorak zdjął czapkę. Medalion na szyi wiedźmina drgał silnie, wibrował, drażnił. Aguara klęczała nad dziewczynką wydając dziwne odgłosy, ni to mrucząc, ni to sycząc. Nagle uniosła głowę, wyszczerzyła kły.
2564 I nie będziesz się spodziewał. Zwinnie wskoczyła na nadburcie, stamtąd na zwalony pień. I zniknęła w gąszczu. W ciszy, która zapadła, słychać było tylko łkanie van Vlieta. Wiatr ustał, zrobiło się parno. Pchany prądem «Prorok Lebioda» uwolnił się z konarów, podryfował środkiem odnogi.
2565 Rzeka. Zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Znaczy, nie jest prawdziwe. I nagle obraz zamigotał. Nagle tam, gdzie dopiero co były rybackie chaty, złota plaża i nurt rzeki za cyplem, wiedźmin na sekundę zobaczył pajęczyny oplątwy, do samej wody zwieszające się z konarów strupieszałych drzew.
2566 Nieskończony labirynt odnóg. Przez sekundę widział to, co skrywała pożegnalna iluzja aguary. Płynący zaczęli nagle krzyczeć i tłuc się w wodzie. I po kolei znikać w niej. Petru Cobbin wynurzył się, krztusząc i wrzeszcząc, cały pokryty wijącymi się, pręgowatymi, grubymi jak węgorze pijawkami.
2567 Wciąż pozostawał w rękach rodziny, ale przedmiotem aukcji były już wyłącznie drogie kamienie, głównie diamenty, oraz dzieła sztuki, antyki i przedmioty kolekcjonerskie. Aukcje odbywały się raz na kwartał, niezmiennie w piątki. Dziś sala aukcyjna była wypełniona do ostatniego niemal miejsca.
2568 Szum i pogwar ścichły. Miejsce za pulpitem zajął licytator. Abner de Navarette. Abner de Navarette, jak zwykle, prezentował się wspaniale w czarnym aksamitnym kaftanie i złotej brokatowej kamizeli. Szlachetnych rysów i fizjonomii mogli mu pozazdrościć książęta, a postawy i manier arystokraci.
2569 Tajemnicą poliszynela było, iż Abner de Navarette faktycznie był arystokratą, wykluczonym z rodu i wydziedziczonym za pijaństwo, utracjuszostwo i rozpustę. Gdyby nie rodzina Borsodych, Abner de Navarette parałby się żebractwem. Ale Borsodym potrzebny był licytator o aparycji arystokraty.
2570 Dwieście, pani w maseczce, z numerkiem czterdzieści trzy. Dwieście pięćdziesiąt, pani w woalu, z numerkiem osiem. Nikt nie da więcej? Trzysta, pani aptekarzowa Vorsterkranz. Trzysta pięćdziesiąt! Żadna z pań nie da więcej? Sprzedany za trzysta pięćdziesiąt koron pani z numerkiem czterdzieści trzy.
2571 Arcydzieło. Proszę zwrócić uwagę na niezwykłą chromatykę, grę barw i dynamikę świateł. Półmroczna atmosfera i wspaniały koloryt majestatycznie oddanej leśnej przyrody. A w centralnej części, w tajemniczym światłocieniu, proszę spojrzeć, główna postać dzieła: jeleń na rykowisku. Cena wywoławcza.
2572 Unikatowość i bogactwo oferty Domu Borsodych skutkuje, bywa, emocjami. Kontynuujemy. Lot numer dziesięć: absolutna osobliwość, niebywałe znalezisko, dwa miecze wiedźmińskie. Dom postanowił nie oferować ich oddzielnie, lecz jako komplet, w hołdzie dla wiedźmina, któremu przed laty służyły.
2573 Regulamin. Aresztowanie licytującego anuluje jego ofertę. Ważna oferta to dwa tysiące pięćset, szanowny Cianfanelli. Kto da więcej? Dwa tysiące sześćset, hrabia Horvath. To wszystko? Dwa tysiące siedemset, pan w masce. Trzy tysiące, szanowny Cianfanelli. Nie widzę dalszych ofert.
2574 Płacąc zań pieniędzmi z twojego prywatnego konta? A może tym, że się odwróciłem, gdy przed chwilą rzucałaś zaklęcie? Odwróciłem się, bo patrzyłem z okna na tę pośredniczkę, gdy się oddalała, wdzięcznie kołysząc tym i owym. W moim typie, nie kryję, damulka, choć za ludzkimi kobietami nie przepadam.
2575 Oszuście! Parweniuszu! Kim ty jesteś, by mnie uciszać? Szyld pozłacany, ale wciąż łajno na cholewkach! A gówno zawsze będzie gównem! Popatrz no tu! Widziałeś w życiu tyle złota naraz? Widziałeś? Nikefor Muus sięgnął do trzosa, wyciągnął garść złotych monet i zamaszyście rzucił je na stół.
2576 Ktoś krzyknął, ktoś zaklął. Febus Ravenga ani drgnął. Stał niczym posąg, skrzyżowawszy ręce na piersi. Muus, osłupiały, potrząsnął głową wybałuszył i przetarł oczy, gapiąc się na cuchnącą kupę na obrusie. Wreszcie ocknął się, sięgnął do trzosa. I wyciągnął rękę pełną gęstej mazi.
2577 Wleczony urzędnik magistracki nawet nie stawiał oporu, zbyt był oszołomiony tym, co zaszło. Tarp zaciągnął go za wychodek. Na znak Ravengi pachołcy zdjęli drewnianą pokrywę dołu kloacznego. Na ten widok Muus ożył, jął wrzeszczeć, zapierać się i wierzgać. Nie na wiele mu się to zdało.
2578 Tarp zawlókł go do szamba i wrzucił do dołu. Młodzian plasnął w rzadkie odchody. Ale nie tonął. Rozkrzyżował ręce i nogi i nie tonął, utrzymywany na powierzchni brei przez wrzucone tam wiechcie słomy, szmatki, patyczki i zmięte strony wydarte z różnych uczonych i pobożnych ksiąg.
2579 Piękny i szybki, pomyślał Geralt, schodząc po trapie na ruchliwe nabrzeże. Widział szkuner w Novigradzie, dowiadywał się, wiedział, że wypływał z Novigradu całe dwa dni później niż galera «Stinta», na którą sam się zabrał. Mimo tego dotarł do Kerack praktycznie o tej samej godzinie.
2580 Może trzeba było zaczekać i zaokrętować się na szkuner, pomyślał. Dwa dni dłużej w Novigradzie, kto wie, może jednak zdobyłbym jakieś informacje? Próżne dywagacje, ocenił. Może, kto wie, a nuż. Co się stało, to się stało, nic już tego nie odmieni. I nie ma co się nad tym rozwodzić.
2581 Musiał być wtorek, środa albo czwartek. W te dni Lytta Neyd przyjmowała pacjentki, a pacjentki, zwykle zamożne panie z wyższych sfer, korzystały z takich lektyk właśnie. Odźwierny wpuścił go bez słowa. I dobrze. Geralt nie był w najlepszym nastroju i pewnie słowem by się zrewanżował.
2582 Witaj. Czarodziejka jak duch wyłoniła się zza kotary. Jak Mozaik, była w białym lekarskim kitlu, a jej upięte rude włosy kryła płócienna czapeczka, którą w zwykłych warunkach uznałby za śmieszną. Ale warunki nie były zwykłe i śmiech nie był na miejscu, potrzebował sekund, by to pojąć.
2583 Czyżby z faktu, że to ciebie wystawiono za drzwi, podczas gdy ty planowałeś finał we własnym stylu? Taki z ucieczką nad ranem i kwiatkami na stoliku? Ha, ha, w miłości jak na wojnie, przyjacielu, a twoja miła postąpiła jak wytrawny strateg. Zadziałała wyprzedzająco, atakiem prewencyjnym.
2584 Krótko mówiąc, nie zdążyłem na czas. Gdy dotarłem do Novigradu, było już po aukcji. W domu Borsodych zbyli mnie krótko. Aukcje objęte są tajemnicą sprzedaży, chroniącą zarówno osoby wystawiające, jak i kupujące. Osobom postronnym firma nie udziela żadnych informacji, bla, bla, bla, do widzenia panu.
2585 Ale wcale nie wykluczam, że spełnię książęce życzenie. Przemawiają za tym choćby względy materialne. Książę przechwalał się, że grosza nie poskąpi. A wszystko wskazuje na to, że będą mi potrzebne całkiem nowe miecze, wykonane na specjalne zamówienie. A to będzie sporo kosztować. Ach, co tu gadać.
2586 Geralt zauważył, że jest uzbrojony. Było to dość dziwne, magicy niezwykle rzadko nosili broń. Okuty mosiądzem pas czarodzieja obciążał miecz w bogato zdobionej pochwie. Był tam też i sztylet, solidny i szeroki. Przejął od czarodzieja wodze Płotki, pogładził klacz po nozdrzach i zagrzywku.
2587 Nie mogę zrozumieć, wiedźminie. Nie mogę zrozumieć. Dlaczegoś ty go wtedy nie zarąbał? Tam, na miejscu? Postąpiłeś, pozwól to sobie powiedzieć, nie najmądrzej. Wiem, powstrzymał się od przyznania Geralt. Wiem, a jakże. Okazałem się za głupi, by skorzystać z szansy danej przez los.
2588 Domyśliliśmy się, że ratunku wyglądasz. Przyskrzyniliśmy Degerlunda nazajutrz, gdy rozprawiał się z jakąś przypadkową bandą. Przyskrzyniliście, powstrzymał się od powtórzenia wiedźmin. I nie mieszkając skręciliście mu kark? Będąc ode mnie mądrzejsi, nie powtórzyliście mojego błędu? Akurat.
2589 Czarodziej poczerwieniał, zająknął się. Zabraliśmy go na Rissberg. I zrobił się huczek... Wszyscy byli przeciw nam. Ortolan, o dziwo, zachował się powściągliwie, a to właśnie z jego strony oczekiwaliśmy najgorszego. Ale Biruta Icarti, Raby, Sandoval, nawet Zangenis, który wcześniej nam sprzyjał.
2590 Za uprawianie goecji, za zabitych przez demona ludzi. Był hardy, liczył widać na interwencję Ortolana. Ale Ortolan jakby o nim zapomniał, całkowicie oddawszy się swej najnowszej pasji: opracowania formuły niezwykłe skutecznego i uniwersalnego nawozu, mającego zrewolucjonizować rolnictwo.
2591 Rissberg też jest bezpieczny, powstrzymał się wiedźmin. Zabezpieczony przed skandalem i kompromitacją. Degerlund w izolacji, afery nie ma. Nikt się nie dowie, że cwaniak i karierowicz oszukał i wyprowadził w pole czarodziejów z Rissbergu, mniemających się i głoszących elitą magicznego bractwa.
2592 O opętanym, którego kiedyś zabiłeś? W stanie wyższej konieczności, ratując jedno dobro kosztem drugiego, tym samym wyłączając bezprawność czynu zabronionego? No to chyba pojmujesz, że teraz okoliczności są zupełnie inne. Odizolowany Degerlund nie stanowi zagrożenia rzeczywistego i bezpośredniego.
2593 Opuściliśmy Rissberg, nigdy już tam nie wrócimy. Harlan wybiera się do Poviss, na służbę u króla Rhyda. Ja jednak skłaniam się ku dalszej jeszcze podróży. W Cesarstwie Nilfgaardu, słyszałem, traktują magów użytkowo i bez przesadnego szacunku. Ale płacą im dobrze. A jeśli już o Nilfgaardzie mowa.
2594 Dostałem go na szesnaste urodziny. Od ojca, który nie mógł przeboleć, że zdecydowałem się na szkołę magii. Liczył, że podarunek wpłynie na mnie, że będąc posiadaczem takiego oręża poczuję się w obowiązku dochować rodowej tradycji i wybrać karierę wojskową. Cóż, zawiodłem rodzica.
2595 Wiem, że twoje miecze przepadły i jesteś w potrzebie. Geralt ujął jaszczurczą rękojeść, do połowy wysunął klingę z pochwy. Cal powyżej jelca widniała punca w kształcie słońca o szesnastu promieniach, na przemian prostych i falujących, symbolizujących w heraldyce słoneczny blask i słoneczny żar.
2596 Zaraz się zacznie. Leżał na łóżku, na wznak, blady jak bielona ściana, z włosami mokrymi od potu i przyklejonymi do czoła. Miał na sobie wyłącznie zgrzebną lnianą koszulę, która Geraltowi od razu skojarzyła się ze śmiertelną. Lewe udo, od pachwiny aż po kolano, spowijał przesiąknięty krwią bandaż.
2597 Tyle że nietypowo, na samym skraju puszczy. I nie na polanie, ale na gościńcu. Naskoczyli na podróżnych. Troje zabili, dwoje dzieci porwali. Trzeba trafu, żem był z oddziałem w pobliżu, od razu poszliśmy w pościg, wnet goniliśmy na oko. Dwóch drabów wielkich jak byki i jednego pokracznego garbusa.
2598 Nie posłuchały, psiejuchy. I skutek taki, że uszli. A ja? Co z tego, że zratowali? Kiedy mi ninie nogę urżną? Wolej by mi było, kurwa, skąpiec tam, ale jeszcze tamtych fikających nogami na stryczkach zobaczyć, nim by mi oczy zgasły. Nie usłuchały rozkazu, huncwoty. Teraz siedzą tam, wstydzą się.
2599 Przytrzymajcie go. Zaciśnij zęby, Frans. Wylany na ranę eliksir spienił się silnie. Konstabl stęknął rozdzierająco. Geralt odczekał chwilę, wylał drugi eliksir. Ten drugi też się pienił, a do tego syczał i dymił. Torquil zakrzyczał, zaszamotał głową wyprężył się, przewrócił oczami i zemdlał.
2600 Staruszka wydobyła z tobołka łagiewkę, wybrała stamtąd przygarść zielonej mazi, grubą warstwą nałożyła na kawał złożonego płótna, przykryła ranę. Żywokost – odgadł Geralt. Okład z żywokostu, arniki i nagietka. Dobrze, babulu, bardzo dobrze. Przydałby się też dziurawiec, kora dębu.
2601 A ty, wiedźminie, wyjdź. Poczekaj przed chałupą. Nie czekał długo. Babka wyszła, podciągnęła kieckę, poprawiła przekrzywiony wianek. Usiadła obok na przyzbie. Potarła stopą o stopę. Miała niezwykle małe. Śpi – oznajmiła. I chyba wyżyje, jeśli się nic złego nie wda, tfu, tfu. Kość się zrośnie.
2602 Ocaliłeś mu girę wiedźmińskimi czarami. Kulawym na zawsze zostanie i na koń, widzi mi się, już nie siędzie nigdy, ale co dwie nogi, to nie jedna, he, he. Sięgnęła za pazuchę, pod haftowany serdak, przez co jeszcze silniej zapachniała ziołami. Wyciągnęła drewniane puzdereczko, otworzyła je.
2603 Uwijające się przy opłotkach perliczki dostrzegły go pierwsze, zaalarmowały okolicę piekielnym jazgotem. Kręcące się po podwórku dzieciaki – trójka – pomknęły w stronę chaty. W drzwiach pojawiła się kobieta. Wysoka, jasnowłosa, w zapasce na zgrzebnej kiecce. Podjechał bliżej, zsiadł z konia.
2604 Chłopska chata i obejście to arsenał, niejeden już padł od motyki, że o cepach i widłach nie wspomnę. Słyszałem o jednym zabitym bijakiem od maselnicy. Wszystkim można wyrządzić krzywdę, jeśli się chce. Lub musi. Jeśli my już przy tym, to zostaw w spokoju ten garnek z ukropem. I odsuń się od kuchni.
2605 Dziewczynka wstała powoli, łypiąc na niego spod płowej grzywki. Ujęła widełki na długim trzonku, schyliła się ku drzwiczkom pieca. I nagle skoczyła na Geralta jak kocica. Zamierzała widełkami przygwoździć mu szyję do ściany, ale uchylił się, szarpnął trzonek, obalił ją na polepę.
2606 Zaczęła się zmieniać, nim jeszcze upadła. Niewiasta i dwie pozostałe już się zmienić zdążyły. Na wiedźmina leciały w skoku trzy wilki, szara wilczyca i dwa wilczątka, z przekrwionymi ślepiami i wyszczerzonymi kłami. W skoku rozdzieliły się, iście po wilczemu, atakując ze wszystkich stron.
2607 Nie! Zwaliła się na niego, przygniatając do ściany. Ale już w ludzkiej postaci. Odmienione dziewczynki pierzchnęły natychmiast, kucnęły przy piecu. Niewiasta została, klęcząc u jego kolan, patrząc zawstydzonym wzrokiem. Nie wiedział, czy wstydzi się ataku, czy tego, że się nie powiódł.
2608 Zagwarantowałem im wiedźmińskim słowem, że zdjąłem z ciebie wilkołaczy urok i w pełni wyleczyłem z lykantropii, że teraz jesteś najnormalniejszy w świecie. Taki wyczyn musi kosztować. Jeśli ludzie za coś płacą to w to wierzą co opłacone, to staje się prawdziwe i legalne. Im drożej, tym bardziej.
2609 W Guaamez niby uwierzyli, żem odczarowany, ale mieliście rację, były wilkołak też nie ma wśród ludzi lekko. Wyszło na wasze: to, kim się było, u ludzi większe ma znaczenie niż to, kim się jest. Mus był się stamtąd wynosić, wędrować w obce okolice, gdzie nikt mnie nie znał. Tułałem się, tułałem.
2610 Ryjówki, znaczy się sorki. I norniki. Dużo norników. Łajno. Dużo łajna. Głównie kuny. I łasicy. Nic więcej. Wiedźmin westchnął, po czym splunął. Nie krył rozczarowania. Była to już czwarta jaskinia, w której Dussart nie wywęszył nic poza gryzoniami i polującymi na gryzonie drapieżnikami.
2611 Dussart, by jakoś iść, zmienił się w wilka. Geralt, kilka razy niebezpiecznie się pośliznąwszy, przemógł się, zaklął i pokonał trudny odcinek na czworakach. Dobrze, że nie ma tu Jaskra, pomyślał, opisałby to w balladzie. Przodem lykantrop w wilczej postaci, za nim wiedźmin na czworakach.
2612 Wiedźmin nie miał jednak złudzeń. Wilkołak wątpił w powodzenie operacji. Zgodnie z tym, co Geralt niegdyś zasłyszał, a co potwierdziła babka zielarka, góra Cremora była od wschodniej, stromej strony dziurawa jak ser, przewiercona niezliczonymi jaskiniami. Jaskiń, i owszem, znaleźli bez liku.
2613 Ale Dussart wyraźnie nie wierzył, by udało się wywęszyć i odnaleźć tę właściwą, będącą podziemnym przejściem do wnętrza skalnego kompleksu Cytadeli. Na domiar złego błysnęło. Zagrzmiało. I zaczęło padać. Geralt miał szczery zamiar splunąć, zakląć brzydko i ogłosić koniec przedsięwzięcia.
2614 Strop początkowo był wysoko nad głową Geralta, po równym dnie mógł iść w miarę szybko i wygodnie. Wygoda skończyła się jednak rychło – wpierw musiał zacząć się schylać, schylać coraz niżej i niżej, wreszcie nie pozostało nic innego, jak poruszać się na czworakach. A w końcu pełznąć.
2615 Nim wydostał się z pochylni do wielkiej sali, był przemoczony do suchej nitki i upaprany mułem wapiennych osadów. Sala była ogromna, cała w majestatycznych naciekach, polewach, draperiach, stalagmitach, stalaktytach i stalagnatach. Strumień płynął dnem, głęboko wydrążonym meandrem.
2616 Czuło się coś jeszcze. Węch wiedźmina z powonieniem wilkołaka konkurować nie mógł, ale teraz i wiedźmin czuł to, co wilkołak wcześniej – nikły odór kociego moczu. Postał chwilę, rozejrzał się. Ciąg powietrza wskazał mu wyjście, otwór, niby pałacowy portal flankowany filarami potężnych stalagmitów.
2617 To od tej właśnie niecki jechało kotem. Na piasku widniały liczne odciski kocich łapek. Przewiesił przez plecy miecz, który musiał zdjąć w ciasnocie szczelin. I wkroczył pomiędzy stalagmity. Wiodący łagodnie pod górę korytarz był wysoko sklepiony i suchy. Dno zalegały głazy, ale dało się iść.
2618 Solidne i zamczyste. Do tej chwili wcale nie był pewien, czy szedł po właściwym tropie, nie miał żadnej pewności, czy aby wszedł do właściwej jaskini. Drzwi zdawały się potwierdzać, że tak. W drzwiach, przy samym progu, był mały, całkiem niedawno wypiłowany otwór. Przejście dla kota.
2619 Miały odgrodzić od kompleksu pieczar i od istot niezdolnych posłużyć się nawet tak prostą magią. Za drzwiami – które dla pewności zabezpieczył kamieniem – kończyły się naturalne jaskinie. Zaczynał korytarz wykuty w skale oskardami. Nadal, mimo wszystkich przesłanek, nie był pewien.
2620 I rzucili się na wiedźmina. Zaskoczyli go, choć liczył się z tym, że nie będą to przelewki. Ale nie spodziewał się, że pokraczne Wielgusy będą tak szybkie. Bue nisko machnął kosą, gdyby nie wyskok w górę, straciłby obie nogi. Ledwo uniknął ciosu Banga, bułat skrzesał iskry z kamiennej ściany.
2621 I pojęcia nie mieli, jak szybki jest wiedźmin po wypiciu eliksirów. Bue zawył, cięty w łokieć, cięty w kolano Bang zawył jeszcze głośniej. Wiedźmin zmylił go szybką woltą, przeskoczył nad ostrzem kosy, samym końcem klingi ciął Buego w ucho. Bue zaryczał, trzęsąc głową, zawinął kosą, zaatakował.
2622 Bang szeroko zamachnął się bułatem. Geralt zwinnie zanurkował pod ostrzem, w przelocie chlasnął olbrzyma w drugie kolano, zawirował, doskoczył do usiłującego wstać Buego, ciął go przez oczy. Bue zdążył jednak cofnąć głowę, cios chybił, trafił w łuki brwiowe, krew momentalnie zalała twarz ogrotrolla.
2623 Bue zaryczał, zerwał się, rzucił na Geralta na oślep, Geralt odskoczył, Bue wpadł na Banga, zderzył się z nim. Bang odepchnął go i rycząc wściekle, runął na wiedźmina, tnąc bułatem na odlew. Geralt uniknął ostrza szybkim zwodem i półobrotem, ciął ogrotrolla dwa razy, w oba łokcie.
2624 Geralt wywinął się z zasięgu ostrza. Zwód wyniósł go za plecy Banga, nie mógł nie wykorzystać takiej szansy. Odwrócił miecz i ciachnął z dołu, pionowo, równo pomiędzy pośladki. Bang chwycił się za tyłek, zawył, zakwiczał, zadrobił nogami, ugiął kolana i zsikał się. Oślepiony Bue zamachnął się kosą.
2625 Z uciętej tchawicy z głośnym sykiem uszło powietrze, krew z arterii buchnęła niby lawa z krateru wulkanu, wysoko, aż na pułap. Bang stał, posikując krwią niczym bezgłowa statua w fontannie, stabilizowany w pionie przez ogromne płaskie stopy. Ale wreszcie przechylił się i padł niczym kloc.
2626 Zakręcił się w miejscu, szukając wiedźmina. Nie znalazł. Bo wiedźmin był za jego plecami. Cięty pod pachę wypuścił kosę z rąk, rzucił się na Geralta z gołymi rękami, krew znów zalała mu oczy, więc zderzył się ze ścianą. Geralt doskoczył, ciął. Bue najwyraźniej nie wiedział, że ma przecięte tętnice.
2627 I że już dawno powinien umrzeć. Ryczał, kręcił się w miejscu, wymachiwał rękami. Aż złamały się pod nim kolana, ukląkł w kałuży krwi. Na klęczkach ryczał i wymachiwał dalej, ale coraz to ciszej i ospałej. Geralt, by skończyć, podszedł i pchnął go sztychem pod mostek. To był błąd.
2628 Bue stęknął, ale nie puścił. Garbus wyszczerzył zęby i nacisnął spust. Geralt skulił się w uniku, ciężki bełt otarł się lotkami o jego bok, gruchnął w ścianę. Bue puścił miecz, leżąc na brzuchu, ucapił wiedźmina za nogi, unieruchomił. Pasztor zaskrzeczał triumfalnie i uniósł kuszę.
2629 Ale wystrzelić nie zdołał. Do kawerny wpadł, niczym szary pocisk, ogromny wilk. Uderzył Pasztora po wilczemu, w nogi, od tyłu, rwąc wiązadła podkolanowe i tętnice. Garbus wrzasnął, upadł. Cięciwa upuszczonego arbalestu szczęknęła, Bue charknął. Bełt trafił go prosto w ucho i wszedł po lotki.
2630 Pośrodku pomieszczenia ziała czarna ocembrowana dziura. Obok piętrzyła się sterta trupów. Nagich i pokaleczonych, pokrojonych, poćwiartowanych, niekiedy obdartych ze skóry. Trudno było ocenić, ilu. Z dziury, z głębi, słychać je było wyraźnie, dobiegały odgłosy chrupania, trzaski miażdżonych kości.
2631 Słoje, butle i flakony na półkach, retorty, szklane bańki i rurki, stalowe instrumenty i narzędzia, słowem, laboratorium, pomyłka wykluczona. Na regale tuż przy wejściu stały rzędem wielkie słoje. Najbliższy pełen był ludzkich oczu, pływających w żółtym płynie niby mirabelki w kompocie.
2632 W drugim słoju był homunkulus, malutki, nie większy niż dwie złożone razem pięści. W trzecim... W trzecim słoju unosiła się w płynie ludzka głowa. Rysów może by nie rozpoznał, zniekształconych przez skaleczenia, obrzęk i odbarwienie, słabo widocznych przez mętnawą ciecz i grube szkło.
2633 Tylko jeden czarodziej golił głowę na łyso. Harlan Tzara, okazało się, nigdy nie dotarł do Poviss. W dalszych słojach też coś pływało, różne sine i blade paskudztwa. Ale więcej głów w nich nie było. Środek pomieszczenia zajmował stół. Stalowy wyprofilowany stół z odpływowym drenem.
2634 A potem sypialnia. Wielkie łoże z czarnym baldachimem na hebanowych wspornikach. Usłyszał szelest. Odwrócił się. W drzwiach stał Sorel Degerlund. Ufryzowany, w opończy haftowanej w złote gwiazdy. Obok Degerlunda stało coś niezbyt dużego, całkiem szarego i uzbrojonego w zerrikańską szablę.
2635 Na twoją głowę, odmieńcze. Zabij go, Beta! Degerlund jeszcze kończył zdanie, napawając się własnym głosem, gdy szary stwór już atakował, niesamowicie szybka szara zjawa, zwinny i bezszelestny szary szczur, ze świstem i błyskiem szabli. Geralt uniknął dwóch cięć, zadawanych klasycznie, krzyżowo.
2636 Za pierwszym razem poczuł koło ucha ruch pchniętego klingą powietrza, za drugim lekkie muśnięcie po rękawie. Trzecie cięcie sparował mieczem, przez moment byli w zwarciu. Zobaczył twarz szarego stwora, wielkie żółte oczy z pionową źrenicą, wąskie szczeliny w miejscu nosa, szpiczaste uszy.
2637 Znowu przewidywalnie. Był nieludzko ruchliwy, niesamowicie obrotny, piekielnie śmigły. Ale głupi. Pojęcia nie miał, jak szybki jest wiedźmin po wypiciu eliksirów. Geralt pozwolił mu tylko na jedno cięcie, które wymanewrował. Potem zaatakował sam. Ruchem wyćwiczonym i stokroć wypraktykowanym.
2638 Stwór, okazało się, miał usta. Rozwarły się w szarej twarzy niby pękająca rana, szeroko, od ucha do ucha, ale nie więcej niż na pół cala. Ale głosu ani dźwięku stwór nie wydał. Upadł na kolana, potem na bok. Przez chwilę drgał, poruszał rękami i nogami jak pies, któremu coś się śni.
2639 Potem umarł. W ciszy. Degerlund popełnił błąd. Zamiast uciekać, uniósł obie dłonie i zaczął skandować zaklęcie, wściekłym, szczekliwym, przepełnionym złością i nienawiścią głosem. Wokół jego dłoni zakłębił się płomień, formując ognistą kulę. Wyglądało to trochę jak produkcja cukrowej waty.
2640 Degerlund nie zdołał wytworzyć pełnej kuli. Pojęcia nie miał, jak szybki jest wiedźmin po wypiciu eliksirów. Geralt doskoczył, ciął mieczem po kuli i dłoniach czarodzieja. Huknęło, jakby rozpalał się piec, posypały się iskry. Degerlund, wrzeszcząc, wypuścił ognistą sferę z sikających krwią rąk.
2641 Zwiększył nacisk. Degerlund stracił przytomność, obwisł. Mocniej. Trzasnęła kość gnykowa. Mocniej. Załamała się krtań. Mocniej. Jeszcze mocniej. Trzasnęły i przemieściły się kręgi szyjne. Geralt potrzymał Degerlunda jeszcze chwilę. Potem mocno szarpnął mu głowę w bok, dla zupełnej pewności.
2642 Potem puścił. Czarodziej osunął się na posadzkę, miękko, jak jedwabna tkanina. Wiedźmin wytarł obśliniony rękaw w kotarę. Wielki czarny kot zjawił się znikąd. Otarł się o ciało Degerlunda. Polizał nieruchomą rękę. Zamiauczał, zapłakał żałośnie. Położył się obok trupa, wtulił w jego bok.
2643 Drogą wiodącą ku królewskiemu pałacowi już od rana powędrował sznur dostawców, wyładowane wozy i wózki mijały się z powracającymi pustymi, biegali pod górę tragarze, rzemieślnicy, handlarze, gońcy i posłańcy. Nieco później droga zaroiła się od lektyk, którymi do pałacu podróżowali weselni goście.
2644 Co do Jaskra, ów z początku ogłosił, że królewskie gody olewa i nie weźmie w nich udziału. Znalazł się bowiem na liście gości, ale jako krewniak królewskiego instygatora, nie zaś jako światowej sławy poeta i bard. I nie zaproponowano mu występu. Jaskier uznał to za despekt i obraził się.
2645 Jak zwykle u niego obraza nie trwała długo, wszystkiego niecałe pół dnia. Wzdłuż całej wijącej się zboczem wzgórza drogi do pałacu ustawiono maszty, na nich, leniwie poruszane bryzą, wisiały żółte proporce z godłem Kerack, błękitnym delfinem nageant z czerwonymi płetwami i ogonem.
2646 Potem, recytował Ravenga, modulując oddech jak szkolony orator, podawane będą sztuka mięsa z białym sosem z kaparami, jajami i musztardą, kolano łabędzie z miodem, kapłony obkładane słoniną, kuropatwy z konfiturą z pigw, pieczone gołębie oraz tort z wątroby baraniej i jęczmiennej kaszy.
2647 Potem karmelki, nugaty, ciastka nadziewane, smażone kasztany, konfitury i marmolady. Wina z Toussaint, ma się rozumieć, serwowane będą bez przerwy i na okrągło. Ravenga opisywał obrazowo, że aż ślinka ciekła. Geralt wątpił jednak, by udało mu się pokosztować czegokolwiek z tego obszernego menu.
2648 Towarzyszyło mu kilku młodych mężczyzn. Wszyscy mieli długie i trefione włosy, wszyscy nosili będące szczytem mody watowane dublety i obcisłe spodnie z przesadnie wypchanymi saczkami na genitalia. Nie spodobali się Geraltowi. Nie tylko z powodu drwiących spojrzeń, jakimi obrzucili jego odzież.
2649 Miecz z Viroledy! Nie miecz, a dzieło sztuki. Wiem, bo sam kiedyś miałem podobny. Ukradł mi go mój przyrodni brat, Viraxas. Gdy ojciec go wypędził, przed odejściem przywłaszczył sobie sporo cudzych rzeczy. Na pamiątkę, zapewne. Ferrant de Lettenhove zachrząkał. Geralt przypomniał sobie słowa Jaskra.
2650 Dodam też, że śledztwo w sprawie twoich mieczy nie zostało umorzone i jeszcze możesz je odzyskać. Ferrant podobno ma już podejrzanego. Prawda, Ferrant? Śledztwo – oznajmił sucho Ferrant de Lettenhove – jednoznacznie wskazało na osobę Nikefora Muusa, urzędnika magistrackiego i sądowego.
2651 A teraz wybaczcie, obowiązki wzywają. Ferrant de Lettenhove poprowadził Geralta ku głównemu wejściu na tereny pałacowe. Wnet znaleźli się na wyłożonym kamiennymi płytami dziedzińcu, na którym seneszale witali przybywających gości, a gwardziści i paziowie eskortowali ich dalej, w głąb parku.
2652 Falbanki w stroju kobiet starszych niż lat dziesięć z reguły wywoływały u wiedźmina ironiczne politowanie, w sukni Lytty jednak harmonizowały z resztą, i to w sposób więcej niż atrakcyjny. Szyję czarodziejki opinała kolia ze szlifowanych szmaragdów. Żaden nie był mniejszy niż migdał.
2653 W czarnej i zaskakująco śmiałej sukni z jedwabiu i szyfonu, na ramionach i rękawach całkowicie przejrzystego. Szyję i dekolt dziewczyny kryło coś w rodzaju fantazyjnie udrapowanej szyfonowej kryzy, co w połączeniu z długimi czarnymi rękawiczkami dodawało postaci aury ekstrawagancji i tajemniczości.
2654 Est Est, czterdzieści za pintę. Czerwone też niczego, próbowałem. Tylko hipokrasu nie pijcie, nie umieją przyprawiać. A goście wciąż się schodzą, uważacie? Jak zwykle w wyższych sferach, to są takie odwrotne wyścigi, gonitwa a rebours, wygrywa i laury zbiera ten, kto zjawi się jako ostatni.
2655 Czekasz, cóż takiego ci zakomunikuję. Czekasz na pytania, które ci postawię. A ja może chcę tylko opowiedzieć ci najświeższe plotki? Ze środowiska czarodziejów? Ach, nie, nie lękaj się, nie dotyczą Yennefer. Dotyczą Rissbergu, miejsca wszak znanego ci skądinąd. Zaszły tam ostatnio spore zmiany.
2656 Według wersji oficjalnej śmiertelnie zatruł się nawozami, nad którymi pracował. Ale plotka głosi, że to był udar mózgu, wywołany wieścią o nagłej śmierci jednego z jego pupili, który zginął w wyniku jakiegoś nieudanego a wielce podejrzanego eksperymentu. Chodzi o niejakiego Degerlunda.
2657 Śmierć Ortolana – Koral zmierzyła go bacznym spojrzeniem – wywołała szybką reakcję Kapituły, do uszu której już wcześniej doszły jakieś niepokojące wieści, tyczące wybryków nieboszczyka i jego pupila. Co ciekawe, a w naszych czasach coraz bardziej znamienne, lawinę wywołał maleńki kamyczek.
2658 Nie obrażaj więc mojej inteligencji poprzez czynione na pokaz zaniżanie własnej. Nie byłeś u mnie od ponad miesiąca. Nie, nie myśl, że pragnę ckliwego melodramatyzmu czy patetyczno sentymentalnych gestów. Od związku, który się kończy, nie oczekuję niczego poza miłym wspomnieniem.
2659 Nie wiem, jak to jest w twoim przypadku, ale jeśli chodzi o mnie, cóż, będę szczera, nie jest z tym za dobrze. Warto by, myślę, dołożyć nieco starań w tym kierunku. Sądzę, że nie trzeba by wiele. Ot, coś drobnego, acz miłego, miły akord końcowy, coś, co zostawi przyjemne wspomnienie.
2660 Zdobędziesz się na coś takiego? Zechcesz mnie odwiedzić? Nie zdążył odpowiedzieć. Zaczął ogłuszająco bić dzwon na kampanili, uderzył dziesięć razy. Potem rozbrzmiały trąby, donośną, mosiężną i nieco kakofoniczną fanfarą. Tłum gości rozdzielili, tworząc szpaler, błękitno czerwoni gwardziści.
2661 U jego boku szła szczuplutka blondyneczka w woalce, mogąca być wyłącznie królewską wybranką w całkiem niedalekiej przyszłości małżonką i królową. Blondyneczka miała na sobie śnieżnobiałą suknię i obwieszona była brylantami, raczej nadmiernie, raczej po nuworyszowsku i raczej bez gustu.
2662 Wśród kłaniających się gości i głęboko dygających dam orszak królewski dotarł do celu, którym było przypominające nieco konstrukcją szafot podwyższenie. Na podwyższeniu, od góry nakrytym baldachimem, od boków osłoniętym gobelinami, ustawiono dwa trony. Na owych zasiedli król i panna młoda.
2663 Ryk trąb ogłosił koniec części oficjalnej. Orszak królewski jął opuszczać ogrody. Wśród gości Geralt zdążył już dostrzec kilka dość podejrzanie zachowujących się grupek. Zwłaszcza jedna mu się nie podobała, bo kłaniała się orszakowi nie tak nisko, jak inni i usiłowała przepychać ku bramie pałacu.
2664 Lekko przesunął się w kierunku szpaleru niebiesko czerwonych żołnierzy. Lytta szła obok. Belohun kroczył ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Panna młoda rozglądała się, czasem kiwała głową pozdrawiającym ją gościom. Powiew wiatru uniósł na moment jej woalkę. Geralt zobaczył wielkie błękitne oczy.
2665 Czysta, klarowna, destylowana wręcz nienawiść. Trwało to sekundę, potem rozbrzmiały trąby, orszak przeszedł, gwardziści odmaszerowali. Podejrzanie zachowująca się grupka miała, jak się okazało, na celu tylko stół z winem i zakąskami, który obiegła i ogołociła, uprzedzając innych.
2666 Na zaimprowizowanych tu i ówdzie estradach rozpoczęły się występy – zagrały kapele gęśli, lir, piszczałek i fujarek, zaśpiewały chóry. Żonglerzy zmieniali kuglarzy, siłacze ustępowali miejsca akrobatom, linoskoczków zastępowały roznegliżowane tancerki z tamburynkami. Robiło się coraz weselej.
2667 Policzki pań zaczynały kraśnieć, czoła panów lśnić od potu, mowa jednych i drugich robiła się już bardzo głośna. I lekko bełkotliwa. Lytta odciągnęła go za pawilon. Spłoszyli parę, która się tam skryła w celach jednoznacznie seksualnych. Czarodziejka nie przejęła się, niemal nie zwróciła uwagi.
2668 Wybacz, Mozaik. Za przybranym kolorowymi wstęgami pawilonem zebrał się tłumek, serwowano jadło, pasztety, łososie i kaczki w auszpiku. Geralt torował sobie drogę, wypatrując kapitana Roppa lub Ferranta de Lettenhove. Miast tego trafił wprost na Febusa Ravengę. Restaurator wyglądał jak arystokrata.
2669 W drzwiach, pod chorągwiami z błękitnym delfinem, w asyście czterech rosłych drabów w skórzanych kabatach, stał własną osobą król Belohun. Wyzbył się królewskich atrybutów, nie wyglądał więc na króla. Wyglądał na wieśniaka, któremu właśnie krowa się ocieliła. Wydając na świat przepiękne cielątko.
2670 Znaczy, mój instygator. A może nie mój? Może mojego syna? Zjawiasz się, choć cię nie wzywałem. W zasadzie być tutaj w danej chwili było twoim służbowym obowiązkiem, ale nie wezwałem cię. Niechaj, pomyślałem sobie, Ferrant bawi się, niechaj zje, popije, przygrucha sobie jakąś i zerżnie w altance.
2671 Wszak takim właśnie zadaniem obarczył go Egmund, mój kochający syn? Chronić ojca i zapewnić mu bezpieczeństwo? Pozwól no za mną, Ferrant. Ha, do diabła, pozwól i ty, wiedźminie. Coś wam pokażę. Zobaczycie, jak dba się o własne bezpieczeństwo i jak zapewnia się sobie ochronę. Przyjrzycie się.
2672 Posłuchacie. Może się czegoś nauczycie. I czegoś dowiecie. O sobie. Dalej, za mną! Poszli, ponaglani przez króla i otoczeni przez drabów w skórzanych kabatach. Weszli do dużej sali, pod wymalowanym w morskie fale i potwory plafonem stał tu na podwyższeniu tron, na owym Belohun zasiadł.
2673 Belohun rozparł się na tronie. Patrzył na synów z góry, wzrokiem triumfatora, przed którym klęczą błagający o łaskę, rozgromieni w bitwie wrogowie. Na obrazach, które Geralt widywał, triumfatorzy mieli jednak zwykle na twarzach powagę, dostojeństwo, szlachetność i szacunek dla pokonanych.
2674 Myliłem się. Jest śmiesznie. Tak śmiesznie, że boki zrywać. Bo to wy, wy obaj, synowie moi, jesteście śmieszni. Żałośni, ale śmieszni. Lata całe, gwarantuję wam, z moją żonką w łożnicy, po figlach i miłosnych harcach, ilekroć wspomnimy o was obu, o tym dniu, do łez będziemy się zaśmiewać.
2675 Byłem więc gotów na najgorsze. Bo czy może być coś gorszego od zdrady rodzonych synów? Wśród waszych najbardziej zaufanych komilitonów ulokowałem swoich agentów. Wasi wspólnicy zdradzili was natychmiast, gdy tylko ich przycisnąłem. Wasi totumfaccy i faworyci właśnie uciekają z miasta.
2676 Że pożądacie ich tak, jak Świnia trufli? Świnia, która zwęszy truflę, głupieje. Z pożądania, z żądzy, z chętki i dzikiej oskomy. Świnia szaleje, kwiczy, ryje, na nic nie zważa, byle się tylko do trufli dorwać. By ją odgonić, trzeba tęgo walić kijem. I wy, synowie, właśnie świniami się okazaliście.
2677 Sąd zbierze się jutro rano, wyrok zapadnie przed południem. A w południe wy obaj będziecie na okręcie. Z pokładu pozwolą wam zejść dopiero wtedy, gdy fregata minie latarnię morską w Peixe de Mar. Co w praktyce oznacza, że wasze nowe miejsce zamieszkania to Nazair. Ebbing. Maecht.
2678 Głupi jesteś, Xander. Twoja matka była głupia jak but, wdałeś się w nią. Nawet tego zamachu z pewnością nie uknułeś sam, wszystko zaplanował któryś z twoich faworytów. Ale w sumie cieszę się, że spiskowałeś, z radością się ciebie pozbędę. Co innego Egmund, tak, Egmund jest sprytny.
2679 Pogrzebacza, którego tylko ja używam i nikomu dotykać nie pozwalam? Przebiegle, przebiegle, synu. Tylko że twój truciciel zdradził cię, tak już jest, zdrajcy zdradzają zdrajców. Czemu milczysz, Egmund? Nie masz mi nic do powiedzenia? Oczy Egmunda były zimne, nadal nie było w nich nawet cienia lęku.
2680 Nauczyłeś się dziś czegoś, prawda? Dowiedziałeś czegoś o sobie? Tego mianowicie, że z ciebie naiwny frajer? Jeśliś to zrozumiał, to będzie jakiś pożytek z twojej dziś tu wizyty. Która to wizyta właśnie się skończyła. Hola tam, dwóch do mnie! Odprowadzić tego tu wiedźmina do bramy i wyrzucić za ową.
2681 Nagle zrozumiał. Nagle pojął, iż wie, co się stanie, jak się sprawy potoczą. Nie zdziwiło go więc, gdy Ropp oświadczył, że przejmuje dozór nad eskortowanym, i rozkazał gwardzistom odmaszerować. Wiedział, że kapitan każe mu iść za sobą. Tak, jak oczekiwał, dwaj pozostali szli z tyłu, za jego plecami.
2682 Bo oczy miał pan Samsa jeszcze paskudniejsze niż Ropp. Były to oczy o bardzo szczególnym wyrazie. Ludzi o takich oczach można było czasem napotkać w kostnicach i prosektoriach. Zatrudniali się tam bynajmniej nie po to, aby się sustentować, lecz by mieć sposobność do realizacji skrytych upodobań.
2683 Wręczę ci go, a ty zajmiesz się strażą. I odsieczą którą straż zdąży wezwać, nim wszystkich zabijesz. Słysząc raban, pokojowiec wyprowadzi króla sekretnym wyjściem, a tam czekać będą panowie Richter i Tverdoruk. Którzy zmienią nieco tutejszą sukcesję tronu i historię tutejszej monarchii.
2684 Teraz potwierdzisz, że zrozumiałeś zadanie i że je wykonasz. Jeśli tego nie zrobisz, nim w myśli doliczę do trzech, pan Samsa przekłuje grajkowi bębenek w prawym uchu, a ja będę liczył dalej. Nie będzie oczekiwanego efektu, pan Samsa żgnie w drugie ucho. A potem wykłuje poecie oko.
2685 Chrupnęło. Wiedźmin wyszarpnął miecz z pochwy, nim Ropp padł, jednym płynnym ruchem, z krótkiego obrotu odrąbał panu Samsie uniesioną rękę z mizerykordią. Samsa wrzasnął, runął na kolana. Richter i Tverdoruk skoczyli na wiedźmina z dobytymi sztyletami, wpadł między nich półwoltą.
2686 Tverdoruk zaatakował, skacząc w nożowniczych fintach, ale potknął się o leżącego Roppa, na moment stracił równowagę. Geralt nie dał mu jej odzyskać. Z szybkiego wypadu ciął go z dołu w pachwinę, i drugi raz, z góry, w tętnicę szyjną Tverdoruk upadł, zwinął się w kłębek. Pan Samsa go zaskoczył.
2687 A Geralt na więcej panu Samsie nie pozwolił. Krew ponownie zbryzgała sufit, pająk i tkwiące w pająku ogarki świec. Jaskier podniósł się na kolana, oparł czołem o ścianę, po czym nader obficie i rozbryzgliwie zwymiotował. Do komnaty wpadł Ferrant de Lettenhove, z nim kilku gwardzistów.
2688 Jaskier uniósł rękę, dając znak, że odpowie za chwilę, bo teraz nie ma czasu. Po czym zwymiotował ponownie. Instygator nakazał gwardzistom wyjść, zamknął za nimi drzwi. Przyjrzał się trupom, ostrożnie, by nie wdepnąć w rozlaną krew i bacząc, by krew kapiąca z pająka nie poplamiła mu dubletu.
2689 Poeta wstał, przytrzymał się komódki. Psiakrew, w życiu się tak nie bałem... Miałem wrażenie, że urywa mi się denko u dupy. I że zaraz wszystko ze mnie dołem wyleci, zęby wliczając. Ale gdy cię zobaczyłem, wiedziałem, że mnie ocalisz. Znaczy, nie wiedziałem, ale mocno na to liczyłem.
2690 Proszę nas przepuścić! Ferrant odepchnął herolda, popchnął seneszala. Geralt poszedł w ślad za nim. Ale i tak zdołali się dostać tylko na próg komnaty, za plecy kilku zgromadzonych tu dworaków. Dalszą drogę udaremnili drabi w skórzanych kabatach, na rozkaz herolda przypierając ich do ściany.
2691 Albo to nie ma innych dziewek na świecie, ładniejszych i młodszych? Trzeba będzie więc spisać stosowne dokumenty, jakąś intercyzę czy coś w tym stylu. Miej nadzieję na najlepsze, bądź gotów na najgorsze, he, he, he. Pokojowiec podał królowi tacę, na której piętrzyły się kosztowności.
2692 Tylko to założę. To dar od mej wybranki. Małe, ale gustowne. Medalion z godłem mego kraju, wypada, bym takie godło nosił. To jej słowa: godło kraju na szyi, dobro kraju na sercu. Trochę potrwało, nim przyparty do ściany Geralt skojarzył. Kot, uderzający łapką medalion. Złoty medalion na łańcuszku.
2693 Nie zdążył nawet krzyknąć, ostrzec. Zobaczył, jak złoty łańcuszek kurczy się nagle, zaciska na szyi króla jak garota. Belohun poczerwieniał, otworzył usta, nie zdołał ani zaczerpnąć tchu, ani wrzasnąć. Oburącz złapał się za szyję, usiłując zerwać medalion lub chociaż wcisnąć pod łańcuszek palce.
2694 Miał dziwny wyraz twarzy. Wyraz twarzy kogoś, kto powoli zaczyna rozumieć. Króla położono na kanapie. Wezwany medyk badał go długo. Geralta w pobliże nie dopuszczono, nie pozwolono się przyjrzeć. Mimo tego wiedział, że łańcuszek zdążył się rozkurczyć, nim jeszcze konsyliarz przybiegł.
2695 Wywołana dusznościami. Złe powietrzne wapory wdarły się do ciała i zatruły humory. Winne są te nieustanne burze, wzmagające gorącość krwi. Nauka jest bezsilna, nic uczynić nie mogę. Nasz dobry i miłościwy król nie żyje. Rozstał się z tym światem. Marszałek krzyknął, zakrył twarz dłońmi.
2696 Kilku uklękło. Korytarz i westybul rozbrzmiały nagle echem ciężkich kroków. W drzwiach zjawił się olbrzym, chłop wzrostu siedmiu stóp jak obszył. W mundurze gwardzisty, ale z dystynkcjami wyższej szarży. Olbrzymowi towarzyszyli ludzie w chustach na głowach i z kolczykami w uszach.
2697 Wszyscy. Natychmiast. W sali tronowej, pod morskim plafonem z trytonami, syrenami i hippokampami, zebrało się kilkunastu mężczyzn. Niektórzy mieli na głowach kolorowe chusty, niektórzy żeglarskie kapelusze ze wstążkami. Wszyscy byli ogorzali, wszyscy nosili w uszach kolczyki. Najemnicy.
2698 Załoga fregaty «Acherontia». Na tronie na podwyższeniu zasiadał ciemnowłosy i ciemnooki mężczyzna o wydatnym nosie. Też był ogorzały. Ale kolczyka w uchu nie nosił. Obok niego, na dostawionym krześle, siedziała Ildiko Breckl, nadal w śnieżnobiałej sukni i nadal obwieszona brylantami.
2699 Geralt już od dłuższej chwili zgadywał zarówno rozwój wypadków, jak i ich przyczyny, kojarzył fakty i dodawał dwa do dwóch. Teraz jednak, w tej chwili nawet ktoś o bardzo ograniczonym pomyślunku musiał widzieć i rozumieć, że Ildiko Breckl i ciemnowłosy mężczyzna znają się, i to dobrze.
2700 Odszedł do swych sławnych przodków. Obaj moi młodsi bracia, co mnie nie dziwi, są oskarżeni o zdradę stanu. Proces odbędzie się zgodnie z wolą zmarłego króla, obaj bracia okażą się winnymi i z wyroku sądu opuszczą Kerack na zawsze. Na pokładzie fregaty «Acherontia», wynajętej przeze mnie.
2701 Zaczniemy od królewskiego instygatora, pana Ferranta de Lettenhove. Instygator skłonił się. Śledztwo cię nie minie – zapowiedział Viraxas. I wyjawi, jaką rolę odegrałeś w spisku książąt. Spisek był fiaskiem, to zaś kwalifikuje spiskowców jako nieudolnych. Błąd mógłbym wybaczyć, nieudolności nie.
2702 Belohun nie był bez wad, ale też i nie był najgorszy, niech spoczywa w spokoju, a ziemia niechaj będzie mu puchem. Chodźmy stąd. I tak zresztą zaczęło robić się nudno. A że dzień jest piękny, pójdziemy pospacerować po tarasach, popatrzymy na morze. Poeto, bądź miły i podaj ramię mojej uczennicy.
2703 Cholera! Geralt, spójrz! Westchnął, spojrzał. Podnóże urwiska pod tarasem roiło się od szczurów. Teren między Palmyrą a wzgórzem żył, poruszał się, falował i popiskiwał. Setki, a może tysiące gryzoni uciekało z rejonu portu i ujścia rzeki, mknęło pod górę, wzdłuż palisady, na wzgórza, w lasy.
2704 Morska bryza... Nim dokończył zdanie, powiało. Lekka bryza niosła zapach morza, dawała przyjemną ulgę, orzeźwiała. I szybko przybierała na sile. Proporce na masztach, niedawno zwisające luźno i smętnie, poruszyły się, załopotały. Niebo na horyzoncie pociemniało. Wiatr wzmagał się.
2705 Proporce na masztach zafurkotały i załopotały gwałtownie. Zaskrzypiały kurki na dachach i wieżach, zazgrzytały i zabrzęczały blaszane nasady na kominach. Załomotały okiennice. Wzleciały tumany kurzu. Jaskier oburącz chwycił kapelusik, w ostatniej chwili, inaczej uleciałby z wiatrem.
2706 Czy to koniec świata? Niebo ciemniało szybko. A horyzont z granatowego stawał się czarny. Wiatr rósł, świszcząc potępieńczo. Na redzie za przylądkiem morze wzbierało grzywaczami, fale tłukły w falochron, rozbryzgiwała się biała piana. Szum morza narastał. Zrobiło się ciemno jak w nocy.
2707 Kilka innych. W tej liczbie fregata «Acherontia» pod czarnymi żaglami. Wiatr już nie świszczał. Wył. Geralt zobaczył, jak z kompleksu Palmyry wzlatuje w niebo pierwsza strzecha, jak rozpada się w powietrzu. Nie trzeba było długo czekać na drugą. Trzecią. I czwartą. A wiatr wciąż się wzmagał.
2708 Łopotanie proporców przeszło w nieustanny łoskot, łomotały okiennice, gradem spadały dachówki i rynny, waliły się kominy, roztrzaskiwały o bruk donice. Poruszony wichrem zaczął bić dzwon na kampanili, urywanym, zalęknionym, złowróżącym dźwiękiem. A wiatr wiał, wiał coraz silniej.
2709 I pędził ku brzegowi coraz większe fale. Szum morza narastał, stawał się coraz głośniejszy. Wkrótce nie był to już szum. Był to jednostajny i głuchy huk, jakby dudnienie jakiejś diabelskiej machiny. Fale rosły, zwieńczone białą pianą wały wtaczały się na brzeg. Ziemia drżała pod stopami.
2710 Wróciły na redę, rzuciły kotwice. Krzyki zgromadzonych na tarasach ludzi rozbrzmiały głośniej, pełne podziwu i przerażenia. Wyciągnięte ręce wskazywały morze. Morzem szła wielka fala. Kolosalna ściana wody. Wznosząca się, wyglądało, tak wysoko, jak maszty galeonów. Koral chwyciła wiedźmina za ramię.
2711 Ludzie krzyczeli. Pod naporem mas wody w drzazgi i szczapki poszło molo, wzleciały belki i deski. Zawalił się dok, złamały i upadły żurawie i pylony dźwigów. Stojące przy nabrzeżu łodzie i barkasy frunęły w górę jak dziecięce zabawki, jak łódeczki z kory, puszczane przez uliczników w rynsztokach.
2712 Fakt, była druga. A potem trzecia. Czwarta. Piąta. I szósta. Ściany wody toczyły się na redę i port. Fale z potężną siłą uderzyły w zakotwiczone statki, te dziko targnęły się na łańcuchach, Geralt zobaczył, jak z pokładów spadają ludzie. Obrócone dziobami pod wiatr statki walczyły dzielnie.
2713 Jakiś czas. Traciły maszty, jeden po drugim. Potem fale zaczęły je nakrywać. Niknęły w pianie i wynurzały się, niknęły i wynurzały się. Pierwszy przestał się wynurzać pocztowy kliper «Echo». Po prostu zniknął. Po chwili taki sam los spotkał «Fuchsię», galera zwyczajnie się rozpadła.
2714 Napięty łańcuch kotwiczny rozerwał kadłub «Alke», koga w okamgnieniu zniknęła w otchłani. Dziób i forkasztel «Albatrosa» urwały się pod naporem, rozłupany statek poszedł na dno jak kamień. Kotwica «Vertigo» zerwała się, galeon zatańczył na grzbiecie fali, obrócił się i roztrzaskał o falochron.
2715 Ale trzymała kurs, niesiona prościutko we wrzące jak kocioł ujście Adalatte. Geralt słyszał krzyki ludzi, dopingujące kapitana. Koral krzyknęła, wskazując. Szła siódma fala. Poprzednie, równe masztom statków, Geralt oceniał na jakieś pięć, sześć sążni, trzydzieści do czterdziestu stóp.
2716 To, co teraz szło z morza, zakrywając sobą niebo, było dwukrotnie wyższe. Uciekający z Palmyry ludzie, stłoczeni przy strażnicy, zaczęli krzyczeć. Wicher obalał ich, ciskał na ziemię, przytłaczał do ostrokołu. Fala runęła na Palmyrę. I zwyczajnie starła ją, zmyła z powierzchni ziemi.
2717 Geralt! Uciekajmy stąd! Idą następne fale! Fala runęła na nich, zalała. Ludzie z tarasu, ci, co nie pierzchnęli wcześniej, pierzchali teraz. Uciekali wśród krzyku, wyżej, byle wyżej, na wzgórze, w stronę królewskiego pałacu. Nieliczni zostali. Geralt rozpoznał wśród nich Ravengę i Anteę Derris.
2718 I znikła. Mozaik wczepiła się w ramię Geralta. Jaskier wrzasnął. Woda była już pod nimi, pod tarasem. A w wodzie byli ludzie. Z góry podawano im tyczki, bosaki, rzucano liny, wyciągano. Niedaleko nich potężnie zbudowany mężczyzna skoczył w kotłowisko, wpław rzucił się na ratunek tonącej kobiecie.
2719 To nie było zwykłe pływanie i zwykłe pływackie umiejętności były tu na nic. Fale miotały nim w górę, w dół i na boki, tłukły w niego wirujące w kipieli belki, deski i meble, napierające masy drewna groziły zgnieceniem na miazgę. Gdy wreszcie dopłynął i złapał się dachu, był już mocno poobijany.
2720 Dwoje bierz! Nie było to takie proste. Chłopczyka ściągnął, ścisnął pod pachą. Spanikowana dziewczynka uczepiła się krokwi tak mocno, że długo nie mógł rozewrzeć chwytu. Pomogła mu fala, zalewając ich i nakrywając. Przytopiona dziewczynka puściła krokiew, Geralt ścisnął ją pod drugą pachą.
2721 A potem wszyscy troje zaczęli tonąć. Dzieciaki bulgotały i szarpały się. Geralt walczył. Nie wiedział, jakim sposobem, ale wynurkował. Fala cisnęła nim o mur tarasu, pozbawiając oddechu. Nie wypuścił dzieci. Ludzie z góry krzyczeli, usiłowali pomóc, podać coś, czego mogliby się uchwycić.
2722 Nie dali rady. Wir porwał ich i poniósł. Zderzył się z kimś, była to Antea Derris z dziewczynką w ramionach. Walczyła, ale widział, że i ona jest u kresu sił. Z trudem utrzymywała nad wodą głowę dziecka i swoją. Obok plusk, rwący się oddech. Mozaik. Wyrwała mu jedno z dzieci, popłynęła.
2723 Krzyknęła, ale nie puściła dziecka. Fala ponownie rzuciła ich na mur tarasu. Tym razem ludzie z góry byli przygotowani, przynieśli nawet drabiny, wisieli na nich z wyciągniętymi rękami. Odebrali od nich dzieci. Widział, jak Jaskier chwyta i wciąga na taras Mozaik. Antea Derris spojrzała na niego.
2724 Uśmiechnęła się. Fala uderzyła w nich masą drewna. Wielkimi palami wyrwanymi z ostrokołu. Jeden pal ugodził Anteę Derris i przytłukł ją do tarasu. Antea wypluła krew. Dużo krwi. Potem zwiesiła głowę na pierś i znikła pod wodą. Geralta uderzyły dwa pale, jeden w bark, drugi w biodro.
2725 Ktoś go chwycił, żelaznym, bolesnym chwytem, porwał w górę, ku jaśniejącej powierzchni. Sięgnął, namacał potężny, twardy jak skała biceps. Siłacz pracował nogami, pruł wodę jak tryton, wolną ręką odtrącał pływające wokół drewno i obracających się w odmęcie topielców. Wynurkowali tuż przy tarasie.
2726 Jaskier pokręcił głową, odwrócił twarz. Mozaik opuściła głowę na kolana. Widział, jak wstrząsa nią płacz. Obok siedział jego wybawca. Siłacz. Dokładniej, siłaczka. Nieporządna szczecina na ostrzyżonej na zero głowie. Brzuch jak zesznurowany baleron. Bary jak u zapaśnika. Łydki jak u dyskobola.
2727 Nie było już groźnie, pojaśniało, wicher przestał dąć, proporce obwisły. Fale słabły, woda cofała się. Zostawiając pobojowisko i ruinę. I trupy, po których już łaziły kraby. Geralt wstał z wysiłkiem. Każdy ruch i każdy głębszy oddech odzywały się w boku tępym bólem. Wściekle bolało kolano.
2728 Krwawił z wielu płytkich skaleczeń. W sumie nic poważnego, nic, czym należałoby się przejmować. Słońce przedarło się przez chmury, zalśniły odblaski na spokojniejącym morzu. Błysnął dach latarni morskiej z krańca przylądka, latarni z białej i czerwonej cegły, reliktu z czasów elfich.
2729 Reliktu, który przetrwał już niejedną taką burzę. I niejedną, wyglądało, jeszcze przetrwa. Pokonawszy spokojne już, choć mocno zawalone pływającym śmieciem ujście rzeki, na redę wychodził szkuner «Pandora Parvi», pod pełnymi żaglami, jak na paradzie. Tłum wiwatował. Geralt pomógł wstać Mozaik.
2730 Takie wspomnienie pozostawić. Cóż, twoja wola, twój wybór. Choć styl mogłeś wybrać nieco mniej patetyczny. Bywaj więc. Idę udzielać pomocy rannym i potrzebującym. Ty najwyraźniej nie potrzebujesz mojej pomocy. Ani mnie samej. Mozaik! Mozaik pokręciła głową. Ujęła Geralta pod ramię.
2731 Dwie czarodziejki. Gdyby trafunkiem znalazł się w pobliżu ktoś artystycznie wrażliwy, malarskiej wyobraźni pełen i do lirycznych alegorii zdolen, nie miałby ów ktoś problemu z przedstawieniem obu. Płomiennoruda Lytta Neyd w cynobrowo zielonej sukni była jak zachód słońca we wrześniu.
2732 Primo, dzień jego koronacji oznajmia się w królestwie Kerack świętem państwowym i dniem wolnym od pracy. Secundo, ogłasza się amnestię... dla kryminalnych, polityczni siedzą dalej i to bez prawa do widzeń tudzież korespondencji. Tertio, podnosi się o sto procent cła i opłaty portowe.
2733 Pod obecnymi rządami Kerack nie ma, jak sądzę, większych szans w konkursie na najsympatyczniejsze miejsce pod słońcem. Tę willę sprzedasz, kupisz inną. Choćby w Lyrii, w górach. W modzie teraz lyrijskie góry. Sporo czarodziejów się tam przeniosło, bo i ładnie tam, i podatki rozsądne.
2734 Wieści musiały do ciebie dotrzeć, plotka wszak rozeszła się jak kręgi na wodzie. Ale bądź spokojna, nie ma w pogłoskach krztyny prawdy. Na zajście w ciążę szanse mam nie większe niż ty, nic się w tym względzie nie zmieniło. A z twoim wiedźminem łączyły mnie wyłącznie interesy. Sprawy zawodowe.
2735 Zobaczą kobietę z mężczyzną, z miejsca robią z tego aferę miłosną. Wiedźmin, przyznaję, bywał u mnie wcale często. I owszem, widywano nas razem na mieście. Ale chodziło, powtarzam, tylko o interesy. Yennefer odstawiła kielich, oparła łokcie o blat, złączyła czubki palców, składając dłonie w daszek.
2736 I przestały mnie już bawić jej mamrotane wyznania. Streszczę: zadurzyła się w wiedźminie i uciekła z nim. A on, gdy się znudził, zwyczajnie ją porzucił. Któregoś ranka obudziła się sama. Po kochanku ostygła pościel i przepadł ślad. Odszedł, bo musiał. Rozwiał się jak dym. Przeminęło z wiatrem.
2737 Pomyślałbyś, tonący w malwach, otulony powojem i bluszczem dwór wróżki, leśna świątynia tajemnej miłości. Poeta zadumał się. Westchnął, ziewnął, charknął, splunął, otulił się płaszczem, popędził konia. Przez te kilka chwil zadumy został w tyle. Geralta ledwie już było widać we mgle.
2738 Ale to była jedyna oferowana przez przybytek dziczyzna, w jadłospisie jej nie uświadczyłeś. Tutejszym daniem firmowym była kasza z kawałkami tłustej wieprzowiny i zawiesistym cebulowym sosem. Jaskier dla zasady chyba pokręcił trochę nosem na nadto plebejskie jego zdaniem jadło. Geralt nie narzekał.
2739 Geralt uparł się, by za dnia pokonać jak największy dystans, i we wcześniej mijanych zajazdach zatrzymywać się nie chciał. Nie tylko dla nich, jak się okazało, karczma «Pod Dzikiem i Jeleniem» okazała się metą ostatniego etapu dziennej wędrówki. Jedną z ław pod ścianą zajmowali przejezdni kupcy.
2740 Kupcy nowocześni, w odróżnieniu od tradycyjnych nie gardzący sługami i nie poczytujący sobie za ujmę siadania wraz z nimi do posiłków. Nowoczesność i tolerancja miały, rzecz jasna, swoje granice – kupcy zajmowali jeden kraniec stołu, słudzy drugi, linię demarkacyjną łatwo było zauważyć.
2741 Również wśród dań. Pachołcy jedli wieprzowinę w kaszy, specjalność lokalnej kuchni, popijali zaś cienkim piwem. Panowie kupcy dostali po kurczaku i kilka gąsiorków wina. Przy stole przeciwległym, pod wypchanym łbem dzika, wieczerzała para: jasnowłosa dziewczyna i starszy mężczyzna.
2742 Gość, jak zauważył Geralt, nie jadł ani nie pił. Siedział nieruchomo, oparty plecami o ścianę. Trzej miejscowi nie ustawali, ich kierowane pod adresem kapłanek zaczepki i żarty stawały się coraz bardziej wulgarne i obsceniczne. Kapłanki zachowywały stoicki spokój, zupełnie nie zwracały uwagi.
2743 W kącie, w cieniu, rozbłysnął nagle ogień. Siedzący za stołem samotny mężczyzna uniósł rękę nad blatem. Z jego palców wystrzeliły falujące języczki płomieni. Mężczyzna zbliżył dłoń do stojącego na stole świecznika, po kolei zapalił wszystkie trzy świece. Pozwolił, by dobrze go oświetliły.
2744 To, że zamierzasz ukraść mi nagrodę, też mam sobie pewnie za zaszczyt poczytać? Mam może ustąpić pierwszeństwa, ukłonić się i przeprosić? Jak w wilczym stadzie, odstąpić od zdobyczy i czekać, merdając ogonem, aż przewodnik stada się nasyci? Aż łaskawie raczy zostawić resztki? Geralt milczał.
2745 A w nowe, jak widzę, zaniedbałeś się zaopatrzyć. Zaiste, wielkiej trzeba pychy, by iść kraść komuś nagrodę, nie uzbroiwszy się wprzódy. A może słynny Biały Wilk jest tak dobry, że nie potrzebuje stali? Chrobotnęło odsuwane krzesło. Jasnowłosa dziewczyna wstała. Podniosła spod stołu podłużny pakunek.
2746 Położyła go przed Geraltem i cofnęła się na miejsce, siadając obok urzędnika. Wiedział, co to jest. Zanim jeszcze rozwiązał rzemień i rozwinął wojłok. Miecz ze stali syderytowej, długość całkowita czterdzieści i pół cala, głownia długa na dwadzieścia siedem i ćwierć. Waga trzydzieści siedem uncji.
2747 Częściowo, oczywiście, czyste srebro jest za miękkie, by dobrze je naostrzyć. Na jelcu magiczne glify, na całej długości klingi wytrawione znaki runiczne. Rzeczoznawcy Pyrala Pratta nie umieli ich odczytać, wystawiając tym samym kiepskie świadectwo swemu znawstwu. Prastare runy tworzyły napis.
2748 Nie na majdanie, lecz tu, na miejscu. Brehen zgarbił się. Dyszał ciężko. Oczy błyszczały mu złowrogo, paskudnie krzywiły się wargi. Bielały knykcie zaciśniętych na rękojeści palców. Nagle puścił kapłankę, odepchnął ją. Ludzie w karczmie zadrżeli, jakby obudzeni z koszmarnego snu.
2749 Ale jeśli kiedykolwiek powtórzy się to, co stało się w Iello, jeśli dojdzie do mnie wieść o czymś takim... Wtedy zrobię wyjątek. Odszukam cię i zabiję. Potraktuj ostrzeżenie poważnie. Głucha cisza panowała w izbie karczemnej jeszcze dobrych kilka chwil po tym, jak za Brehenem zamknęły się drzwi.
2750 Miejscowi gorzałkosie zmyli się chyłkiem, nawet nie dopiwszy gorzałki – do końca. Kupcy wytrwali, choć ścichli i pobledli, rozkazali jednak odejść od stołu czeladzi, ewidentnie z zadaniem pilnego stróżowania przy wozach i koniach, zagrożonych, gdy takie szemrane towarzystwo było w pobliżu.
2751 Kapłanki opatrzyły skaleczoną szyję towarzyszki, podziękowały Geraltowi milczącymi ukłonami i udały się na spoczynek, prawdopodobnie do stodoły, wątpliwym było, by karczmarz udostępnił im łóżka w izbie sypialnej. Geralt ukłonem i gestem zaprosił do stołu jasnowłosą, za sprawą której odzyskał miecze.
2752 Spotkałam Yennefer przypadkiem, u mistrzyni, u której właśnie skończyłam praktykę. Gdy dowiedziała się, że ruszam na południe, i gdy moja mistrzyni poręczyła za mnie, pani Yennefer zleciła mi tę misję. I dała list polecający do znajomej magiczki z Mariboru, u której zamierzam teraz praktykować.
2753 Podziękowała skinieniem głowy. I uśmiechem. Ładnym uśmiechem. Każda kończąca szkołę magii czarodziejka stawała przed wyborem. Mogła zostać w uczelni jako asystentka mistrzyń Preceptorek. Mogła prosić którąś z niezależnych mistrzyń o przyjęcie pod dach w charakterze stałej praktykantki.
2754 System zapożyczony został od cechów. W wielu z nich wyzwalany na czeladnika uczeń miał obowiązek podjąć wędrówkę, podczas której imał się pracy dorywczej, w różnych warsztatach, u różnych mistrzów, to tu, to tam, wreszcie po kilku latach wracał, by ubiegać się o egzamin i promocję mistrzowską.
2755 Nieudane mutacje. Szaleńcy, psychopaci i sadyści. Kotami przezwali się sami, bo są faktycznie jak koty, agresywni, okrutni, nieprzewidywalni i nieobliczalni. A Geralt jak zwykle bagatelizuje, by nas uspokoić. Bo zagrożenie było, i to wielkie. Cud, że obyło się bez rąbaniny, krwi i trupów.
2756 Uszanujmy to. Spojrzał na nią z sympatią. Wydała mu się miła. I ładna. Nawet bardzo ładna. Czarodziejkom, jak wiedział, urodę poprawiano, prestiż profesji wymagał, by magiczka budziła podziw. Ale upiększanie nigdy nie było perfekcyjne, zawsze coś zostawało. Tiziana Frevi nie była wyjątkiem.
2757 Foltest, król Temerii, wyznaczył otóż nagrodę. Za zdjęcie uroku z córki, którą zaczarowano. Ukłuto wrzecionem i uśpiono snem wiecznym, biedulka, jak głosi plotka, leży w trumnie w kasztelu zarosłym głogami. Według innej plotki trumna jest szklana i umieszczono ją na szczycie szklanej góry.
2758 Urzędnik zadarł głowę i wydął usta, usiłując wydać się ważnym. Istotny jest pozew sądowy. Który niniejszym wam wręczam. Przy świadkach. Zgodnie z prawem. Urzędnik wręczył wiedźminowi rulonik papieru. Po czym wyszedł, nie omieszkawszy obdarzyć Tiziany Frevi spojrzeniem pełnym pogardy.
2759 Za karczmą, w kotlinie, ostały się ruiny starodawnej budowli, dużego niegdyś i zapewne bogatego kompleksu. Z budynków nie pozostało praktycznie nic, ostatki fundamentów, zakrzaczone doły, tu i ówdzie kamienny blok. Resztę rozebrano i rozgrabiono. Budulec był cenny, nic nie miało prawa się zmarnować.
2760 Wstąpili pod szczątki strzaskanego portalu, niegdyś imponującego łuku, dziś wyglądającego jak szubienica; wrażenie potęgował bluszcz, zwisający jak odcięty stryczek. Szli alejką wytyczoną przez drzewa. Drzewa uschłe, kalekie i pokraczne, jakby przygięte ciężarem ciążącej nad tym miejscem klątwy.
2761 A raczej ku temu, co niegdyś było ogrodem. Klomby berberysów, janowców i róż pnących, niegdyś zapewne ozdobnie przycinane, dziś były dziką i bezładną plątaniną gałęzi, kolczastych pnączy i suchych badyli. Z plątaniny wyzierały resztki posągów i rzeźb, w większości, wyglądało, pełnofigurowych.
2762 Resztki były tak znikome, że nie sposób było nawet w przybliżeniu określić, kogo – lub co – posągi przedstawiały. Nie miało to zresztą większego znaczenia. Posągi były przeszłością. Nie przetrwały, a więc przestały się liczyć. Została ruina i ta, wyglądało, trwać będzie długo, ruiny są wieczne.
2763 A Jaskier przestał grać. I westchnął głośno. Wiedźmin odwrócił się. Stała w wejściu do alejki, pomiędzy pękniętym cokołem nierozpoznawalnego posągu a splątanym gąszczem zeschłego derenia. Wysoka, w obcisłej sukni. Z głową o szarawym umaszczeniu, właściwym bardziej korsakom niż lisom srebrnym.
2764 Sama nie wiem, po co przyszłam. By się pożegnać, może. Może by jej pozwolić pożegnać się z tobą. Zza lisicy wyłoniła się szczupła dziewczynka w obcisłej sukience. Jej blada i nienaturalnie nieruchoma twarz wciąż jeszcze była na wpół ludzka. Ale chyba jednak już bardziej lisia niż ludzka.
2765 Lisica szczeknęła cicho. I odmieniła się. Ciemne, fiołkowe oczy, płonące w bladej, trójkątnej twarzy. Kruczoczarne, sfalowane jak burza loki kaskadą opadają na ramiona, lśnią, odbijają światło jak pawie pióra, wijąc się i falując przy każdym poruszeniu. Usta, cudownie wąskie i blade pod pomadką.
2766 Na szyi czarna aksamitka, na aksamitce obsydianowa gwiazda, skrząca się i śląca wokół tysięczne refleksy... Yennefer uśmiechnęła się. A wiedźmin dotknął jej policzka. A wtedy suchy dereń zakwitł. A potem powiał wiatr, targnął krzakiem. Świat zniknął za zasłoną wirujących białych płateczków.
2767 Siedział na złomku zwalonej kolumny. Patrzył w niebo. Geralt siedział obok. Rozważał różne rzeczy. Różne rzeczy układał w sobie. A raczej próbował ułożyć. Snuł plany. W większości zupełnie nierealne. Obiecywał sobie różne rzeczy. Wątpiąc mocno, czy którejkolwiek z obietnic zdoła dotrzymać.
2768 I drogowskaz. Znak, że idzie właściwą drogą. Zaraz za wzgórkiem i ruinami gościniec rozwidlał się bowiem. Jeden szlak wiódł na zachód, przez wrzosowiska. Drugi, idący na północ, znikał w gęstym i ciemnym lesie. Zagłębiał się w czarnym gąszczu, tonął w ponurym mroku, rozpływał się w nim.
2769 Na północ. Poprzez osławiony Sójczy Las. Opowieściami, którymi próbowano przerazić ją w Ivalo, Nimue niezbyt się przejęła, podczas wędrówki miała z czymś takim do czynienia wielokrotnie, każda okolica miała swój straszny folklor, lokalne grozy i horrory, służące do napędzania stracha przejezdnym.
2770 Nimue była już straszona wodnicami w jeziorach, brzeginiami w rzeczkach, wichtami na rozstajach i upiorami na cmentarzach. Co drugi mostek miał być kryjówką trolli, co druga kępa krzywych wierzb czatownią strzygi. Nimue w końcu przywykła, spowszedniałe strachy przestały być straszne.
2771 Obejrzała się, czy aby ktoś nie nadjeżdża. Byłoby, pomyślała, raźniej w kompanii. Ale gościniec, jak na złość, akurat dziś, akurat teraz, uczęszczany być nie chciał. Był wręcz wymarły. Nie było wyjścia. Nimue odkaszlnęła, poprawiła węzełek na ramieniu, mocno ścisnęła kosturek. I wkroczyła w las.
2772 W drzewostanie dominowały dęby, wiązy oraz stare, pozrastane ze sobą graby, były też sosny i modrzewie. Dołem zawładnął gęsty podszyt, splątane ze sobą głogi, leszczyny, czeremchy i wiciokrzewy. Taki podszyt roił się zwykle od leśnego ptactwa, w tym lesie jednak panowała złowroga cisza.
2773 Nimue szła ze wzrokiem wbitym w ziemię. Odetchnęła z ulgą, gdy w pewnej chwili gdzieś w głębi lasu zastukotał dzięcioł. Coś tu jednak żyje, pomyślała, nie jestem zupełnie sama. Zatrzymała się i odwróciła gwałtownie. Nie dostrzegła nikogo ani niczego, a przez chwilę pewna była, że ktoś za nią podąża.
2774 Skrycie śledzona. Strach ścisnął jej gardło, dreszczem spłynął po plecach. Przyspieszyła kroku. Las, jak się jej wydało, zaczął rzednąć, zrobiło się jaśniej i zieleniej, bo w drzewostanie jęła przeważać brzoza. Jeszcze zakręt, jeszcze dwa, pomyślała gorączkowo, jeszcze trochę i las się skończy.
2775 A ja pójdę dalej. Wyrwa, Guado, Sibell, Brugge... Nie usłyszała nawet szelestu, ruch ułowiła kątem oka. Z gęstwy paproci wystrzelił szary, płaski, wielonożny i niewiarygodnie szybki kształt. Nimue wrzasnęła, widząc kłapiące szczypce, wielkie jak kosy. Najeżone kolcami i szczecinami łapy.
2776 Zamarła, patrząc na dziejący się na drodze dziki pląs. Wielonożny stwór skakał i kręcił się, kręcił niesamowicie szybko, wymachując łapami i szczękając straszliwymi żuwaczkami. A wokół niego, jeszcze szybciej, tak szybko, że aż zamazywał się w oczach, tańczył człowiek. Uzbrojony w dwa miecze.
2777 Na oczach skamieniałej ze strachu Nimue w powietrze wyleciała najpierw jedna, potem druga, potem trzecia odrąbana łapa. Cięcia mieczy spadły na płaski korpus, z którego siknęły strugi zielonej mazi. Potwór szamotał się i ciskał, wreszcie dzikim skokiem rzucił się w las, do ucieczki.
2778 Stwór długo młócił ziemię odnóżami, wreszcie znieruchomiał. Nimue przycisnęła ręce do piersi, usiłując tym sposobem uspokoić tłukące serce. Widziała, jak jej wybawca klęka nad zabitym potworem, jak z pomocą noża odłupuje coś z jego pancerza. Jak wyciera klingi mieczy i chowa je do pochew na plecach.
2779 Trochę potrwało, zanim do Nimue dotarło, że to ją pytają. Ale i tak nie mogła ani dobyć głosu, ani wstać z leszczyny. Jej wybawca nie spieszył się, by ją z krzaka wyciągać, musiała wreszcie wydostać się sama. Nogi dygotały jej tak, że z trudem stała. Suchość w ustach za nic nie chciała ustąpić.
2780 Od ładnych kilku dni wypatruję tu kogoś takiego jak ty. Co kto tędy szedł, to w licznych grupach, szumno i zbrojno, takich nasz majstersztyk numer osiem nie odważał się atakować, nie wystawiał nosa z kryjówki. Ty go z niej wywabiłaś. Nawet z dużej odległości umiał rozpoznać łatwą zdobycz.
2781 Byłby rad, że po tych stu pięciu latach ludzie go pamiętają. Że pamiętają, kim był. Ba, pamiętają nawet imię jego konia. Tak, myślę, że byłby rad... Gdyby mógł o tym wiedzieć. Chodź. Odprowadzę cię. Długo szli w milczeniu. Nimue gryzła wargi. Zawstydzona, postanowiła nie odzywać się więcej.
2782 Mogłem się domyślić, Nimue z wioski Wyrwa, która idziesz do szkoły czarodziejek na wyspie Thanedd. Nie odważyłabyś się na tak szaleńczą wyprawę, gdyby nie legendy i baśnie, na których wyrosłaś. Ale to tylko baśnie, Nimue. Tylko baśnie. Zbyt daleko już odeszłaś od domu, by tego nie pojmować.
2783 Jak dotąd, postęp tylko wmawia nam, że ciemność to wyłącznie ćmiący światło przesąd, że nie ma się czego bać. Ale to nieprawda. Jest się czego bać. Bo zawsze, zawsze będzie istniała ciemność. I zawsze będzie rozpanoszone w ciemności Zło, zawsze będą w ciemności kły i pazury, mord i krew.
2784 Przerwał jej, wciąż z uśmiechem – nie wolno zadawać przyszłej adeptce Aretuzy. Szkoły, w której uczą, że nie ma rzeczy niemożliwych. Bo wszystko, co dziś niemożliwe, jutro możliwym się uczyni. Takie hasło winno widnieć nad wejściem do uczelni, która wkrótce będzie twoją uczelnią.
2785 Latem zdarzyło się wielkie zaćmienie słońca, a wkrótce potem kometa pojawiła się na niebie. W Warszawie widywano też nad miastem mogiłę i krzyż ognisty w obłokach; odprawiano więc posty i dawano jałmużny, gdyż niektórzy twierdzili, że zaraza spadnie na kraj i wygubi rodzaj ludzki.
2786 Step rozmókł i zmienił się w wielką kałużę, słońce zaś w południe dogrzewało tak mocno, że – dziw nad dziwy! – w województwie bracławskim i na Dzikich Polach zielona ruń okryła stepy i rozłogi już w połowie grudnia. Roje po pasiekach poczęły się burzyć i huczeć, bydło ryczało po zagrodach.
2787 Ile tam walk stoczono, ilu ludzi legło, nikt nie zliczył, nikt nie spamiętał. Orły, jastrzębie i kruki jedne wiedziały, a kto z daleka dosłyszał szum skrzydeł i krakanie, kto ujrzał wiry ptasie nad jednym kołujące miejscem, to wiedział, że tam trupy lub kości niepogrzebione leżą.
2788 Polowano w trawach na ludzi jakby na wilki lub suhaki. Polował, kto chciał. Człek prawem ścigany chronił się w dzikie stepy, orężny pasterz trzód strzegł, rycerz przygód tam szukał, łotrzyk łupu. Kozak Tatara, Tatar Kozaka. Bywało, że i całe watahy broniły trzód przed tłumami napastników.
2789 Wówczas płynęły po nim jak fale czambuły tatarskie, pułki kozackie, to chorągwie polskie lub wołoskie ; nocami rżenie koni wtórowało wyciom wilków, głos kotłów i trąb mosiężnych leciał aż do Owidowego jeziora i ku morzu, a na Czarnym Szlaku, na Kuczmańskim – rzekłbyś: powódź ludzka.
2790 Od ruiny owej padał długi cień. Opodal świeciły wody szeroko rozlanego Omelniczka, który w tym miejscu skręca się ku Dnieprowi. Ale blaski gasły coraz bardziej na niebie i na ziemi. Z nieba dochodziły tylko klangory żurawi ciągnących ku morzu; zresztą ciszy nie przerywał żaden głos.
2791 Noc zapadła nad pustynią, a z nią nastała godzina duchów. Czuwający w stanicach rycerze opowiadali sobie w owych czasach, że nocami wstają na Dzikich Polach cienie poległych, którzy zeszli tam nagłą śmiercią w grzechu, i odprawują swoje korowody, w czym im żaden krzyż ani kościół nie przeszkadza.
2792 Toteż gdy sznury wskazujące północ poczynały się dopalać, odmawiano po stanicach modlitwy za umarłych. Mówiono także, że one cienie jeźdźców, snując się po pustyni, zastępują drogę podróżnym, jęcząc i prosząc o znak krzyża świętego. Między nimi trafiały się upiory, które goniły za ludźmi, wyjąc.
2793 Nagle dał się słyszeć przeraźliwy świst. Zmieszane głosy poczęły wrzeszczeć przeraźliwie: "Hałła! Hałła! Jezu Chryste! ratuj! bij!" Rozległ się huk samopałów, czerwone światła rozdarły ciemności. Tętent koni zmieszał się ze szczękiem żelaza. Nowi jacyś jeźdźce wyrośli jakby spod ziemi na stepie.
2794 Był to młody jeszcze bardzo człowiek, suchy, czarniawy, wielce przystojny, ze szczupłą twarzą i wydatnym orlim nosem. W oczach jego malowała się okrutna fantazja i zadzierżystość, ale w obliczu miał wyraz uczciwy. Wąs dość obfity i niegolona widocznie od dawna broda dodawały mu nad wiek powagi.
2795 Położono na ogniu gotowe ćwierci baranie; zdjęto też z koni kilka dropiów upolowanych w czasie dnia, kilka pardew i jednego suhaka, którego pachoł wnet zaczął obłupywać ze skóry. Stos płonął, rzucając na step ogromne, czerwone koło światła. Zduszony człowiek począł z wolna przychodzić do siebie.
2796 Twarz jego potężna zwiastowała odwagę i dumę. Było w niej coś pociągającego i odpychającego zarazem – powaga hetmańska ożeniona z tatarską chytrością, dobrotliwość i dzikość. Posiedziawszy nieco na kulbace, wstał i nad wszelkie spodziewanie, zamiast dziękować, poszedł oglądać trupy.
2797 Wyglądało to raczej tak, jakby imć pan Abdank chciał właśnie Kudak ominąć. Ale zarówno i sama osoba pana Abdanka zastanawiała wielce młodego namiestnika. Zauważył wraz, że Kozacy, którzy ze swymi pułkownikami obchodzili się dość poufale, jego otaczali czcią niezwyczajną, jakby prawego hetmana.
2798 Nie bogactwo tego pierścienia, ale inne cnoty ci zalecam. Za młodych jeszcze lat w bisurmańskiej niewoli będąc dostałem go od pątnika, który z Ziemi Świętej powracał. W tym oczku zamknięty jest proch z grobu Chrystusa. Takiego daru odmawiać się nie godzi, choćby i z osądzonych rąk pochodził.
2799 Zwyczajnie szlachcic szlachcicowi z nieprzyjaźni sadła zalewał. Nie jeden on i nie jednemu jemu. Mówią przy tym, że żonę starostce bałamucił: starostka mu kochanicę odebrał i z nią się ożenił, a on mu ją za to później bałamucił, a to jest podobna rzecz, bo zwyczajnie... kobieta lekka.
2800 Ale to są tylko pozory, pod którymi głębsze jakieś praktyki się ukrywają. Widzisz waść, rzecz jest taka: w Czerkasach mieszka stary Barabasz, pułkownik kozacki, nasz przyjaciel. Miał on przywileje i jakoweś pisma królewskie, o których mówiono, że Kozaków do oporu przeciw szlachcie zachęcały.
2801 Z Chmielnickim nie ma żartów. Krótko mówiąc, lepszy on ma rozum, tęższą rękę i większe szczęście od waci, który zbyt się zapalasz. Chmielnicki odjechał bezpiecznie, powtarzam waci, a jeśli mnie nie wierzysz, to ci to ten kawaler powtórzy, który go wczoraj na stepie widział i zdrowym go pożegnał.
2802 Obecni poczęli zwracać głowy w stronę Czaplińskiego. Szukał on okazji zawsze, bo taka była jego natura, robił burdy każdemu, kogo napotkał, ale to zastanowiło wszystkich, że teraz zaczął przy Zaćwilichowskim, którego jednego się obawiał, i że zaczął z żołnierzem noszącym barwę Wiśniowieckich.
2803 To rzekłszy doszedł do drzwi, uderzył w nie Czaplińskim, roztworzył i wyrzucił podstarościego na ulicę. Po czym spokojnie usiadł na dawnym miejscu obok Zaćwilichowskiego. W izbie przez chwilę zapanowała cisza. Siła, jakiej dowód złożył pan Skrzetuski, zaimponowała zebranej szlachcie.
2804 Później dopiero zapłonęły serca nienawiścią ku Chmielnickiemu, ale zarówno serca szlachty i duchowieństwa obydwóch obrządków. Przychodzili tedy do pana Skrzetuskiego z kwartami mówiąc: "Pij, panie bracie! Wypij i ze mną! – Niech żyją wiśniowiecczycy! Tak młody, a już porucznik u księcia.
2805 Szeroki i dobrze wypchany łosiowy pas, nie mając na czym się trzymać, opadał mu aż na biodra, a do pasa przywiązany był krzyżacki miecz tak długi, że temu olbrzymiemu mężowi prawie do pachy dochodził. Ale kto by się miecza przeląkł, wnet by się uspokoił, spojrzawszy na twarz jego właściciela.
2806 Cały rynek był zapchany wielkimi siwymi wołami pędzonymi ku Korsuniowi dla wojska, a przy wołach szedł mnogi lud pastuszy, tak zwani czabanowie, którzy całe życie w stepach i pustyniach spędzali – ludzie zupełnie dzicy, nie wyznający żadnej religii – religionis nullius, jak mówił wojewoda Kisiel.
2807 Siła ta miała przecie za sobą sympatię niezmiernych mas chłopstwa mniej cierpliwego niż w innych Rzplitej stronach, bo mającego pod bokiem Czertomelik, a na nim bezpaństwo, rozbój i wolę. Więc pan chorąży, choć sam Rusin i gorliwy wschodniego obrządku stronnik, zadumał się smutno.
2808 Czy co wskóram, nie wiem, bo chociaż to pan mężny i wojownik doświadczony, ale okrutnie w swoim zdaniu i swoim wojsku dufny. Waść, mości pułkowniku czerkaski, trzymaj w ryzie Kozaków – a waszeć, mości namiestniku, po przybyciu do Łubniów ostrzeż księcia, by na Sicz baczność obrócił.
2809 Dwa i trzy dni nic nie znaczą. Waszmość, panie czerkaski, pchnij też gońców z oznajmieniem sprawy do pana chorążego koronnego i do księcia Dominika. Ale waszmość już śpisz, jak widzę? Rzeczywiście, Barabasz złożył ręce na brzuchu i zdrzemnął się głęboko; po chwili nawet chrapać zaczął.
2810 Zasadzki też nie obawiam się, mając przy boku szablę i garść ludzi. To rzekłszy namiestnik pożegnał starego chorążego i wyszedł. Nad miastem świeciła tak jasna łuna od stosów nałożonych na rynku, że rzekłbyś: cały Czehryn się pali, a gwar i krzyki wzmogły się jeszcze z nastaniem nocy.
2811 Żydzi nie wychylali się wcale ze swych domostw. W jednym kącie tłumy czabanów wyły posępne pieśni stepowe. Dzicy Zaporożcy tańczyli koło ognisk rzucając w górę czapki, paląc z piszczeli i pijąc kwartami gorzałkę. Tu i owdzie zrywała się bijatyka, którą uśmierzali ludzie starostki.
2812 Po przeprawie przez Dniepr szli szeroką drogą stepową, która łączyła Czehryn z Łubniami idąc na Żuki, Semi Mogiły i Chorol. Drugi taki gościniec wiódł ze stolicy książęcej do Kijowa. Za dawniejszych czasów, przed rozprawą hetmana Żółkiewskiego pod Sołonicą, dróg tych nie było wcale.
2813 Pod wodami odzywały się dzwony potopionych miast. Ziemia była mało gościnna i mało dostępna, miejscami zbyt rozmiękła, miejscami cierpiąca na brak wód, spalona, sucha, a do mieszkania niebezpieczna, osadników bowiem, gdy się jako tako osiedli i zagospodarowali, ścierały napady tatarskie.
2814 Jednakże i życie osiadłe próbowało uwiązać się do tych ziem jak roślina, która próbuje, gdzie może, chwycić się gruntu korzonkami i raz w raz wyrywana, gdzie może, odrasta. Powstawały na pustkach grody, osady, kolonie, słobody i futory. Ziemia była miejscami żywna, a nęciła swoboda.
2815 Nawet taki osadnik, który przymknął do tych ziem nie wiadomo kiedy i sądził, że siedzi na własnym gruncie, chętnie schodził do roli kniaziowego czynszownika, gdyż za ów czynsz szedł pod potężną książęcą opiekę, która go ochraniała, broniła od Tatarów i od gorszych nieraz od Tatarów Niżowców.
2816 Toż zakwitło i zaroiło się wszystko. Pobudowano drogi na śladach dawnych gościńców; rzeki ujęto groblami, które sypał niewolnik Tatar lub Niżowiec schwytany z bronią w ręku na rozboju. Tam gdzie niegdyś wiatr grywał dziko nocami na oczeretach i wyły wilki i topielcy, teraz hurkotały młyny.
2817 Nieprzejrzany, jednostajny widok borów i stepów ubarwił się dymami chat, złoconymi wieżami cerkwi i kościołów – pustynia zamieniła się w kraj dość ludny. Jechał tedy pan namiestnik Skrzetuski wesoło i nie śpiesząc się, jakoby swoją ziemią, mając po drodze wszelkie wczasy zapewnione.
2818 Był to dopiero początek stycznia 48 roku, ale dziwna, wyjątkowa zima nie dawała się wcale we znaki. W powietrzu tchnęła wiosna; ziemia rozmiękła i przeświecała wodą roztopów; na polach zieleniała ruń, a słońce dogrzewało tak mocno, że w podróży o południu kożuchy prażyły grzbiet jak latem.
2819 Słońce, cudna pogoda i woń zbliżającej się wiosny napawały wesołością serca, a namiestnik tym był weselszy, że wracał z długiej podróży pod dach książęcy, który był zarazem jego dachem, wracał sprawiwszy się dobrze, więc i przyjęcia dobrego pewny. Ale wesołość jego miała i inne powody.
2820 Nasz namiestnik bił się już nawet raz z panem Wołodyjowskim w szable o Anusię, ale gdy przyszło za długo siedzieć w Łubniach bez jakowejś wyprawy na Tatarów, to sobie nawet i przy Anusi przykrzył, a gdy przyszło ciągnąć – to ciągnął z ochotą, bez żalu, bez wspominków. Za to też i witał z radością.
2821 Jam też słuchał z ciekawością. Nie ma co! kraj bogaty, klima przednie, złota, wina, bakaliów i bydła dostatek. Pomyślałem sobie tedy, że nasz książę rodzi się z Mohilanki i że ma takie dobre prawo do hospodarskiego tronu, jak kto inny, których praw przecie książę Michał dochodził.
2822 O tym słyszałem i w Krymie, gdzie bodaj dlatego przyjmowano mnie tak honeste, bo jest wieść, że gdy król z hetmany pociągnie, książę ma na Krym uderzyć i całkiem Tatarów zetrzeć. Jakoż to jest pewna, że takowej imprezy innemu nie powierzą. Pan Longinus podniósł do góry ręce i oczy.
2823 Nie udało się zajechać, a trudno prosić wrogów, by się ustawili równo do cięcia. Bóg jeden widzi moje smutki: siła w kościach jest, fortuna jest... ale adolescentia uchodzi, czterdziestu pięciu lat dobiegam, serce do afektów się wyrywa, ród ginie, a trzech głów jak nie ma, tak nie ma!.
2824 Popędzili naprzód we trzech, a za nimi Wołoch sokolniczy z obręczą, który utkwiwszy oczy w ptaki krzyczał z całych sił, zachęcając raroga do walki. Dzielny ptak zmusił już tymczasem stado do podniesienia się w górę, potem sam wzbił się jak błyskawica jeszcze wyżej i zawisł nad nim.
2825 Pierwszy Skrzetuski ruszył za nim z kopyta. Poseł, sokolnik i pan Longinus poszli za jego przykładem. Wtem na skręcie drogi namiestnik wstrzymał konia, gdyż nowy a dziwny widok uderzył jego oczy. W pośrodku gościńca leżała na boku kolaska ze złamaną osią. Odprzężone konie trzymało dwóch kozaczków.
2826 I już miał rozpocząć mowę od słów: "Jeśliś jest śmiertelną istotą, a nie bóstwem..." – gdy w tej chwili nadjechał poseł i pan Longinus, a z nimi sokolnik z obręczą. Co widząc bogini nadstawiła rarogowi rękę, na której ten zaraz, zszedłszy z ramienia, usadowił się przestępując z nogi na nogę.
2827 Namiestnik, uprzedzając sokolniczego, chciał zdjąć ptaka, gdy nagle stał się dziwny omen. Oto raróg, pozostawiwszy jedną nogę na ręku panny, drugą chwycił się namiestnikowej dłoni i zamiast przesiąść się, począł kwilić radośnie i przyciągać te ręce ku sobie tak silnie, że się musiały zetknąć.
2828 A że do Łubniów droga jeszcze daleka, nie pogardzicie moim i moich synów dachem, pod którym radzi wam będziemy. My z Rozłogów Siromachów, ja wdowa po kniaziu Kurcewiczu Bułyże, a to nie jest moja córka, jeno córka po starszym Kurcewiczu, bracie mego męża, któren sierotę swą nam na opiekę oddał.
2829 Kniaź Wasyl, przez straszliwy error sprawiedliwości ludzkiej skazany na utratę gardła i mienia, musiał się ucieczką salwować, ale później wykryła się jego niewinność, którą też promulgowano i do sławy go jako cnotliwego męża przywrócono; a sława tym większą być powinna, im większą była krzywda.
2830 I znowu jedwabne zasłony oczu kniaziówny podniosły się, a wzrok jej napotkał męskie i szlachetne oblicze młodego żołnierza i spojrzenie tak pełne zachwytu, że ciemny rumieniec pokrył jej twarz. Ale nie spuszczała już wzroku ku ziemi i przez chwilę on pił słodycz jej cudnych oczu.
2831 I tak patrzyli na siebie, jak dwie istoty, które spotkawszy się choćby na gościńcu na stepie, czują, że się wybrały od razu, i których dusze poczynają zaraz lecieć wzajemnie ku sobie jak dwa gołębie. Aż tę chwilę zachwytu przerwał im ostry głos kniahini Konstantowej wołającej na kniaziównę.
2832 Potem karałasze poczęli na tylnych wozach smutną pieśń wołoską, wkrótce jednak ustali, a natomiast rozległ się nosowy głos pana Longina śpiewającego pobożnie: "Jam sprawiła na niebie, aby wschodziła światłość nieustająca, i jako mgła – pokryłam wszystką ziemię." Tymczasem ściemniało.
2833 Wjechali w las, ale zaledwie ujechali kilka staj, gdy dał się słyszeć tętent koni i pięciu jeźdźców ukazało się przed karawaną. Byli to młodzi kniaziowie, którzy zawiadomieni przez woźnicę o wypadku, jaki spotkał matkę, śpieszyli na jej spotkanie prowadząc z sobą wóz zaprzężony w cztery konie.
2834 Dzięki tym oto ichmościom nie potrzebuję już pomocy. To moi synkowie, których polecam łasce mości panów: Symeon, Jur, Andrzej i Mikołaj – a to kto piąty? – rzekła przypatrując się pilnie – hej! jeśli stare oczy widzą po ciemku, to Bohun – co? Kniaziówna cofnęła się nagle w głąb kolaski.
2835 Na Wołyniu i na Litwie są jeszcze Kurcewicze, którzy poczty trzymają i wcale po pańsku żyją, ale ci biedniejszych krewnych znać nie chcą, za co niech ich Bóg skarze. U nas prawie kozacza bieda, którą nam waszmościowie musicie wybaczyć i szczerym sercem przyjąć to, co szczerze ofiarujemy.
2836 Pogardliwy ton, z jakim stara kniahini mówiła o swej synowicy, tak był widoczny, że nie uszedł uwagi porucznika. Pierś mu zawrzała gniewem i o mało nie zaklął szpetnie, ale słowa zamarły mu na ustach, gdy spojrzawszy na kniaziównę ujrzał przy świetle księżyca oczy jej zalane łzami.
2837 Nie może też to być, abyś waszmość o nazwisku jego nie słyszał, bo wszyscy o nim wiedzą. I rzeczywiście, panu Skrzetuskiemu dobrze było znane to nazwisko. Spośród imion różnych pułkowników i atamanów kozackich wypłynęło ono na wierzch i było na wszystkich ustach po obu stronach Dniepru.
2838 Ślepcy śpiewali o Bohunie pieśni po jarmarkach i karczmach, na wieczornicach opowiadano dziwy o młodym watażce. Kto on był, skąd się wziął, nikt nie wiedział. To pewna, że kolebką były mu stepy, Dniepr, porohy i Czertomelik ze swoim labiryntem cieśnin, zatok, kołbani, wysp, skał, jarów i oczeretów.
2839 Czynami jego powodowała fantazja. Czasem przybywszy do Czehryna, Czerkas lub Perejasławia hulał na śmierć z innymi Zaporożcami, czasem żył jak mnich, do ludzi nie gadał, w stepy uciekał. To znów otaczał się ślepcami, których grania i pieśni po całych dniach słuchał, a samych złotem obrzucał.
2840 Pan Skrzetuski dobrze tedy wiedział, kto był Bohun, a jeśli pytał starej kniahini, czy to Kozak w służbie jej synów, to czynił to przez umyślną pogardę, bo przeczuł w nim wroga, a mimo całej sławy watażki wzburzyła się krew w namiestniku, że Kozak poczynał sobie z nim tak zuchwale.
2841 Tego wraz z żoną i pięcioma synami do Rozłogów sprowadził i każdym kawałkiem chleba się z nimi dzielił. W ten sposób obaj Kurcewicze żyli w spokoju aż do końca 1634 roku, w którym Wasyl z królem Władysławem pod Smoleńsk ruszył. Tam to zaszedł ów nieszczęsny wypadek, który zgubę jego spowodował.
2842 Musiał zginąć, skoro się więcej o córkę nie pytał. Wkrótce przestano o nim mówić, a przypomniano go sobie dopiero, gdy wyszła na jaw jego niewinność. Niejaki Kupcewicz, Witebszczanin, umierając zeznał, jako on pisał pod Smoleńskiem list do Szehina i znalezionym w obozie sygnetem go przypieczętował.
2843 Żona Konstantyna, z rodziny wątpliwego pochodzenia, była to kobieta surowa, popędliwa a energiczna, którą mąż jeden utrzymać w ryzie umiał. Po jego śmierci zagarnęła w żelazne ręce rządy w Rozłogach. Służba drżała przed nią – dworzyszczowi bali się jej jak ognia, sąsiadom dała się wkrótce we znaki.
2844 Gdy raz pułki księcia Jeremiego pogromiły watahę Tatarów swawolącą koło Siedmiu Mogił, kniahini na czele swoich ludzi zniosła ze szczętem kupę niedobitków, która się aż pod Rozłogi zapędziła. W Rozłogach też usadowiła się na dobre i poczęła je uważać za swoją i swoich synów własność.
2845 A przecie niedaleko były Łubnie, a w nich dwór książęcy, na którym by młodzi kniaziowie mogli nabrać poloru, wyćwiczyć się w kancelarii w sprawach publicznych lub – zaciągnąwszy się pod chorągwie – w szkole rycerskiej. Kniahini miała wszelako swoje powody, dla których nie oddawała ich do Łubniów.
2846 Mieszkania dla czeladzi i kozaków, stajnie, spichlerze i lamusy przytykały do tego dworu bezpośrednio tworząc budowę nieforemną, z wielu to wyższych, to niższych części złożoną, na zewnątrz tak ubogą i prostacką, że gdyby nie światła w oknach, trudno by ją za mieszkanie ludzi poczytać.
2847 Widocznie było to miejsce obronne, przeciw napadom i zajazdom zabezpieczone. We wszystkim też przypominało kresową pałankę kozacką, a lubo większość siedzib szlacheckich na kresach takiego, a nie innego była pokroju, ta przecie bardziej jeszcze od innych wyglądała na jakieś drapieżne gniazdo.
2848 Pod ścianami mniejsze stoły, komody i półki, na nich sepety, puzdra nabijane brązem, mosiężne świeczniki i zegary zrabowane czasu swego przez Turków Wenecjanom, a przez Kozaków Turkom. Cała komnata założona była mnóstwem przedmiotów zbytkownych, częstokroć niewiadomego dla gospodarzy użycia.
2849 Niech mu włos z głowy spadnie pod naszym dachem, wiesz, co będzie? Oto wojewoda obróci oczy na Rozłogi, i jego pomści, nas wygna na cztery wiatry, a Helenę do Łubniów zabierze – i co wówczas? Czy i z nim zadrzesz? Czy na Łubnie napadniesz? Spróbuj, jeśli chcesz pala posmakować, Kozacze zatracony!.
2850 A teraz chodź do gości. Wrócili do gościnnej komnaty, w której kniaziowie, nie wiedząc, jak gości bawić, wciąż ich zapraszali, by byli sobie radzi, i kłaniali im się w pas. Tu zaraz pan Skrzetuski spojrzał ostro a dumnie w oczy Bohunowi, ale nie znalazł w nich ni zaczepki, ni wyzwania.
2851 Namiestnik przyglądał mu się bacznie, gdyż poprzednio w ciemności nie mógł dojrzeć jego rysów. Teraz ujrzał mołojca smukłego jak topola, z obliczem smagłym, zdobnym w bujny, czarny wąs zwieszający się ku dołowi. Wesołość na tej twarzy przebijała przez ukraińską zadumę jako słońce przez mgłę.
2852 Nos orli, rozdęte nozdrza i białe zęby, połyskujące przy każdym uśmiechu, nadawały tej twarzy wyraz trochę drapieżny, ale w ogóle był to typ piękności ukraińskiej, bujnej, barwnej i zawadiackiej. Nad podziw świetny ubiór wyróżniał także stepowego mołojca od przybranych w kożuchy kniaziów.
2853 Gdy tylko padły na nią ciepłe promienie miłości, zaraz zakwitła jak róża i do nowego, nieznanego rozbudziła się życia. W jej twarzy zabłysło szczęście, odwaga, a te porywy, walcząc ze wstydem dziewiczym, umalowały jej policzki w śliczne kolory różane. Więc pan Skrzetuski mało ze skóry nie wyskoczył.
2854 Zadźwięczały bałabajki i bębenek, przy których odgłosach zaspane pacholęta musiały pląsać. Później i młodzi Bułyhowie poszli w prysiudy. Stara kniahini, wziąwszy się pod boki, poczęła dreptać w miejscu, a podrygiwać, a podśpiewywać, co widząc pan Skrzetuski sunął z Heleną do tańca.
2855 Zrozumiał teraz grę Bułyhów. Gdyby kniaziównę szlachcic jakiś okoliczny pojął, to by się upomniał o Rozłogi i miałby słuszność, bo się jej należały; a może zażądałby jeszcze rachunków z opieki. Dla tej to przyczyny i tak już skozaczeni Bułyhowie postanowili dać dziewczynę Kozakowi.
2856 Szaro już robiło się na świecie, gdy pan Skrzetuski rzucił się na posłanie. Spał twardo i nazajutrz zbudził się z gotowym postanowieniem. Ubrali się tedy z panem Longinem spiesznie, ile że i wozy stały już w gotowości, a żołnierze pana Skrzetuskiego siedzieli na koniach, gotowi do odjazdu.
2857 Kniaziowie z matką na czele trzymali wciąż ostrza skierowane ku piersi namiestnika, ale rzekłbyś, jakieś niewidzialne łańcuchy skrępowały im ręce. Sapiąc i zgrzytając zębami, szarpali się w bezsilnej wściekłości – wszelako nie uderzał żaden. Ubezwładniło ich straszliwe imię Wiśniowieckiego.
2858 Symeon poszedł po Helenę i po chwili ukazał się z nią w sieni. Wśród tych gniewów i gróźb, które zdawały się huczeć jeszcze w powietrzu jak odgłosy przemijającej nawałnicy, wśród tych zmarszczonych brwi, srogich spojrzeń i surowych twarzy, jej śliczne oblicze zabłysło jakoby słońce po burzy.
2859 Widzieli tedy porohy i dziwili im się, a zwłaszcza strasznemu Nienasytcowi, który rokrocznie jak ongi Scylla i Charybda po kilkadziesiąt ludzi pożerał. Potem puścili się na wschód, na spalone stepy, gdzie od niedogarków jazda postępować nie mogła, i aż musieli koniom nogi skórami obwijać.
2860 Szczególniej podobali się sobie z Wołodyjowskim, a to dla obopólnej serc czułości; po kilku też dniach chodzili razem wzdychać na wały, jeden do gwiazdki za wysoko świecącej, by ją mógł dostać, alias do księżniczki Anny – drugi do nieznanej, od której go trzy ślubowane głowy oddzielały.
2861 Ciągnął nawet Wołodyjowski pana Longina do dragonów, ale Litwin postanowił sobie koniecznie zapisać się pod znak pancerny, by pod Skrzetuskim służyć, o którym z rozkoszą dowiedział się w Łubniach, że wszyscy mają go za rycerza pierwszej wody i jednego z najlepszych oficerów książęcych.
2862 Do trosk miłosnych namiestnika dołączył się jeszcze i smutek z grożącej straty starego towarzysza i doświadczonego przyjaciela; nie odstępował też po kilka godzin dziennie ani piędzią od jego wezgłowia, pocieszając go, jak umiał, i krzepiąc go nadzieją, że jeszcze niejedną wyprawę razem odbędą.
2863 Miserere mei! a będzie jaka wyprawa św. Michała na potencję piekielną, to się stary Zakrzewski przyda jeszcze." Więc porucznik, choć jako żołnierz tyle razy śmierć oglądał i sam ją zadawał, nie mógł łez wstrzymać słuchając tego starca, którego zgon do pogodnego zachodu słońca był podobny.
2864 Tegoż dnia książę z Sieńczy przyjechał, a z nim panowie Bodzyński i Lassota oraz cały dwór i dużo szlachty w kilkudziesięciu kolaskach, bo zjazd u pana Suffczyńskiego był niezmierny. Książę wyprawił wspaniały pogrzeb, chcąc uczcić zasługi zmarłego i okazać, jak się w ludziach rycerskich kocha.
2865 Pan Longinus Podbipięta, pierwszy raz w życiu księcia na pogrzebie ujrzawszy, własnym oczom uwierzyć nie mógł. Słysząc bowiem tyle o sławie jego wyobrażał sobie, że musi to być jakiś olbrzym o głowę rodzaj ludzki przewyższający, a tymczasem książę był wzrostu prawie małego i dość szczupły.
2866 Widać było, że ten człowiek zna swoją potęgę i wielkość – i gdyby mu jutro włożyć koronę na głowę, nie czułby się ani zdziwionym, ani przygniecionym jej ciężarem. Oczy miał duże, spokojne, prawie słodkie, jednakże gromy zdawały się być w nich uśpione, i czułeś, że biada temu, kto by je rozbudził.
2867 Niewielu też i panów za równych sobie poczytywał. Kniaziowie z krwi dawnych władców bywali u niego marszałkami. Takim był w swoim czasie i ojciec Heleny, Wasyl Bułyha Kurcewicz, który to ród przecie, jak się wyżej wspomniało, wyprowadzał się od Koriata, a w samej rzeczy od Rurykowiczów pochodził.
2868 Pan Longin w kilka dni później był obecny na takiej uroczystości, gdy książę dawał posłuchanie panu Rozwanowi Ursu. Audiencje posłów odbywały się zawsze w sali tak zwanej niebieskiej, gdyż na jej suficie firmament niebieski wraz z gwiazdami pędzlem gdańszczanina Helma był wyobrażony.
2869 Pilnuj się jeno, żeby z waści dudka nie wystrzygła, jako z nas powystrzygała. To rzekłszy Wołodyjowski zakręcił się na pięcie i odszedł pozostawiając pana Longina w zdumieniu. Nie śmiał on nawet zrazu spojrzeć w stronę Anusi i po niejakim dopiero czasie rzucił znienacka okiem – ale aż zadrżał.
2870 Apage, satanas! – pomyślał Litwin i oblawszy się jak żaczek rumieńcem, uciekł w drugi kąt sali. Jednakże pokusa była ciężka. Ten szatanek wyglądający zza pleców księżnej tyle miał ponęt, te oczki tak świeciły jasno, że pana Longina aż ciągnęło coś, by w nie choć jeszcze raz tylko spojrzeć.
2871 Jednakże pan Skrzetuski sam nie umiał pójść za tą radą. Ogarniała go tęskność coraz większa, nudziły go uroczystości dworskie i te twarze, na które dawniej było mu tak mile spoglądać. Panowie Bodzyński, Lassota i pan Rozwan Ursu wyjechali wreszcie, a po ich wyjeździe nastał spokój głęboki.
2872 Tam to Skrzetuski chronił się przed gwarem dworskim i zamiast strzelać do ptaków, rozpamiętywał; tam to przed oczyma jego duszy stawała przywoływana pamięcią i sercem postać kochanej dziewczyny; tam wśród mgły, szumu oczeretów i melancholii owych miejsc doznawał ulgi we własnej tęsknocie.
2873 Pan Skrzetuski trząsł się jak w febrze na tę myśl, targał się jak wilk na łańcuchu, żałował swego rycerskiego słowa danego kniahini – i nie wiedział, co ma począć. A był to człowiek, który nierad pozwalał się ciągnąć za brodę wypadkom. W jego naturze leżała wielka przedsiębiorczość i energia.
2874 Rzędzian nie dał sobie dwa razy instrukcji powtarzać, czapkę na bakier nasunął, nahajem świsnął i pojechał. Dla pana Skrzetuskiego rozpoczęły się ciężkie dni oczekiwania. Dla zabicia czasu ścinał się w palcaty z panem Wołodyjowskim, wielkim mistrzem w tej sztuce, lub dzirytem do pierścienia rzucał.
2875 Rzędzian nie wiedział wprawdzie, o co idzie, bo namiestnik czytał list po cichu, ale zrobił mądrą minę i chrząknął znacząco. Skrzetuski zaś czytał dalej: "... I zaraz pocieszyłam się, prosząc Boga, by cię nadal w takowej dla mnie życzliwości utrzymał i obojgu nam błogosławił – amen.
2876 Twarze ludzkie stały się niespokojne. Rolnik niechętnie z pługiem na pole wychodził, chociaż wiosna przyszła wczesna, cicha, ciepła, a nad stepami dzwoniły od dawna skowronki. Wieczorami ludzie po siołach gromadzili się w kupy i stojąc na drodze, gwarzyli półgłosem o rzeczach strasznych.
2877 Oto naprzód niesłychane mnóstwo dziadów lirników pojawiło się po wszystkich wsiach i miastach, a były między nimi jakieś postacie obce, nikomu nie znane, o których szeptano sobie, że to są dziady fałszywe. Ci, włócząc się wszędzie, zapowiadali tajemniczo, iż dzień sądu i gniewu bożego się zbliża.
2878 Przepiwszy wszystko, pili dalej na borg, ne na to, szczo je, ałe na to, szczo bude. Przyszłe łupy miały zapłacić hulatykę. Zjawisko owo powtarzało się tak stale, że później doświadczeni ludzie ukraińscy zwykli mawiać: "Oho! trzęsą się szynki od Niżowców – w Ukrainie coś się gotuje.
2879 Owi wszystko ci opowiedzą. Z Czehryna ruszysz bajdakiem do Kudaku, pokłonisz się ode mnie panu Grodzickiemu i to pismo mu wręczysz. On cię przez porohy każe przeprawić i przewoźników potrzebnych dostarczy. W Siczy też nie baw, patrz, słuchaj i wracaj, jeśli żyw będziesz, bo to ekspedycja niełatwa.
2880 Ten ostatni argument lepiej od innych trafił do myśli pana Bychowca, ale jednak opierał się. Co by książę powiedział, gdyby ustąpił? czyby mu nie miał za złe? Toć to jest fawor książęcy taka funkcja. Usłyszawszy to Skrzetuski poleciał do księcia i natychmiast kazał się przez pazia meldować.
2881 To rzekłszy w ręce klasnął i kazał paziowi przywołać pana Bychowca. Namiestnik ucałował z radością rękę księcia, ten zaś za głowę go ścisnął i spokojnym być rozkazał. Lubił on niezmiernie Skrzetuskiego, jako dzielnego żołnierza i oficera, na którego we wszystkim można się było spuścić.
2882 Niby wesoło, a jakiś smutek śród tej radości, niby gwarno, a pusto – o! a szeroko, a przestronno! Koniem nie zgonić, myślą nie zgonić... chyba te smutki, tę pustosz, te stepy pokochać i tęskną duszą krążyć nad nimi, na ich mogiłach spoczywać, głosu ich słuchać i odpowiadać. Ranek był.
2883 Serce mu biło jak młotem. Nikt go się tam nie spodziewa, nikt nie wie, że przyjedzie; co też ona powie, gdy go ujrzy? O, oto już i chaty "pidsusidków " poukrywane w młodych sadach wiśniowych; dalej wieś rozrzucona dworzyszczowych, a jeszcze dalej widnieje i żuraw studzienny na dworskim majdanie.
2884 Co mnie tam po onej pannie! Niech inne pszczoły z tego kwiatu miód biorą, a jest ich tam niemało. Dalszą rozmowę przerwało wejście starego Czechły, któren przyszedł witać namiestnika. Uważał go on już za swego przyszłego pana, więc kłaniał mu się od proga, oddając mu wschodnim obyczajem salamy.
2885 To rzekłszy poklepała łaskawie Helenę po ramieniu i poszli na obiad. Kniahini była w doskonałym humorze. Bohuna odżałowała już dawno, a teraz wszystko składało się tak dzięki hojności namiestnika, że Rozłogi "cum boris, lasis, graniciebus et coloniis " mogła już uważać za swoje i swoich synów.
2886 Nieszczęsna Ukraina rozdzieliła się na dwie połowy: jedna śpieszyła na Sicz, druga do obozu koronnego; jedna opowiadała się przy istniejącym porządku rzeczy, druga przy dzikiej swobodzie; jedna pragnęła zachować to, co było owocem wiekowej pracy, druga pragnęła jej owo dobro odjąć.
2887 Chciał li zyskać na czasie, czy też przypuszczał, że jaki układ może jeszcze koniec zatargowi położyć? – różni różnie sądzili – dwóch tylko ludzi nie łudziło się ani przez jedną godzinę. Ludźmi tymi byli Zaćwilichowski i stary Barabasz. Stary pułkownik odebrał również list od Chmielnickiego.
2888 Chwalę twoją rezolucję. Do Kudaku możesz waść dojechać bezpiecznie, tam się rozpatrzysz, co ci dalej czynić przystoi. Grodzicki stary żołnierz, on najlepsze da ci instrukcje. A do księcia ja sam pewnie ruszę; jeśli się mam bić na swoje stare lata, to wolę pod nim niż pod kim innym.
2889 Rozbrat między Siczą a Rzecząpospolitą, który powstał za czasów Nalewajki i Pawluka, nie tylko nie ustawał, ale zwiększał się coraz bardziej i napływ na Sicz herbowego ludu, nie tylko polskiego, ale i ruskiego, nie różniącego się od Niżowców ni mową, ni wiarą, znacznie był mniejszy.
2890 Toteż jakaś tajemnica, nieprzenikniona jako mgły Dnieprowe, otoczyła drapieżną niżową rzeczpospolitą. Opowiadano o niej cuda, które pan Skrzetuski własnymi oczyma ciekaw był oglądać. Nie spodziewał się też, co prawda, stamtąd nie wrócić. Co poseł, to poseł, zwłaszcza od księcia Jeremiego.
2891 Ciężkie bo to czasy na szlachtę się zbliżają: dies irae et calamitatis. Czapliński zdechł ze strachu, do Dopuła nie chodzi, bo tam starszyzna kozacka pije. Ja jeden stawiam mężnie czoło niebezpieczeństwom i dotrzymuję onym pułkownikom kompanii, choć ich pułkownictwo dziegciem śmierdzi.
2892 A kto wie także, za kim regestrowi Krzeczowskiego pociągną? Brat Bohun Niżowcom, jak trzeba iść na Turka lub Tatara, ale teraz bardzo kalkuluje, bo mi po pijanemu wyznał, iż się w szlachciance kocha i chce się z nią żenić, przeto nie wypada mu w wigilię ślubu z chłopy się bratać.
2893 Ej, żołnierz to, żołnierz! Na końcu świata siedzi, daleko od hetmańskich oczu, a porządek u niego taki, że daj Boże w całej Rzeczypospolitej podobny. Znam ja dobrze Kudak i porohy. Za dawnych lat częściej się tam jeździło – i aż duszy smutno, gdy się pomyśli, że to przeszło, minęło, a teraz.
2894 Przez długi czas Skrzetuski widział jeszcze sędziwą postać chorążego oświeconą płomieniem stosu i jakiś smutek ścisnął mu nagle serce. Niesie go ta woda, niesie, ale oddala od serc życzliwych i od ukochanej, od krain znanych; niesie go nieubłaganie jak przeznaczenie, ale w dzikie strony, w ciemność.
2895 Jakoż w promieniu oka widać było kilkanaście bajdaków, dombaz, czyli tumbasów, i wąskich czarnych czółen kozackich obszytych sitowiem, a zwanych pospolicie czajkami. Jedne z tych statków płynęły z wodą unoszone bystrym prądem, inne pięły się pracowicie w górę rzeki, wspomagane wiosłami i żaglem.
2896 Gdy zbliżyli się do brzegu, by ludziom wiosłującym dać wypoczynek, namiestnik z Rzędzianem wysiedli, chcąc się bliżej owym gajom przypatrzyć. Ogarnął ich tak upajający zapach, iż zaledwie mogli oddychać. Mnóstwo płatków leżało już na ziemi. Miejscami drzewka stanowiły gąszcz nieprzenikniony.
2897 Zwierza tu także widzę dostatek. Jakoż między krzakami wiśniowymi smykały zające szare, białe i niezliczone stada wielkich błękitnonogich przepiórek, których kilka Rzędzian z guldynki ustrzelił, ale ku wielkiemu umartwieniu dowiedział się potem od "starszego", że mięso ich jest trucizną.
2898 W takich to jaskiniach i zakrętach bywały kryjówki i schowania kozacze. Ujścia rzek, pokryte lasem sitowia, oczeretów i szuwarów, aż czerniły się od mnogości ptactwa, słowem: świat dziki, przepaścisty, miejscami zapadły a pusty i tajemniczy roztoczył się przed oczyma naszych wędrowców.
2899 Grodzicki, który świeżo miał w pamięci wizytę książęcą, sam na jego spotkanie wyszedł. Był to człowiek pięćdziesięcioletni, jednooki jak cyklop i posępny, bo siedząc w pustyni na końcu świata i nie widując ludzi, zdziczał, a sprawując nieograniczoną władzę, nabrał powagi i surowości.
2900 Mało dwadzieścia czółen posłałem, by mi choć trochę przysłano – i nie przysłano. Nie wiem li: przejęto gońców – czy sami nie mają – wiem, że dotąd nie przysłano. Mam na dwa tygodnie – na dłużej nie. Gdybym miał dosyć, pierwej bym Kudak i siebie w powietrze wysadził, nimby tu noga kozacza postała.
2901 Waść nie myśl także, że na bankiety i wspaniałe recepcje jedziesz, jakimi gdzie indziej posłów witają, albo że cię tam godność poselska osłoni. Toż oni własnych atamanów mordują i od czasu, jak tu siedzę, nie pamiętam, by który sczezł swoją śmiercią. Zginiesz i ty. Skrzetuski milczał.
2902 Ledwie się jakie małe czółenko przemknie. A gdy już będziesz na niskich wodach, tedy się pilnuj, by cię nie zaskoczono, i pamiętaj, że żelazo a ołów od słów wymowniejsze. Tam tylko śmiałych ludzi cenią. Czajki będą na jutro gotowe, każę tylko drugie rudle poprzyprawiać, bo jednego na porohach mało.
2903 Prócz tego o pół mili od zamku stała wysoka wieża, z której ośm mil wokoło widać było, a w niej stu żołnierzy, do których pan Grodzicki każdego dnia zaglądał. Ci, spostrzegłszy w okolicy lud jaki, dawali natychmiast znać do zamku, a wówczas bito w dzwony i cała załoga wnet stawała pod bronią.
2904 Pod wieczór zwiedzili jeszcze wieżę, gdyż Skrzetuski, pierwszy raz widząc tę zaginioną w stepach fortecę, wszystkiego był ciekawy. Tymczasem przygotowywano dla niego w Słobódce czajki, które opatrzone rudlami po obu końcach, stawały się zwrotniejsze. Nazajutrz rankiem miał wyruszyć.
2905 Ale przez noc nie kładł się prawie wcale spać rozmyślając, co mu czynić przystoi wobec niechybnej zguby, którą mu groziło posłowanie do straszliwej Siczy. Życie uśmiechało mu się wprawdzie, bo był młody i kochał, i miał żyć obok ukochanej; wszelako od życia więcej honor i sławę kochał.
2906 Zauważył tę alterację pana Rzędzian śpiący w progu, więc wstał, oczy przetarł, objaśnił pochodnie palące się w żelaznych obręczach i począł kręcić się po komnacie, chcąc zwrócić uwagę pana. Ale namiestnik utonął całkowicie w swoich bolesnych myślach i chodził dalej, budząc krokami uśpione echa.
2907 Reszta nocy zeszła Skrzetuskiemu na pisaniu listów i żarliwej modlitwie, po której zaraz przyleciał do niego anioł uspokojenia. Tymczasem noc zbladła i świt ubielił wąskie okienka od wschodu. Dniało – aż i różowe blaski wkradły się do komnaty. Na wieży i zamku poczęto grać poranne "wstawaj".
2908 Minęli Surski, Łochanny, szczęśliwa fala przerzuciła ich przez Woronową Zaporę, zgrzytnęły trochę czółna na Kniażym i Strzelczym, ale jeno się otarły, nie rozbiły, aż wreszcie w oddali ujrzeli piany i wiry strasznego Nienasytca. Tu już trzeba było wysiadać i czółna lądem ciągnąć.
2909 W całej okolicy i na stepach nie było widać żywego ducha na rzece ani jednej czajki, bo już nie mogły płynąć do Siczy inne, jak te jedynie, które pan Grodzicki przez Kudak przepuścił, a pan Grodzicki umyślnie odciął Zaporoże od reszty świata. Ciszę przerywał więc tylko huk fali o skały Nienasytca.
2910 Do bractwa na Niżu nikt nie mógł być jako towarzysz przyjęty, kto porohów samotnie czółnem nie przebył, ale dla Nienasytca czyniono wyjątek, gdyż skały jego nigdy nie bywały zalewane. O jednym Bohunie ślepcy śpiewali, jakoby i przez Nienasytec się przekradł, wszelako nie dawano temu wiary.
2911 Chciał także spotkać jaką żywą duszę zaporoską i dać uprzednio znać o sobie, by wiedziano, iż poseł, a nie kto inny przyjeżdża. Chortyca jednak zdawała się być pustą, co niemało zdziwiło namiestnika, wiedział bowiem od Grodzickiego, że tam zawsze stawała załoga kozacka od inkursji tatarskiej.
2912 Puścił się nawet sam z kilkoma ludźmi dość daleko od brzegu na zwiady, ale całej wyspy przejść nie mógł, miała bowiem przeszło milę długości, a noc zapadała już ciemna i niezbyt pogodna, wrócił więc do czajek, które tymczasem powyciągano na piasek i porozpalano ognie na nocleg od komarów.
2913 Czuł także, że trawi go gorączka. Chwilami zdawało mu się, że słyszy zbliżające się kroki z głębi wyspy, to znów jakieś dziwne odgłosy podobne do odległego beczenia kóz. Ale myślał, że ucho go zwodzi. Nagle, dobrze już ku świtaniu, stanęła przed nim jakaś ciemna postać. Był to czeladnik ze straży.
2914 Wkrótce jedni i drudzy zwarli się tak, że zabrakło miejsca do cięcia, a noże, pięści i zęby zastąpiły szable. Nagle z głębi wyspy ozwały się liczne nowe nawoływania i krzyki; napastnikom nadchodziła pomoc. Chwila jeszcze, a byłaby przyszła za późno, gdyż karni semenowie brali już górę nad ciżbą.
2915 Od strony lądu widać było ciżbę Kozaków i Tatarów, jednych z twarzami przy kolbach "piszczeli ", drugich przegiętych w tył i ciągnących cięciwy łuków; od strony wody – dwie czajki dymiące i świecące ustawicznymi salwami wystrzałów. W środku leżały ciała spokojnie już porozciągane po piasku.
2916 Jedna podtrzymywała ogień, druga, złożona z dwustu przeszło mołojców i Tatarów, czekała tylko chwili stosownej do ręcznego ataku. Jednocześnie z szuwarów wyspy wysunęły się cztery czółna, zwane podjizdkami, które miały uderzyć na namiestnika z tyłu i z obu boków. Zrobiło się już widno zupełnie.
2917 Tatarzy biorą handżary w zęby; zaraz rzucą się na nas. Jakoż trzystu blisko ordyńców z szablami w ręku, z nożami w zębach gotowało się do ataku. Towarzyszyło im kilkudziesięciu Zaporożców zbrojnych w kosy. Atak miał się rozpocząć ze wszystkich stron, bo napastnicze czółna przypłynęły już na strzał.
2918 Obie czajki napełniły się jękami. Po upływie kilkunastu minut połowa semenów poległa, reszta broniła się jeszcze rozpaczliwie. Twarze ich były sczerniałe od dymu, ręce ustawały, wzrok mącił się, krew zalewała oczy, rury muszkietów poczynały parzyć dłonie. Większa część była rannych.
2919 To ordyńcy ruszyli do ataku. Dymy, spędzone ruchem masy ciał, rozproszyły się nagle i odsłoniły oczom dwie czajki namiestnika pokryte czarniawym tłumem Tatarów, niby dwa trupy końskie rozdzierane przez stada wilków. Tłum ten parł, kotłował się, wył, wspinał, zdawał się walczyć sam z sobą i ginął.
2920 Mówią, że Tatarów narznął na Chortycy, nim go wzięli, jak świń. Ty o Lacha bądź spokojny. Ponury odgłos kotłów, w które bito na koszowym majdanie, przerwał dalszą rozmowę. Tatarczuk, usłyszawszy ten odgłos, drgnął i zerwał się na równe nogi. Nadzwyczajny niepokój malował się w jego twarzy i ruchach.
2921 Szop kramnych było kilkadziesiąt i dzieliły się na kurzeniowe, to jest stanowiące własność pojedynczych kurzeniów, i gościnne, w których w chwilach spokoju handlowali niekiedy Tatarzy i Wołosi, jedni skórami, tkaninami wschodnimi, bronią i wszelkiego rodzaju zdobyczą, inni przeważnie winem.
2922 Między szopami stało także trzydzieści ośm szynków kurzeniowych, a przed nimi leżeli zawsze wśród śmieci, wiórów, kłód dębowych i kup końskiego nawozu półmartwi z przepicia się Zaporożcy, jedni w kamiennym śnie pogrążeni, drudzy z pianą na ustach, w konwulsjach lub atakach delirium.
2923 Dopiero z chwilą gdy wyruszyła jaka wyprawa na Tatarów lub Ruś, nakazywano trzeźwość i wówczas należących do wyprawy śmiercią karano za pijaństwo. Ale w zwykłych czasach, zwłaszcza na Kramnym Bazarze, prawie wszyscy byli pijani: kantarzej i atamanowie kramni, sprzedający i kupujący.
2924 W tej chwili całe Hassan Basza jeszcze pełniejsze było ludzi niż zwykle; zamykano kramy i szynki, wszyscy zaś śpieszyli na majdan siczowy, na którym miała się odbywać rada. Fyłyp Zachar i Anton Tatarczuk szli z innymi, ale ten ostatni ociągał się, szedł leniwo i pozwalał się wyprzedzać tłumom.
2925 Fyłyp Zachar i Tatarczuk weszli prosto do domu obrad, gdyż jeden, jako kantarzej, drugi, jako ataman kurzeniowy, mieli prawo zasiadać między starszyzną. W izbie radnej był tylko jeden mały stół, przed którym siedział pisarz wojskowy. Atamanowie i koszowy mieli swoje miejsca na skórach pod ścianami.
2926 Tatarczuk zauważył, że znajomi nawet i przyjaciele udają, iż go nie widzą, zbliżył się przeto zaraz do młodego Barabasza, który mniej więcej w takim samym był położeniu. Inni spoglądali na nich spode łbów, z czego młody Barabasz niewiele sobie robił nie rozumiejąc dobrze, o co idzie.
2927 Ich to witano tak radośnie. Kilka miesięcy temu Tuhaj bej, jako najwaleczniejszy z murzów i postrach Niżowców, był przedmiotem strasznej nienawiści w Siczy – teraz "towarzystwo" rzucało czapki w górę na jego widok, uważając go jako dobrego przyjaciela Chmielnickiego i Zaporożców.
2928 Widać było, że nosił w sobie straszliwą siłę całego Zaporoża. Nie był to już Chmielnicki pokrzywdzony, uciekający na Sicz przez Dzikie Pola, ale Chmielnicki hetman, krwawy demon, olbrzym, mściciel własnej krzywdy na milionach. A jednak nie zerwał łańcuchów, włożył tylko nowe, cięższe.
2929 Ale tak musiało być. Chmielnicki cały swój kredyt u Kozaków zawdzięczał Tatarom i łasce chanowej, której przedstawicielem był dziki i wściekły Tuhaj bej. Ale Chmielnicki umiał godzić dumę, rozsadzającą mu pierś, z pokorą tak dobrze, jak odwagę z chytrością. Był to lew i lis, orzeł i wąż.
2930 Tuhaj bej zasiadł w środku na grubszym pęku skór i podwinąwszy nogi, począł gryźć suszone ziarnka słoneczników i wypluwać zżute skorupki przed siebie na środek izby. Po prawej jego stronie zasiadł Chmielnicki z buławą, po lewej koszowy, a atamani i deputacja od "towarzystwa" dalej pod ścianami.
2931 Chmielnicki umilkł; gwar za oknami powiększał się coraz bardziej, więc pisarz wojskowy wstał i zaczął czytać naprzód pismo książęce do koszowego atamana, zaczynające się od słów: "My po bożej myłości kniaź i hospodyn na Łubniach, Chorolu, Przyłuce, Hadziaczu etc., wojewoda ruski etc.
2932 Wy, panowie deputacja, powiedzcie, że nie on zdrajca, że on najlepszy z nas wszystkich. Panowie deputacja pokłonili się w pas naprzód Tuhaj bejowi, który przez cały czas z największą obojętnością żuł swoje ziarnka słoneczników, następnie Chmielnickiemu, koszowemu – i wyszli z izby.
2933 W czym ja wam winien? Pisał do mnie komisar Zaćwilichowski list – taj co? To i kniaź pisał do koszowego! A czy ja odebrał list? Nie! A jakby odebrał, tak co był zrobił? Ot, poszedłby do pysara i kazałby sobie przeczytać, bo ni pisaty, ni czytaty ne umiju. I wy by zawsze wiedzieli, co w liście.
2934 Tłuszcza odpowiedziała wyciem straszliwym. W izbie wszczęło się zamieszanie. Wszyscy kurzeniowi powstali ze swych miejsc. Jedni wołali: "Lacha! Lacha!" inni starali się rozruch uciszyć, a wtem drzwi pod naciskiem tłumu roztworzyły się na oścież i do środka wpadła tłuszcza obradująca na dworze.
2935 Podarto na nim ubranie, wyrwano mu osełedec z głowy, wybito oko, na koniec przygniecionemu do ściany złamano rękę. Wówczas padł. Oprawcy porwali go za nogi i wraz z Tatarczukiem wywlekli na majdan. Tam dopiero, przy blasku smolistych beczek i stosów ognia, rozpoczęła się doraźna egzekucja.
2936 Chwilami krwawe ręce podnosiły w górę dwie bezkształtne, niepodobne już do ludzkich postaci bryły, to znowu ciskano je na ziemię. Dalej stojący wrzeszczeli wniebogłosy: jedni, żeby wrzucić ofiary w wodę, drudzy, by je wtłoczyć w beczki palącej się smoły. Pijani rozpoczęli bójkę ze sobą.
2937 Szlachcicem będąc, od równych tylko sobie sądzon być mogę i nie przed sędziami tu stoję, jeno przed zbójcami, nie przed szlachtą, jeno przed chłopstwem, nie przed rycerstwem, jeno przed barbarzyństwem, i wiem dobrze, że się od śmierci nie wybiegam, którą wy też dopełnicie miary swej nieprawości.
2938 Ale gdy tylko wyprawa została otrąbioną, "towarzystwo" stawało się wojskiem podległym wojskowej dyscyplinie, kurzeniowi oficerami, a hetman wodzem dyktatorem. Dlatego też usłyszawszy rozkazy Chmielnickiego atamanowie wypadli natychmiast do swoich kurzeniów. Narada była skończona.
2939 Po chwili huk dział z bramy prowadzącej z Hassan Basza do siczowego majdanu zatrząsł ścianami izby i rozległ się posępnym echem po całym Czertomeliku, zwiastując wojnę. Rozpoczynał on także epokę w dziejach dwóch narodów, ale o tym nie wiedzieli ni pijani siczowcy, ni sam hetman zaporoski.
2940 Stary ataman był to człowiek duszą i ciałem oddany Chmielnickiemu, który go zawojował i owładnął; owóż zauważył, że Chmielnickiemu chodziło widocznie podczas narad o ocalenie jeńca. Ale zdziwił się jeszcze bardziej, gdy zaledwie zasiedli w chacie, Chmielnicki zwrócił się do Tuhaj beja.
2941 Koszowy obtarł gębę rękawem, następnie podał rękę Chmielnickiemu i odszedłszy w drugi koniec izby, zakopał się niemal w owcze skóry, krew bowiem miał już przez wiek ostudzoną. Wkrótce chrapanie jego zawtórowało chrapaniu Tuhaj beja. Chmielnicki siedział za stołem pogrążony w milczeniu.
2942 Pawluk w miedzianym wole spalon! Krew nie obeschła po ranach, które nam szabla Żółkiewskiego i Koniecpolskiego zadała! Łzy nie obeschły po pobitych, ściętych, na pal wsadzonych – a teraz – patrz! Co świeci na niebie – tu Chmielnicki wskazał przez okienko na płonącą kometę – gniew boży! Bicz boży!.
2943 To rzekłszy ręce ku górze wyciągnął i zdawał się płonąć cały jak wielka pochodnia zemsty i drżeć począł, a potem padł na ławę jakby ciężarem swych przeznaczeń przygnieciony. Nastało milczenie przerywane tylko chrapaniem Tuhaj beja i koszowego, a w jednym kącie chaty świerszcz ćwirkał żałośnie.
2944 Wrzaski kozackie pomieszane z hałłachowaniem tatarskim uderzyły o sklepienie niebios. Chmielnicki i Tuhaj bej, obaj pod buńczukami, skoczyli ku sobie końmi i powitali się ceremonialnie. Sprawiono szyk pochodowy ze zwykłą Tatarom i Kozakom chyżością, po czym wojska ruszyły naprzód.
2945 Na czele, pod wielką chorągwią malinową i pod buńczukiem, jechał Chmielnicki przybrany w czerwień, na białym koniu, z pozłocistą buławą w ręku. Cały tabor poruszał się z wolna i ciągnął na północ, pokrywając jak groźna fala – rzeczki, dąbrowy i mogiły, napełniając szumem i gwarem pustosz stepową.
2946 A od Czehryna, z północnego krańca pustyni, płynęła przeciw tej fali inna fala wojsk koronnych pod wodzą młodego Potockiego. Tu Zaporożcy i Tatarzy szli jakoby na wesele, z pieśnią radosną na ustach; tam poważna husaria postępowała w posępnym milczeniu, idąc niechętnie na tę walkę bez sławy.
2947 Tu pod malinową chorągwią stary, doświadczony wódz potrząsał groźnie buławą, jakby pewien zwycięstwa i zemsty; tam na czele jechał młodzieniec z twarzą zamyśloną, jakby świadom swych smutnych a bliskich przeznaczeń. Dzieliła ich jeszcze wielka przestrzeń stepu. Chmielnicki nie śpieszył się.
2948 Obie te siły miały rozkaz stałą z sobą utrzymać łączność, ale rozkaz został już pierwszego dnia złamany, bo bajdaki, porwane bystrym prądem Dnieprowym, wyprzedziły znacznie husarię idącą brzegiem, której pochód opóźniały niezmiernie przeprawy przez wszystkie rzeczki wpadające do Dniepru.
2949 Chmielnicki więc, pragnąc, by ten rozdział powiększył się jeszcze bardziej, nie śpieszył się. Trzeciego dnia pochodu zaległ taborem koło Komyszej Wody i odpoczywał. Tymczasem podjazdy Tuhaj beja sprowadziły języka. Było to dwóch dragonów, którzy zaraz za Czehrynem zbiegli z taboru Potockiego.
2950 Stawiono ich natychmiast przed Chmielnickim. Opowiadania ich potwierdziły to, co było już Chmielnickiemu wiadome o siłach młodego Stefana Potockiego; natomiast przynieśli mu nową wiadomość, że przywódcami semenów, płynących wraz z piechotą niemiecką na bajdakach, byli stary Barabasz i Krzeczowski.
2951 Tabor posuwał się w lewo, ku brzegowi Dniepru. Szli teraz cicho, bez pieśni, bez bicia w kotły, w litaury, i szybko, o ile pozwalały im trawy, tak bujne w tej okolicy, że pogrążone w nich pułki chwilami traciły się z oczu, a różnobarwne chorągwie zdawały się same płynąć po stepie.
2952 Jazda torowała drogę wozom i piechocie, które postępując z trudnością, wkrótce pozostały znacznie w tyle. Tymczasem noc pokryła stepy. Ogromny czerwony księżyc wytoczył się z wolna na niebo, ale przesłaniany co chwila chmurami rozpalał się i gasł jak lampa tłumiona powiewami wiatru.
2953 Rany jego, opatrzone po kozacku przez starego kantarzeja, otworzyły się, owładnęła nim gorączka i nocy owej leżał wpółprzytomny na kozackiej teledze, nie wiedząc o świecie bożym. Zbudziły go dopiero działa kudackie. Roztworzył oczy, podniósł się na wozie i począł rozglądać się naokoło.
2954 Ksiądz Jaskólski ogania chorągwie i modli się z rękami do góry, lecz to dawny żołnierz, więc nie mogąc wytrzymać, huknie czasem: Bij, zabij!" A owo pancerni kładą już glewie w pół końskiego ucha, pułki ruszają naprzód, rozpędzają się, pędzą, bitwa, zawierucha! Nagle widzenie się zmienia.
2955 Tymczasem pośpiech, z jakim Kozacy szli naprzód, pozwalał wnosić, że wojska koronne były już blisko i że właśnie Chmielnicki dlatego pominął fortecę, by nie być zmuszonym do bitwy pod jej działami. "Dziś jeszcze może wolny będę" – pomyślał namiestnik i wzniósł oczy dziękczynnie ku niebu.
2956 Tą drogą zdobywało się na Rusi bogactwa i dostojeństwa; tą drogą ogromne obszary pustych stepów, które przedtem należały do Boga i Rzplitej, przechodziły w ręce prywatne; tą drogą chudopachołek na pana wyrastał i mógł krzepić się nadzieją, że potomkowie jego między senatory zasiędą.
2957 Krzeczowski narzekał, że husaria i dragonia za wolno idą, że nadto u przepraw marudzą, że młody syn hetmański nie ma wojskowego doświadczenia, ale z tym wszystkim kazał wiosłować i płynąć naprzód. Bajdaki płynęły więc z biegiem Dnieprowym ku Kudakowi, oddalając się coraz bardziej od wojsk koronnych.
2958 Jego to rzecz. Wszelka słuszność zdawała się być po stronie Krzeczowskiego, więc Flik nie nalegał dłużej i oddalił się do swoich Niemców. Po chwili bajdaki poczęły zbliżać się ku prawemu brzegowi i zasuwać w oczerety, które więcej jak na staję pokrywały szeroko w tym miejscu rozlaną łachę.
2959 Wszelako na statkach nikt prócz jednego Barabasza nie zmrużył oka. Flik, człowiek rycerski i boju chciwy, chciałby ptakiem lecieć pod Kudak. Semenowie pytali się siebie z cicha: co też się może zdarzyć z fortecą? Wytrzyma czy nie wytrzyma? A tymczasem huk wzmagał się coraz bardziej.
2960 Mogło być inaczej! Gdyby poszedł od razu na Ukrainę!... Mogło być inaczej! Tam wre i huczy wszystko, tam leżą prochy czekające tylko na iskrę. Rzeczpospolita jest potężna, ale na Ukrainie sił nie ma, a król niemłody, schorowany! Jedna wygrana przez Zaporożców bitwa sprowadziłaby nieobliczone skutki.
2961 Niezadługo miało zaświtać. Na koniec rozmyślania pułkownika skrzepły w niewzruszony zamiar. Jutro uderzy na Chmielnickiego i zetrze go w proch. Po jego trupie dojdzie do bogactw i dostojeństw, stanie się narzędziem kary w ręku Rzeczypospolitej, jej obrońcą, w przyszłości jej dygnitarzem i senatorem.
2962 Odmówili mu raz starostwa – cóż z tego? Tym bardziej będą się starali go wynagrodzić, zwłaszcza po zwycięstwie i zgaszeniu buntu, po uwolnieniu od wojny domowej Ukrainy, ba! całej Rzeczypospolitej! Wówczas niczego mu nie odmówią, wówczas nie będzie potrzebował nawet i Potockich..
2963 Senna głowa schyliła mu się na piersi – i usnął marząc o starostwach, o kasztelaniach, o nadaniach królewskich i sejmowych... Gdy się zbudził, był brzask. Na bajdakach spało jeszcze wszystko. W dali połyskiwały w bladym, pierzchłym świetle wody Dnieprowe. Naokoło panowała absolutna cisza.
2964 Działa kudackie przestały huczeć. "Co to? – pomyślał Krzeczowski. – Pierwszy szturm odparty? czy może Kudak wzięty?" Ale to niepodobna! Nie! po prostu zbici Kozacy leżą gdzieś z dala od zamku i rany liżą, a jednooki Grodzicki pogląda na nich przez strzelnicę, rychtując na nowo działa.
2965 Ludzie na bajdakach budzili się z wolna; wnet ogłoszono rozkazy Krzeczowskiego, by się zachować cicho – więc zabierali się do rannego posiłku bez żołnierskiego gwaru. Kto by przechodził brzegiem lub płynął środkiem rzeki, ani by się domyślił, że w przyległej łasze ukrywa się kilka tysięcy ludzi.
2966 Z dala, od stepów nadciągała ich konnica i armaty, ukazały się dziesiątki i setki chorągwi, znamion, buńczuków. Szli ze śpiewaniem i biciem w kotły. Wszystko to razem podobniejsze było do radosnego powitania niż do zetknięcia się wrogich potęg. Semenowie z bajdaków odpowiedzieli okrzykami.
2967 Gdy pan hetman koronny kazał ci mnie łapać i do obozu odstawić, tyś tego uczynić nie chciał, jeno mię ostrzegłeś, bym się ucieczką salwował, dla którego uczynku winienem ci wdzięczność i miłość braterską. To mówiąc rękę uprzejmie wyciągał, ale czarniawa twarz Krzeczowskiego pozostała jak lód zimna.
2968 Ale wielu ludzi ze statków stojących dalej nie wiedziało jeszcze, o co chodzi; dopiero gdy wszędzie rozbiegła się wieść, że pan Krzeczowski przechodzi do Zaporożców, prawdziwy szał radości ogarnął semenów. Sześć tysięcy czapek wyleciało w górę, sześć tysięcy rusznic huknęło wystrzałami.
2969 Ani Krzeczowski, ani nikt z Kozaków nie spodziewał się takiego oporu. W starym pułkowniku rozbudził się dawny lew. Na wezwanie, by broń złożył, odpowiadał strzałami – i widziano go na przodzie z buławą w ręku, z rozwianymi białymi włosami, wydającego rozkazy grzmiącym głosem i z młodzieńczą energią.
2970 I odjechał pośpiesznie w swojej podjazdce, by się z Chmielnickim naradzić. Nastała chwila oczekiwania. Bajdaki kozackie otoczyły ciaśniejszym pierścieniem Niemców, którzy zachowywali chłodną postawę, jaką tylko stary i bardzo wyćwiczony żołnierz zdoła zachować wobec niebezpieczeństwa.
2971 Armaty zatoczone na brzeg ozwały się basem i poczęły ziać kule na niemieckie bajdaki. Dymy przesłoniły łachę zupełnie – i tylko wśród krzyków, huku, poświstu strzał tatarskich, grzechotania "piszczeli" i samopałów regularne salwy muszkietów zwiastowały, że Niemcy bronią się ciągle.
2972 Pozbawionego pomocy i zabłąkanego w pustyniach łatwo teraz mógł Chmielnicki otoczyć i zgnieść zupełnie. W bólach od ran, w niepokoju, w czasie nocy bezsennych pocieszał się Skrzetuski tylko myślą o księciu. Gwiazda Chmielnickiego musi przecie zblednąć, gdy książę podniesie się w swoich Łubniach.
2973 Co tam działo się w Rozłogach z Heleną? Ale Helena musiała być już w Łubniach. Namiestnik widywał ją we snach otoczoną przez twarze życzliwe, przyhołubioną przez samego księcia i księżnę Gryzeldę, podziwianą przez rycerzy – a jeno tęskną za swoim usarzem, któren gdzieś przepadł na Siczy.
2974 Oto sam Chmielnicki przyrzekł mu wolność – a zresztą fala kozacka płynie i płynie do progów Rzeczypospolitej; gdy się rozbije, będzie koniec zmartwieniom, zgryzotom i niepokojom. Fala płynęła rzeczywiście. Chmielnicki, nie zwłócząc, ruszył obóz i ciągnął na spotkanie syna hetmańskiego.
2975 Złapano znowu dwóch języków. Ci potwierdzili szczupłość sił koronnych i donieśli, iż kasztelan przeprawił się już przez Żółtą Wodę. Zasłyszawszy to, Chmielnicki stanął jak wryty na miejscu i okopał się wałami. Serce biło mu radośnie. Jeżeli Potocki odważy się na szturm, tedy musi być pobity.
2976 Chmielnickiemu nie pozostało nic innego, jak ruszyć za nimi. Drugiego dnia, przeprawiwszy się przez topieliska żółtowodzkie, oba wojska stanęły sobie oko w oko. Ale żaden z wodzów nie chciał uderzyć pierwszy. Nieprzyjazne obozy poczęły pośpiesznie otaczać się szańcami. Była to sobota, dzień 5 maja.
2977 A deszcz padał i paddał, jakby samo niebo chciało Zaporożu przyjść w pomoc. Wojska okopywały się leniwie i posępnie wśród strug wody. Ogni nie można było rozpalić. Kilka tysięcy ordyńców wyszło z obozu pilnować, aby tabor polski, korzystając z mgły, fali i nocy, nie próbował się wymknąć.
2978 Zapewne też nikt nie spał w obu obozach. Nad ranem trąby zagrały w polskim obozie długo i żałośnie, jakby na trwogę, potem bębny tu i owdzie zaczęły warczeć. Dzień wstawał smutny, ciemny, wilgotny, nawałnica ustała, ale padał jeszcze drobny deszczyk, jakoby przesiewany przez sito.
2979 Nierówność sił była tak wielka, że zwycięstwo Kozaków nie mogło być wątpliwym. Ból ścisnął serce namiestnika. Nie nadeszła więc jeszcze godzina upadku dla pychy i buntu, a ta, co nadejdzie, ma być nowym jego tryumfem! Tak się przynajmniej zdawało. Harce pod ogniem dział były już rozpoczęte.
2980 Twarz mu się śmiała, siły wróciły, oczy wytężone na błonie strzelały ogniem, jeno na miejscu ustać nie mógł. Hej, detyno! – mruknął stary Zachar – chciałaby dusza do raju! Tymczasem kilka luźnych oddziałów tatarskich z krzykiem i hałłakowaniem rzuciło się naprzód. Z obozu odpowiedziano strzałami.
2981 Jakoż pochylili się w siodłach i ruszyli naprzód, a zaraz za nimi dragońskie chorągwie i cała linia bojowa. Uderzenie husarzy było straszne. W pierwszym impecie trafili ha trzy kurzenie, dwa steblowskie i mirhorodzki – i starli je w mgnieniu oka. Wycie doszło aż do uszu pana Skrzetuskiego.
2982 A był to przecie najzaciętszy żołnierz siczowy. Przerażone szumem skrzydeł konie zaczęły roznosić popłoch w szeregach zaporoskich. Pułki: irklejewski, kałnibołocki, miński, szkuryński i titorowski zmieszały się zupełnie, a naciskane przez masy pierzchających jęły i same ustępować bezładnie.
2983 Chorym będąc, nie umiał panować nad sobą, więc śmiał się i płakał jednocześnie, a chwilami krzyczał słowa komendy, jakby sam chorągiew prowadził. Zachar trzymał go za poły i innych w pomoc musiał wołać. Bitwa przybliżyła się tak do taboru kozackiego, że niemal twarze można już było rozeznać.
2984 Bitwa jednak nie trwała już długo. Ulewa, która od niejakiego czasu wzrastała coraz bardziej, wkrótce zwiększyła się do tego stopnia, że przez fale dżdżowe świata nie było widać. Już nie strugi, ale potoki deszczu spadały na ziemię z otwartych upustów niebieskich. Step zmienił się w jezioro.
2985 Zrobiło się tak ciemno, że o kilka kroków człowiek człowieka nie odróżniał. Szum deszczu głuszył komendę. Zamoczone muszkiety i samopały umilkły. Samo niebo położyło koniec rzezi. Chmielnicki, przemoczony do nitki, wściekły wpadł do swego taboru. Nie przemówił do nikogo ani słowa.
2986 Rozbito mu namiocik ze skór wielbłądzich, pod który schroniwszy się siedział samotny przeżuwając gorzkie myśli. Ogarniała go rozpacz. Teraz dopiero pojął, jakiego to jął się dzieła. Oto był pobity, odparty, niemal złamany w bitwie z tak małymi siłami, że słusznie mógł je za podjazd uważać.
2987 Jutro mogą zniknąć całkowicie, a może z owej mgły wynurzy się zamiast nich stryczek lub szubienica. Gdyby nie to, że pułkownik, wydawszy Niemców hetmańskich spalił za sobą mosty – byłby z pewnością teraz rozmyślał, jak z kolei zdradzić Chmielnickiego, a przejść z semenami do obozu Potockiego.
2988 Szum ulewy ustawał z wolna. Zmierzchało. Pan Skrzetuski, wyczerpany z radości, osłabły, blady, leżał nieruchomie na teledze. Zachar, który go pokochał, kazał swoim Kozakom rozpiąć i nad nim wojłokowy daszek. Namiestnik słuchał posępnego szumu ulewy, ale w duszy było mu widno, jasno, błogo.
2989 W poczuciu jej, po raz pierwszy od czasu utraty wolności na Siczy, poczuł pewną litość nad Kozakami: "Winni są, ale i zaślepieni, gdy z motyką na słońce się porwali" – pomyślał. Winni są, ale nieszczęśliwi, gdy dali się porwać jednemu człowiekowi, który ich na oczywistą zgubę prowadzi.
2990 Nastanie spokój, a wówczas każdy o swym prywatnym szczęściu będzie miał prawo pomyśleć. Tu pamięcią i duszą zawisnął nad Rozłogami. Tam, w bliskości lwiej jamy, musi być cicho jak makiem siał. Tam bunt nigdy głowy nie podniesie, a choćby podniósł – Helena już w Łubniach niezawodnie.
2991 Obozy leżały naprzeciw siebie jakby obozy dwóch wojsk sprzymierzonych. Skrzetuski przypisywał tę ciszę zniechęceniu Kozaków. Niestety! nie wiedział, że tymczasem Chmielnicki, "mnogimi oczyma swego umu patrząc przed siebie", pracował nad przeciągnieniem na swą stronę dragonów Bałabana.
2992 Skrzetuski patrzył na nią jak i pierwej, z uśmiechniętą, wesołą twarzą. I znowu pułki koronne wystąpiły przed okop; tym jednak razem nie puszczając się do ataku dawały wstręt nieprzyjacielowi z miejsca. Step rozmoknął nie tylko na powierzchni, jak pierwszego dnia bitwy, ale do głębi.
2993 Grunt stepowy, rozmiękły nie na powierzchni tylko, ale do głębi, uniemożliwiał furię i rzeczywiście przygwoździł ciężką jazdę pod okopem. Rozpęd stanowił jej siłę i rozstrzygał o zwycięstwie, a tymczasem teraz musiała stać w miejscu. Chmielnicki zaś wprowadzał coraz nowe pułki do boju.
2994 Uderzali się o mur żelaznych piersi, o ostrza włóczni i rozbici, zdziesiątkowani, wracali znowu do ataku. Pod tym naporem chorągwie poczęły się kolebać, uginać, miejscami cofać, tak właśnie jak zapaśnik, chwycony w żelazne ramiona przeciwnika, to słabnie, to się znów wysila i wzmaga.
2995 Z twarzy ich bił żar bitwy i pewność zwycięstwa. Mdlejąc, wołali jeszcze: "Na pohybel!" Załoga zostawiona w obozie rwała się do boju. Pan Skrzetuski sposępniał. Chorągwie polskie poczęły się zmykać z pola do okopów. Nie mogły już wytrzymać, a w odwrocie ich znać było gorączkowy pośpiech.
2996 Na ten widok dwadzieścia kilka tysięcy ust wrzasnęło radośnie. Impet ataku zdwoił się. Zaporożcy siedli na kark semenom Potockich, którzy zasłaniali odwrót. Ale armaty i grad kul muszkietowych odrzuciły ich w tył. Bitwa na chwilę ustała. W obozie polskim rozległ się odgłos trąbki parlamentarskiej.
2997 Pan Skrzetuski przymknął powieki. I teraz pytania szybkie jak błyskawice przelatywały mu przez głowę: gdy otworzy oczy, czy dojrzy jeszcze polskie proporce na wałach? Dojrzy – nie dojrzy? Tam gwar coraz większy, tam wrzask jakiś niezwykły. Musiało się coś stać! Krzyki dochodzą ze środka obozu.
2998 Dusza jego opuściła ciało i uleciała ku niebu. Skrzetuski długo potem pamiętał tę bladą twarz i te błękitne oczy wzniesione w chwili śmierci. Pan Czarniecki ślub czynił nad stygnącym ciałem, że da li mu Bóg wolność odzyskać, a potokami krwi śmierć przyjaciela i hańbę klęski obmyje.
2999 Bunt niechybnie rozejdzie się po całej Ukrainie, gdyż chłopstwo tam harde i do boju wprawione, aleć bunt tam to przecie nie pierwszyzna. Zgaszą go hetmani z księciem Jeremim, których siły nieporuszone dotąd stoją – im zaś potężniej wybuchnie, tym raz zgaszony, na dłużej, a może na zawsze ucichnie.
3000 Małej wiary i małego serca człowiekiem byłby ten, kto by mógł przypuszczać, iż jakiś watażka kozacki na współkę z jednym murzą tatarskim naprawdę mogą potężnemu narodowi zagrozić. Źle by było z Rzecząpospolitą, gdyby prosta zawierucha chłopska miała stanowić o jej losie, o jej egzystencji.
3001 Patrzył on z bliska na potęgę Chmielnickiego, więc go też i oślepiła trochę, tym bardziej że aż dotąd szły za nią powodzenia. Ale pan Czarniecki musiał mieć słuszność. Siły hetmanów stoją jeszcze nieporuszone, a za nimi cała potęga Rzeczypospolitej, zatem prawa, władzy i woli boskiej.
3002 A z tak połączonymi siłami, pod takim wodzem, jak książę, Chmielnicki jeszcze mierzyć się nie śmiał, bo sobie jeszcze dostatecznie nie ufał. Postanowił więc śpieszyć się, by razem z wieścią o klęsce żółtowodzkiej stanąć na Ukrainie i uderzyć na hetmanów, nim by pomoc książęca nadejść mogła.
3003 Rzekłbyś, że powódź step zalewa i pędzi naprzód, i wzbiera wszystkimi wodami po drodze. Mijano lasy, dąbrowy, mogiły, przeprawiano się przez rzeki bez wytchnienia. Siły kozackie wzrastały po drodze, bo coraz nowe gromady chłopów uciekających z Ukrainy łączyły się z nimi ustawicznie.
3004 Jedni mówili, że książę siedzi jeszcze za Dnieprem; inni, że już się połączył z wojskami koronnymi. Natomiast wszyscy twierdzili, że Ukraina już w ogniu. Chłopi nie tylko uciekali na spotkanie Chmielnickiego w Dzikie Pola, ale palili wsie i miasta, rzucali się na swych panów i uzbrajali powszechnie.
3005 Wojska koronne biły się już od dwóch tygodni. Wycięto Steblew, pod Derenhowcami zaś przyszło do krwawej bitwy. Kozacy grodowi gdzieniegdzie już przerzucili się na stronę czerni, a wszędzie czekali tylko hasła. Chmielnicki liczył na to wszystko i śpieszył się tym bardziej. Na koniec stanął u proga.
3006 Czehryn otworzył mu wrota na rozcież. Załoga kozacka przeszła natychmiast pod jego chorągiew. Zburzono dom Czaplińskiego, wyrżnięto garść szlachty szukającej schronienia w mieście. Radosne krzyki, bicie we dzwony i procesje nie ustawały ani na chwilę. Pożar ogarnął zaraz całą okolicę.
3007 Tłumy niezmierne czerni spływały do obozu ze wszystkich stron – doszły także i radosne, bo pewne wieści, że książę Jeremi ofiarował wprawdzie pomoc hetmanom, ale jeszcze się z nimi nie połączył. Chmielnicki odetchnął. Ruszył bez zwłoki naprzód i szedł już wśród buntu, rzezi i ognia.
3008 W Czerkasach zatrzymał się z głównymi siłami, wysławszy naprzód Tatarów pod Tuhaj bejem i dzikiego Krzywonosa, którzy dognali hetmanów pod Korsuniem i uderzyli na nich bez wahania. Ale śmiałość drogo musieli spłacić. Odparci, zdziesiątkowani, zbici na miazgę, cofnęli się w popłochu.
3009 Wyciągano ofiarę na rynek i pastwiono się nad nią w sposób najstraszliwszy. Tłuszcza biła się ze sobą o resztki ciał, obmazywała sobie z rozkoszą krwią twarze i piersi, okręcała szyje dymiącymi jeszcze trzewiami. Chłopi chwytali małe Żydzięta za nogi i rozdzierali wśród szalonego śmiechu tłumów.
3010 Szczęściem wiatr zwiewał ogień ku polu i przeszkadzał szerzeniu się pożaru. Ale łuna olbrzymia oświeciła rynek tak jasno jak promienie słoneczne. Zrobiło się gorąco nie do wytrzymania. Z dala dochodził straszliwy huk dział – widocznie bitwa pod Krutą Bałką stawała się coraz zaciętsza.
3011 Lachy bijut naszych! – krzyknęli wniebogłosy. Podniósł się wrzask i zamieszanie. Tłum rozkołysał się jak fala targnięta wichrem. Nagle dziki popłoch opanował wszystkich. Rzucono się do ucieczki, ale że ulice były zatłoczone wozami, a jedna część rynku w ogniu, więc nie było gdzie uciekać.
3012 Godzina kary nadeszła! Co to? Znów rozległ się tętent i tym razem do kilkuset jeźdźców, samych Tatarów, pojawiło się na rynku. Uciekali widocznie na ślepo. Tłum zastępował im drogę, oni rzucili się w tłum, tratowali go, bili, rozpędzali, siekli, prąc końmi ku gościńcowi wiodącemu do Czerkas.
3013 Skrzetuski wyszedł na ganek. Mirhorodcy kręcili się niespokojnie przed domem okazując niekłamaną ochotę opuścić stanowisko i pierzchnąć gościńcem wiodącym do Czerkas. Strach opanował wszystkich w mieście. Raz w raz nowe oddziały rozbitków nadlatywały jakby na skrzydłach od strony Krutej Bałki.
3014 Czuł się dumnym jako szlachcic patriota, że w zwątpieniu został pokrzepion, a w wierze nie zawiedzion. Zemsty już nie pragnął. "Pogromiła jak królowa, wybaczy jak matka" – myślał. Tymczasem huk dział zmienił się w grzmot nieustający. Kopyta końskie zaszczekały znów po pustych ulicach.
3015 W kilka chwil później trzech jeźdźców na czele niezliczonych pułków wjeżdżało na rynek korsuński. Środkowy, ubrany w czerwień, siedział na białym koniu i wspierając się pod bok pozłocistą buławą spoglądał dumnie jak król. Był to Chmielnicki. Po obu jego stronach jechali Tuhaj bej i Krzeczowski.
3016 Wielu też nie wierzyło, inni odrętwieli z przerażenia, inni dostali obłąkania, inni przepowiadali przyjście antychrysta i bliskość sądu ostatecznego. Przerwały się wszystkie węzły społeczne, wszelkie stosunki ludzkie i rodzinne. Ustała wszelka władza, znikły różnice między ludźmi.
3017 Słońce nie świeciło już nad ziemią, bo je zasłaniały dymy pożarów, a nocami zamiast gwiazd i księżyca świeciły pożogi. Płonęły miasta, wsie, kościoły, dwory, lasy. Ludzie przestali mówić, jeno jęczeli albo wyli jak psy. Życie straciło wartość. Tysiące ginęły bez echa, bez wspomnienia.
3018 Nigdy Rzeczpospolita nie wystawiła przeciw najstraszniejszemu wrogowi połowy tych sił, którymi on teraz rozporządzał. Równych nie miał w gotowości i cesarz niemiecki. Burza przeszła wszelkie oczekiwania. Sam hetman początkowo nie rozeznawał własnej potęgi i nie rozumiał, jak wyrósł już wysoko.
3019 Więc czasem straszny niepokój podnosił mu włosy na głowie, a z piersi zrywała się rozpacz jak wicher. Co będzie, co będzie? Bo Chmielnicki, patrząc bystrzej od innych, rozumiał zarazem lepiej od wielu, że Rzeczpospolita nie umie użyć swych sił i sama o nich nie wie, ale jest potęgą olbrzymią.
3020 Gdyby jaki człowiek schwycił w ręce tę potęgę, wtedy kto by mu się oparł? A któż mógł zgadnąć, czy straszne niebezpieczeństwo, czy bliskość przepaści i zguby nie potłumi zamieszek, niezgody wewnętrznej, prywaty, zawiści panów, warcholstwa, gadanin sejmowych, swawoli szlacheckiej, bezsilności króla.
3021 Wyprawa na księcia była niebezpieczną. Mając do czynienia z tak wsławionym wodzem, Chmielnicki, mimo całej przewagi swych sił, mógł ponieść klęskę w walnej bitwie i wówczas wszystko byłoby stracone od razu. Czerń, która stanowiła ogromną większość, złożyła świadectwo, że zmyka na samo imię Jaremy.
3022 Z drugiej strony książę prawdopodobnie nie przyjąłby walnej bitwy, ale poprzestał na obronie w zamkach i częściowej wojnie, która w takim razie musiałaby trwać całe miesiące, jeżeli nie lata, a przez ten czas Rzeczpospolita zebrałaby niechybnie nowe siły i ruszyła w pomoc księciu.
3023 Rany i ostatnie wypadki zwaliły z nóg tego olbrzymiego młodziana, który takie teraz miał pozory, jakby nie obiecywał jutra dożyć. Twarz mu pożółkła, a czarna broda, nie strzyżona od dawna, podnosiła jeszcze mizerię oblicza. Pochodziło to z utrapień wewnętrznych. Rycerz omal się nie zagryzł.
3024 Zbyt potężny jestem, by mi jeden cherlak coś znaczył. Opowiesz też księciu, swojemu panu, coś tu widział, i przestrzeżesz go, by sobie mniej zuchwale poczynał, bo gdy mnie cierpliwości nie stanie, to go odwiedzę na Zadnieprzu, a nie wiem, czyby mu była miłą moja wizyta. Skrzetuski milczał.
3025 Woń spalenizny przenikała powietrze. Za spalonymi domami stał kosz, obok którego pan Skrzetuski musiał przejeżdżać, i tłumy jasyru pilnowane przez gęste straże tatarskie. Kto się z okolic Czehryna, Czerkas i Korsunia nie zdołał schronić lub nie padł pod siekierą czerni, ten poszedł w łyka.
3026 Ale w ogólnym rozpętaniu się i zdziczeniu dusz nikt o to nie pytał, nikt się nie upominał. Czerń, która chwytała za broń, wyrzekała się wiosek rodzinnych, żon i dzieci. Brali im żony, brali i oni – i lepsze, bo "Laszki", które po nasyceniu się ich wdziękami mordowali lub odprzedawali ordyńcom.
3027 Gromady psów, które przyciągnęły tu za swymi panami, ujadały i wyły żałośnie. Pan Skrzetuski minął wreszcie tę gehennę ludzką pełną jęków, łez, niedoli i piekielnych wrzasków; myślał tedy, że już odetchnie swobodniej, aliści zaraz za taborem nowy straszny widok uderzył jego oczy.
3028 Krwawe dzieło Chmielnickiego rzucało się wszędy w oczy i trudno było zrozumieć, przeciw komu ten człowiek rękę podniósł, bo jego własny kraj jęczał przede wszystkim pod brzemieniem niedoli. W Mlejowie spotkali podjazdy tatarskie pędzące nowe tłumy jeńców. Horodyszcze było spalone do cna.
3029 Sterczała tylko murowana dzwonnica kościelna i stary dąb stojący na środku rynku, pokryty strasznym owocem, bo wisiało na nim kilkadziesiąt małych Żydziąt powieszonych przed trzema dniami. Wymordowano tu również dużo szlachty z Konoplanki, Starosiela, Więzówka, Bałakleja i Wodaczewa.
3030 Skrzetuski więc nie bawiąc dłużej w Czehrynie kazał się przeprawić i ruszył bez zwłoki do Rozłogów. Pewność, że wkrótce sam przekona się, co stało się z Heleną, i nadzieja, że może jest ocalona albo też ukryła się wraz ze stryjną i kniaziami w Łubniach, wróciła mu siły i zdrowie.
3031 Przesiadł się z wozu na koń i gnał bez litości swoich Tatarów, którzy uważając go za posła, a siebie za przystawów oddanych pod jego komendę, nie śmieli mu stawić oporu. Lecieli tedy, jakby ich goniono, a za nimi złote kłęby kurzawy wzbijanej kopytami bachmatów. Mijali sadyby, chutory i wioski.
3032 Pędzili resztą sił końskich. Upłynęła jedna godzina i druga. Księżyc zeszedł i wytaczając się coraz wyżej, bladł coraz bardziej. Konie pokryły się pianą i chrapały ciężko. Wpadli w las, mignął jak błyskawica, wpadli w jar, za jarem tuż Rozłogi. Chwila jeszcze, a losy rycerza się rozstrzygną.
3033 Już! już! Nagle krzyk nieludzki, straszny wyrwał się z piersi pana Skrzetuskiego. Dwór, lamusy, stajnie, stodoły, częstokół i sad wiśniowy – wszystko znikło. Blady księżyc oświecał wzgórze, a na nim kupę czarnych zgliszcz, które przestały już nawet i dymić. Milczenia nie przerywał żaden odgłos.
3034 Tatarzy wstrzymali konie. On zsiadł, odszukał resztek spalonego mostu, przeszedł rów po belce poprzecznej i siadł na kamieniu leżącym na środku majdanu. Siadłszy począł się oglądać dokoła jak człowiek, który pierwszy raz na jakowym miejscu będąc usiłuje się z nim zapoznać. Opuściła go przytomność.
3035 On ją chciał z tego mglistego obłoku wydostać i nie mógł. Więc odjechał z ciężkim sercem. Potem przez głowę mignął mu rynek czehryński, stary Zaćwilichowski i bezczelna twarz Zagłoby; twarz ta ze szczególnym uporem stawała mu przed oczyma, aż wreszcie zastąpiło ją ponure oblicze Grodzickiego.
3036 Hej, towarzysze, a bywajcie no! Istotnie był to pan Bychowiec, który szedł w awangardzie przed wszystką potęgą księcia Jeremiego. Tymczasem nadciągnęły i inne pułki. Wieść o odnalezieniu Skrzetuskiego rozbiegła się piorunem po chorągwiach, więc wszyscy śpieszyli powitać miłego towarzysza.
3037 A raczej przeciwnie! zdawało się, że ich rozpoznaje, tylko że są mu już zupełnie obojętni. Wtedy ci, co wiedzieli o jego miłości dla Heleny, a prawie wszyscy już wiedzieli, przypomniawszy sobie, w jakim to właśnie są miejscu, spojrzawszy na czarne zgliszcza i siwe popioły zrozumieli wszystko.
3038 Pan Longinus ręce łamał. Wszyscy otoczyli kołem namiestnika i poglądali na niego ze współczuciem. Niektórzy obcierali łzy rękawicami, inni wzdychali żałośnie. Aż nagle z koła wysunęła się jakaś wyniosła postać i zbliżywszy się z wolna do namiestnika położyła mu na głowie obie ręce.
3039 Po czym ruszył dalej. Do Czehryna przybyli świtaniem. Tu zaraz otoczyły ich straże semenów pytając, co by byli za jedni. Odpowiedzieli, że z Kudaku od pana Grodzickiego z listem do hetmanów jadą. Mimo to wezwano starszego z czajki i Rzędziana, by szli opowiedzieć się pułkownikowi.
3040 Był to Bohun. Moc hetmańska rozciągała się wprawdzie jeszcze w Czehrynie, ale że Łoboda i Bohun nie przeszli dotąd do Chmielnickiego, a natomiast, przeciwnie, głośno opowiadali się przy Rzeczypospolitej, przeto hetman wielki im właśnie wyznaczył postój w Czehrynie i strażować tam rozkazał.
3041 Starszy, który wiózł list pana Grodzickiego, odpowiedział za siebie i za Rzędziana. Po obejrzeniu listu młody podpułkownik począł troskliwie wypytywać, co w Kudaku słychać, i widocznym było, iż miał wielką ochotę wywiedzieć się, z czym pan Grodzicki do hetmana wielkiego ludzi i czajkę wysyłał.
3042 Poszedłem z nim do piwnicy – patrzę: siano, nie siano wedle węgła. Pytam: co jest? rzeknie: suche siano! Kiedy nie spojrzę bliżej, aż tu łeb od gąsiorka wygląda jak Tatar z trawy. O! Taki synu! Mówię, podzielimy się robotą, ty zjesz siano, boś wół, a ja miód wypiję, bom człowiek.
3043 Toście do jednej dziewki szli w koperczaki? Czemuś nie mówił? Aleć się pociesz, bo i mnie się raz zdarzyło... Nagle rozpoczęta facecja skonała na ustach pana Zagłoby. Bohun siedział nieporuszenie przy stole, ale twarz jego była jakby konwulsjami ściągnięta, blada, oczy zamknięte, brwi sfałdowane.
3044 Nie, panie bracie, pozwólże i mnie.... ot, tak! A teraz, gdyś już dał znak życia, chyba cię przeniosę do stajni i położę gdzie w kącie, aby cię ten smok kozacki do reszty nie rozdarł, gdy wróci. Niebezpieczny to jest przyjaciel – niechże go diabli porwą, bo widzę, że rękę chyższą ma od rozumu.
3045 Jechać było niebezpiecznie, bo znaczyło toż samo, co wrazić się w wojennych surowych czasach w awanturniczą, gardłową sprawę. A zostać? Czerń istotnie czekała tylko wieści z Siczy, chwili hasła do rzezi. A może by i nie czekała nawet, gdyby nie tysiąc semenów Bohuna i jego wielka powaga na Ukrainie.
3046 Możeć się przydam albo pohamuję, gdy będzie trzeba. Już my tak dopasowali ze sobą jako hetka z pętelką, alem się tego wszystkiego nie spodziewał. Bohun nie odrzekł nic. W pół godziny później dwustu semenów stanęło w pochodowym ordynku. Bohun wyjechał na czoło, a z nim i pan Zagłoba.
3047 Chłopi, stojący tu i owdzie kupami na rynku, spoglądali na nich spode łbów i szeptali zgadując, gdzie jadą, czy wrócą prędko, czy nie wrócą. Bohun jechał milczący, zamknięty w sobie, tajemniczy a posępny jak noc. Semenowie nie pytali, gdzie ich wiedzie. Za nim gotowi byli iść choćby na kraj świata.
3048 Nie wiedziałem, że tak romansowy z ciebie kawaler. Musiałeś się w maju rodzić, a to jest miesiąc Wenery, w którym taka jest lubość aury, że nawet wiór ku drugiemu wiórowi afekt czuć poczyna, ludzie zaś w onym miesiącu urodzeni większą od innych mają w kościach do białogłów ciekawość.
3049 Przyszedł szlachcic, Laszek cacany, i ot, Kozaka, synka i druha, odstąpili – duszę wydarli, serce wydarli, innemu donia, a ty choć ziemię gryź, ty Kozacze, terpy! Terpy!... Watażce głos zadrgał; zęby ścisnął, pięściami o pierś szeroką tętnić począł, aż echo jak z podziemia z niej wychodziło.
3050 Albo mnie pohybel, albo im! Ot, ja duszu by zhubyw za nich, za Kurcewiczów, oni mi byli bracia, a stara kniahini mać, której ja w oczy jak pies patrzył! A jak Wasyla Tatary złapały, tak kto do Krymu poszedł? Kto go odbił? – ja! Kochał ich i służył im jak rab, bo myślał, że tę dziewczynę wysłużę.
3051 I wziąłby swoich semenów, innych z Ukrainy skrzyknął, taj na Chmiela i na rodzonych braci zaporoskich ruszył i kopytami rozniósł. A chciałby za to nagrody? – nie! Ot, wziąłby dziewczynę i za Dniepr ruszył na boży step, na dzikie ługi, na ciche wody – i mnie by było dosyć, a teraz.
3052 Niech piorun trzaśnie tego watażkę z białogłowską twarzą, a tatarską ręką! Otom się wybrał na wesele, czyste psie wesele, jak mnie Bóg miły! Niech piorun trzaśnie wszystkich Kurcewiczów i wszystkie podwiki! Co mnie do nich?... Już mnie one niepotrzebne. Na kim się zmełło, na mnie się skrupi.
3053 Najgorzej to z grubiany się bratać. Dobrze mi tak! Wolałbym być tym koniem, na którym siedzę, niż Zagłobą. Na błaznam kozackiego wyszedł, przy paliwodzie się wieszałem, słusznie przeto na obie strony skórę mi wytatarują. Tak rozmyślając spocił się bardzo pan Zagłoba i w jeszcze gorszy wpadł humor.
3054 Zagłoba targał wąsy i widocznym było, że pracuje ciężko głową; może sobie układał, jakim by sposobem mógł się z całej tej sprawy salwować. Chwilami mruczał coś do siebie półgłosem, to znów na Bohuna spoglądał, na którego twarzy malowały się na przemian to niepohamowany gniew, to smutek.
3055 Kozak jest – to prawda – ale rycerz znamienity i podpułkownik, któren też, prędzej później, jeśli tylko do rebelii nie przystanie, będzie nobilitowany, co wcale od niego zależy. A już pan Skrzetuski, zacny kawaler – i przystojny, ale z tym malowanym watażką na urodę i porównać się nie może.
3056 Widziałem go też, jak sobie Czaplińskim drzwi otwierał. Goliat to jest i do wypitki, i do wybitki. Watażka nie odpowiedział i znowu obaj pogrążyli się we własne myśli i własne frasunki, którym wtórując pan Zagłoba powtarzał od czasu do czasu: "Tak, tak, nie ma rady!" Upłynęło kilka godzin.
3057 Psy nie szczekały. Wielki, złoty księżyc świecił nad domostwami. Z sadu dochodził zapach kwiatów wiśni i jabłoni; wszędzie tak było spokojnie, noc tak cudna, że zaiste brakło tylko tego, aby jaki teorban ozwał się gdzieś pod oknami pięknej księżniczki. W niektórych oknach było jeszcze światło.
3058 Mało to razy my z nimi jeździli po dobro tureckie – prawda, kniaziowie? – po morzu pływali, sól i chleb razem jedli, pili i hulali, a teraz my im wrogi. Kniahini spojrzała bystro na Bohuna. Przez głowę przeszła jej myśl, że może Bohun ma zamiar połączyć się z rebelią i przyjechał jej synów wybadać.
3059 Słowo szlacheckie nie dym – a wy przecie szlachta, wy kniazie. Watażka mówił głosem powolnym i uroczystym, ale w mowie jego drgała zarazem jakby groźba zapowiadająca, że trzeba się zgodzić na wszystko, czego żądał. Stara kniahini spojrzała na synów, ci na nią, i przez chwilę trwało milczenie.
3060 Młody kniaź zwalił się jak burza na Kozaka, który, cofając się z wolna, wywiódł go na środek sieni. Nagle przysiadł, odbił potężny cios i z obrony przeszedł do ataku. Kozacy zatrzymawszy dech w piersiach pospuszczali szable na dół i stali jak wryci, śledząc oczyma przebieg walki.
3061 W ciszy słychać było tylko oddech i sapanie walczących, zgrzyt zębów i świst lub ostry dźwięk uderzających o siebie mieczów. Przez chwilę zdawało się, że watażka ulegnie olbrzymiej sile i zaciętości młodzieńca, gdyż znowu począł się cofać i słaniać. Twarz przeciągnęła mu się jakby z wysilenia.
3062 Nagle Bohun uskoczył w bok, kniaziowe ostrze trafiło w próżnię. Mikołaj zachwiał się od zamachu i pochylił naprzód, a w tej samej chwili Kozak ciął go w kark tak straszliwie, że kniaź zwalił się jakby gromem rażony. Krzyki radosne Kozaków pomieszały się z nieludzkim wrzaskiem kniahini.
3063 Twarz miał bladą i pokrwawioną, gdyż dwa razy ostrze kniazia dotknęło jego głowy. Błędny wzrok jego przenosił się z trupa Mikołaja na trupa Symeona, a czasem padał na zsiniałe oblicze kniahini, którą mołojcy, trzymając za włosy, przyciskali kolanami do ziemi, bo się rwała z ich rąk do trupów dzieci.
3064 Kozacy ciągnęli na powrozach czeladź Kurcewiczów i mordowali ją bez litości. Podłoga była zalana krwią, sień zapełniona trupami, dymem od wystrzałów, ściany już obdarte, ptactwo nawet pobite. Nagle drzwi, pod którymi stał Bohun, otworzyły się na rozcież. Watażka obrócił się i cofnął nagle.
3065 Wy, chłopcy, ruszajcie sobie do diabła, pohulać z dziewkami w czeladnej, bo nic tu po was, a dwóch niech zaniesie atamana. Bierzcie go. Ot, tak. Ruszajcieże, do licha, czego stoicie? Domu mi pilnować – ja sam będę doglądał. Dwóch semenów poniosło Bohuna do przyległej izby, reszta wyszła z sieni.
3066 Ze dwa dni ni ręką, ni nogą nie ruszysz – mruczał sam do siebie, patrząc na bladą twarz i zamknięte oczy Kozaka. – Szabla nie chciała katu krzywdy zrobić, boś ty jego własność i od niego się nie wywiniesz. Gdy cię powieszą, diabeł zrobi z ciebie kukłę dla swoich dzieci, boś gładki.
3067 Jutro będziesz lepiej wzdychał. Poczekajże, tatarska duszo, kniaziówny ci się zachciało? Ba, nie dziwię ci się, dziewka specjał, ale jeśli ty go pokosztujesz, to niech mój dowcip psi zjedzą. Pierwej mi też włosy na dłoni wyrosną... Gwar zmieszanych głosów doszedł z majdanu do uszu pana Zagłoby.
3068 Inni, rozgrzani już trunkiem, gonili się za mołodyciami z czeladnej, z których jedne, zdjęte strachem, szamotały się lub uciekały na oślep, skacząc przez ogień; inne wśród wybuchów śmiechu i wrzasków pozwalały chwytać się i ciągnąć do beczek lub do ognisk, przy których tańczono kozaka.
3069 Krzyki: "u–ha!", rozlegały się coraz głośniej przy wtórze szczekania psów, rżenia koni i ryku wołów, które rżnięto na ucztę. Naokoło ognisk, w głębi, widać było stojących chłopów z Rozłogów, pidsusidków, którzy na odgłos strzałów i krzyków nadbiegli tłumnie ze wsi, aby zobaczyć, co się dzieje.
3070 Semenom wydało się to zupełnie naturalnym, że w zastępstwie Bohuna objął komendę pan Zagłoba. Tak już zdarzało się nieraz i mołojcy radzi temu bywali, bo szlachcic pozwalał im zawsze na wszystko. Strażnicy pili więc wraz z innymi, pan Zagłoba zaś wszedł w rozmowę z chłopami z Rozłogów.
3071 Skinął Kozakom ręką, że mogą dalej pić, i odwróciwszy się, przeszedł wolnym krokiem cały dziedziniec, obejrzał uważnie wszystkie kąty, przeszedł most na fosie i skręcił wedle częstokołu, aby zobaczyć, czy straże dobrze pilnują domostwa. Pierwszy strażnik spał, drugi, trzeci i czwarty również.
3072 Właściwie była to komnata kniazia Wasyla, Helena jednak była przy kniaziu, w pobliżu którego czuła się bezpieczniejszą. Ślepy Wasyl klęczał przed obrazem Świętej Przeczystej, przed którym paliła się lampka, Helena obok niego; oboje modlili się głośno. Ujrzawszy Zagłobę, zwróciła nań przerażone oczy.
3073 Czy myślisz, że tego nie uczynię? Może się każesz pokłonić komu w Łubniach? Może cyrulika ci stamtąd przysłać? A może mistrza u księcia pana zamówić? Blada twarz watażki stała się straszną. Zrozumiał, że Zagłoba prawdę mówi, z oczu strzeliły mu gromy rozpaczy i wściekłości, na twarz uderzył płomień.
3074 Tak, tak, będzie ci i ciepło, i zaśniesz smacznie, i gardła nie przekrzyczysz. Abyś zaś opatrunku nie zdarł, to ci ręce zawiążę, a wszystko per amicitiam, abyś mnie wspominał wdzięcznie. To rzekłszy, obwinął pasem ręce Kozaka, zaciągnął węzeł; drugim, swoim własnym, skrępował mu nogi.
3075 Vale et me amantem redama. Może się i spotkamy kiedy, ale jeśli ja się będę o to starał, to niech mnie ze skóry obedrą i podogonia z niej porobią. Rzekłszy to pan Zagłoba wyszedł do sieni, przygasił ogień w grubach i zapukał do Wasylowej komnaty. Smukła postać wysunęła się z niej natychmiast.
3076 Ciemny step zdawał się uciekać spod nóg końskich. Pojedyncze dęby, stojące tu i owdzie przy gościńcu, migały jak widma i lecieli tak długo, długo, bez odpoczynku i wytchnienia, aż wreszcie konie postulały uszy i poczęły chrapać ze zmęczenia; bieg ich stał się ociężały i wolniejszy.
3077 A właśnie już też i świt począł spychać noc ze stepu. Coraz większe przestrzenie wychylały się z cienia, rysowały się blado stepowe bodiaki, dalekie drzewa, mogiły: w powietrze wsiąkało coraz więcej światła. Białawe blaski rozświeciły i twarze jeźdźców. Byli to pan Zagłoba i Helena.
3078 Ho, ho! Czy to po braciach ubranie? Nie ma co mówić: bardzo foremny z waćpanny kozaczek. Jeszczem też takiego pachołka, póki żyję, nie miał – ale tak myślę, że mi go pan Skrzetuski odbierze. A to co? O dla Boga, zwińże waćpanna te włosy, boć się nikt co do płci twej białogłowskiej nie omyli.
3079 A kalkulacja moja jest na następnej mądrej maksymie oparta: nie uciekaj w tę stronę, w którą cię gonić będą. Owóż, jeśli gonią nas już w tej chwili, to nas gonią w stronę Łubniów, bom też głośno się wczoraj o drogę wypytywał i Bohunowi na odjezdnym zapowiedziałem, że tam uciekać będziemy.
3080 Jeśli nas gonić zaczną, to nieprędko, bo dopiero wtedy, gdy się przekonają, że nas na drodze łubniańskiej nie ma, a to im ze dwa dni czasu zajmie. Tymczasem my będziemy w Czerkasach, gdzie teraz stoją chorągwie polskie pana Piwnickiego i Rudominy. A w Korsuniu cała potęga hetmańska.
3081 Słyszałaś waćpanna, że gdym konie od palika odwiązywał, pachołek Bohunów się obudził. A nuż larum podniósł? Tedyby zaraz do pościgu byli gotowi i złapaliby nas w godzinę – bo oni tam mają kniaziowskie świeże konie, a ja nie miałem czasu wybierać. Bestia to jest dzika ten Bohun, mówię waćpannie.
3082 Rzędzian spotkał za Krzemieńczugiem wojska płynące pod Barabaszem i Krzeczowskim na Chmiela, a oprócz tego pan Stefan Potocki lądem z usarią pociągnął; ale Rzędzian w Krzemieńczugu dziesięć dni dla naprawy czajki przesiedział, więc nim do Czehryna dociągnął, bitwa musiała się zdarzyć.
3083 U Bohuna człeka zabić, to jak drugiemu kubek wina łyknąć. A ryczał tak po przeczytaniu listów, że się cały Czehryn trząsł. Rozmowa przerwała się na chwilę. Już też zrobiło się i widno zupełnie. Różana zorza bramowana jasnym złotem, opalami i purpurą płonęła na wschodniej stronie nieba.
3084 Wykręcałem się sianem z różnych okazji, ale w takich jeszcze nie byłem. Z przodu Chmielnicki, z tyłu Bohun, co gdy tak jest, nie dałbym jednej złamanej orty ani za swój przód, ani za tył, ani za całą skórę. Głupstwom pono zrobił, żem do Łubniów z waćpanną nie uciekał, ale o tym nie czas mówić.
3085 Poznałem i ja w Czehrynie pana Unierzyckiego, który pod Zołotonoszą ma majętność Kropiwnę i Czernobój. Ale to daleko stąd, dalej jak do Czerkas. Cóż robić?... kiedy nie ma gdzie indziej, to uciekajmy i tam. Ale trzeba będzie zjechać z gościńca, stepem i lasami przebierać się bezpieczniej.
3086 Wolnym czasem opowiem waćpannie, co mnie w Galacie spotkało, z czego wraz zmiarkujesz, że i wtedy krucho było ze mną, a przecieżem się własnym dowcipem z tamtych terminów salwował i wyszedłem cało, chociaż mi broda, jak to widzisz, posiwiała. Ale musimy zjechać z gościńca. Skręć waćpanna.
3087 Rad bym już tam był; nie masz jak oczerety : jak się schowasz, sam diabeł cię nie znajdzie. Byleśmy tylko nie zbłądzili! To rzekłszy, zsiadł z konia i Helenie zsiąść pomógł; następnie jął zdejmować terlice i wydobywać zapasy żywności, w które się był przezornie w Rozłogach zaopatrzył.
3088 Pleśniewski mówił, że i na Zadnieprzu chłopi się podniosą. Hm! Być może, skory tu wszędy lud do buntu, ale na Zadnieprzu spoczywa ręka księcia wojewody, a diablo ciężka to ręka! Bohun zdrowy ma kark, ale jeśli ta ręka nań spadnie, to się przecie ugnie do samej ziemi, co daj Boże, amen.
3089 Nie będzie kąta dla spokojnych ludzi. Lepiej mi było księdzem zostać, do czego miałem i powołanie, bom człek spokojny i wstrzemięźliwy, ale fortuna inaczej zrządziła. Mój Boże, mój Boże! Byłbym sobie teraz kanonikiem krakowskim i śpiewałbym godzinki w stallach, bo mam głos bardzo piękny.
3090 Nie uwierzysz waćpanna, jaki był ze mnie gładysz. A com się na którą spojrzał, to jakby w nią piorun trzasł. Żeby mi tak dwadzieścia lat mniej, miałby się z pyszna pan Skrzetuski. Bardzo foremny z waćpanny kozaczek. Nie dziwić się młodym, że wedle ciebie zabiegają i że się o ciebie za łby biorą.
3091 Pan Skrzetuski – zabijaka to także nie lada. Byłem świadkiem, jak mu Czapliński okazję dawał, a on, prawda, że miał w głowie, ale kiedy nie porwie go za łeb i – z przeproszeniem waćpanny – za hajdawery, kiedy nie grzmotnie nim o drzwi – to mówię waćpannie, że mu wszystkie kości z zawiasów wyszły.
3092 I oto ten nieznajomy człowiek z bezczelną twarzą warchoła i opoja jest jej zbawcą. Gdyby go spotkała trzy dni temu, wzbudziłby w niej wstręt i nieufność, a teraz patrzy nań jak na swego dobrego anioła i ucieka z nim – dokąd? Do Zołotonoszy – lub gdzie indziej, sama dobrze jeszcze nie wie.
3093 Wczoraj jeszcze kładła się do snu pod spokojnym dachem rodzinnym, dzisiaj jest w stepie, na koniu, w męskich szatach, bez domu i bez przytułku. Za nią straszliwy watażka godzący na jej cześć, na jej miłość; przed nią pożar buntu chłopskiego, wojna domowa, wszystkie jej zasadzki, trwogi i okropności.
3094 Bądź wola Twoja, ale stań się miłosierdzie Twoje! A przecie już stało się miłosierdzie, bo oto wyrwana jest z rąk najokropniejszych, cudem bożym, niezrozumiałym ocalona. Niebezpieczeństwo nie minęło jeszcze, ale może i zbawienie niedalekie. Kto wie, gdzie jest ten, którego sercem wybrała.
3095 Chytrym jak Ulisses i to muszę waćpannie powiedzieć, iż gdyby nie ta chytrość, dawno by mnie krucy zdziobali. Ale cóż robić? Trzeba się ratować. Oni w bliskość księcia snadnie uwierzyli, boć to jest prawdziwa rzecz, że dziś, jutro on się w tych stronach zjawi z mieczem ognistym jako archanioł.
3096 Więcej ja liczę na tamtejsze prezydium. Żeby tak choć z pół chorągiewki albo z pół regimenciku w zameczku! Ale ot i Kahamlik. Tymczasem przynajmniej oczerety pod bokiem. Przeprawimy się na drugą stronę i zamiast z biegiem ku gościńcowi ciągnąć, pociągniemy w górę, żeby ślad pomylić.
3097 Brzeg dobrze był wybrany do noclegu, bo wysoki i suchy, zatem bez komarów. Gęste liście dębów mogły stanowić niezłą ochronę od deszczu. Helena długo nie mogła zasnąć. Wypadki ubiegłej nocy stanęły jej zaraz jako żywe w pamięci, z ciemności wychyliły się twarze pomordowanych: stryjny i braci.
3098 Ale te wszystkie głosy uspokajały Helenę, bo rozpraszały fantastyczne widzenia i przenosiły ją w rzeczywistość; mówiły jej, że ta sień, która ciągle stawała jej przed oczyma, i te trupy krewnych, i ten Bohun blady, z zemstą w oczach, to złuda zmysłów, urojenie strachu, nic więcej.
3099 Zerwała się na równe nogi okryta zimnym potem, przerażona i niewiedząca, co czynić. Nagle w oczach jej mignął Zagłoba, który leciał bez czapki w stronę tych głosów, z pistoletami w ręku. Po chwili rozległ się jego głos: "U ha! u ha! siromacha!" – huknął wystrzał i wszystko umilkło.
3100 Czy ja wiem, co poczniem? Ot, czysta desperacja! Mówię waćpannie, że diabeł wyraźnie zawziął się na nas – co i nic dziwnego, bo musi on być Bohunowi przyjacielem albo zgoła krewnym. Co poczniem? Jeśli wiem, to niech się w konia zmienię, przynajmniej waćpanna będziesz miała na czym jechać.
3101 Słychać było tylko świergotanie ptaków i szmer liści. Po chwili dało się słyszeć sapanie i ciężki chód ludzki. Był to pan Zagłoba. Na ramieniu niósł przyodziewek zdarty z dziada i pacholęcia, w ręku dwie pary butów i lirę. Zbliżywszy się począł mrugać swoim zdrowym okiem, uśmiechać się i sapać.
3102 Jeśli mnie sułtan nie zrobi baszą albo hospodarem wołoskim, to jest niewdzięcznikiem, gdyż przysporzyłem dwóch tureckich świętych. O łajdaki! Prosili, by im też choć koszule zostawić! Alem im rzekł, iż dość powinni być wdzięczni, że ich przy żywocie zostawiam. A zobacz no waćpanna.
3103 Wszystką tłustość z siebie wypocę. Gdy mnie Wołosi oko wypalili, myślałem, iż zgoła okrutna przygoda mię nachodzi, a widzę teraz, że mi się to właśnie przyda, bo dziad nie ślepiec byłby podejrzanym. Będziesz mnie waćpanna za rękę prowadzić, a zwij mnie Onufrij, bo takowe jest moje dziadowskie imię.
3104 Teraz zaś się przebierz co prędzej, bo nam czas w drogę, która, ile że na piechotę, dłużyć się będzie. Pan Zagłoba odszedł, a Helena wnet jęła się przebierać za dziadowskie pacholę. Wypluskawszy się w rzece, zrzuciła żupanik kozacki, a wdziała świtkę chłopską i kapelusz ze słomy, i sakwy podróżne.
3105 Wedle tego, co powiadał, ujrzymy na stepie trzy dęby, koło których będzie wilczy jar, a wedle jaru droga na Demianówkę ku Zołotonoszy. Mówił, że i czumakowie drogą jeżdżą, będzie się można przysiąść na wozie. Ciężkie my to chwile z waćpanną przeżywamy, które wiecznie wspominać będziem.
3106 Wetknę je pod ten pień; może Bóg da, że kiedyś odnajdę. Dużo wypraw ta szabla widziała i wielkich przewag była przyczyną. Wierzaj mi waćpanna, że dotąd byłbym już regimentarzem, gdyby nie invidia i złość ludzka, która mnie o miłość do gorących napojów posądzała. Tak to zawsze na świecie.
3107 Najgorsze ze wszystkiego, że trzeba iść piechotą, ale nie ma rady! Chodźmy! Poszli. Pacholę czarnowłose przodem, dziad za nim. Dziad mruczał i przeklinał, bo mu było gorąco iść piechotą, chociaż po stepie wiatr przeciągał. Wiatr ten opalał i czynił smagłym lice ślicznego pacholęcia.
3108 Koło tego jaru, niedaleko rzeki, rosły na mogile trzy potężne dęby; ku nim zaraz skręcili nasi podróżni. Zaraz też trafili na ślady drogi, która żółciła się na stepie od kwiecia wyrosłego na bydlęcym nawozie. Droga była pusta, ani czumaka na niej, ani mazi, ani siwych wołów wolno idących.
3109 Ale cicho no! cicho! Jak mi Bóg miły, tak słyszę szczekanie psów. Tak jest, to psi, nie wilcy. Tedy niedaleko musi być Demianówka, o której mnie dziad powiadał. Chwała bądź Bogu najwyższemu! Jużem myślał, czyby ognia nie napalić od wilków, ale byśmy się pewnie pospali, bośmy oboje znużeni.
3110 Istotnie, w rozpadlinie stanowiącej przedsionek jaru stała kuźnia, z której komina sypały się snopy i kłęby złotych iskier, a przez otwarte drzwi i przez liczne dziury wiercone w ścianach buchało jaskrawe światło przesłaniane chwilami przez ciemne postacie kręcące się we wnętrzu.
3111 Bywał ja i w Łubniach i widział kniazia na własne oczy. Straszny on! Kiedy krzyknie, drzewa drżą w lesie, a jak nogą tupnie, jar się robi. Jego i korol boitsia, i hetmany słuchają, i wszyscy się jego boją. A wojska więcej u niego niż u chana i u sułtana. Ne zderżyte, ditki, ne zderżyte.
3112 Ale mnie telegę zaprzężcie, taj pojadę z wami. A przed Zołotonoszą pójdę naprzód zobaczyć, czy tam pańskich żołnirów nie ma. Jak będą, to ominiemy i prosto na Trechtymirów pociągniem. Tam już kozacki kraj. A teraz mnie jeść i pić dajcie, bom ja stary głodny i pachołek mój głodny.
3113 Jutro rano ruszymy, a po drodze o panu Potockim i o kniaziu Jaremie wam zaśpiewam. Oj, srogie to lwy! Wielkie będzie przelanie krwi na Ukrainie, niebo czerwieni się okrutnie, a i miesiąc jakoby we krwi pływa. Proście wy, ditki, zmiłowania bożego, bo niejednemu nie chodzić już długo po bożym świecie.
3114 Leżąc tedy w betach żydowskich, w puchu i własnej krwi, rwał stepem jak upiór, który przed brzaskiem rannym do mogiły ucieka, a za nim pędzili wierni semenowie w tej myśli, że na oczywistą śmierć pędzą. Lecieli tak aż do Wasiłówki, w której stało na załodze sto piechoty węgierskiej, książęcej.
3115 Spalono przy tym wszystkie zabudowania, wycięto sad wiśniowy, wybito wszystką czeladź, bo chłopstwo mściło się bez litości za twarde rządy i ucisk, jakiego od Kurcewiczów doznawało. Zaraz za Rozłogami wpadł w ręce Bohuna Pleśniewski, który od Czehryna z wieścią o klęsce żółtowodzkiej jechał.
3116 Jakoż czabanowie dostarczyli nowych wskazówek, ale za to za brodem wszelkie ślady jak w wodę wpadły. Na dziada obdartego przez pana Zagłobę ataman nie mógł się natknąć, bo ten posunął się już niżej z biegiem Kahamliku i zresztą tak był przerażony, że krył się jak lis w oczeretach.
3117 Wieś była pusta, zostały tylko same baby, gdyż wszyscy mężczyźni ruszyli za Dniepr do Chmielnickiego. Widząc zbrojnych, a nie wiedząc, kto by byli, baby pokryły się po strzechach i stodołach. Anton długo musiał szukać, nim odnalazł staruszkę, która nie obawiała się już niczego, nawet i Tatarów.
3118 Ale przede wszystkim dlaczego by chłopów do buntu namawiał i o przyjściu księcia ich ostrzegał? Szlachcic by nie ostrzegał i przede wszystkim sam się pod moc książęcą schronił. A jeśli książę idzie do Zołotonoszy, w czym nie masz nic niepodobnego, to za Wasiłówkę niezawodnie zapłaci.
3119 Anton postanowił bądź co bądź jechać do Prochorówki. Jeśli przybywszy na brzeg usłyszy, iż po drugiej stronie stoją wojska hetmańskie, to się nie będzie przeprawiał, jeno w dół rzeki pójdzie i naprzeciw Czerkas z Bohunem się połączy. Zresztą wieści o Chmielnickim po drodze zasięgnie.
3120 Antonowi było już wiadomo z relacji Pleśniewskiego, że Chmielnicki Czehryn zajął, że Krzywonosa już na hetmanów wysłał, a sam z Tuhaj bejem zaraz miał ruszyć za nim. Anton więc, jako żołnierz doświadczony i położenie miejsc dobrze znający, pewien był, iż bitwa musiała być już stoczona.
3121 Jeśli Chmielnicki był pobity, tedy wojska hetmańskie rozlały się w pogoni po całym Podnieprzu i w takim razie Zagłoby nie ma co już szukać. Ale jeśli Chmielnicki pobił?... Co prawda, Anton nie bardzo w to wierzył. Łatwiej pobić syna hetmańskiego jak hetmana; łatwiej podjazd jak całe wojsko.
3122 Anton począł wypytywać zaraz przewoźników, czyliby wieści z Zadnieprza nie mieli. Wieści były, ale sprzeczne, pomieszane, niejasne. Mówiono, że Chmiel bije się z hetmany ; lecz jedni twierdzili, że pobit, drudzy, że zwycięski. Jakiś chłop uciekający ku Demianówce mówił, że hetmani wzięci w niewolę.
3123 Jakoż strach mnożył wszędzie liczbę wojsk książęcych i czynił z nich wszędobylskie zastępy, gdyż pewno nie było w tej chwili ani jednej wioski na całym Zadnieprzu, w której by nie mówiono, że książę tuż tuż. Anton spostrzegł, że wszędzie biorą jego oddział za podjazd kniazia Jaremy.
3124 Ujście zaćmiło się nagle ludźmi i końmi. Jakaś jazda wchodziła w parów i formowała się szóstkami. Było ich ze trzysta koni. Anton spojrzał i lubo stary był wojownik, wszelkich niebezpieczeństw zwyczajny, przecie serce zadygotało mu w piersi, a na lice wystąpiła bladość śmiertelna.
3125 Prawda straszna i złowroga biła obuchem w głowę. Chmiel tryumfował, wojsko koronne było zniesione, hetmani w niewoli, cała Ukraina w ogniu. Pan Zagłoba w pierwszej chwili stracił głowę. Był bowiem w strasznym położeniu. Fortuna nie dopisała mu i po drodze, bo w Zołotonoszy nie znalazł żadnej załogi.
3126 Miasto wrzało przeciw Lachom, a stara forteczka była opuszczona. Nie wątpił on ani chwili, że Bohun szuka go i że prędzej czy później trafi na jego ślady. Kluczył wprawdzie szlachcic jak ścigany szarak, ale znał na wylot ogara, który go ścigał, i wiedział, że ogar ten nie da się zbić z tropu.
3127 Uciekać w takim położeniu było to zadanie prawie niepodobne do spełnienia, zwłaszcza uciekać z dziewczyną, która, lubo przebrana za dziadowskie pacholę, zwracała wszędy uwagę swoją nadzwyczajną pięknością. Zaiste, było od czego głowę stracić. Ale pan Zagłoba nigdy na długo jej nie tracił.
3128 Na samą myśl, że mógłby dostać się w ręce strasznego watażki, skóra na panu Zagłobie cierpła. "Ten by mi dał łupnia! – powtarzał sobie co chwila. – A tu przede mną morze buntu!" Pozostawał jeden sposób ocalenia: porzucić Helenę i zostawić ją na bożej woli, ale tego pan Zagłoba uczynić nie chciał.
3129 Ale porzucić jej nie chciał i do głowy nawet nie dopuszczał tej myśli. Cóż więc miał robić? "Ha! – myślał – księcia szukać nie czas! Przede mną morze, więc dam nurka w ono morze, przynajmniej się skryję, a Bóg da, to i na drugi brzeg przepłynę." I postanowił przeprawić się na prawy brzeg Dnieprowy.
3130 Pan Zagłoba naprawdę musiał lirą a pieśnią na kawałek chleba zarabiać. Przez całą dobę nie mogli się przeprawić, bo prom zepsuł się dwa razy, musiano go więc naprawiać. Noc spędzili z Heleną siedząc na brzegu rzeki razem z gromadami pijanego chłopstwa, przy ogniskach. A noc była wietrzna i chłodna.
3131 Kniaziówna upadała ze znużenia i bólu, bo chłopskie buty poczyniły jej rany na nogach. Bała się, czy nie zachoruje obłożnie. Twarz jej sczerniała i zbladła, cudne oczy przygasły, co chwila dobijała ją obawa, że może być poznana pod przebraniem albo że niespodzianie nadejdzie pogoń Bohunowa.
3132 Towarzyszyły temu wrzaski i pijaństwo. Podchmieleni mołojcy gzili się z podchmielonymi mołodyciami. Straszne wybuchy śmiechu brzmiały złowrogo na ciemnych brzegach dnieprowych! Wiatr rozrzucał ogniska, czerwone głownie i iskry, porwane wichurą, leciały konać na fali. Chwilami zrywał się popłoch.
3133 Raz mało nie roztratowano Zagłoby i kniaziówny. Była to piekielna noc, a zdawała się nie mieć końca. Zagłoba wyżebrał kwartę wódki, sam pił i kniaziównę zmuszał do picia, bo inaczej zemdlałaby lub wpadła w gorączkę. Na koniec fala dnieprowa poczęła bielić się i połyskiwać. Świtało.
3134 Przebyli już połowę szerokości koryta, gdy na prochorowskim brzegu dały się słyszeć krzyki, wołania. Zamieszanie okropne wszczęło się między tłumami, które zostały nad wodą; jedni uciekali jak szaleni ku domostwu, drudzy wskakiwali w wodę, a inni krzyczeli, machali rękami lub rzucali się na ziemię.
3135 Chłopi poczęli wyskakiwać, ale jedni nie zdążyli jeszcze wysiąść, gdy drudzy rwali już burty promu, bili siekierami w dno. Deski i oderwane szczapy poczęły latać w powietrzu. Niszczono nieszczęsny statek z wściekłością, rwano na sztuki i kawałki, przestrach zaś dodawał siły burzącym.
3136 Widocznie poczęły tracić siły, z wolna też zanurzały się coraz głębiej. Po chwili siedzący na nich mołojcy byli już do pasa w wodzie. Przeszedł czas jakiś. Nadbiegli chłopi z Szelepuchy patrzyć, co się dzieje: już tylko łby końskie wyglądały nad falą, a mołojcom woda dochodziła do piersi.
3137 Ale też przepłynęli już pół rzeki. Nagle jeden łeb i jeden mołojec zniknął pod wodą, za nim drugi, trzeci, czwarty, piąty... liczba płynących zmniejszała się coraz bardziej. Po obu stronach rzeki zapanowało w tłumach głuche milczenie, ale szli wszyscy z biegiem wody, żeby widzieć, co się stanie.
3138 Buchnęły dymy, zahuczały wystrzały. Krzyk z rzeki zabrzmiał rozpaczliwie i po chwili konie, mołojcy, wszystko znikło. Rzeka była pusta, tylko gdzieś już dalej, w rozkrętach fal, zaczerniał czasem brzuch koński, czasem mignęła krasna czapka mołojca. Zagłoba patrzył na Helenę i mrugał.
3139 Stanąwszy tedy w Perejasławiu polecił małemu panu Wołodyjowskiemu i panu Kuszlowi, by swoich dragonów na wszystkie strony, do Czerkas, do Mantowa, Siekiernej, Buczacza, Stajek, Trechtymirowa i Rzyszczowa, rozesłali dla sprowadzenia wszelkich statków i promów, jakie by się w okolicy znalazły.
3140 Wszelako dostał się pan Wołodyjowski samodziesięć na prawy brzeg, kazawszy z pni zbić naprędce tratwę. Tam schwytał kilkunastu Kozaków, których przed księciem stawił. Od nich dowiedział się książę o potwornych rozmiarach buntu i straszliwych owocach, jakie klęska korsuńska już zrodziła.
3141 Cała Ukraina, co do jednej głowy, powstała. Bunt rozlewał się tak właśnie, jak powódź, która tocząc się równiną, w mgnieniu oka coraz większe i większe przestrzenie zajmuje. Szlachta broniła się w zamkach i zameczkach. Ale wiele z nich już zdobyto. Chmielnicki rósł z każdą chwilą w siły.
3142 Dlatego po bitwie stał jeszcze w Korsuniu, a zarazem korzystając z chwili spokoju, wprowadził ład w swoje niezliczone zastępy. Czerń dzielił na pułki, wyznaczył pułkowników z atamanów i co doświadczeńszych esaułów zaporoskich – wyprawiał podjazdy lub całe dywizje dla dobywania pobliskich zamków.
3143 Zważywszy to wszystko książę Jeremi widział, iż i dla braku statków, których przygotowanie dla 6000 wojska zajęłoby kilka tygodni czasu, i dla wybujałej nad wszelką miarę potęgi nieprzyjaciela nie masz sposobu przeprawienia się za Dniepr w tych okolicach, w których obecnie zostawał.
3144 To tylko za złą wróżbę na przyszłość poczytanym być mogło, że w tych nawet wioskach, w których chłopi nie puścili się dotąd do Chmiela, uciekali za zbliżaniem się wojsk książęcych, jakby w obawie, by im straszny kniaź z twarzy nie wyczytał tego, co w sumieniach się kryło, i z góry nie pokarał.
3145 Trzeba, aby się dowodnie okazało, iż jest ktoś, co się jeszcze tego watażki nie lęka i jak zbója go traktuje, któren choć pokornie pisze, przecie zuchwale postępuje i na Ukrainie jakby udzielny książę sobie poczyna, i taki paroksyzm na Rzeczpospolitą sprowadza, jakiego z dawna nie doznała.
3146 Książę przejechał, okiem nie rzuciwszy, ksiądz Muchowiecki krzyżem nieszczęsnego przeżegnał i już mijali wszyscy, aż jakieś pacholę spod usarskiej chorągwi, nie pytając się nikogo o pozwolenie, zatoczyło konikiem na wzgórze i przyłożywszy pistolet do ucha ofiary, jednym strzałem skończyło jej mękę.
3147 Rycerz, jak wiadomo, z bólu i męki zupełnie się zapamiętał, a gdy dopiero ksiądz Muchowiecki do przytomności go wrócił, oficerowie wzięli go między siebie, witać i pocieszać zaczęli, a osobliwie pan Longinus Podbipięta, któren już od ćwierci w chorągwi Skrzetuskiego był sowitym towarzyszem.
3148 Gotów mu też był towarzyszyć we wzdychaniach i płakaniu i zaraz ślub nowy na jego intencję uczynił, że wtorki do śmierci suszyć będzie, jeśli Bóg w jakikolwiek sposób ześle namiestnikowi pocieszenie. Tymczasem poprowadzono pana Skrzetuskiego do księcia, któren w chłopskiej chacie się zatrzymał.
3149 I nie mógł więcej mówić. Zesłabł tak, iż pan Longinus musiał go podnieść i posadzić na ławce, ale już znać mu było z twarzy, że się owej nadziei uchwycił jak tonący deski i że go boleść opuściła. Zaś inni rozdmuchiwali ową iskrę mówiąc, że może swoją kniaziównę w Łubniach znajdzie.
3150 Po czym przeprowadzono go do innej chaty, a następnie przyniesiono miodu i wina. Namiestnik chciał pić, ale dla ściśniętego gardła nie mógł; natomiast towarzysze wierni pili, a podpiwszy, poczęli go ściskać, całować i dziwić się nad jego chudością i oznakami choroby, które na twarzy nosił.
3151 Nad ranem dano znać, że i ten drugi podjazd, który w dalszą drogę ku Czerkasom był posłany, wrócił. Podjazd oczywiście Bohuna nie dognał ani nie schwytał, wszelako przywiózł dziwne wiadomości. Sprowadził on wielu spotkanych na drodze ludzi, którzy przed dwoma dniami Bohuna widzieli.
3152 Dla jakich powodów mogła uciekać nie do Łubniów, ale ku Czerkasom lub Zołotonoszy? A jednak oddziały Bohunowe goniły i polowały na kogoś koło Czerkas i Prochorówki. Ale czemu znowu rozpytywały się o szlachcica z kozaczkiem? Na wszystkie te pytania nie znajdował namiestnik odpowiedzi.
3153 Na rynku stały tysiące wozów najrozmaitszego kształtu, o kołach wiązanych wiciami i o kołach bez szprych, z jednej sztuki drzewa wyciętych; teleg kozackich, szarabanów szlacheckich. Goście co przedniejsi mieścili się w zamku i w gospodach, drobiazg zaś i czeladź w namiotach obok kościołów.
3154 Porozpalano ognie na ulicach, przy których warzono jadło. A wszędy ścisk, zamieszanie i gwar jak w ulu. Najrozmaitsze stroje i najrozmaitsze barwy; żołnierstwo książęce spod różnych chorągwi; hajducy, pajucy, Żydzi w czarnych opończach, chłopstwo. Ormianie w fioletowych myckach, Tatarzy w tołubach.
3155 Pocieszał się tylko myślą, że za Brahinem, w spokojniejszym kraju, wszystko to się rozproszy, po rozmaitych kątach pochowa i ciążyć przestanie. Sama księżna z fraucymerem i dworem miała być odesłana do Wiśniowca, aby książę z całą potęgą bezpieczny i bez przeszkód mógł w ogień ruszyć.
3156 Zresztą smutek ten podzielali wszyscy, i wojsko, i służba, i cały dwór; bo też wszyscy byli pewni, że gdy kniaź w dalekich stronach będzie walczył, nieprzyjaciel nie zostawi Łubniów w spokojności, ale się na tych kochanych murach zemści za wszystkie ciosy, jakie z rąk książęcych poniesie.
3157 Zamknął się tedy rycerz w swojej kwaterze, w cekhauzie, razem z zawiedzioną nadzieją – i żal, i obawa, i troski na nowo do niego przyleciały. Ale opędzał się im, jak ranny żołnierz opędza się na pobojowisku krukom i kawkom, które się ku niemu zgromadzają, by ciepłą krew pić i świeże mięso szarpać.
3158 Spodziewał się też, że Bóg, któren nad niewinnością czuwa, Heleny nie opuści, a chcąc łaskę Jego tym bardziej dla niej zjednać, postanowił sam z grzechów się oczyścić. Wyszedł tedy z cekhauzu i szukał księdza Muchowieckiego, a znalazłszy go pocieszającego niewiasty, o spowiedź prosił.
3159 A gromił w ten sens, iż nie wolno jest chrześcijaninowi w moc Bożą wątpić, a obywatelowi więcej nad swym własnym niż nad ojczyzny nieszczęściem płakać, gdyż prywata to jest swego rodzaju mieć więcej łez dla siebie niż dla publiki – i więcej swego kochania żałować niż klęsk powszechnych.
3160 Żal więc był we wszystkich duszach. Miasto wołało za odjeżdżającymi głosami dzwonów, jakby prosząc i zaklinając ze swej strony, by go nie opuszczano, nie wystawiano na niepewność, na złe losy przyszłe; wołało, jakby tym żałosnym dźwiękiem dzwonów chciało się żegnać i utrwalić w pamięci.
3161 Trąby grały. Tabor posuwał się z wolna, ale ciągle, i po niejakim czasie miasto poczęło przesłaniać się mgłą błękitną, domy i dachy zlewały się w jedną masę mocno w słońcu świecącą. Wtedy książę wypuścił naprzód konia i wjechawszy na wysoką mogiłę, stanął nieruchomie i patrzył długo.
3162 Więc też dwie łzy stoczyły mu się z wolna na policzki. Były to ostatnie łzy, po których zostały w tych oczach same tylko błyskawice. Koń książęcy wyciągnął szyję i zarżał, a rżeniu temu odpowiedziały zaraz inne pod chorągwiami. Te głosy ocuciły księcia z zadumy i napełniły go otuchą.
3163 Wojska doszły na noc do Basani, wsi pani Krynickiej, która przyjęła księcia klęcząc we wrotach, bo już ją byli chłopi we dworze oblegali, którym z pomocą co wierniejszej czeladzi się opędzała, gdy nagłe przyjście wojsk ocaliło ją i jej dziewiętnaścioro dzieci, a w tym samych panien czternaście.
3164 Książę, kazawszy napastników pochwytać, wysłał Poniatowskiego, rotmistrza kozackiej chorągwi, ku Kaniowu, który tejże nocy przywiódł pięciu Zaporożców z wasiutyńskiego kurzenia. Uczestniczyli oni wszyscy w bitwie korsuńskiej i przypieczeni ogniem, zdali dokładną o niej księciu relację.
3165 Słyszeli także, że Chmielnicki prosił go bardzo, aby wojsk zaporoskich nie opuszczał i przeciw księciu szedł, wszelako murza nie chciał się na to zgodzić, mówiąc, iż po zniesieniu wojsk i hetmanów sami Kozacy mogą już sobie poradzić, on zaś nie będzie dłużej czekał, bo jasyr by mu wymarł.
3166 W lasach miasto chłodu było tak duszno, iż ludziom i koniom powietrza brakło do oddechu. Bydło prowadzone za taborem padało co krok lub zwietrzywszy wodę biegło ku niej jak szalone, przewracając wozy i powodując zamieszanie. Zaczęły też i konie padać, zwłaszcza w ciężkiej jeździe.
3167 Dawać tu tych ludzi! Za chwilę przyprowadzono trzech czabanów, dzikich, głupich, przestraszonych, którzy natychmiast przyznali się, iż istotnie kazano im lasy podpalić. Wyznali także, że i wojska były już za księciem wyprawione, ale te szły ku Czernihowu inną drogą, bliżej Dniepru.
3168 Ogień nie przejdzie za rzeki idące do Trubieży. Jakoż istotnie do Trubieży, wzdłuż której posuwał się ku północy tabor, wpadało tyle rzeczek tworzących tu i owdzie szerokie bagna, iż nie było obawy, aby ogień mógł się przez nie przedostać. Potrzeba było chyba za każdą z nich na nowo bór podpalać.
3169 Nocami niebo czerwieniło się, jak okiem dojrzał. Niewiasty śpiewały od wieczora do świtania pieśni pobożne. Przerażony dziki zwierz z płonących borów chronił się na trakt i ciągnął za taborem mieszając się ze stadami domowego bydła. Wiatr naniósł dymów, które przesłoniły cały widnokrąg.
3170 Wojska i wozy posuwały się jak we mgle gęstej, przez którą wzrok nie sięgał. Piersi nie miały czym oddychać, dym gryzł oczy – a wiatr napędzał go coraz więcej. Światło słoneczne nie mogło się przebić przez te tumany i nocami było widniej niż w dzień, bo świeciły łuny. Bór zdawał się nie mieć końca.
3171 Przy tym nadeszły wieści, że nieprzyjaciel idzie drugą stroną Trubieży, ale nie wiedziano, jak wielką była jego potęga – wszelako Tatarzy Wierszułła sprawdzili, że był jeszcze bardzo daleko. Tymczasem pewnej nocy przyjechał do taboru pan Suchodolski z Bodenek, z tamtej strony Desny.
3172 Wkrótce potem ksiądz Muchowiecki zaintonował "Dies irae" i wśród tych lasów, wśród tego dymu pognębienie niewypowiedziane ogarnęło serca i dusze. Wszystkim zdawało się, jakby jakaś oczekiwana odsiecz zawiodła, jakby już teraz wobec groźnego nieprzyjaciela sami zostali na świecie.
3173 Przepadli gdzieś bez śladu jak kamień w wodzie i rycerz sam już nie wiedział, co o tym myśleć. Gdzie się mogli schronić? Przecie nie do Moskwy ani do Krymu, ani na Sicz? Pozostawało jedno przypuszczenie, iż przeprawili się przez Dniepr, ale w takim razie znaleźli się od razu w środku burzy.
3174 W zamku pełno było szlachty z żonami i dziećmi, która się tu przed Kozakami zawarła. Książę namawiał ich, by szli z nim razem, i przestrzegał, że Kozacy idą za nim w tropy. Nie śmieli oni uderzyć na wojsko, ale było prawdopodobnym, że po odejściu księcia pokuszą się o zamek i miasto.
3175 Kochali ją też żołnierze za jej przychylność dla rycerstwa, za jej wielką duszę, hojność i łaskawość, za opiekę nad ich rodzinami. Kochał ją nad wszystko książę Jeremi, bo to były dwie natury jakby dla siebie stworzone, kubek w kubek do siebie podobne, obie ze złota i spiżu ulane.
3176 Tymczasem ruszono się od stołu. Panny, chwyciwszy w lot słowa księżny do pana Skrzetuskiego wyrzeczone i biorąc je za zgodę i pozwolenie, zaraz też poczęły wydobywać: ta szkaplerz, ta szarfę, ta krzyżyk – co widząc rycerze obces każdy do swojej, jeśli nie wybranej, to przynajmniej do najmilszej.
3177 Nikt tędy dotychczas nie odważył się z wiosny, przy rozlaniu wód, wojsk prowadzić. Szczęściem pochód nie był ani razu żadnym napadem przerwany. Lud tam cichy, spokojny, nie myślał o buncie, a choć później podburzany przez Kozaków i zachęcany przykładem, nie chciał garnąć się pod ich znaki.
3178 Co widząc książę powściągał surowie wszelką swawolę żołnierską i nie płynęły za wojskiem jęki ludzkie, przekleństwa i narzekania, a gdy po przejściu wojsk została w jakiej dymnej wiosce wieść, że to kniaź Jarema przechodził, ludzie potrząsali głowami. "Wże win dobryj!" – mówili sobie z cicha.
3179 Niepotrzebnie się też martwił pan Longinus Podbipięta, że mu głów tatarskich nie stanie. Pan Skrzetuski słusznie przewidywał, że Zaporożcy, schwytani przez pana Poniatowskiego pod Kaniowem, fałszywą dali wiadomość: Tuhaj bej nie tylko nie odszedł, ale nawet do Czehryna się nie ruszał.
3180 Uciekał też, kto mógł, do obozu Chmielnickiego, uciekała nawet i szlachta, gdy innego środka ocalenia nie było. Dzięki temu Chmielnicki rósł w siły i że nie zaraz ruszył w głąb Rzeczypospolitej, że leżał długo w Białocerkwi, to przeważnie dlatego, by ład w te rozhukane i dzikie żywioły wprowadzić.
3181 Czetwertyńskiemu kniaziowi własny jego młynarz głowę na progu zamkowym odciął, a z księżny – Ostap niewolnicę swoją uczynił. Szli inni w inne strony i powodzenie towarzyszyło ich orężowi, bo strach serca Lachom odjął – "strach temu narodowi niezwyczajny", któren broń z rąk wytrącał i sił zbawiał.
3182 Naówczas ruszy on na Wiśniowieckiego – ale już z królewskiego i Rzeczypospolitej mandatu – i wybije wtedy ostatnia godzina nie tylko dla kniazia, ale dla wszystkich ukrainnych królewiąt, dla ich fortun i latyfundiów. Tak myślał samozwańczy hetman zaporoski, taki gmach na przyszłość budował.
3183 Ale na rusztowaniach pod on gmach przygotowanych siadało często czarne ptactwo trosk, zwątpień, obaw – i krakało złowrogo. Będzie li dość silną pokojowa partia w Warszawie? Zaczną li z nim układy? Co powie sejm i senat? Zatkną li tam uszy na jęki i wołania ukrainne? Zamkną oczy na łuny pożarów?.
3184 Straszne położenie! Gdyby wybuch był słabszy, tedy by nie układano się z nim jako ze słabym; ponieważ bunt jest potężny, więc układy siłą rzeczy mogą się rozbić. I co będzie? Gdy takie myśli opadły ciężką głowę hetmana, naówczas zamykał się w swej kwaterze i pił dnie całe i noce.
3185 Wówczas między pułkownikami i czernią rozchodziła się wieść: "Hetman pije" – i za przykładem jego pili wszyscy, karność się rozprzęgała, mordowano jeńców, bito się wzajemnie, rabowano łupy – rozpoczynał się sądny dzień, panowanie zgrozy i okropności. Białocerkiew zmieniała się w piekło prawdziwe.
3186 Siedmiuset jeńców powieszono, dwustu wbito na pale. Mówiono również o wierceniu oczu świdrami, o paleniu na wolnym ogniu. Bunt zgasł od razu w całej okolicy. Mieszkańcy albo pouciekali do Chmielnickiego, albo przyjmowali pana łubniańskiego na klęczkach, z chlebem i solą, wyjąc o miłosierdzie.
3187 I działo się to wszystko pod bokiem Białocerkwi i krociowej armii Chmielnickiego. Toteż Chmielnicki, gdy się o tym dowiedział, począł ryczeć jak ranny tur. Z jednej strony układy, z drugiej miecz. Jeśli ruszy na księcia, będzie to oznaką, że nie chce układów proponowanych przez pana z Brusiłowa.
3188 Jarema to wielki wojownik! Ruszę na niego, gdy i ty ruszysz, ale sam nie. Nie głupim w jednej bitwie wszystko, com dotąd zyskał, utracić; lepiej mi czambuły po łup i jasyr wysyłać. Dosyć ja już dla was, psów niewiernych, uczynił. I sam nie pójdę, i chanowi będę odradzał. Rzekłem.
3189 Tfu, tfu, mości hetmanie, nie może tak być. Wieść o przybyciu posła już się rozeszła. Wojsko i pułkownicy chcą na radę. Tobie nie pić teraz, ale kuć żelazo, póki gorące – bo teraz możesz pokój zawrzeć i wszystko, co chcesz, otrzymać, potem będzie za późno, a gardło moje i twoje w tym.
3190 Gdy tedy pycha ich pokaraną została, należy myśleć nam, aby rozlew krwi chrześcijańskiej powstrzymać, co nam Bóg miłosierny i nasza błahocześciwa wiara nakazuje, a szabli póty z ręki nie puszczać, póki nam za wolą najjaśniejszego króla jegomości nasze dawne wolności i przywileje nie będą powrócone.
3191 Krzeczowski był niezmiernie szanowany między kozactwem, a to dla wielkich usług, które oddał, dla wielkiej głowy wojennej i – dziwna rzecz – dlatego, iż był szlachcic. Uciszyło się więc zaraz i wszyscy czekali z ciekawością, co powie; sam Chmielnicki utkwił w niego wzrok niespokojny.
3192 Niech nas zaspokoją, a my czerń uspokoimy i wojna ustanie; nasz bat'ko Chmielnicki mądrze to wszystko ułożył i obmyślił, aby my po stronie najjaśniejszego króla jegomości stanęli, któren nagrodę za to nam da, a jeśli panięta się sprzeciwią, tedy pozwoli nam z nimi pohulać – i pohulamy.
3193 Raz maty rodyła! Wojna mnie mać i siostra. Wiśniowiecki reżet i ja budu; on wiszajet i ja budu. A ty mnie, hetmanie, mołojcow dobrych daj, bo czernią nie z Wiśniowieckim to poczynać. Tak i pójdę – zamkiw dobuwaty, byty, rizaty, wiszaty! Na pohybel im, biłoruczkym! Drugi ataman wysunął się naprzód.
3194 Goniono je z krzykiem, zgiełkiem i śmiechami; znaczne watahy włóczyły się nad rzeką, strzelały z samopałów, parły się i cisnęły do kwatery samego hetmana, który kazał je wreszcie Jakubowiczowi rozpędzać. Wszczęły się bójki i zamęt, dopóki deszcz ulewny nie zapędził wszystkich pod szałasy i wozy.
3195 Wieczorem burza rozhulała się na niebie. Grzmoty przewalały się z jednego końca chmur w drugi, błyskania oświecały całą okolicę to białym, to czerwonym światłem. Przy blaskach ich wyruszał z obozu Krzywonos na czele sześćdziesięciu tysięcy co przedniejszych, wybranych wojowników i czerni.
3196 Wahał się nawet książę i rozmyślał, czyby nie pójść na czas jakiś do spokojniejszego kraju dla odpoczynku i pomnożenia wojsk, a zwłaszcza koni, które podobniejsze były do szkieletów zwierzęcych niż do żywych stworzeń, gdyż od miesiąca ziarna nie zaznały, stratowaną trawą tylko żyjąc.
3197 Wojewoda kijowski siadł tymczasem na ławie i sapał; trochę się przy tym za wieczerzą oglądał, gdyż był głodny, a lubił jeść dobrze. Wtem rozległy się zbrojne stąpania i weszli oficerowie książęcy – czarni, wychudli, brodaci, z pozapadanymi oczyma, ze śladami niewypowiedzianych trudów na twarzy.
3198 Za nimi pójdzie Baranowski z dragonią, a w godzinę żeby mi i armaty Wurcla wyszły. Pułkownicy skłoniwszy się opuścili izbę i po chwili rozległy się trąbki grające wsiadanego. Wojewoda kijowski takiego pośpiechu się nie spodziewał, a nawet sobie nie życzył, gdyż był zmęczony i zdrożony.
3199 Dalibóg, oni mnie tu głodem zamorzą. O, to w gorącej wodzie kąpani. Przychodzę o pomoc, myślę, że po wielkich molestacjach za dwa, trzy dni ruszą, a tu i odetchnąć nie dadzą. Niechże ich kaduk porwie! Puślisko mi nogę przetarło, co mi je zdrajca pachołek źle przypiął, w brzuchu mi kruczy.
3200 Widocznie nieszczęśnicy stawili opór Krzywonosowi, za który dziki wódz oddał ich mieczom i płomieniom. U wejścia do wsi wisiał na dębie sam pan Strzyżowski, którego ludzie Tyszkiewicza zaraz poznali. Wisiał nagi zupełnie, a na piersiach miał okropny naszyjnik złożony z głów ponawłóczonych na powróz.
3201 Nad słupami kotłowały się chorowody wron i kawek, które za zbliżeniem się wojska zrywały się z wrzaskiem z bliższych słupów, by siąść na dalszych. Kilka wilków pomknęło przed chorągwiami ku zaroślom. Wojska posuwały się w milczeniu straszliwą aleją i liczyły "świece". Było ich trzysta kilkadziesiąt.
3202 Minęli wreszcie ową nieszczęsną wioskę i odetchnęli świeżym powietrzem polnym. Ale ślady zniszczenia szły dalej. Była to pierwsza połowa lipca. Zboża już prawie dochodziły, spodziewano się bowiem wczesnych żniw. Ale całe łany były częścią spalone, częścią stratowane, zwikłane, wdeptane w ziemię.
3203 Zdawać by się mogło, że huragan przeszedł przez niwy. Jakoż i przeszedł po nich huragan najgroźniejszy ze wszystkich – wojny domowej. Żołnierze książęcy widzieli nieraz żyzne okolice spustoszałe po napadzie Tatarów, ale podobnej zgrozy, podobnej wściekłości zniszczenia nie widzieli nigdy w życiu.
3204 Ale inni poczęli opowiadać, co się stało. Niemców na murach wybito do nogi, gdyż woleli umierać niż się poddawać; pan Lew przebił się przez gęstwę czerni i wyłamane bramy, wszelako w izbach na wieży broniło się kilkudziesięciu szlachty – tym należało śpieszny dać ratunek. Ruszono więc z kopyta.
3205 I grad kul posypał się na chorągiew, ale szkody nie uczynił, bo szła już jak wicher. Zderzyli się tedy mocno. Rozległ się stukot cepów i brzęk kos o pancerze, krzyki i jęki. Kopie otwarły bramę w zbitej masie czerni, przez którą rozhukane konie wpadły jak orkan tratując, przewalając, miażdżąc.
3206 Dojrzał na koniec dziki watażka wojewodę i wydawszy okropny okrzyk radości rzucił się ku niemu, obalając po drodze konie i jeźdźców, a wojewoda się nie cofał. Dufając w siłę niepospolitą, sapnął jak ranny odyniec, wzniósł koncerz nad głową i wspiąwszy konia ku Burdabutowi skoczył.
3207 Między nimi książę, w srebrnej zbroi, ze złotą buławą w ręku, wytężał oczy na bitwę – a z lewej strony pan Skrzetuski trochę bokiem na końcu stojący. Rękaw, jako porucznik, na ramieniu zawinął i trzymając w potężnej, gołej do łokcia ręce koncerz zamiast buzdygana, czekał spokojnie komendy.
3208 A książę lewą dłonią oczy przeciw pożarowi nakrył i patrzył na bitwę. Środek polskiego półksiężyca obsuwał się z wolna ku niemu, zmagany przez przemoc, bo nie na długo wsparł go pan Baranowski, ten sam, któren Niemirów wyciął. Widział więc książę jak na dłoni pracę ciężką żołnierzy.
3209 Straszne imię dreszczem trwogi ścisnęło serca Zaporożców. W tej chwili dopiero poznali, iż to nie wojewoda kijowski, lecz sam książę dowodzi. Zresztą nie mogli oni stawić oporu husarii, która samym swoim ciężarem druzgotała ich tak, jak walący się mur druzgoce stojących pod nim ludzi.
3210 Jedynym ratunkiem dla nich było rozstąpić się na obie strony, puścić husarię przez siebie i z boków na nią uderzyć; ale te boki były już pilnowane przez dragonie i przez lekkie chorągwie Wierszułła, Kuszla i Poniatowskiego, którzy spędziwszy skrzydła kozackie, zepchnęli je w środek.
3211 Husarze wobec tego natłoku ludzi wstrzymali impet i skruszywszy kopie, mieczami ciąć tłumy poczęli. Zapanowała walka zmieszana, bezładna, dzika, bezpardonowa, wrząca w tłoku, zgiełku, gorącu, wśród wyziewów ludzkich i końskich. Trup padał na trupa, kopyta końskie grzęzły w drgających ciałach.
3212 Rozległ się świst żelaza i nagle szabla watażki rozleciała się w kawałki pod cięciem polskiego koncerza. Już się zdawało, że żadna moc nie wyratuje Burdabuta, gdy on skoczył, sczepił się z panem Skrzetuskim tak, iż obaj jedno zdawali się tworzyć ciało – i nożem nad gardłem husarza błysnął.
3213 Jęknęli na ten widok ludzie kalniccy i biegli pomścić – w tej chwili jednakże rzuciła się na nich husaria i wycięła co do nogi. Na drugim zaś końcu ławy husarskiej bitwa nie ustawała ani na chwilę, bo tłok był mniejszy. Tam, przepasany Anusiną szarfą, szalał pan Longinus ze swoim Zerwikapturem.
3214 Reszcie uciekających przecięły odwrót chorągwie Kuszla i Poniatowskiego. Otoczeni bronili się z rozpaczą, póki nie wyginęli do nogi, lecz śmiercią swoją zbawili innych, bo gdy w dwie godziny potem pierwszy Wierszułł z nadwornymi Tatary wszedł do miasta, już tam ani jednego Kozaka nie zastał.
3215 Nieprzyjaciel, korzystając z ciemności, bo deszcze zgasiły pożar, nabrał w lot czczych wozów w mieście i otaborzywszy się z szybkością Kozakom tylko właściwą, za miasto za rzekę uszedł, zniszczywszy za sobą mosty. Uwolniono owych kilkudziesięciu szlachty broniących się w zameczku.
3216 Pisał pan Kisiel do księcia list pełen uwielbienia, że jako drugi Mariusz ojczyznę z ostatniej toni ratuje, pisał też o radości, jaką przybycie księcia z Zadnieprza we wszystkich sercach wzbudziło, winszował mu zwycięstw – ale w końcu listu pokazały się przyczyny, dla których był pisany.
3217 Oto pan z Brusiłowa oświadczał, że układy rozpoczęte, że on sam z innymi komisarzami udaje się do Białocerkwi i ma nadzieję Chmielnickiego powstrzymać i ukontentować. Na koniec prosił księcia, by do czasu układów nie nastawał tak bardzo na Kozaków i o ile można, kroków wojennych zaprzestał.
3218 Otóż dowiaduję się, że niedaleko od Konstantynowa stoją dwaj pułkownicy: Osiński z gwardią królewską i Korycki. Weźmiesz dla bezpieczeństwa sto semenów nadwornych i pójdziesz do nich z moim listem, aby zaś się pośpieszyli i bez zwłoki do mnie przyszli, bo za parę dni na Krzywonosa uderzę.
3219 Pan Skrzetuski skłonił się i tegoż wieczoru ku Konstantynowu ruszył na noc, by przejść niepostrzeżenie, bo tu i owdzie kręciły się Krzywonosowe podjazdy albo kupy czerni, która czyniła zbójeckie zasadzki po lasach i gościńcach, książę zaś nakazał bitew unikać, aby zwłoki nie było.
3220 Mierzyć się w podobnych warunkach z dziesięćkroć liczniejszym nieprzyjacielem było prawie niepodobieństwem, widział więc jasno pan Skrzetuski, że zwłoka w działaniach wojennych przeciw Krzywonosowi musi nastąpić, bo trzeba będzie dać dłuższą folgę wojsku i czekać na napływ świeżej szlachty do obozu.
3221 Niektórzy mieli w ręku flasze z wódką, inni wspierali się na spisach, na których ostrzach osadzone były, jako trofea, ścięte głowy mężczyzn, kobiet i dzieci. Blask ognia odbijał się w ich martwych źrenicach i wyszczerzonych zębach; tenże sam blask oświecał twarze chłopskie dzikie, okrutne.
3222 Wtedy tego rycerza, którego pokonać nie mogła ani niewola, ani rany, ani boleść, ani straszliwy Burdabut, pokonała wieść szczęsna. Ręce mu opadły, na czoło wystąpił pot obfity, obsunął się na kolana, twarz zakrył rękoma i oparłszy się głową o ścianę jaru, trwał w milczeniu – widać, Bogu dziękował.
3223 Dla jej gładkości wszystkiecorda lgną do niej. Pani Sławoszewska tak ją miłuje, jakby właśnie rodzoną. A co tam się kawalerów w niej kocha, tego byś waszmość na różańcu nie zliczył, jeno że ona tyle o nich dba, ile ja teraz o waściną próżną manierkę, stałym ku waszmości afektem płonąc.
3224 Toż ona i mnie wyprawiła na one hazardy, których o mało zdrowiem nie przypłaciłem, żeby to koniecznie do waści iść a dowiedzieć się, czyś żyw i zdrów. Chciała też nieraz posłańców wyprawiać, ale nikt się nie chciał podjąć, więcem się w końcu zlitował i do waszegom obozu się wybrał.
3225 Wspomniał ową przechadzkę w sadzie wiśniowym i kukułkę, i te pytania, które jej zadawał, i wstyd Heleny, gdy im dwunastu chłopczysków wykukała – więc dusza prawie wychodziła z niego, serce aż mdlało z kochania i radości, przy której wszystkie przeszłe cierpienia były jakby kropla przy morzu.
3226 Skrzetuski widział, że nie ma rady, więc na powrót oddał się rozmyślaniom. Przerwał je dopiero tętent koni jakiegoś znacznego oddziału jeźdźców zbliżającego się szybko. Był to Poniatowski z nadwornymi kozakami, którego książę naprzeciw wysłał z obawy, aby co złego Skrzetuskiego nie spotkało.
3227 Właśnie podczas niebytności pana Skrzetuskiego przybył do obozu pan Korsz Zienkowicz z doniesieniem, iż całe Owruckie w ogniu już stoi. Lud tam cichy, nie rwał się do buntu, ale przyszli Kozacy pod Krzeczowskim i Półksiężycem i gwałtem zmuszali czerń, by się garnęła w ich szeregi.
3228 Małego wzrostu i krępy, spojrzenie miał posępne i dziwnie wyglądał w cudzoziemskim ubiorze nielicującym z jego wschodnimi rysami. Dowodził pułkiem niemieckiej wybranej piechoty i słynął zarówno z męstwa, jak z mrukliwości i żelaznej dyscypliny, w której żołnierzy swych utrzymywał.
3229 Pułkownicy wrócili do pułków i w kilka pacierzy weszli na ich czele do obozu. Towarzystwo spod górnych chorągwi książęcych sypnęło się jak mrowie, aby widzieć nowych towarzyszów. Szła więc naprzód dragonia królewska pod kapitanem Gizą, w ciężkich hełmach szwedzkich z wysokimi grzebieniami.
3230 Konie pod nimi podolskie, ale dobrane i dobrze wypasione, żołnierz świeży, wypoczęty, w jaskrawej i błyszczącej odzieży, wspaniale na pozór odbijał od wymizerowanych regimentów książęcych odzianych w podartą i wypłowiałą od deszczów i słońca barwę. Za nimi szedł z pułkiem Osiński, w końcu Korycki.
3231 Szli po trzydziestu w rzędzie, krokiem jednostajnym, jakby szedł jeden człowiek, silnym i grzmiącym. A wszystko chłopy rosłe, pleczyste – żołnierz stary, który w niejednym kraju i niejednym ogniu bywał, po większej części weterani z trzydziestoletniej wojny, sprawni, karni i doświadczeni.
3232 Noc zapadła już głęboka, ale od czasu ostatnich deszczów, które pod Machnówką tak bardzo dokuczały żołnierzom, pogoda ustaliła się wyborna. Na ciemnym sklepieniu niebios świeciły roje gwiazd złotych. Księżyc wytoczył się wysoko i ubielił wszystkie dachy rosołowskie. W obozie nikt spać nie myślał.
3233 Gdybym zaczął wszystko szczegółowie opowiadać, tedy i dziesięciu nocy by nie starczyło, a pewnie i miodu, bo stare gardło jak stary wóz smarować trzeba. Dość, gdy waćpaństwu powiem, iżem do Korsunia, do obozu samego Chmielnickiego z kniaziówną poszedł i z tego piekła bezpieczniem ją wyprowadził.
3234 Tam pan Andrzej Potocki potężnie mury obsadził i tyle dba o Chmiela, ile ja o próżną szklankę. Co waszmościowie myślicie, żem źle uczynił, tak daleko od ognia odjeżdżając? A toż mnie pewnie ów Bohun gonił, a gdyby był dogonił, tedy, mówię waszmościom, marcepan by ze mnie dla psów zrobił.
3235 Ale mniejsza z tym. Jadąc tedy z piernaczem i manifestami Chmielnickiego, wielkich przeszkód nie doznałem. Przybywszy do Winnicy, znalazłem tam chorągiew obecnego tu w obozie pana Aksaka, alem się przecie dziadowskiej skóry jeszcze nie pozbywał, bom się chłopstwa bał. Jenom się manifestów zbył.
3236 Ci do bandoletów! Krzyczę: "Stójcie, sobaki, bom szlachcic!" Aż tu wołają: "Alt, alt! Jedzie podjazd!" Pokazało się, że to nie był podjazd, jeno pani Sławoszewska z eskortą, którą syn w pięćdziesiąt koni odprowadzał, młode chłopię. Dopieroż tamtych pohamowali. A ja do pani z oracją.
3237 Do chorągwi! Do chorągwi!... Oficerowie ruszyli co prędzej do swoich pułków. Czeladź potłumiła ogniska i po chwili ciemność zapanowała w obozie. Tylko w dali, od strony Konstantynowa, niebo czerwieniło się coraz szerzej, coraz silniej, przy którym blasku bladły i gasły stopniowo gwiazdy.
3238 Chorągwie spuszczały się ku konstantynowskiej drodze i płynęły nią w stronę pożaru, podobne do jakiegoś olbrzymiego smoka czy węża pełznącego wśród ciemności. Ale pyszna lipcowa noc miała się już ku schyłkowi. W Rosołowcach poczęły kury piać podając sobie głosy przez całe miasto.
3239 Teraz wyraźnie można już było odróżnić ludzi, konie i zbite szeregi piechurów. Podniósł się ranny, chłodny wietrzyk i łopotał chorągwiami nad głowami rycerzy. Szli naprzód Tatarzy Wierszułła, za nimi Kozacy Poniatowskiego, potem dragonia, armaty Wurcla, a piechoty i husarie na ostatku.
3240 Nareszcie brzeg po drugiej stronie grobli zaczernił się, jak okiem sięgnąć, chmarami kozactwa; pułki płynęły za pułkami, konni Zaporożcy zbrojni w długie spisy, pieszy lud z samopałami i fale chłopstwa zbrojnego w kosy, cepy i widły. Za nimi widać było jak we mgle olbrzymi tabor niby miasto ruchome.
3241 Już się biją! Raz, dwa! Dalejże po nim! Widzę doskonale! Oho, już! To gracz, niech go las ogarnie! Istotnie w drugim złożeniu bluźnierca padł na ziemię jak gromem rażony – i padł głową ku swoim, na złą im wróżbę. A wtem wyskoczył drugi, ubrany w czerwony kontusz zdarty z jakiegoś szlachcica.
3242 Ale oporu nie dawał, wiedząc, że w razie najmniejszego szablą będzie natychmiast przeszyty; jeszcze konia piętami bił, by podążał. I tak go wiódł pan Wołodyjowski jak wilk kozę. Sypnęło się na ten widok z obu stron po kilkunastu wojownika, bo więcej na wąskiej grobli nie mogło się pomieścić.
3243 Czasem jednak koń wylatywał z zamętu bez jeźdźca; czasem trup wpadał z grobli w jasną szybę wody, która rozpryskiwała się w złote iskry, a potem szła kolistą falą od brzegu coraz dalej i dalej. Rosło serce żołnierzom obu wojsk, patrzącym na męstwo swych rycerzy, i ochota do boju.
3244 Padł razem z koniem... Patrzcie: siedział na tym białym! Ale Wierszułł nie zginął, chociaż istotnie padł razem z koniem, bo przewrócił obydwóch olbrzymi Pułjan, dawny kozak księcia Jeremiego, dziś drugi po Krzywonosie dowódca. Był to słynny harcownik i nigdy tej gry nie opuszczał.
3245 Tymczasem, jakby wbrew jego słowom, doszli już do połowy grobli i zatrzymali się zdziwieni i zaniepokojeni milczeniem wojsk książęcych. Ale właśnie w tej chwili zrobił się ruch między tymi wojskami – i cofnęły się, zostawiając między sobą a groblą obszerne puste półkole, które miało być polem walki.
3246 Po czym piechoty Koryckiego rozstąpiły się, odsłaniając zwrócone ku grobli paszcze armat Wurcla, a w kącie utworzonym przez Słucz i groblę połyskiwały w nadbrzeżnych zaroślach muszkiety Niemców Osińskiego. I zaraz dla ludzi wojny widocznym było, na czyją tu stronę musi paść zwycięstwo.
3247 Oto watażka dowiedział się, że Chmielnicki pomimo przewagi wysłanych pod Krzywonosem sił, lękając się o rezultat bitwy z Jeremim, szedł całą potęgą swoim w pomoc. Do Krzywonosa przyszły rozkazy, by bitwy nie staczał. Ale właśnie dlatego Krzywonos postanowił ją stoczyć – i śpieszył się.
3248 Straci połowę ludzi – to i cóż z tego! Ale resztą zaleje szczupłe siły książęce i w pień je wytnie. Głowę Jeremiego poniesie Chmielnickiemu w podarunku. Tymczasem fale czerni dosięgły końca grobli, na koniec przeszły ją i rozlały się po owym półkolu zostawionym przez wojska Jeremiego.
3249 W mieście bito we wszystkie dzwony, których jęk żałosny mieszał się z basowym rykiem armat. Z taboru waliły ku grobli coraz nowe i nowe pułki. Te zaś, które ją przeszły i dostały się na drugą stronę stawu, rozciągnąwszy się w mgnieniu oka w długą linię, uderzyły z wściekłością na książęce chorągwie.
3250 Powietrze świszczało mu w uszach, tamowało oddech w piersi – nagle uderzył się o coś koniem, poczuł opór, więc otworzył oczy – i cóż ujrzał: oto kosy, szable, cepy, mnóstwo rozpalonych twarzy, oczu, wąsów... a wszystko to niewyraźne, nie wiadomo czyje, wszystko drgające, skaczące, wściekłe.
3251 Jednocześnie czuł, że jeszcze żyje, i to dodawało mu nadzwyczajnie otuchy. "Bij! Zabij!" – ryczał jak bawół – na koniec owe wściekłe twarze znikły mu z oczu, a natomiast ujrzał mnóstwo pleców, wierzchów od czapek, a krzyki mało mu uszu nie rozdarły. "Zmykają? – przemknęło mu przez głowę.
3252 Pan Zagłoba raz jeszcze uderzył piętami w boki konia, ale znowu bez skutku. Zatknięte bydlę rozkraczyło się tylko szerzej i stało w miejscu. Wówczas ostatnia pasja pochwyciła nieszczęsnego jeńca i dobywszy noża z pochwy wiszącej mu na brzuchu dał straszne pchnięcie w tył za siebie.
3253 Co to jest? Hajdamaków nie ma. Naokół pusto. Z dala tylko widać w dymie przelatujących kraśnych dragonów Wołodyjowskiego, a o kilkanaście staj dalej migocą zbroje husarzy, którzy gnają resztki niedobitków zawracając je z pola ku wodzie. Natomiast u nóg pana Zagłoby leży pułkowa chorągiew zaporoska.
3254 Jak to, możem jej nie zdobył? Jeśli justycja nie polegnie także w tej bitwie, tedy pewien jestem nagrody. O chamy! Szczęście wasze, iż mi się koń rozparł. Nie znałem się, mniemając, iż fortelom mogę ufać bardziej niż męstwu. Mogę się do czegoś więcej w wojsku przydać niż do zjadania sucharów.
3255 Pogrom stał się straszliwy i powszechny, ale najstraszliwszy na grobli. Wszystkie oddziały, które ją przeszły, zostały starte w owym półkolu utworzonym przez wojsko książęce. Te, które jeszcze nie przeszły, ginęły pod nieustającym ogniem armat Wurcla i salwami piechoty niemieckiej.
3256 Z jednego końca czerniały masy uciekających, z drugiego – masy idących naprzód, w środku – góry i wały trupów, jęki, krzyk pozbawiony dźwięków ludzkich, szał strachu, zamieszanie, chaos. Cały staw zapełnił się trupami ludzi i koni. Wody wystąpiły z brzegów. Chwilami działa milkły.
3257 W tych krwawych zapasach upływały całe godziny. Krzywonos, wściekły, spieniony, jeszcze nie dawał za wygraną i rzucał tysiące mołojców w paszczę śmierci. Po drugiej zaś stronie Jeremi, ubrany w srebrne blachy, stał konno na wysokiej mogile zwanej za owych czasów Krużą Mogiłą – i patrzył.
3258 Lekkie, wysokie chmurki zwiastujące pogodę, a rozproszone jak stada białorunych owieczek po niebie, poczęły się czerwienić i schodzić gromadami z pól niebieskich. Dopływ kozactwa do grobli ustawał z wolna, a te pułki, które już wstąpiły na nią, cofały, się w popłochu i nieładzie.
3259 Oddałbym chętnie moją zdobytą chorągiew, byle ten paliwoda kark skręcił, nim tu dojdzie. Spero, że nie będziem też tu długo czekać. Pokazaliśmy Krzywonosowi, co umiemy, a teraz czas by spoczynku zażyć. Nienawidzę tak owego Bohuna, że bez abominacji wspomnieć jego diabelskiego nazwiska nie mogę.
3260 Wszak to już dwa miesiące przeszło, jak nie śpimy, nie jemy, jeno się bijem i bijem dzień i noc, dachu nad głową nie mając, na wszystkie nawałności elementów narażeni. Książę to wielki wódz, ale i roztropny. Nie porwie się on tak na Chmielnickiego w kilka tysięcy ludzi przeciw krociom.
3261 A już to powiem waści, że i mnie do niej tęskno, bo ją jako ojciec miłuję. I nie dziw. Synów legitime natos nie mam, fortuna daleko, bo aż w Turczech, gdzie mi ją pogańscy komisarze kradną, i żyję jako sierota na tym świecie, a na starość chyba do pana Podbipięty, do Myszykiszek na rezydenta pójdę.
3262 I widział go ciągle pan Skrzetuski siedzącego pod oknem na zydlu i zajętego smarowaniem rzemieni u pancerza, które od upału pokurczyły się były znacznie. Wszakże ciągle jeszcze myślał, że to senna mara broi, więc przymknął na nowo oczy. Po chwili otworzył je. Rzędzian siedział ciągle pod oknem.
3263 Mój Boże, a takie wszystko poniszczone, że i w rękę nie ma co wziąć! Bodajże cię!... Mój jegomość, już też niech się jegomość nie sierdzi, żem ja tego listu, co jegomość z Kudaku pisał, w Rozłogach nie oddał, ale mi go ten złodziej Bohun wydarł; i gdyby nie ów gruby szlachcic, to i żywota bym zbył.
3264 Będą się rodziciele cieszyli i dziaduś, co ma dziewięćdziesiąt lat. A już Jaworskich to chyba do ostatniego grosza sprocesują i z torbami ich puszczą. Jegomość też skorzysta, bo już tego pasa kropiastego, co mi jegomość w Kudaku obiecał, nie będę przypominał, choć mi się bardzo udał.
3265 Jeno tym się trapiłem, żem nie wiedział, co się z jegomością dzieje, i tym, że Bohun pannę zagarnął. Aż tu dają znać, że on w Czerkasach leży, ledwie żyje, bo przez kniaziów poszczerbion. Tak ja do Czerkas: jak to jegomość wie, że umiem plaster przyłożyć i rany opatrzyć. A już mnie z tego znali.
3266 Tak mnie tam Doniec pułkownik wysłał i sam ze mną pojechał, bym onego zbója opatrywał. Dopieroż mi ciężar z serca spadł, bom się dowiedział, że nasza panna uszła z onym szlachcicem. Poszedłem tedy do Bohuna. Myślę: pozna, nie pozna? A on w gorączce leżał, więc z początku nie poznał.
3267 A tę pannę to on miłuje! Miłuje! Mocny Boże! Jak tylko trochę ozdrowiał, przychodziła do niego Dońcówna, żeby mu to wróżyć. I wróżyła, ale nic dobrego. Bezecna to olbrzymka, z diabłami w komitywę wchodzi... ale dziewczysko hoże. Jak się zaśmieje, to przysiągłbyś, że kobyła na łące rży.
3268 Lach przy niej! Czyłu! Huku – czyłu... Lach przy niej!" To znów pszenicy na sito nasypie i patrzy, a ziarnka to tak chodzą jak robactwo i: "Czyłu! Huku! Czyłu! Lach przy niej!" – Ej! Mój jegomość! Żeby to nie taki zbój, to by żal było patrzyć na tę jego desperację po każdej wróżbie.
3269 Bywało, zblednie jak giezło, na wznak padnie, ręce nad głową załamie i zawodzi, i skowyta, i prosi się, i przeprasza panienkę, że jako gwałtownik do Rozłogów przyszedł, że braci jej pobił: "Gdzie ty, zazula? Gdzie ty, jedyna? (prawi) – ja by na ręku ciebie nosił, a teraz nie żyć mnie bez ciebie!.
3270 Bogu najwyższemu niech będzie chwała, żem jegomości w dobrym zdrowiu i humorze zastał i że się jegomości weselisko szykuje... To już będzie koniec wszystkiego złego. Mówiłem ja tym złodziejom, co na księcia, naszego pana, szli, że już nie wrócą. Mają teraz! Może też i wojna się już skończy.
3271 Wiem ja, że kogo obleci, to jegomości nie obleci, jeno tak się pytam, bo jak rodzicielom odwiozę to, com zebrał, chciałbym też z jegomością pójść. Może też Bóg mi dopomoże z mojej krzywdy się Bohunowi wypłacić, bo kiedy zdradą nie przystoi, to gdzież ja jego znajdę, jeśli nie w polu.
3272 Władza, wojna, pokój, przyszłość Rzeczypospolitej spoczęły w jego ręku. I rósł jeszcze z każdym dniem, bo każdego dnia nowe waliły do niego chorągwie, i tak zolbrzymiał, że cień jego począł padać nie tylko na kanclerza i regimentarzy, ale na senat, na Warszawę i całą Rzeczpospolitą.
3273 Herkulesie słowieński! Do gardła stać przy tobie będziem!" – on zaś odpowiadał: "Czołem waszmościom! Na Chrystusowym my wszyscy ordynansie, a moja szarża za niska, bym był szafarzem krwi waszmościów!" – i wracał do siebie, od ludzi uciekał, w samotności z myślami się łamiąc. Tak upływały dnie całe.
3274 A tymczasem miasto wrzało rojami coraz to nowego żołnierstwa. Pospolitacy pili od rana do nocy, chodząc po ulicach, wyprawiając hałasy i burdy z oficerami cudzoziemskiego autoramentu. Regularny żołnierz, czując również cugle dyscypliny rozwolnione, używał na winie, jedle i kościach.
3275 Codziennie nowi goście, więc nowe uczty i zabawy z mieszczankami. Wojska zawaliły wszystkie ulice, stały i po wsiach okolicznych, a co za rozmaitość koni, oręża, ubiorów, piór, kolczug, misiurek, barw rozmaitych województw! Rzekłbyś: odpust jaki walny, na który połowa Rzeczypospolitej zjechała.
3276 Leci więc czasem kareta pańska, pozłocista lub purpurowa, koni przy niej sześć lub ośm z piórami, pajucy z węgierska lub po niemiecku, nadworni janczarowie, Kozacy, Tatarzy; tam znów kilku towarzyszów świecących jedwabiem i aksamitami, bez pancerzy, rozpiera tłumy końmi anatolskimi lub perskimi.
3277 Tam znów przed gankiem puszy się oficer od łanowej piechoty, w świeżym, błyszczącym kolecie, z długą trzciną w ręku i pychą na twarzy, a mieszczańskim sercem w piersi; ówdzie migają grzebieniaste hełmy dragonów, kapelusze niemieckiej piechoty, rogatywki pospolitego ruszenia, kapuzy, kołpaki rysie.
3278 Towarzysze spod najpoważniejszych znaków wyglądają jak dziady, gorzej czeladzi innych pułków, ale wszyscy czołem przed tymi łachmanami, przed tą rdzą i tą mizerią, bo to znamiona bohaterów. Wojna, zła matka, własne dzieci jako Saturn pożera, a których nie pożre, to poobgryza jak pies kości.
3279 Te spłowiałe barwy – to dżdże nocne, to pochody wśród nawałności elementów albo słonecznej spiekoty; ta rdza na żelezie to krew nie starta, swoja albo nieprzyjacielska, albo obie razem. Toteż wiśniowiecczycy wszędzie rej wiodą. Oni opowiadają po szynkowniach i kwaterach, a inni tylko słuchają.
3280 Już tam nikt go nie bronił i nikt nie żałował, a najbardziej kąsali ci, którzy w jawnej z karnością wojskową stanęli niezgodzie. Wszelako i nad tymi jeszcze celował w przekąsach i wyśmiewaniu pan Zagłoba. Już on się był ze swego bólu w krzyżach wyleczył i teraz był w swoim żywiole.
3281 Poopadają waszmościom brzuchy, zeschniecie się jak twaróg na słońcu. Możecie mnie wierzyć. Eksperiencja grunt! Bywało się w różnych okazjach, bywało! Zdobyło się niejedną chorągiewkę, ale już to muszę waszmościom powiedzieć, że żadna nie przyszła mi tak ciężko, jako ta pod Konstantynowem.
3282 Spytajcie pana Skrzetuskiego, tego, który Burdabuta zabił, on to na własne oczy widział i admirował. Ale też teraz krzyknijcie jeno Kozakowi nad uchem: "Zagłoba!" – obaczycie, co wam powie. Ale co tu waszmościom prawić, którzyście jeno muscas po ścianach packą bili, więcej nikogo.
3283 Tymczasem przyjechał Skrzetuski i zaraz wpadł jak w wir, jak w ukrop jaki. Chciało się też i jemu odpoczynku w kole towarzyszów posmakować, ale jeszcze bardziej chciało mu się do Baru, do kochanej jechać i wszystkich zgryzot dawnych, wszystkich obaw i utrapień w jej słodkim objęciu zapomnieć.
3284 Zapytany o zdrowie odrzekł krótko i sucho, że jest zdrowy, rycerz zaś dłużej pytać nie śmiał; więc zdawszy sprawę z podjazdu zaraz jął prosić, by mógł na dwa miesiące chorągiew opuścić, dopóki by się nie ożenił i żony do Skrzetuszewa nie odwiózł. Na to książę jakby się ze snu obudził.
3285 Rzędzian wyszedł, oni zaś poczęli rozmawiać o jutrzejszej podróży i o szczęśliwości niezmiernej, jaka pana Jana czeka. Miód poprawił wprędce humor panu Zagłobie, który zaraz zaczął Skrzetuskiemu domawiać i o chrzcinach napomykać, to znowu o zapałach pana Jędrzeja Potockiego dla kniaziówny.
3286 Już ja tego wszystkiego nie rozumiem. Bóg mu dawał wiktorię za wiktorią. Że go tam przy regimentarstwie pominęli, to i cóż? To za to teraz wszystko wojsko do niego się wali, tak że bez niczyjej łaski hetmanem zostanie i Chmielnickiego zetrze... a on widać czegoś się trapi i trapi!.
3287 I na to pala a szubienicy zanadto?! Tfu, tfu! Waść masz żelazną rękę, ale serce niewieście. Widziałem, jakeś stękał, gdy Pułjana przypiekali, i mówiłeś, że wolałbyś go był na miejscu ubić. Ale książę nie jest baba, wie, jak nagradzać, jak karać. Co mi tu waść będziesz koszałki prawił.
3288 I nie mylił się stary rycerz, bo oto w tej chwili ów książę, wódz, zwycięzca leżał w prochu w swojej kwaterze przed krucyfiksem i toczył jedną z najzaciętszych walk w swym życiu. Straże na zamku zbaraskim obwoływały północ, a Jeremi ciągle jeszcze rozmawiał z Bogiem i z własną duszą wyniosłą.
3289 Bitwa! Bitwa! Pogrom niesłychany, niebywały! Krocie ciał, krocie chorągwi zaściełają step zbroczony, a on tratuje po cielsku Chmielnickiego i trąby grają zwycięstwo, a głos leci od mórz do mórz... Kniaź zrywa się i ręce do Chrystusa wyciąga, a naokół jego głowy płonie jakieś czerwone światło.
3290 Kniaź, bunt pożarłszy, jego się ciałem jeszcze utuczy, jego siłami zolbrzymieje, krocie Kozaków do krociów szlachty przyłączy i pójdzie dalej: na Krym uderzy, straszliwszego smoka w jego własnej jamie dosięgnie, krzyż zatknie tam, gdzie dotąd nigdy dzwony wiernych na modlitwę nie wzywały.
3291 Niech się znajdzie taki – to zgoda!... Ale gdzie jest taki? Kto ma siłę? – On jeden – nikt więcej! – Do niego idzie szlachta, do niego ściągają wojska, w jego ręku miecz Rzeczypospolitej. Przecie Rzecząpospolitą, nawet gdy pan jest na tronie, a cóż dopiero, gdy pana nie ma, rządzi wola tegoż narodu.
3292 A wypowiada się nie tylko na sejmach, nie tylko przez posłów, senat i kanclerzy, nie tylko przez pisane prawa i manifesty, ale jeszcze silniej, jeszcze dobitniej, jeszcze wyraźniej – czynem. Kto tu rządzi? Stan rycerski – a oto ten stan rycerski ściąga się do Zbaraża i mówi mu: "Tyś jest wodzem.
3293 Idźże teraz, zwycięzco spod Niemirowa, Pohrebyszcz, Machnówki i Konstantynowa; idź kniaziu wojewodo, idź, odejmij władzę regimentarzom, zdepcz prawo i zwierzchność i dawaj przykład potomnym, jak w matce targać wnętrzności. Strach, rozpacz i obłąkanie wybiło się na twarzy kniazia.
3294 Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu! Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!... Różana jutrznia wstała już na niebie, a potem przyszło złote słońce i oświeciło salę. W gzymsach począł się świergot wróbli i jaskółek. Kniaź wstał i poszedł zbudzić pacholika Żeleńskiego śpiącego z drugiej strony drzwi.
3295 Brzmiały szmery, rozmowy i szumiało jak w ulu, a wszystkie oczy były zwrócone na drzwi, przez które miał się książę ukazać. Wtem umilkło wszystko. Książę wszedł. Twarz miał spokojną, pogodną – i tylko zaczerwienione bezsennością oczy i ściągnięte rysy świadczyły o przebytej walce.
3296 Szlachta odpowiedziała nowym wybuchem śmiechu i śmiali się wszyscy, aż się sala jakoby grzmotem rozlegała. Wtem w progu sali ukazało się jakieś posępne widmo okryte kurzem – i na widok stołu, uczty i rozpromienionych twarzy zatrzymało się we drzwiach, jakby wahając się, czy wejść dalej.
3297 Zoe, mimo kalectwa, nie zrezygnowała jednak z aktywnego udziału w badaniach. Dzięki uporowi i pracowitości zdobyła dużą wiedzę w takich dziedzinach, jak planetologia, medycyna i psychologia, a jej śmiałe i oryginalne pomysły przyczyniły się w niemałym stopniu do sukcesów ekspedycji.
3298 Powód być może wyda się komuś dziwaczny, ale cóż – pochodzenie nas dwojga też jest dziwaczne. Dean i ja urodziliśmy się w Celestii, starej, sztucznej planecie, która, pchnięta przez garstkę szaleńców na międzygwiezdne bezdroża, miała szukać przyszłości na Juvencie w układzie gwiazd Tolimana.
3299 Przed nami nie legendarny raj, lecz termojądrowe piekło. O tym, co ma nadejść, wiemy tylko ja i Dean. To on jako astronom dokonał pomiarów i obliczeń i odkrył straszną prawdę. Przez trzy dni nie zdradził jej przed nikim, chcąc trzymać nas jak najdłużej w nieświadomości. I miał rację.
3300 Bardzo mnie zdziwiło to "wyjaśnienie". Dean uczestniczył we wszystkich naradach i sam zadawał wiele pytań dotyczących naszych technicznych możliwości. Wiedział dobrze, iż eksplozja zniszczyła silnik niemal doszczętnie i że posiadane przez nas instrukcje naprawcze na nic się tu nie zdadzą.
3301 Rozproszenie materii, a więc brak tworzywa, wyklucza jakąkolwiek próbę rekonstrukcji. Pozostało tylko znaleźć nową, dostosowaną do obecnych warunków koncepcję techniczną i opracować inną, z gruntu odmienną instrukcję. Na to jednak trzeba było pracy zespołu technostatów Astrobolidu.
3302 Rozwiązywanie problemu we własnym zakresie za pomocą maszyn matematycznych i mikrouniwera nie tylko wymagało długich miesięcy obliczeń i prób, ale nie dawało także gwarancji powodzenia wobec bardzo ograniczonych środków technicznych. Na powyższe argumenty nie otrzymałam jednak od Deana odpowiedzi.
3303 Dlaczego nie pomaga Brabcowi tak jak my wszyscy? Przecież nawet Zoe starała się, w granicach zakreślonych przez jej aparat dermowizyjny, brać jak najczynniejszy udział w przygotowaniach technicznych do przebudowy statku, która miała nastąpić z chwilą, gdy nadejdzie oczekiwana instrukcja.
3304 Są przekonani, że statek nasz przebiegnie obok Tolimana B w odległości co najmniej kilkunastu milionów kilometrów i że przy odpowiednim manewrowaniu kosmolotem w cieniu tarczy ochronnej nie grozi nam nawet chwilowy wzrost temperatury. Przyszłość w ich mniemaniu kształtuje się zupełnie bezpiecznie.
3305 Stąd w pierwszej połowie drogi, gdy rakieta nasza nabierała nieustannie prędkości, chroniła ją w dużym stopniu przed zderzeniem z meteorytami druga rakieta, tak zwana ochronna wyposażona we własne silniki i poruszająca się przed nami w odległości dwustu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów.
3306 Przy prędkości bliskiej połowy prędkości światła jakiś większy meteoryt mógł nic ulec całkowitej dezintegracji i zderzyć się ze statkiem. W tej sytuacji zagładzie uległaby rakieta ochronna. Z chwilą osiągnięcia połowy drogi i rozpoczęcia hamowania rakieta ochronna stawała się zbyteczna.
3307 Nie! Była to nasza własna rakieta Robot I, która blisko cztery lata temu uległa uszkodzeniu w czasie badań gwiazdy Proxima Centauri. Uszkodzenie polegało na tym, że zamiast hamowania robot zwiększył jeszcze bardziej prędkość, a po wyłączeniu fali prowadzącej skierował się ku Układowi Tolimana.
3308 Co prawda, nie bardzo zgadzały się nam obliczenia energetyczne – zmiana kierunku była zbyt szybka jak na działanie samego silnika rakiety – ale lepszego wytłumaczenia nie znaleźliśmy. O zaginionym robocie zresztą prędko zapomnieliśmy w powodzi nowych, coraz to niezwyklejszych wydarzeń.
3309 W tym czasie Zoe rozpoczęła nadawanie codziennej "audycji" w kierunku Układu Tolimana (druga przypadkowa zbieżność). Widocznie sygnały nasze były dostatecznie silne, aby podziałać na rozstrojone układy samosterujące. Silnik robota zaczął, pracować i skierował go w stronę naszego statku.
3310 Tragicznym zbiegiem okoliczności kosmolot znajdzie się w owej chwili niemal w tym samym miejscu, co... Toliman B. Jak wynika z obliczeń, jego wpływ grawitacyjny wystarczy, aby skazać nas na zagładę. Dziś rano, po raz chyba trzydziesty, Dean sprawdził swe pomiary i obliczenia. Nie ma żadnej nadziei.
3311 Proxima świeci już czterdzieści razy słabiej niż widoczny tu w jej sąsiedztwie Rigel. Za to dwa słońca Tolimana jaśnieją z każdym dniem coraz potężniejszym blaskiem. Za pięć tygodni nasz kosmolot miał wylądować na powierzchni planety, która przykuwa wzrok od wielu miesięcy regularnymi błyskami.
3312 Prace nasze wówczas koncentrowały się wokół pomiarów związanych z doświadczalnym potwierdzeniem przewidywań fizyki teoretycznej, a zwłaszcza nowej interpretacji wzorów, które jeszcze w początkach dwudziestego wieku nakreślił Albert Einstein. Dwa miesiące, a mnie się wydaje, że już minął cały wiek.
3313 Główne nasilenie tych prac nastąpiło w okresie, gdy mijaliśmy Astrobolid w połowie piątego miesiąca podróży. Po raz pierwszy w historii ludzkości mogliśmy przekonać się naocznie, już nie tylko za pomocą przyrządów, o słuszności wniosków wypływających ze szczególnej teorii względności.
3314 Siedzieliśmy wówczas przez wiele dni przed ekranem pantoskopu. Gwiaździste niebo jakby skurczyło się i przewęziło w pasie równikowym kuli, której osią jest prosta łącząca Proximę z Tolimanem. Im bliżej płaszczyzny prostopadłej do kierunku ruchu naszego statku, tym przewężenie to jest wyraźniejsze.
3315 Coraz lepiej rozumiem Deana, któremu trudno skupić myśli, gdy zmuszony jest uczestniczyć w tak jeszcze niedawno pasjonujących go dyskusjach o wynikach obserwacji planet tego układu. W tej chwili systematyczne badania prowadzi właściwie tylko Ast, która jako Planetolog ma coraz większe pole do pracy.
3316 Te punkty świetlne, których naliczyliśmy w pasie równikowym planety ponad trzydzieści, dostrzeżone zostały na początku piątego roku naszego pobytu wśród planet Proximy, kiedy to astronomowie przystąpili do wstępnego przebadania terenów przyszłych prac badawczych w Układzie Tolimana.
3317 Trudno sobie przecież wyobrazić, jak w sposób naturalny mógłby powstać taki laser. Dokładniejsze badania przyniosły zresztą dalsze dowody, że są to przejawy działalności istot inteligentnych w systemie trzech słońc Alfa Centauri, i to chyba związanej z naszą obecnością na planetach Proximy.
3318 O tym, że sygnały te skierowane były do nas, a przynajmniej wiązały się z naszym pobytem w Układzie Proximy, świadczy również fakt, że placówki, które zakończyły prace, znajdowały się nadal przez blisko cztery miesiące w zasięgu emisji tych laserów, po czym raptownie ona zanikała.
3319 Sygnały zwrotne z Błyskającej dotarły do naszego statku po osiemdziesięciu dniach. Nie ulega wiec wątpliwości, że te tajemnicze emisje laserowe są ściśle związane ze śledzeniem naszych ruchów, opóźnione reakcje zaś spowodowane po prostu odległością dzielącą nas od Układu Tolimana.
3320 Zresztą na podstawie tak oczywistych dowodów wysokiej techniki możemy sądzić, że nie na Juvencie, lecz na Błyskającej znajdują się główne ośrodki cywilizacji urpiańskiej. Dlatego, jeszcze przed startem Astrobolidu, ją właśnie wybraliśmy jako cel pierwszego lądowania w Układzie Tolimana.
3321 Na zdjęciach widać wyraźnie zarysy jakichś wielkich budowli i konstrukcji technicznych. Okazało się też, że źródła błysków znajdują się ponad atmosferą – w przestrzeni kosmicznej, prawdopodobnie na satelitach stacjonarnych krążących nad równikiem planety i przejmujących kolejno funkcję emiterów.
3322 Teraz, po katastrofie, znaleźliśmy się przymusowo w warunkach nieważkości. Szybko wciągnęłyśmy skafandry i, czepiając się klamer, wypełzłyśmy na zewnątrz. Ast niosła reflektor, a ja narzędzia. Do zespołu anten prowadzących mikrouniwera trzeba było przedostać się nad pierścieniem silników brzegowych.
3323 Nie wiedzieli, że zanim to mogło nastąpić, nasz statek miał przestać istnieć. Reflektor trzymany przez Ast raził w oczy. Przesunęłam się w den i zatrzymałam wzrok na dalekich, jasnych słońcach Tolimana. Ciemniejsza, pomarańczowa gwiazda wydała mi się przymrużonym okiem jakiegoś legendarnego potwora.
3324 Natychmiast po powrocie wstąpiłam do kabiny nawigacyjnej, by sprawdzić, czy automaty zarejestrowały spotkanie z jakąś grudką materii kosmicznej. Istotnie, na wykresie pracy zespołów dezintegracyjnych, biegnącym równą, jednostajną linią od początku podróży, wykwitł podwójny, gwałtowny zygzak.
3325 Przecież oni jeszcze do tej chwili o naszej katastrofie nie wiedzą! Jeszcze światło niosące obraz eksplozji nie dotarło do miejsca, w którym znajduje się Astrobolid! Nie mogłam zrozumieć, jak to się stało, że zupełnie zapomniałam o odległości dzielącej nas od statku macierzystego.
3326 W jego środku błyskało coś podobnego do świecącego oka. Pierścień przeobrażał się i wirował, rozszerzał swój zasięg, to znów kurczył. Patrzyliśmy pełni niemego podziwu w ów obraz, gdy naraz w miejscu pierścienia ukazał się oślepiający błysk i zgasł. Pozostała tylko czerń ekranu telewizyjnego.
3327 Trudno znaleźć przyczynę. Skąd na naszym ekranie pojawił się ów obraz? Jeśli nadali go nie ludzie, lecz istoty rozumne, które z Błyskającej śledziły nasze ruchy i które za pomocą jakichś potężnych przyrządów potrafiły z odległości czterdziestu miliardów kilometrów zarejestrować te obrazy.
3328 Wyszłam wówczas w skafandrze przed pawilon, wypatrując na niebie robota, który miał lada chwila powrócić ze schwytaną bryłą węgla. Ogarnął mnie wówczas nagły niepokój i miałam halucynacje. Tak przynajmniej dotąd przypuszczałam. Spostrzegłam wówczas na niebie coś podobnego do pierścienia z mgieł.
3329 Pamiętam to dobrze: pierścień ten również prężył się, kurczył, rozszerzał i wirował, tak samo jak tajemniczy krążek na ekranie. Tamto mogło być halucynacją. To, co widzieliśmy przed chwilą, było obrazem utrwalonym w pamięci aparatury odbiorczej. Wszyscy mogliśmy go oglądać dowolnie dużo razy.
3330 Pracował wówczas w Układzie Saturna. Przeprowadzał eksperymenty z długotrwałymi kierowanymi reakcjami nuklearnymi na drobnych satelitach tworzących pierścień wokoło tej planety. W czasie jednego z takich eksperymentów odczuł również gwałtowny zawrót głowy, połączony ze stanem niepokoju czy lęku.
3331 Przecież skazani jesteśmy na zagładę. Przed nami tylko śmierć! Za dziesięć dni pochłonie nas Toliman. Nie masz co przebudowywać... instalować uniwerów. Zanim dotrze do nas instrukcja z Astrobolidu, będzie już po wszystkim. Teraz i tak już wszystko jedno. A przecież pomoc była tuż.
3332 Na próżno. Na próżno wysyłaliśmy coraz to inne zestawienia obrazów. Na próżno Jaro i Szu zmontowali w niewiarygodnie krótkim czasie wielką antenę kierunkową przeznaczoną specjalnie do nawiązania łączności z Błyskającą. Na próżno Ast i Dean przeszukiwali pantoskopem przestrzeń wokół naszego statku.
3333 Teraz dopiero zauważyłam, że ściany i sprzęty kabiny jakby unosiły się w górę. Nie! To było tylko złudzenie! To moje ciało opadało wolno w dół, coraz niżej i niżej. Już zetknęło się z elastyczną powierzchnią tapczana. Odbiło się lekko raz, drugi i trzeci. Wreszcie spoczęło nieruchomo.
3334 Nie słychać zresztą szumu. Połączyliśmy się pośpiesznie z Jarem i Szu, ale i oni nie umieli wytłumaczyć przyczyn zjawiska. Wokół kosmolotu nie było żadnego obcego statku. Tak przynajmniej mówiły przyrządy. Pozostał jednak fakt: jakaś tajemnicza siła działała na kosmolot, zmniejszając jego prędkość.
3335 Z radosnym napięciem czuliśmy, jak wzrasta waga naszych ciał. Już w ciągu pierwszej godziny hamowania przyśpieszenie osiągnęło wartość przyśpieszenia ziemskiego. Gdy przekroczyło 1,5 g, ogarnęło nas zaniepokojenie. Położyliśmy się w kojach, zakładając kombinezony przeciwprzyśpieszeniowe.
3336 Niełatwo się poruszać, gdy na przykład waga mojego ciała wzrosła do dwustu sześćdziesięciu dwóch kilogramów. A przecież Jaro i Dean ważą blisko po trzysta osiemdziesiąt kilogramów. Najlepszą kondycję wykazuje jak dotąd pies Zoe – Ro – chociaż też nie potrafi utrzymać się na swoich czterech łapach.
3337 Oczywiście o prowadzeniu obserwacji i badań nie ma mowy. Nie mogę również pisać i koniec tej korespondencji dyktuję wprost na taśmę. Jutro Szu spróbuje nadać ją wraz z meldunkiem w kierunku Astrobolidu. Przepraszam, że dyktuję tak chaotycznie, ale trudno skupić się w takiej sytuacji.
3338 Przypuszczam, że działa tu jakieś niezmiernie potężne pole natury elektrycznej, a nie grawitacyjnej. Siła ta bowiem działa tylko na kosmolot. Nasze ciała nie podlegają jej wpływowi i stąd pozorny wzrost ich wagi. Przelecieliśmy obok Tolimana B i teraz oddalamy się od tej gwiazdy.
3339 Może ich aparaty wysyłają promieniowanie identyczne z promieniowaniem nieba, pochłaniając jednocześnie wszelkie obce promieniowanie elektromagnetyczne? Chcą być dla nas niedostrzegalni. Widocznie obawiają się, byśmy znów nie próbowali ich zniszczyć. Szaleńca ratuje się wbrew jego woli.
3340 Nad nami kłębiące się morze chmur. Właściwie może być i odwrotnie. Gdy znika ciężar, określenia: "nad nami" czy "pod nami" tracą sens. Wystarczy jednak włączyć silniki, a pojęcia owe odzyskają swe zwykłe, zrozumiałe znaczenie. To, co przeżywamy, poczyna również coraz bardziej tracić sens.
3341 By nabrało sensu, nie wystarczy jednak samo włączenie silników. Trzeba na to systematycznych badań i dociekań, a przede wszystkim czasu. Tymczasem jedno niezrozumiałe dla nas wydarzenie goni drugie, jeszcze dziwniejsze i mniej zrozumiałe, tak iż nikt niczego nie potrafi wyjaśnić do końca.
3342 Od powierzchni tej planety dzieli nas odległość kilku tysięcy kilometrów, toteż zakrywa nam ona spory obszar nieba, przysłaniając systematycznie co dwie godziny i pięćdziesiąt osiem minut pomarańczowe słońce Tolimana B. Przybyliśmy tu dwa dni temu. Przybyliśmy z własnej woli. Mocą własnych silników.
3343 Dlaczego mieszkańcy Układu Tolimana wybrali właśnie takie przyśpieszenie? Dlaczego nie zastosowali mniejszego, przy którym moglibyśmy chociaż poruszać się po statku? Albo też większego, które mogłoby nas pozbawić życia? W owej chwili nie było jednak czasu na dyskusje. Wyłonił się nowy problem.
3344 Jakaś nieznana i rosnąca siła grawitacyjna przy ciągała ku sobie kosmolot. Zaczęliśmy systematycznie, punkt po punkcie, przeszukiwać niebo w okolicy wyznaczonej grawiskopem. Nic jednak nie mogliśmy dostrzec. A przecież tajemnicze ciało musiało mieć albo gigantyczne rozmiary, albo być tuż, tuż.
3345 Błyskająca co prawda nadal nadawała swe "komunikaty", ale znajdowała się w zupełnie innym punkcie nieba niż tajemniczy siatek. Kula była coraz bliżej. Dzieliło nas od niej trzysta metrów, potem dwieście, sto, pięćdziesiąt, dwadzieścia, wreszcie dziesięć metrów. Jaro czuwał w kabinie nawigacyjnej.
3346 Automatyczny pilot tak precyzyjnie kierował ich pracą, że zetknięcie się obu statków przypominało opadanie kartki papieru na stół. Oczekiwaliśmy teraz zjawienia się gości. Minęło jednak pół godziny, a od strony rzekomego statku nie dochodził nas żaden sygnał radiowy czy dźwiękowy.
3347 Zbliżywszy pojazd do owych miejsc Jaro i Ast przystąpili do badania składu chemicznego obu warstw, a Dean na podstawie wskazań grawiskopu obliczył masę i gęstość kuli. Wyniki tych badań były zaskakujące. Rzekomy statek okazał się jednorodną bryłą... lodu. I to lodu powstałego z ciężkiej wody.
3348 Żadnych urządzeń technicznych nie było ani wewnątrz, ani też na zewnątrz kuli. Jakiemu celowi służyła ta kula, nie potrafiliśmy dociec. Jaro wyraził przypuszczenie, że jest to magazyn ciężkiej wody służącej do zaopatrywania statków kosmicznych lub orbitalnych central energetycznych.
3349 Ale przecież później wiele faktów wskazywało, że działają tu świadomie jakieś siły zewnętrzne. Pojawienie się pola hamującego czy przyśpieszającego ruch kosmolotu mogło być przypadkiem? Nie mogło. Wartość, jaką osiągnęło to przyśpieszenie, również chyba trudno uznać za przypadkową.
3350 W tej chwili zresztą zagadnienie, skąd wzięła się ciężka woda, nie było sprawą najistotniejszą. Najważniejsze, że ogromny jej zapas czynił nas panami swej woli. Uwaga nasza skoncentrowała się więc na Błyskającej. Ku niej to właśnie skierowaliśmy kosmolot po zaopatrzeniu go w masę odrzutową.
3351 Rzeźba powierzchni planety jest mało urozmaicona. Gór skalistych o poszarpanych erozją zboczach nigdzie tu nie dostrzegliśmy, mimo szczegółowych zdjęć radarowych i podczerwonych. Nie brak za to niewielkich wzniesień, wzgórz i rozległych dolin. Otwartych zbiorników wodnych spotykamy tu niewiele.
3352 I oto wyłonił się dylemat. Istnieją niezbite dowody, że Błyskająca jest siedliskiem wysokiej cywilizacji, a jednocześnie wyniki badań atmosfery tej planety zdają się wykluczać możliwość istnienia tam życia, przynajmniej według naszych pojęć, to jest życia opartego na białku węglowym.
3353 Może wybici zostali przez tubylców, gdy piętnaście wieków temu przybyli do Układu Tolimana? Może wywędrowali gdzieś dalej? Może zresztą osiedlili się na Juvencie, gdzie jest pod dostatkiem wolnego tlenu? Nawet w najniższych warstwach atmosfery Błyskającej wolnego tlenu nie znaleźliśmy.
3354 Obecność fosgenu wskazuje, że atmosfera Błyskającej zawierała kiedyś duże ilości chloru, który połączył się z tlenkiem węgla, tworząc właśnie fosgen. Skąd wzięły się tak wielkie ilości chloru w atmosferze Błyskającej – nie wiadomo. Syntezie fosgenu sprzyja ponadto światło słoneczne.
3355 Za dwie godziny włączamy silniki i wchodzimy w atmosferę pierwszej w Układzie Tolimana planety, na której ma stanąć stopa mieszkańca Ziemi. Co nam przyniesie przyszłość? Kto wie? Dlatego jeszcze przed lądowaniem nadaję tę garść notatek, które na gorąco pisałam w ostatnich dniach.
3356 Prawdopodobnie jest to elektrownia jądrowa o nie znanej nam oczywiście konstrukcji, a nawet zasadach działania. Wydobywające się z "kotła" jaskrawożółte światło nie jest spójne, w przeciwieństwie do towarzyszącej mu emisji mikrofalowej, pojawiającej się w czasie maksymalnego natężenia blasku.
3357 Ponadto kierowanie robotem było chwilami utrudnione, gdyż cyklicznemu wzrostowi promieniowania towarzyszyły silne zakłócenia radiowe. Zwyciężyła więc koncepcja podjęcia próby bezpośredniego nawiązania łączności. Podzieliliśmy się na dwie grupy. Zoe, Jaro i Dean pozostali w kosmolocie.
3358 Nie była ona jednak idealnie gładka. W niewielkich, kilkucentymetrowych odstępach czerniały maleńkie otworki, których lejowaty górny wylot miał średnicę około sześciu milimetrów. Przypominało to urządzenie kanalizacyjne czy wentylacyjne i bynajmniej nie wzbudziło naszego zainteresowania.
3359 Tam! Tam! Teraz dopiero spostrzegłam, że Ast wskazuje ręką na niebo. Przez ciało moje przebiegł dreszcz. Nad nami, nad całym placem, na wysokości kilkuset metrów unosił się wielki granatowy obłok. Miał on kształt stożka zwróconego wierzchołkiem ku centrum placu i przypominał nieco tornado.
3360 Jednocześnie rozległ się pomruk jakby nadciągającej burzy. Widok był niezwykle piękny, a zarazem wstrząsający grozą nieznanego żywiołu. Nie mogłam oderwać wzroku od owej granatowej chmury, coraz bardziej zaćmiewającej blaski, jakimi rozświetlał niebo gigantyczny "kocioł alchemika".
3361 Ogarnął mnie wielki obłok. Poprzez hełm i skafander poczułam uderzenie jakby fali ulewnego deszczu. W blasku wyładowań elektrycznych ujrzałam na moment srebrny kadłub kosmolotu i jakąś postać w skafandrze wzbijającą się w górę. Zaraz potem wszystko pokryła nieprzenikniona ciemność.
3362 Uderzyłam silnie głową o coś miękkiego, potem przygniotły mnie ciężkie zwały jakby gęstego błota. Nie wiem, czy straciłam przytomność, czy było to tylko krótkotrwałe zamroczenie, dość że dopiero po pewnym czasie mogłam jako tako skupić myśli i spróbować ocenić sytuację. Otaczała mnie ciemność.
3363 Na ogromny opór natrafiłam nawet przy próbach wyprostowania czy zginania palców. W miarę upływu czasu odczuwałam coraz dotkliwszy ból wywołany gniotącym moje ciało ciężarem. Taki stan przeżywa człowiek tylko czasami we śnie i budzi się z ogromnym uczuciem ulgi. Teraz jednak była to rzeczywistość.
3364 Długo nasłuchiwałam, czy jakiś dźwięk z głośnika nie przyniesie mi choćby najsłabszej nadziei ratunku. Na próżno. Znów wołałam. Nasłuchiwałam, wołałam, nasłuchiwałam... Tak minęła godzina, potem druga. Ochrypłam z krzyku, byłam wyczerpana nerwowo, spocona z wysiłku, a może z przerażenia.
3365 Poczęłam jednak krzyczeć i znów dobiegły mych uszu słabe odgłosy rozmowy czy nawoływań. Ogarnęła mnie szalona radość, ale natychmiast przyszła refleksja i lęk, że głosy te mogą nie nieść mi ratunku, że to mogą wzywać pomocy zasypani towarzysze. Wątpliwości trwały na szczęście krótko.
3366 Zamiast wklęsłej płyty, otoczonej przezroczystymi ścianami dziwnych budowli, ujrzałam potężny kopiec błękitnego "piasku". Na środku placu osiągał on chyba pięćdziesiąt metrów wysokości. Tam, pod tym ogromnym stożkiem błękitnej, sypkiej masy, pogrzebany był kosmolot, a wraz z nim Zoe, Jaro i Dean.
3367 Nie można było nawet marzyć o tym, aby przerzucić gołymi rękami górę "piasku" objętości paru milionów metrów sześciennych. Nie wiadomo, czy zdołalibyśmy tego dokonać w ciągu kilku miesięcy, a tymczasem zapas płynu i środków odżywczych w naszych skafandrach nie wystarczyłby chyba nawet na tydzień.
3368 Przeważał kolor ciemnowiśniowy i błękitny, podobny zupełnie do koloru "piasku" zaścielającego miejsce lądowania kosmolotu. Trzaski w głośnikach potęgowały się, to znów słabły. Nigdzie jednak, mimo iż przebyliśmy chyba z dziesięć kilometrów, nie mogliśmy dostrzec żadnej żywej istoty.
3369 Jednocześnie stożek rozprzestrzeniał się na boki, przybierając coraz bardziej formę niekształtnego, spłaszczonego wzgórza. Tu i ówdzie buchnęły w górę obłoki jasnozielonego gazu. Obłoki gęstniały szybko, tak iż w ciągu kilkudziesięciu sekund cały plac pokryła kłębiąca się zielona mgła.
3370 Te, na których widzieliśmy przed chwilą stosy "piasku", podobne były teraz do ogromnych garnków z gotującą się kaszą. Spowijały je obłoki żółtej, zielonej, a nawet brunatnej mgły. Dopadliśmy wreszcie terenu naszego lądowania. Gdyby nie sygnalizator nie wiem, czy odnaleźlibyśmy to miejsce.
3371 Na próżno usiłowaliśmy przeniknąć je wzrokiem. Chwilami wydawało się nam, że widzimy część kadłuba kosmolotu i jakieś ciała w skafandrach czy odłamki wewnętrznych urządzeń statku. Zniknęły jednak tak szybko w oparach buchających z rozpalonej, płynnej substancji, iż mogło to być tylko złudzenie.
3372 Poziom jego opadał szybko. Bliżej krawędzi placu kotła zaczynały przeświecać większe połacie dna. Można już było bez trudu dojrzeć ciemne otwory w jego gładkiej powierzchni. Po chwili już tylko w środku placu widniała wielka kałuża. Kosmolot znikł. Rozpłynął się gdzieś – nie wiadomo gdzie.
3373 Było to dla nas niemal pewne. Pamiętaliśmy działanie rozpuszczalników "żywej skały" pod pierwszym, odkrytym na Urpie miastem podziemnym. Tymczasem ostatnia kropla płynu wsiąkła w powierzchnię placu. Żaden ślad nie wskazywał, iż przed chwilą nastąpiła tu zagłada statku kosmicznego.
3374 Któż mógł przewidzieć taką sytuację, że będziemy zamknięci w skafandrach na wiele dni? Dziś przed świtem dotarliśmy do Morza Północnego. Taką nazwę nadaliśmy jeszcze z kosmolotu największemu zbiornikowi wodnemu na półkuli obejmującej w przeniesie niu na firmament niebieski również Gwiazdę Polarną.
3375 Ponadto nikt z nas nie jest chemikiem i nasze wiadomości pozwalają nam na dokonywanie zaledwie elementarnych doświadczeń. Jesteśmy więc w sytuacji daleko gorszej od Robinsona Cruzoe, który nie byt pozbawiony wody do picia, mógł zdobywać pożywienie oraz wykorzystywać swe umiejętności i wiedzę.
3376 Niestety, przebyliśmy już ponad dwa tysiące dwieście kilometrów, a nie znaleźliśmy żywych mieszkańców Błyskającej. Jak to możliwe? Przecież na każdym niemal kroku napotykamy przejawy wysokiej cywilizacji technicznej. Wszystko tu porusza się, zmienia, przeobraża, przetwarza i rozbudowuje.
3377 Po zniknięciu kosmolotu, przekonani o śmierci Deana, Jara i Zoe, postanowiliśmy poszukać gospodarzy planety, lecąc wzdłuż równika na zachód. Jeśli piszę "my", nie znaczy to, że w pierwszych godzinach po ciosie, jaki na nas spadł, mogłam decydować wraz z Szu i Ast o naszych dalszych losach.
3378 Wsparta w odstępach nieraz nawet pięciokilometrowych na cienkich, pojedynczych słupach, biegła idealnie poziomo przez setki kilometrów, nie dotykając powierzchni planety. Oczywiście było to możliwe przy łagodnym ukształtowaniu lądów, braku skalistych gór, a nawet większych wyniosłości.
3379 Pełną automatyczną regulację ruchu stosowano co prawda na Ziemi od paru wieków, ale tu osiągnęła niebywałą precyzję. Zastanawiające było również, że nie spotkaliśmy pojazdów skręcających pod kątem prostym w przecznicę. Raz po raz ponawialiśmy bezskutecznie próby zwrócenia na siebie uwagi.
3380 Pojazd pędził przez kilka minut wzdłuż dość ciasnych "ulic" miasta, wreszcie, na szerokiej i z lekka wspinającej się w górę drodze, zaczął tracić szybkość. Po chwili z mgły wynurzyła się wysoka, przezroczysta budowla, do której wnętrza prowadziła owa "ulica", przecinając taflę ściany.
3381 Pojazd zmniejszył prędkość do paru metrów na sekundę, zbliżył się do "ściany", uderzył w nią i... przeniknął bezszelestnie do wnętrza budynku. Za nim znów lśniła gładka, przezroczysta tafla. Szu zniżył lot. Wyciągnął ręce przed siebie i popędził ku ścianie. Widocznie miał zamiar iść w ślady pojazdu.
3382 Chwyciła go wpół, próbując zatrzymać. Było już jednak za późno. Spleceni ramionami uderzyli w przezroczystą powierzchnię, odbili się od niej i koziołkując runęli w dół. Gdyby nie automatycznie działające aparaty plecowe nie przemyślany wyczyn zakończyłby się z pewnością tragicznie.
3383 Uniosły się one teraz w górę, jakby podnoszone niewidzialnym dźwigiem, i... znikały. Widać zresztą było kolejne fazy owego znikania. Poszczególne segmenty topniały, kurczyły się w oczach, a nad nimi gęstniał, to znów szybko rzedł ciemny obłok pary. Po chwili nie było po nim śladu.
3384 W odległości czterystu kilometrów spotkaliśmy skupiska przezroczystych budowli. Nie ulegało wątpliwości, że "miasta" te rozmieszczone są w regularnych odstępach wzdłuż równika, a mknące pod nami pojazdy to w ogromnej większości automaty służące do transportu surowców czy półfabrykatów.
3385 Co prawda na próżno wypatrywaliśmy w jej wnętrzu jakiejś żywej istoty, ale pocieszaliśmy się, że warunki nie były zbyt dogodne do obserwacji. Toliman B już zaszedł i widoczność była znacznie gorsza niż za dnia, zwłaszcza że w tym czasie następowało silne zgęstnienie mgły. Tak upłynęła godzina.
3386 Pod nami znów przemknęło kilka pojazdów, poruszających się na północ lub na południe. Liczba ich to rosła, to znów malała, a myśmy lecieli dalej i dalej. Tak przebyliśmy ponad pięćset kilometrów i znów nadeszła noc. Tym razem mgła zgęstniała jeszcze bardziej i okulary podczerwone poczęły zawodzić.
3387 Byliśmy wyczerpani fizycznie i psychicznie. Płynu odżywczego pozostało już bardzo niewiele i trzeba było go oszczędzać. Ulokowaliśmy się na niewielkim wzgórzu, w pobliżu podstawy słupa podtrzymującego taśmę "szosy". W niedużej odległości widoczny był w mroku czarny cień jakiejś budowli.
3388 Nasz sen był nerwowy i męczący. Od opuszczenia kosmolotu; a więc od blisko pięćdziesięciu siedmiu godzin, nie zdejmowaliśmy skafandrów, co stawało się coraz bardziej uciążliwe. Tęskniliśmy zwłaszcza za świeżą, orzeźwiającą kąpielą. Zaraz po przebudzeniu zbadaliśmy przede wszystkim najbliższy teren.
3389 Nigdzie, ani w "kapeluszu", ani w potężnej "nodze", nie znaleźliśmy żadnych otworów okiennych czy drzwi. Owa "noga" wyrastała z litej, sztucznie wygładzonej skały. Widząc, że niewiele potrafimy tu zdziałać, ruszyliśmy w dalszą drogę na północ. Krajobraz zmieniał się teraz szybko.
3390 Co prawda Szu za pomocą swego "badacza"stwierdził występowanie drobnoustrojów, ale było ich tu znacznie mniej niż na Ziemi czy Temie. Skłonni byliśmy przypuszczać, że planeta podzielona jest po prostu na ściśle rozgraniczone rejony surowcowe, produkcyjne, energetyczne i mieszkalne.
3391 Samopoczucie nasze pogarszało się z godziny na godzinę. Poszukiwania bez rezultatu, brak odżywczego płynu, szybkie zużywanie zapasów paliwa jądrowego w aparatach plecowych, konieczność stałego przebywania w skafandrach – wszystko to sprawiało, że zaczęły nas ogarniać najgorsze obawy.
3392 W miejscu naszego lądowania brzegi morza tworzyły wielką zatokę zamkniętą czymś, co można było uznać za wysoki, wielostopniowy "falochron". Mimo że noc utrudniała widoczność, Ast nie zwlekając przystąpiła do zbadania składu chemicznego wody morskiej. Niestety, woda nie nadawała się do picia.
3393 Śniły mi się jakieś automaty migające rojami światełek. Sploty rurek, to znów dziwaczne budowle, a wśród nich poruszające się szybko jakieś potwory podobne do ośmiornic czy pająków. Gdy się przebudziłam, byłam pod silnym wrażeniem tego snu, choć pamiętałam go tylko fragmentarycznie.
3394 Te męczące, nerwowe sny wiązały się na pewno z brakiem wody. Sytuacja nasza stawała się coraz groźniejsza. Przed świtem, drugiego dnia pobytu nad morzem, byłam przypadkowo świadkiem rozmowy Szu i Ast. Nocowaliśmy na "falochronie". Oni oddalili się i rozmawiali szeptem myśląc, że śpię.
3395 Były to inne maszyny niż nasze, zbudowane przez ludzi. Nie były to również maszyny Urpian, jakie widzieliśmy w miastach podziemnych. Stałem pośrodku sali, bez skafandra. Byłem zupełnie nagi. Od sali oddzielała mnie jakby przezroczysta, gładka tafla. Ta tafla otaczała mnie ze wszystkich stron.
3396 Znajdowałem się jakby pod kloszem czy też w przezroczystej rurze. Było mi ciężko, bardzo ciężko oddychać. Wprost dusiłem się chwilami. Jednocześnie odczuwałem pragnienie... Jak w tej chwili. Nagle poczułem chłód. Jakby uderzenie kropel. I oto poczęła lać się na mnie woda, chłodnawa, upragniona woda.
3397 Cierpieli chyba bardzo krótko. Nas tu czeka męka. Pragnienie to chyba najstraszniejsza tortura. Świtało. Szu wstał i powlókł się w dół, ku morzu. Ast poszła za nim. Ja również. Na jednym z niższych stopni "falochronu", zwróconym w stronę lądu, założyliśmy prymitywne laboratorium.
3398 Widać nawet było okrągłe zbiorniki pod talerzowatym kadłubem. Ale, że jest to tylko chmura, nikt nie mógł się łudzić. Wyraźnie przeświecały przez nią jaśniejsze partie nieba. Rosła szybko, niemal w oczach, zatracając coraz bardziej kształt kosmolotu. Widocznie było to tylko złudzenie.
3399 Wiatr ustał. Chmura zawisła nad zatoką nieruchomo. Trwało to jednak krótką chwilę. I oto poczęła znowu rosnąć, pęcznieć, jak gdyby opadać w dół. Po kilkunastu minutach przybrała tak ogromne rozmiary, że przysłoniła sobą niemal całe niebo. Tylko tuż nad horyzontem można było dostrzec jaśniejszy pas.
3400 Okno rosło szybko. Chmura rozpraszała się ku horyzontowi, tworząc pierścień otaczający miejsce, w którym staliśmy. Czy to również było złudzenie? Pierścień rzedł szybko, mętniał i rozpływał się w atmosferze. Nie upłynęło pół godziny, a po zjawisku nie pozostało ani śladu. Wszystko znikło.
3401 Czekać? Jak długo? – Oparła hełm o najwyższy stopień i trwała tak nieruchomo, z wyrazem najwyższego cierpienia na zżółklej, postarzałej twarzy. Czułam, że pragnienie zaczyna i mnie palić ze zdwojoną siłą. Jasna plama, znacząca poprzez chmury drogę Tolimana B, przesuwa się wolno po nie bie.
3402 Sen był dziwny, niezwykły. Widocznie słowa Szu posłyszane o świcie głęboko tkwiły w mej pamięci, bo śniło mi się również jakieś laboratorium. Byłam bez skafandra, bez kombinezonu. Stałam naga w jakiejś przezroczystej rurze czy kloszu, a z góry na mnie, jak pod prysznicem, lała się woda.
3403 Piłam, piłam, wchłaniałam w siebie tę wodę. Miała ona niezwykle orzeźwiający, nieco kwaskowy smak, jak niektóre gatunki naszych płynów odżywczych. Piłam tę wodę wielkimi łykami. Stopniowo wracały mi siły, ustępowało pragnienie. Tańczyłam jak dziecko pod owym strumieniem wody, śmiałam się radośnie.
3404 Leżałam, tak jak przed utratą przytomności, pod najwyższym stopniem "falochronu". Uniosłam głowę i rozejrzałam się Wokoło. Obok mnie leżała Ast, niżej – Szu. Twarze ich były blade, oczy zamknięte. Uczułam skurcz w sercu. Czy oni jeszcze żyją? Wszystko wokół wydało mi się jakieś dziwne.
3405 Jakkolwiek odczuwałam ogromne wyczerpanie i osłabienie, straszliwe, palące pragnienie znikło bez śladu. A może ów sen o wodzie nie był tylko snem? Takie przypuszczenie wydało się zupełnie absurdalne, niemożliwe do przyjęcia. Wszak obudziłam się w tym samym miejscu, w którym zasnęłam.
3406 Ziemskie drzewa. Takie, jakie rosną nad wodami Kornwalii. Nie pamiętam ich nazwy. Widziałam je tak dawno... jeszcze byłam dzieckiem. I śniła mi się rzeka; właściwie płytki, rozlewający się szeroko strumień. Ja kąpałam się w tym strumieniu, jak w dzieciństwie. Woda była chłodna, czysta.
3407 Łatwo to wytłumaczyć posłyszaną niedawno rozmową. Mnie się śniła Kornwalia – po prostu zwykły przypadek, wspomnienie z dzieciństwa połączone z bodźcem fizjologicznym w postaci pragnienia. Nawet, że tobie, Szu, powtórzył się poprzedni sen w nieco zmienionej wersji, to jeszcze nic nadzwyczajnego.
3408 Pytasz się Daisy, co było w głębi owej sali? Nie chcesz jej nic sugerować? Nonsens. Gdyby pamiętała dobrze szczegóły naszej rozmowy, nie potrzebowałaby przypominać sobie snu, aby odpowiedzieć na twe pytanie. Chodziło ci o to, że tam widziałeś takie same klosze? Czy tak? Szu skinął głową.
3409 Po co? – rzuciłam pytanie. – Po co tyle zachodu? Jeśli chcieliby nas uratować przed śmiercią z pragnienia, czyż nie prościej byłoby umieścić zbiornik z wodą na naszej drodze? Jeśli oczywiście nie chcą się z nami spotkać. Szu wstał i chwiejąc się trochę wszedł po stopniach na szczyt "falochronu".
3410 Dość, że w pobliżu wieży, a zwłaszcza przy zbliżaniu się do kuli najeżonej kolcami, następowały silne zakłócenia na falach krótkich i ultrakrótkich. Szu i Ast na nowo rozpoczęli eksperymenty mające na celu zwrócenie na nas uwagi gospodarzy planety. Były one jednak nadal zupełnie bezowocne.
3411 Ale nie było to palące uczucie wywołane utratą wody przez organizm, lecz normalna, codzienna potrzeba uzupełnienia jej zasobów. Niezmiernie interesujący był również fakt, że procesy wydalania przebiegały w naszych organizmach niemal normalnie, jakby po rzeczywistym zaspokojeniu pragnienia.
3412 Ast i Szu zajęli się ponownie próbami oczyszczenia wody morskiej. Ja obserwowałem otaczający teren. Wokół nas panował jednak spokój. Jedynie przed samym zmrokiem zauważyłam przelatujący z dużą prędkością w odległości dwóch kilometrów jakiś lśniący przedmiot, podobny kształtem do płaskiej szpuli.
3413 Jednocześnie pamiętałam doskonale ostatni sen i wszystko, o czym rozmawialiśmy poprzedniego dnia. Zaspokoiwszy więc pierwsze pragnienie wysunęłam głowę spod strumienia płynu i spojrzałam w głąb sali. Istotnie, w odległości około trzydziestu metrów zobaczyłam kilka przezroczystych kloszy.
3414 Przebudziłam się nagle w momencie, gdy Szu powtórzył ruchami pierwsze trzy litery imienia mej dawnej przyjaciółki. Gdy otworzyłam oczy, spostrzegłam, że nade mną stoi właśnie Szu. Nie spał już od godziny. Obok mnie siedziała na stopniu Ast. I oto Szu opowiedział mi to, co przeżyłam.
3415 Dyskusje nasze były siłą rzeczy jałowe. Postanowiliśmy w końcu przed następnym zaśnięciem umieścić wokół nas i na naszych skafandrach szereg znaków, które pozwoliłyby zorientować się, czy istotnie przez cały czas snu przebywamy w tym samym miejscu. Nie doszło jednak do przeprowadzenia eksperymentu.
3416 Dyskutowaliśmy właśnie nad najlepszymi sposobami przeprowadzenia doświadczenia, gdy Ast, która ostatnio stale obserwowała niebo, znów coś spostrzegła. Spojrzeliśmy we wskazanym przez nią kierunku. Zbliżał się ku nam okrągły przedmiot o błyszczącej, jakby wypolerowanej powierzchni.
3417 Co prawda, odnaleźć tę zatokę, lecąc nad brzegiem morza, nie będzie trudno, ale zawsze to ogromna strata energii. Zwiększyliśmy szybkość. Czułam już wyraźnie poprzez skafander dławiący ucisk wiatru. Aparatura chłodnicza pracowała z wysiłkiem. Zbliżyliśmy się jednak znacznie do tajemniczej maszyny.
3418 Nie trwało to długo. Gdy odległość zmalała do około stu metrów, "szpula" zaczęła gwałtownie wznosić się w górę. Pognaliśmy za nią. Chwilami jej cień pojawiał się wśród chmur, to znów roztapiał zupełnie we mgłach. Po dwudziestu minutach takiej pogoni pojazd powietrzny zniknął nam zupełnie z oczu.
3419 Odstępy między prętami nie przekraczały dwudziestu centymetrów. W tych warunkach zmuszeni byliśmy poszukać innego terenu do lądowania. Na południu majaczyły zarysy jakiejś budowli. Nim jednak zdołaliśmy tam dolecieć, pod naszymi hełmami rozległ się niespodziewanie znajomy sygnał radiolatarni.
3420 Na sygnał kontrolny przyszła szybko odpowiedź. Radiolatarnia znajdowała się na północo wschód, w odległości trzystu osiemdziesięciu kilometrów. W torbie przypiętej do pasa Ast nie brakowało żadnego sygnalizatora. Nasuwało nam się tylko jedno wytłumaczenie: kosmolot nie został zniszczony.
3421 Radiolatarnia była coraz bliżej. Ogarniała nas coraz większa niecierpliwość. Jeszcze pięćdziesiąt, czterdzieści, trzydzieści, dwadzieścia, dziesięć kilometrów dzieliło nas od źródła sygnałów. Nie mogliśmy doczekać się chwili spotkania. I wówczas spadł niespodziewany cios: sygnały zamilkły.
3422 Milczeliśmy. Niepewność ściskała nam gardła. Teren, nad którym lecieliśmy, był płaską równiną, poprzecinaną gęsto długimi, sztucznymi utworami przypominającymi kanały. Sieć tych kanałów gęstniała szybko i w odległości około pięciu kilometrów od celu przed nami wyłoniło się... morze.
3423 Również niebo w granicach widoczności było spokojne i puste. Ogarnęła mnie rozpacz. Przytłumiony niezwykłymi przeżyciami ból po utracie Deana odżył z nową siłą. Wówczas ani jedna łza nie popłynęła, teraz płakałam jak dziecko, po raz pierwszy od wielu, wielu lat. Szu próbował mnie pocieszyć.
3424 Czyż było możliwe, aby w ciągu kilkunastu minut, jakie upłynęły od wygaśnięcia poprzedniego sygnału, ludzie zaopatrzeni tylko w aparaty plecowe mogli przebyć tę odległość? Odległość tę mógł jednak pokonać kosmolot! Nie zwlekając zawróciliśmy nad morze, kierując się wskazaniami autonawigatora.
3425 Nie byliśmy już jednak tak dobrej myśli jak poprzednio. Na miejsce, gdzie powinna znajdować się radiolatarnia, dotarliśmy po czterech godzinach bardzo wyczerpującego lotu. Cały czas lecieliśmy nad morzem, co bynajmniej nie nastrajało optymistycznie. Obawy potwierdziły się w pełni.
3426 Autonawigator wskazywał tym razem na wschód. Odległość przekraczała tysiąc dwieście kilometrów. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś nas prowadzi ku jakiemuś niewiadomemu celowi. Tym "kimś" nie byli z pewnością Dean, Jaro i Zoe, lecz niewidzialni mieszkańcy Błyskającej. Oni to nadawali sygnały.
3427 Prawdopodobnie w ich władaniu znajdowała się radiolatarnia pochodząca z kosmolotu. Tym razem sytuacja była bardzo trudna. Przelot oznaczał w praktyce wyczerpanie energii napędowej odrzutowych silników plecowych. Były to aparaty zaopatrzone w stosunkowo nieduże i lekkie generatory.
3428 A przecież o uzupełnieniu zapasu nie mogliśmy marzyć, gdyż magazyn paliwa jądrowego znajdował się w kosmolocie. Do momentu wyczerpania paliwa pozostało nam sześć lub siedem godzin. W tym czasie musieliśmy dotrzeć do lądu, jeśli nie chcieliśmy być zdani na łaskę fal i prądów morskich.
3429 Niepokoiła nas sprawa regeneracji wody. Nie mieliśmy żadnego dotąd dowodu, że przebiegać będzie ona tak samo na innych obszarach planety jak w owej zatoce. O powrocie przecież nie było już mowy. Nie wiedzieliśmy zresztą, czym się kierują gospodarze planety, wabiąc nas sygnałami radiolatarni.
3430 Szu zdecydowany był lecieć dalej, jednak sprzeciwiłyśmy się temu kategorycznie. Zwłaszcza Ast była już u kresu sił. Przeszliśmy do lądowania, gdy nagle nastąpiło znów coś tak dziwnego, że ogarnęła mnie wątpliwość, czy wszystko, co nas otacza, nie jest tylko bardzo realistycznym majakiem sennym.
3431 Kanałów już nie spotykaliśmy, za to coraz wyraźniej widać było, że teren, nad którym lecimy, jest gigantycznym placem budowy. Pracowały tu potężne zespoły maszyn, wznoszące z mineralnego podłoża planety ogromne tumany pyłu, przybierającego chwilami fantastyczne kształty żywych istot.
3432 Byle dalej, byle dalej! Najpierw zabrakło paliwa Ast. Od źródła sygnałów dzieliło nas jeszcze osiemdziesiąt kilometrów, a trzeba było zachować niewielką rezerwę energii dla pokonywania ewentualnych przeszkód terenowych. Ast pozostało jej zaledwie na parę kilkunastometrowych skoków.
3433 Do źródła sygnałów pozostało zaledwie sześć kilometrów. Dotychczas sygnały gasły, gdy zbliżaliśmy się na odległość mniejszą od ośmiu kilometrów. Wzbudziło to w nas nowe nadzieje. Na wschód od miejsca lądowania piętrzyły się jakieś budowle o płaskich, lecz najeżonych cienkimi prętami dachach.
3434 Tam powinna znajdować się radiolatarnia. O tym jednak, aby dotrzeć piechotą do "miasta", nie było mowy, gdyż opasywały je głębokie rowy i siatki, rozpięte na biegnących kilometrami słupach. Przeszkody te pokonywaliśmy teraz wolno, starając się jak najoszczędniej gospodarować resztkami paliwa.
3435 Zaczynało również dokuczać nam pragnienie. W tych warunkach nie pozostało nic innego jak zatrzymać się na krótki odpoczynek. Postanowiliśmy, że rankiem, gdy poprawi się widoczność, wzniosę się na większą wysokość i może w ten sposób potrafię określić dokładnie położenie źródła sygnałów.
3436 Autonawigator wskazuje mi dokładnie miejsce, gdzie powinna znajdować się radiolatarnia. Miejsce to jest tak blisko, że na polecenie Szu nie wracam do towarzyszy, lecz opuszczam się wprost w tamtym kierunku. Pod sobą widzę "ulice" i najeżone kolcami dachy budowli. Ląduję na niedużym placyku.
3437 Placyk jest pusty. Tylko na środku błyszczy małe pudełeczko z cienkim, wystającym w górę prętem. To radiolatarnia. Podchodzę do przyrządu, gdy naraz słyszę jakieś głosy. Poznaję głos Deana i Zoe. W tej chwili z "uliczki" wychodzi Zoe, kierując obiektyw aparatu wideodotykowego na wszystkie strony.
3438 Wzięłam do ręki sygnalizator. Na osłonie przeciwmagnetycznej pudełka widniały dwa wgniecenia. Poznałam te wgniecenia. Radiolatarnia pochodziła z torby, którą miałam na sobie w chwili zasypania błękitnym "piaskiem". Otworzyłam pośpiesznie torbę. Nie brakowało żadnego sygnalizatora.
3439 Kosmolot znalazł się najpierw w centrum, później bliżej brzegu wirującego grzyba, miotany na wszystkie strony. Powietrze, w którym unosiły się owe pyły, było niezwykle silnie zjo nizowane, tak iż wszelkie urządzenia radiolokacyjne przestały dawać przydatne do nawigacji wskazania.
3440 Pyły opadły i znów nad kosmolotem ukazało się morze gęstych, różowych mgieł. W dole ujrzeli wzniesiony przez owe dziwne tornado symetryczny kopiec błękitnego "piasku", sięgający niemal aż pod ściany budowli otaczających plac. Do tego momentu ich wersja wydarzeń mogła być tylko uzupełnieniem naszej.
3441 W tych warunkach już po trzech dniach był tak wyczerpany fizycznie i psychicznie, że utrzymywał organizm w stanie koniecznej sprawności tylko dzięki nieustannym zastrzykom i zażywaniu pastylek hyperolu. Okoliczności były zresztą bardzo podobne do tych, w jakich my szukaliśmy gospodarzy planety.
3442 Dotarli, tak jak i my, do budowli o przezroczystych ścianach, przez które, przeniknęła jedna, druga, wreszcie trzecia "gąsienica". Na nieszczęście hale przetwórcze były tym razem ukryte głębiej i Jaro dostrzegł niebezpieczeństwo dopiero wówczas, gdy przedarł się za czwartym pojazdem w głąb budowli.
3443 Było już jednak za późno. Kosmolot podobnie jak "gąsienice" został natychmiast pochwycony w kleszcze jakiegoś potężnego pola i zanim Jaro zdążył włączyć silniki, statek znalazł się w zasięgu wysokiej temperatury. W ciągu kilku minut aparatura chłodząca na skutek przeciążenia uległa zablokowaniu.
3444 A jednak nastąpiło coś, czego nie można wytłumaczyć inaczej, jak ingerencją gospodarzy planety. Kosmolot rozpadł się na części, a ludzie i pies zostali wyrzuceni w górę, tracąc przytomność. Na szczęście wszyscy, nie wyłączając Ro, byli w skafandrach z aparatami plecowymi nałożonymi z polecenia Jara.
3445 Jedynie Jaro miał pistolet laserowy noszony stale u pasa skafandra, ale na cóż mógł się mu przydać w tym dziwnym świecie? Dalsze losy Zoe, Deana i Jara niewiele różniły się od naszych. Pragnienie, głód, niezwykła regeneracja, wielogodzinne loty, wreszcie pogoń za sygnałami radiolatarni.
3446 Regeneracja sił, a przede wszystkim wody w organizmie, dokonywała się przeważnie w porze wieczornej lub nocnej. Nie towarzyszyły jej jednak sny. Jedynie Zoe drugiej nocy po katastrofie kosmolotu przeżyła coś, co nosiło, podobnie jak w naszym przypadku, znamiona realnego przeżycia.
3447 Ogarnął ją strach i obrzydzenie. W dotyku macek było coś potwornego i przerażającego. Jednocześnie począł zalewać ją gęsty, ciepławy płyn, sięgając poziomem aż do piersi, a przez ciało przebiegał jakby prąd elektryczny. Wszystkie te wrażenia chwilami ustępowały, to znów nabierały siły.
3448 Potem ogarnęło ją ogromne zmęczenie i bezwład. Więcej nie pamiętała. Przebudzenie nastąpiło nagle. Leżała tak jak zasnęła – w skafandrze, z kamerą aparatu wideodotykowego na czole. U nóg jej drzemał Ro. Opowiedziała swój sen przyjaciołom, ale biegnące szybko wydarzenia odsunęły go na dalszy plan.
3449 Ona też jedna nie utraciła do końca wiary, że "błędne ogniki" sygnałów radiolatarni prowadzą do jakiegoś żywego celu. Coraz więcej było dowodów, że świat, który nas otacza, jest światem automatów. Kto kieruje tymi automatami i czy w ogóle ktoś kieruje nimi? To było pytanie zasadnicze.
3450 Przecież nikt nie wierzył, iż rzeczywiście znajdujemy się pod opieką niewidzialnych istot. Gdy po spotkaniu z nami Zoe dowiedziała się o niezwykłych snach towarzyszących początkowo regeneracji, uznała to za jeszcze jeden dowód, iż ukrywające się przed nami istoty działają środkami fizycznymi.
3451 Ja sama zaobserwowałam, że najdłuższy okres nie przekracza piętnastu minut, a najkrótszy pięćdziesięciu sekund. Zupełnie już nie potrafiliśmy wytłumaczyć, dlaczego mnie i Zoe śniły się zdarzenia, które miały dopiero nastąpić? I to śniły się ze wszystkimi szczegółami. To nie mógł być przypadek.
3452 Rano, gdy tylko zaczęło świtać, przystąpiliśmy do systematycznego badania okolicznego terenu. Zapasem materii odrzutowej, i to bardzo niewielkim, dysponowała tylko Zoe. Niestety, dla niewidomej samotny lot był zbyt ryzykowny, a wymiana aparatów płu cowych wymagałaby zdjęcia skafandrów.
3453 Szliśmy więc wszyscy piechotą, klucząc w la biryncie "uliczek". Dopiero po sześciu godzinach wyszliśmy poza zewnętrzny pas budynków na teren budowy. Dalsze posuwanie się było tu utrudnione. Pierścień rowów, wypełnionych jakąś czarną tłustą cieczą przypominającą smołę, zamykał teren.
3454 Nie ma co dłużej bawić się w chowanego. Wątpię jednak, aby udało nam się dostać do wnętrza wieży. Trudno też mówić o programowym zakłócaniu pracy aparatury, gdy nie znamy jej przeznaczenia ani zasad funkcjonowania. Można tylko działać na ślepo licząc, że stopniowo czegoś się dowiemy.
3455 Musimy śmiało eksperymentować. Tylko obserwując reakcje na nasze bodźce dowiemy się czegoś o siłach kierujących tym światem. A że nie stać nas na mozolne gromadzenie faktów i czasu mamy bardzo mało, muszą to być bodźce dostatecznie silne, zmuszające do szybkiej i czytelnej reakcji.
3456 Sprawa jest zbyt ważna, aby podejmować pochopne decyzje. Proponuję, abyśmy wrócili do niej jutro – wyszłam z kompromisowym wnioskiem. – Jesteśmy już zmęczeni. Trzeba wypocząć. Zaraz zacznie się ściemniać. Wniosek mój został przyjęty. Ułożyliśmy się pokotem w pobliżu wieży i zaraz zmorzył nas sen.
3457 Jak z ciała ośmiornicy wyrastał z niego rój cienkich, połyskliwych macek. Istoty krążyły wokół nas, błyskały nam w oczy okrągłymi, świecącymi tarczami, otaczały nasze ciała zwojami przewodów. Nie byliśmy w stanie poruszać ani ręką, ani nogą. Chwilami wydawało się nam, że lecimy gdzieś w przepaść.
3458 Ogarniał nas strach aż do utraty przytomności. Czasami na krótką chwilę paraliż niektórych mięśni ustawał. Mogliśmy poruszać głową, oczami, wydawać słabe okrzyki. Najdziwniejsze jednak było to, że po przebudzeniu stwierdziliśmy całkowitą zbieżność wszystkich szczegółów dostrzeżonych w owych "snach".
3459 Czy przeżycie owo mogło być snem? Wydawało się to coraz bardziej wątpliwe. Realność odczuwania wrażeń posunięta była zbyt daleko. Jaro i Szu postanowili jeszcze raz obejrzeć dokładnie teren otaczający wieżę i sprawdzić, czy Niewidzialni nie pozostawili jakichś śladów swej wizyty.
3460 W podstawowych substancjach biosfera ziemska nie różni się zresztą aż tak bardzo od temiańskiej i urpiańskiej, aby można było kategorycznie wykluczyć taką możliwość. Produkty spożywane przez Temidów mogą służyć i nam, a jadłospis Urpian sprzed paru tysięcy lat nie odbiegał chyba zbytnio od naszego.
3461 Tylko raptowne, chwilowe ściągnięcie brwi lub krótkotrwałe, nerwowe zaciśnięcie palców mogły świadczyć, z jakim wysiłkiem stara się panować nad sobą. Chciałam jej powiedzieć, że nie ma żadnych dowodów, aby przypisywać Niewidzialnym cechy biologiczne Urpian, ale właśnie wrócił Dean.
3462 Jeśli nie wyginęli w walce z gospodarzami tego świata, to z pewnością wyemigrowali gdzieś dalej. Tu działają tylko automaty. Gdzie się obrócić wszędzie tylko one. Kim są istoty myślące, które stworzyły ten świat automatów? I gdzie one są? Przecież nikt nie myśli, aby naprawdę były niewidzialne.
3463 Można nawet wyobrazić sobie, że cała planeta jest po prostu jednym takim organizmem wyposażonym w tysiące zmysłów i rąk. Niektóre z tych rąk – przeznaczone do transportu surowców – to właśnie mogły być spotkane przez" nas pojazdy. Nie widzimy gospodarzy planety, ponieważ gospodarz jest jeden.
3464 Wówczas dopiero uświadomiłam sobie, że nie mam już przed oczyma przeciwmgłowych okularów, że jestem bez skafandra, że oddycham jakoś swobodniej i pełniej, że znajduję się na wolnej i otwartej przestrzeni. Przesunęłam odruchowo ręką po biodrze i stwierdziłam ze zdziwieniem, że jestem naga.
3465 Nogi moje tonęły w miękkich jakby mchach o pomarańczowożółtej barwie. Opodal, w odległości kilku metrów, ciągnęły się chaszcze splątanych krzewów, pokrytych drobnymi, jasnozielonymi wypustkami przypominającymi liście. Nie brakło tu również roślin podobnych do traw i polnych ziół.
3466 Przeważały barwy ciepłe – pomarańczowa, a nawet czerwona. Niektóre z tych roślin wydały mi się znajome. Nie mogłam jednak sobie przypomnieć, gdzie je widziałam. Nie były to z pewnością rośliny ziemskie. Raczej widziałam je na planetach Proximy, na Temie lub w opustoszałych podziemnych miastach Urpy.
3467 Podniosłam się więc i ruszyłam w stronę najbliższego wzgórza porośniętego krzakami. Daleko, w niezwykle czystym, przejrzystym powietrzu rysowała się zwarta ściana jakichś dużych, przeważnie zielonożółtych i pomarańczowych roślin o potężnych, powyginanych fantastycznie pniach i konarach.
3468 Jakieś brunatne zwierzę przedzierało się do mnie. Chciałam rzucić się do ucieczki, lecz ponad ziołami ujrzałam głowę... Ro. Był również bez skafandra i wydawał się bardzo z tego zadowolony. Szczeknął z cicha na mój widok i zawrócił. Znałam dobrze jego obyczaje jeszcze z wypraw do puszcz Temy.
3469 Ciało jej było czyste, trochę zaróżowione. Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że w podejrzeniach co do jej ciąży nie było przesady. Wyglądało nawet na to, że ciąża jest znacznie dalej posunięta, niż to oceniała Zoe, i dziecka należy spodziewać się za miesiąc lub dwa.
3470 Niełatwo było mi przezwyciężyć instynktowny niepokój, że Jaro czy Szu mogą zobaczyć mnie bez ubrania. Podpełzłam do najbliższego krzaka, by zerwać kilka liści, ale były one zbyt kruche i ostre. Okazało się jednak, że Dean pomyślał o tym i przyniósł spore naręcze gałązek pokrytych szerokimi liśćmi.
3471 Zgodnie z hipotezą Deana powinniśmy obecnie sami troszczyć się o swe pożywienie. Czy jednak tutejsze rośliny, wśród których nie brakło tworów przypominających owoce, były jadalne? Zwierząt jak dotąd nie spotkaliśmy Żadnych, nie licząc drobnych istot latających przypominających owady.
3472 Tym razem pięcioro z nas poszło spać o głodzie. Jedynie Ro i po kryjomu Ast skosztowali kilku gatunków owoców. Miały one przeważnie smak kwaśny, rzadziej słodkawy. Gdy rano obudzili się bez żadnych oznak ich szkodliwego działania, nikt z nas nie czekał dłużej. Zabraliśmy się do jedzenia.
3473 W nocy Dean dokonał obliczeń. Znajdowaliśmy się na Juvencie. Od utraty przytomności na Błyskającej do przebudzenia się na innej planecie minęło prawdopodobnie tylko około trzydziestu godzin. Czyż to możliwe, aby przenoszono nas z przyśpieszeniem 40 g? Przypuszczenie takie wydawało się absurdem.
3474 Żaden organizm nie zniósłby działania tak ogromnego przyśpieszenia nawet przez kilka minut, choćby w najlepszym kombinezonie przeciwprzyśpieszeniowym. A jednak... Na Juvencie dzień trwał ponad trzydzieści dwie godziny. Pamiętaliśmy to jeszcze z obserwacji prowadzonych z bazy na księżycu Urpy.
3475 Część tych terenów nosiła nawet z daleka ślady inwazji roślin, które wdzierały się do wnętrza urbanistycznych obiektów, zacierając ich geometryczne kontury. Tylko dwa razy udało się zaobserwować światło bijące z wysokiej budowli. Wszystko to wydawało się obrazem wymierającej cywilizacji.
3476 Jeśli jakieś wymierające istoty przygotowywały sobie w nas następców i spadkobierców swej cywilizacji, to po co cofały do stanu pierwotnego? Czyżby, jak twierdzi Dean, bały się naszej ucieczki? Niemniej stwierdzenie, że znajdujemy się na Juvencie, wzbudziło nową nadzieję na zmianę losu.
3477 Szu gromadził owoce, a Zoe i ja plotłyśmy maty. Poszłyśmy spać wcześnie, zmęczeni pracą i nowymi wrażeniami. Nad bezpieczeństwem obozu mieliśmy czuwać, zmieniając się co dwie godziny. Nad ranem przebudził nas Jaro, zaniepokojony w najwyższym stopniu. Zoe zniknęła wraz z Ro. Legowisko jej było puste.
3478 Kiedy opuściła obóz, Jaro nie wiedział, gdyż zasnął podczas dyżuru i obudził się dopiero rano. Przetrząsanie okolicznych zarośli i nawoływania nie dały wyniku. Gdzie mogła powędrować niewidoma, półnaga, bezbronna dziewczyna? I po co w ogóle oddalała się od obozu? Poszukiwania zajęty nam cały dzień.
3479 Jaro i ja zostaliśmy, aby rozpalić ognisko. Dym miał być drogowskazem dla tych, którzy nie mogliby trafić do obozu. O postanowieniu rozpalenia ogniska zadecydowało również upolowanie przez Deana z łuku niewielkiego zwierzątka o sześciu łapkach i grubym, porośniętym gęstą sierścią odwłoku.
3480 Gdybyśmy choć mieli kawałek żelaza, można byłoby krzesać iskry. Jaro był, co prawda, niewyczerpany w pomysłach, ale niestety, rozpalenie ogniska za pomocą tarcia wymagało ogromnego wysiłku i cierpliwości. Dopiero nad wieczorem udało się nam wywołać żarzenie i wreszcie w górę strzelił płomień.
3481 Na szczęście niebo było, jak dotąd, pogodne i nic nie zapowiadało deszczu, który mógłby zniweczyć naszą pracę. Dean, Ast i Szu wrócili już po ciemku. Nigdzie nie zauważyli nawet śladu Zoe. Zawędrowali bardzo daleko i gdyby nie blask ognia, prawdopodobnie nie znaleźliby drogi do obozu.
3482 Pełniłam dyżur przy ognisku jako druga po Jarze. Siedziałam na ziemi z kolanami pod brodą, zapatrzona w płonący chrust i liście. Nagle wydało mi się, że na moment na polanie zapanowała jasność. Gdzieś z góry dobiegła mnie przytłumiona detonacja. Piorun? – przebiegło mi przez myśl.
3483 Po chwili, gdy wzrok oswoił się nieco z ciemnością, dostrzegłam roje mrugających gwiazd. Rozejrzałam się wokół. Za moimi plecami, wśród oświetlanych płomieniem gałęzi pobliskich krzaków, dostrzegłam na niebie bladą, białawą smugę. Rozpływała się szybko i po minucie nie zostało z niej śladu.
3484 Może gdzieś w pobliżu spadł meteoryt? Wstałam i postąpiłam kilka kroków ku krzakom, za którymi widziałam jasność. Naraz potknęłam się o coś miękkiego. W blasku ogniska ujrzałam nagie plecy jakiegoś człowieka. Pomyślałam, że widocznie ktoś położył się tu w czasie, gdy pilnowałam ognia.
3485 Potem zerwała się z ziemi i podbiegła do ogniska. Widziałam, jak ogląda swe ręce. Zamykała i otwierała oczy, patrzyła w górę, w dół... Podbiegłam do niej. Chwyciła mnie za ramiona. Przesuwała palcami po mojej twarzy, jak gdyby chciała przekonać się, że to nie sen, nie złudzenie, że naprawdę widzi.
3486 Inni również się przebudzili. Niezwykła, radosna nowina zaskoczyła i oszołomiła wszystkich. Znaleźliśmy również Ro. W pierwszej chwili wydawało się, że pies jest martwy. Był to jednak jakiś nienaturalny, sztuczny sen, z którego przebudził się dopiero po kilku szturchańcach. Powoli wstawał świt.
3487 Ściany tej sali były przezroczyste, a za nimi mrugały niezliczone, kolorowe światełka. Twierdziła również, że dostrzegła kilkakrotnie jakieś ogromne szybko poruszające się postacie, przypominające... Urpian. Zoe istotnie odzyskała wzrok. Cały dzień był dla niej jednym pasmem radości i szczęścia.
3488 Któż zresztą mógł ją przewidzieć? Zoe cieszyła się jak dziecko wszystkim, co ją otaczało. Podziwiała barwy i kształty każdej rośliny, każdego kamienia. Wieczorem chwyciły ją pierwsze skurcze. Zresztą już poprzednio zauważyliśmy, że owe dwa dni nieobecności oznaczały dla niej co najmniej.
3489 Dziewięć miesięcy temu byliśmy wszyscy sześcioro w kosmolocie, lecąc z Układu Proximy do Układu Tolimana. Ten fakt pozostawał poza dyskusją, a w miarę jak płynęły dni, dziecko ujawniało coraz więcej cech rasy żółtej. W tych warunkach nic dziwnego, że stosunki między Zoe a Ast bardzo ochłodły.
3490 On też kategorycznie potwierdził słowa Zoe, ale to tylko wzmagało podejrzenia Ast. W miarę jak upływały dni, atmosfera w naszym obozie stawała się coraz bardziej napięta. Na usprawiedliwienie można wysunąć argument, że pod wpływem trudnych warunków bytowych wzrosła nerwowość i drażliwość wszystkich.
3491 Łzy ściekały jej po policzkach, błyskając w świetle ogniska. Zauważyłam, że również Ast ma oczy pełne łez. Dziecko na szczęście zasnęło. Ro położył się obok swej pani i oparł łeb na jej kolanach. Po chwili przytulił się futrem do nagiego ciałka Lu. Zoe położyła się również. Nie mogła jednak zasnąć.
3492 Wkrótce jednak okazało się, że nie ma jej nigdzie w najbliższej okolicy. Zaniepokoiliśmy się poważnie. Mogły być dwie możliwości: albo znów działali tu Urpianie, albo Zoe uciekła po wczorajszej awanturze. To drugie wydało nam się prawdopodobniejsze, choć budziło nie mniejsze obawy.
3493 Czy sama z dzieckiem potrafi sobie dać rade w dzikiej, nic znanej puszczy? Był z nią, co prawda, Ro, ale cóż mógłby pomóc mały, pokojowy, już mocno podstarzały piesek w razie ataku jakiejś dużej bestii? Wszyscy mieliśmy żal do Ast za wczorajsze zajście. Dean powiedział jej to zresztą otwarcie.
3494 Zresztą sama była wstrząśnięta zniknięciem Zoe i nie próbowała się bronić. Poszukiwania trwały cały tydzień. Zoe zaginęła bez śladu. Te wędrówki po puszczy Spowodowały przerwę w budowie chaty. Podjęliśmy ją dopiero wówczas, gdy straciliśmy już zupełnie nadzieję na odnalezienie dziewczyny.
3495 Ujrzałyśmy Deana biegnącego w dół ku dolinie. Przed nim, w odległości chyba dwustu pięćdziesięciu metrów, migała wśród drzew i krzewów jakaś postać ludzka. Na pierwszy rzut oka przypominała sylwetkę Zoe, ale poruszała się z tak wielką prędkością, że trudno było uwierzyć, aby to byt człowiek.
3496 Wrażenie to potęgowała jeszcze zręczność i precyzyjność omijania przeszkód. Odległość między Deanem a tą uciekającą istotą zwiększała się tak szybko, że zanim zdołał zbiec z pagórka, już dzieliło ich co najmniej pięćset metrów. Po kilku sekundach tajemnicza postać zniknęła wśród drzewiastych roślin.
3497 Potem zaczęła uciekać. Nie potrafiliśmy znaleźć wytłumaczenia niezwykłego zjawiska. Czyżby była to halucynacja? Po południu, gdy wrócili Szu i Jaro, okazało się jednak, że i oni widzieli sylwetkę biegnącej dziewczyny. Zagadka rozwiązana została szybciej, niż mogliśmy się tego spodziewać.
3498 Następnego dnia koło południa Zoe przyszła do obozu. Przyszła już normalnym, zwykłym krokiem. Zjawiła się nie wiadomo skąd, zupełnie niespodziewanie. Ubrana była w elastyczny strój przylegający ściśle do ciała. Zmieniał on przezroczystość i barwę zależnie od warunków oświetlenia.
3499 Było ono jaskrawe, bardzo jaskrawe. Po ciemności oślepiło mnie od razu. Wydało mi się, że słyszę czyjś głos. Nakazywał mi, abym położyła dziecko na trawie. Bałam się tego głosu, panicznie bałam, a jednak nie usłuchałam polecenia. Ro gwałtownie ujadał. Zaczęłam cofać się ku palisadzie.
3500 Czułam, a później widziałam, że znajduję się w jakiejś zamkniętej przestrzeni. Otaczały mnie przezroczyste ściany jakby rozległego podwórza. Przede mną wznosiły się dziesiątki kondygnacji gigantycznej wieży. Zbudowana była jakby ze szklanych wielościanów ustawionych jeden na dru gim.
3501 Wydawała się kryształowa, pełna kolorowych, mrugających światełek, a sięgały tak wysoko, że nie dostrzegłam jej szczytu. Nagle uświadomiłam sobie, że bynajmniej nie stoję przed wieżą, lecz znajduję się w jej wnętrzu. To przechodzenie z jednej sytuacji w drugą następowało w mgnieniu oka.
3502 Odczuwałam wrażenie podobne do tego, jakie przeżywa człowiek, gdy wbrew swej woli zaśnie na moment. Niby wszystko czuje, widzi i oto niespodziewanie stwierdza, że się budzi. Tak właśnie przebudziłam się w jakiejś pięciokątnej sali. Zupełnie pustej. Nie było tam żadnych maszyn, kloszów ani przewodów.
3503 Roztaczał się z nich widok na niewielki teren pokryty bogatą roślinnością. Coś w rodzaju ogrodu. Dziecka nigdzie nie dostrzegłam. Zaczęłam znów nawoływać rozpaczliwie. Czytałam i słyszałam nieraz o rozpaczy matki po utracie dziecka, ale nigdy nie wyobrażałam sobie, że to takie straszne przeżycie.
3504 Naraz stało się coś dziwnego. Ujrzałam w głębi ogrodu maleńką postać. Przypominała nieco małpę, tylko że poruszała się z niewiarygodną szybkością. To nawet nie był bieg. Istota ta wpadła wprost na ścianę mego pokoju, przeniknęła przez nią i stanęła przede mną. Zatrzymała się na chwilę.
3505 Jeszcze szybciej odwróciła się i pobiegła z powrotem. Nim zdążyłam zareagować, odezwać się do tej istoty – już jej nie było. Co to była za istota, nie miałam najmniejszej wątpliwości. Trzy nogi, dwoje długich, czteropalczastych rąk, krótki, niewielki tułów porośnięty szarym puchem.
3506 Znów zaczęłam walić pięściami w ten niezwykły, elastyczny kryształ, prosić, błagać. I może w tej chwili wyda wam się dziwaczne, niezrozumiałe, niegodne człowieka naszych czasów, ale ja padłam na kolana, gdy znów zobaczyłam Urpianina za ścianą. Wolałam, żeby oddał mi moje dziecko, a zabrał oczy.
3507 Niespodziewanie dobiegł mych uszu jakiś pisk. Krótki, urywany, powtarzał się raz po raz. Zerwałam się z podłogi. Na tapczanie leżał Lu. Rzuciłam się ku niemu radośnie, gdy naraz poczułam, jak przerażenie chwyta mnie za gardło. Lu poruszał rączkami i nóżkami dziwnie gwałtownie, niezmiernie szybko.
3508 Tak samo szybko poruszał swymi trzema nogami biegnący Urpianin. Skądś wyskoczyła ciemna, futrzana kula. Ro jak pocisk przeleciał przez Lu, dopadł jego brzuszka, zawirował i... nim zdążyłam dosięgnąć go ręką, już był na ziemi. Pies skoczył ku mnie, odbijając się łapkami od podłogi jak piłka.
3509 Poruszał całym ciałem tak gwałtownie, jakby chciał wyrwać się z mych objęć. Podałam mu pierś, ale natychmiast uczułam ostry ból. Lu ciągnął ustami pokarm jak maszyna ssąca. Ogarnęła mnie rozpacz. W zachowaniu dziecka było coś niesamowitego. Padłam obok niego na tapczan i zaczęłam płakać.
3510 Miasto Urpian to ogromny labirynt, a raczej gigantyczny ul. To tysiące komórek połączonych ze sobą tylko drogą powietrzną i przede wszystkim falami elektromagnetycznymi. Urpianie chodzą na swych trzech nogach tylko wewnątrz pomieszczeń mieszkalnych czy ogrodów, i to w bardzo ograniczonym zakresie.
3511 Urpianie niezmiernie rzadko opuszczają swe siedziby. Można powiedzieć, że niemal całe życie przebywają w swych domach i ogrodach. Najczęściej w dwu, rzadko w trójosobowych grupach. Nie brak zresztą i samotników. Spotykają się ze sobą telewizyjnie, kierują automatami z własnych mieszkań.
3512 Oni nie czynili najmniejszych wysiłków w tym kierunku. Czułam tylko, że stale mnie obserwują. Mowy ludzkiej nie słyszą, gdyż nie mają zmysłu słuchu. Co prawda pewne fakty wskazują, że mogą transponować artykułowane dźwięki, wydawane przez człowieka, na swój język sygnałów radiowych.
3513 Dopiero gdy Lu zaczął mówić i stał się mądrzejszy, mogłam za jego pośrednictwem rozmawiać z nimi. Jeśli w ogóle można to nazwać rozmową – przekazywanie pewnych próśb czy pytań, na które otrzymujemy odpowiedzi prawie zupełnie niezrozumiałe. W tych warunkach o odnalezieniu drogi do was nie było mowy.
3514 Mówiłam nawet o tym Lu. I naraz wydało mi się, że znalazłam się tu, na wzgórzu. Spotkałam ciebie, Dean. Stałeś przy tym wielkim pniu. Nie poruszałeś się prawie. Później, gdy już odeszłam na większą odległość, obejrzałam się i zobaczyłam, że zmieniłeś położenie. Poruszałeś się jednak bardzo wolno.
3515 Chciałam koniecznie zobaczyć się z wami. Wzięłam Lu na kolana i powiedziałam mu, że pójdziemy i poszukamy drogi do was. Lu odrzekł wówczas: – Nie pójdziemy tam. – I wiedziałam, że nic na Io nie poradzę. Nawet nie próbowałam go przekonywać. To byłoby bezcelowe. Pragnęłam jednak bardzo.
3516 Wydało mi się, że gdzieś w pobliżu, może wśród wysokich krzaków, kryją się małe, trójnogie postacie. Znów mój wzrok zatrzymał się na Lu. Chłopiec miał przymknięte powieki. Ruchy jego stały się naraz nerwowe, przyśpieszone. Twarz mu spąsowiała, potem szybko zbladła. Otworzył oczy.
3517 Wędrówka nasza nie trwała długo. Już wieczorem drugiego dnia juventyńskiego dostrzegliśmy nad horyzontem dalekie światła jakiejś gigantycznej wieży. Nie mieliśmy wątpliwości, że jest to wieża, o której wspominała Zoe. W czasie drogi dokonaliśmy interesującego odkrycia archeologicznego.
3518 Drogi te były przeważnie całkowicie zarosłe nawet większymi okazami flory juventyńskiej. W trzech miejscach, na skrzyżowaniach dróg, znaleźliśmy wielkie posągi i bloki pokryte płasko rzeźbami, niestety, w dużym stopniu zniszczonymi przez wodę, wiatr, a przede wszystkim zarastające je rośliny.
3519 Las obfitował w różne owoce i chociaż dotąd nie spotkaliśmy żadnych większych zwierząt, z żywnością kłopotu nie było. Szczególnie przypadły nam do smaku potężne jak głowa ludzka owoce, podobne w budowie do pęcherza wypełnionego wodą. Zawierały kwaskowy płyn i stąd nazywaliśmy je kwasocystami.
3520 Niespodzianka, co się zowie – iście w stylu urpiańskim! W jaki sposób Urpianie przewidzieli, w którym miejscu dotrzemy do murów, trudno dociec. Szu raczej skłaniał się do przypuszczeń, że oddziałując w jakiś niedostrzegalny sposób na nasze mózgi, prowadzili nas z góry zaplanowaną przez siebie trasą.
3521 Pawilon nie był pusty. Wypełniały go liczne sprzęty skopiowane drobiazgowo na wzór sprzętów kosmolotu. Jak się później okazało, to minimum komfortu życiowego zawdzięczaliśmy interwencji Zoe i Lu. Jakkolwiek nasza sytuacja materialna uległa znacznej poprawie, możliwości ruchu były ograniczone.
3522 Poszczególne bloki stały jeden przy drugim niby wysoki mur obronny dawnej twierdzy. Żadnej arterii komunikacyjnej ani bramy, żadnych drzwi prowadzących do wnętrza domów. Mogliśmy obserwować przez przezroczyste ściany, co dzieje się na poszczególnych kondygnacjach tych budowli i nic poza tym.
3523 Przychodziła teraz do nas częściej, przynosząc nowiny dotyczące Urpian i Lu. Zjawiała się w sposób niezwykły, trudny do zrozumienia mimo jej tłumaczeń. Przenikała przez owe niedostępne dla nas ściany, poruszając się znów, jak już to kiedyś widzieliśmy, w sposób niewiarygodnie szybki i gwałtowny.
3524 Po przekroczeniu przejrzystego muru biegła jeszcze czas jakiś z taką samą prędkością, a potem nagle wracała do normalnego stanu. Przy powrocie do miasta proces ten powtarzał się w odwrotnej kolejności. Na nasze pytania Zoe odpowiadała, że w niektórych miejscach ścian dostrzega coś w rodzaju drzwi.
3525 Nie chciała jednak dokonywać eksperymentów, a tym bardziej zdjąć go z siebie, gdyż obawiała się, że nie mogłaby później powrócić do Lu. Nie dziwiliśmy się jej obawom. Wiedzieliśmy z doświadczenia, jakie nieprzyjemne figle potrafią płatać nam Urpianie, jeśli coś nie odpowiada ich woli.
3526 Domaganie się zaś od Zoe pozostawienia Lu wśród Urpian byłoby żądaniem nieludzkim. I tak od pewnego czasu żaliła się, że Lu coraz częściej i na coraz dłuższy okres znika. Właściwie już w piątym tygodniu naszego pobytu pod murami miasta oświadczyła otwarcie, że z Lu dzieje się coś niedobrego.
3527 Nie było to już dziecko pragnące matczynej pieszczoty, igrające niegdyś z Ro i odczuwające potrzebę wypowiedzenia wszystkiego, co przeżyło, lecz baczny obserwator, rzeczowy, zimny krytyk, a nawet zdecydowanie ukształtowana indywidualność, dążąca do narzucenia swej woli innym ludziom.
3528 Zauważyła również, że zaczyna tak jak Urpianie tkwić nieruchomo przez niepokojąco długie okresy w owych ciasnych, kryształowych salkach. My ze swej strony podjęliśmy systematyczne próby nawiązania z Urpianami bliższego kontaktu. Nie było to ani łatwe, ani trudne. Widzieliśmy Urpian stale.
3529 Jednak wszelkie wysiłki zmierzające do skoncentrowania ich uwagi na tym, co do nich mówimy, czy znakach, za pomocą których usiłujemy się z nimi porozumieć, spełzły na niczym. Nawet ci, którzy patrzyli na nas, zachowywali się dziwacznie. Zatrzymywali się na moment, potem znów pędzili dalej.
3530 W ogóle nie wykazywali zainteresowania naszymi próbami nawiązania kontaktu. Niemałą rolę odgrywało tu różne tempo przeżyć, ale przecież, jak wynikało z opowiadań Zoe, obojętność ta występowała również względem niej. W związku z tym najbardziej niepokoił nas bliski termin przylotu Astrobolidu.
3531 Mówiła nam, że Lu coś wie o Astrobolidzie, jednak nie chce jej nic powiedzieć. Podobno twierdził wręcz, że nasze obawy, iż Urpianie doprowadzą do zniszczenia ekspedycji, są naiwne, a nawet parokrotnie oświadczył, że powinniśmy być Urpianom posłuszni, a najlepiej na tym ludzkość wyjdzie.
3532 Na nasze pytania coraz częściej odpowiadała półsłówkami. Wreszcie w ogóle przestała przychodzić. Życie nasze toczyło się monotonnie, w bezczynnym oczekiwaniu na coś, co ma nadejść. Tak minęły od ostatnich odwiedzin Zoe dwadzieścia trzy dni juventyńskie, czyli ponad miesiąc ziemski.
3533 Nie wiedzieliśmy, co w tym czasie działo się z nią i z Lu. Mogliśmy tylko przypuszczać, że dla nich dwojga upłynęły chyba trzy, cztery lata życia. Według obliczeń Deana ekspedycja Astrobolidu powinna była już wylądować na Błyskającej. Jak było naprawdę, dowiedzieliśmy się niebawem.
3534 Astrobolidu. Przy pulpicie kierowniczym pantoskopu siedział przewodniczący ekspedycji Andrzej Kraw czyk i rozmawiał z Korą Heto, która stała w drzwiach obserwatorium. Postacie ich były ogromne, jakby oglądane w stereokinie. Na ekranie pantoskopu świeciła zielonkawym światłem wielka kula Juventy.
3535 W krótkich słowach usiłowałam wyjaśnić sytuację. Początkowo nie chcieli wierzyć. Dopiero Kora jako fizjolog potwierdziła, że pewne przyspieszenie tempa życia, biorąc teoretycznie, może być osiągnięte, jednak metody i zakres jego stosowania przez Urpian wydają się zupełnie fantastyczne.
3536 Czy było to jakieś realne poczucie bezpieczeństwa? Na pewno nie. Sytuacja, w jakiej znajdowała się ekspedycja, pozostawała nadal nie wyjaśniona, a mogła być bardzo poważna. Poprawiło się tylko nasze samopoczucie w związku z powrotem do ludzkiego, znanego nam dobrze, cywilizowanego świata.
3537 Po raz pierwszy od roku zjadłam normalny obiad. Po raz pierwszy od wielu miesięcy wykąpałam się w czystej jak kryształ wodzie naszego basenu. Po raz pierwszy od wielu miesięcy uczestniczyłam w odbiorze audycji nadanej z Ziemi. Na wypoczynek i beztroskę mieliśmy jednak niewiele czasu.
3538 Trzeba było poważnie naradzić się nad sytuacją i dalszymi krokami, jakie należało podjąć. Zebrali się wszyscy w klubie. Przed naradą Kora i Rene przeprowadzili za pomocą medautomatu szczegółowe badania stanu psychicznego Zoe. Poddawała się chętnie wszelkim próbom i doświadczeniom.
3539 Mówiąc do mnie połykał prawie całe fragmenty zdań. Widocznie wypowiadał je elektromagnetycznie. Na moje prośby, aby częściej przychodził do naszego pokoju i okazywał mi więcej serdeczności, odpowiadał, że ja zachowuję się jak Ro i że muszę się zmienić, jeśli chcę zrozumieć swego syna.
3540 Gdy mówił o Urpianach, wyczuwałam w jego głosie po dziw i oddanie. Pewnego razu powiedział mi, że Urpianie postanowili zmienić moją psychikę. Dał mi przy tym do zrozumienia, że jest to jego inicjatywa i powinnam traktować ją jako dowód przywiązania do mnie. Potem kazał mi iść za sobą.
3541 Pomieszczenie to wypełnił wkrótce mleczny opar. Możliwe zresztą, że oparu wcale nie było, tylko mój mózg odbierał fałszywe informacje. Tak czy inaczej wszystko wokół rozmazało się i znikło. Czułam tylko, że czaszki mojej dotykają jakieś zimne, twarde ostrza. Całe ciało ogarnął paraliż.
3542 Niech mama tylko myśli o tym, co widzi. – W tej samej chwili mgła pierzchła i ujrzałam przed sobą otwartą, pustynną przestrzeń. Ale trwało to krótko. Przestrzeń wypełniły wielkie, przezroczyste bloki jakichś budowli, potem miejsce ich zajęli Urpianie, to znów czteropalczaste ręce.
3543 Ukazywały się, znikały jakieś rysunki, schematy, wykresy, potem napisy w ludzkim języku Zetha. Jednocześnie przez mózg mój przebiegały myśli zupełnie niezależne od woli w sposób uporczywy, natrętny. Niektórym napisom, obrazom i myślom towarzyszył jakby wstrząs elektryczny przebiegający przez ciało.
3544 Było to nieprzyjemne, męczące uczucie. Mimo to powoli oswajałam się z tym wszystkim. Zaczynałam stopniowo rozumieć, kojarzyć obrazy z pojęciami ludzkimi i impulsami. Ale to trwało krótko. Szybko ogarniało mnie zmęczenie, w głowie czułam coraz większy chaos. Nie rozumiałam, czego ode mnie chciano.
3545 Obudziłam się w swym pokoju z silnym bólem głowy. Myśli biegły z trudem i odczuwałam nieustannie jakiś ogromny niepokój. Moje dotychczasowe życie pamiętałam jak przez mgłę. Za to wryło się świetnie w moją pamięć wszystko, co przeżyłam, widziałam, odczuwałam w owej kryształowej kabinie.
3546 Gdy już poczułam się dobrze, zjawił się Lu i znowu zaprowadził mnie do tej samej kabiny. Wszystko powtórzyło się jak poprzednio, tylko myśli i obrazy były inne. Odtąd poddawano mnie tym eksperymentom stale, z niewielkimi przerwami. Życie moje zmieniło się w jakąś piekielną, nieustającą torturę.
3547 Gdy oni mówili do mnie impulsami elektromagnetycznymi – odczuwałam chaos w głowie. Czasami nawet ukazywały mi się jakieś obrazy przed oczami i rodziły skojarzenia nie wiadomo skąd powstające i ginące natychmiast. Chciałam koniecznie zrozumieć, co do mnie mówią, ale nie potrafiłam.
3548 Stopniowo obojętniałam na wszystko. Na dawne przeżycia, smutki i radości patrzyłam jak na jakieś odległe, obce mi sprawy. Śmieszne i bezsensowne wydawało mi się dawne przywiązanie do Lu. Widywałam go zresztą coraz rzadziej. Zjawiał się najczęściej, gdy już byłam wyczerpana eksperymentami.
3549 Często przypominało jakby czytanie trudnych, zawiłych dzieł. Najczęściej wkuwanie, wbijanie sobie w pamięć metodami psychologicznymi wzorów, wykresów, definicji... Ogromna masa materiału, z którego wyławiałam tylko pewne pojęcia i myśli, przesączając je niejako przez filtr wyobraźni.
3550 Tak jakbym zdobywała zdolność zaglądania do jakichś szufladek, w których znajduje się już gotowa wiedza. Jak gdyby coś się nagle przypominało, a nawet zrozumiało samemu jakiś zawiły pozornie dowód matematyczny. W tej chwili jednak nie jestem w stanie określić tego, czy wiem wiele czy mało.
3551 Pamięć ich w ten sposób nie jest obciążona na stałe całą wiedzą, lecz tylko tym, co jest niezbędne do wykonania zadania. Oczywiście zawiera ona zapisy specjalizacyjne, ale w formie nie rozwiniętej, i dopiero po wyłączeniu obwodów w tej chwili niepotrzebnych następuje włączenie obwodów niezbędnych.
3552 Otaczała go mgiełka gazu, która rozpłynęła się natychmiast, gdy tylko znalazł się w obrębie wewnętrznej atmosfery statku. Rene ruszył ku wyjściu, śpiesząc na spotkanie wnuka, ale nim dotarł do drzwi, Lu był już w sali klubowej. Poruszał się w Astrobolidzie, jak gdyby przebywał tu od urodzenia.
3553 Ależ wy się tylko boicie! Nie bójcie się! Ja pomogę wam przełamać lęk. Ja mogę wiele. Ode mnie zależy wasza przyszłość. Ja będę decydował za was. Nie lękajcie się. Jestem jeszcze niedojrzały, ale wkrótce osiągnę wstępny stopień doskonałości. To według waszej skali czasu niedaleka przyszłość.
3554 Dlaczego bawią się z nami jak kot z myszą? Dlaczego działają drogą okrężną, pozostawiając nam swobodę... osaczonego zwierzęcia? Lękałam się, że lada chwila Urpianom znudzi się ta zabawa i nastąpi decydujące uderzenie niszczące nasz bezcelowy chyba opór. Ale obawy nie potwierdzały się.
3555 Mózg, ten najdoskonalszy instrument organizmu ludzkiego, musi pracować precyzyjnie! Panować nad wszystkim! I dlatego trzeba go oczyścić z wszystkiego, co ogranicza zdolność ścisłego logicznego rozumowania. Oczy Lu błyszczały, a twarz zdawała się wyrażać najwyższą pogardę dla Kory i nas wszystkich.
3556 Lu mówił do Kory słowami, wyczuwając jednocześnie, co ona myśli. W ten sposób dla nas nie była to właściwie dyskusja. W dialogu powstawały co chwila luki, niedopowiedzenia. Jedynie Zoe rozumiała prawie wszystko. Jej pełne przerażenia spojrzenie biegało z twarzy Lu na twarz Kory i z powrotem.
3557 Wykarmiła mnie, wychowała Zoe. Dlatego walczę uczuciem ze swymi uczuciami. Ale mam tę wyższość nad wami, że rozum mój przewodzi w tej walce, że widzę doskonałość Urpian i wiem, gdzie przyszłość ludzkości. Te słowa, pełne dziwacznego patosu, mogły razić w ustach kilkunastoletniego chłopca.
3558 Takie ujmowanie sprawy jest krzywdzące dla człowieka. Cywilizacja nasza jest dziełem nas samych i jesteśmy z tego dumni. Nie pragniemy rozwoju cywilizacji dla samego rozwoju, lecz dla ludzi. I to ludzi tak czujących i myślących jak my. Nasi przodkowie dali z siebie wszystko, na co było ich stać.
3559 Indywidualność zawsze była przeszkodą w umacnianiu jedności społeczeństwa i przeobrażaniu go w najwyższą formę samoorganizacji, która zespoli miliony umysłów jednostek! – nie ustępował Lu. – Rzecz w tym, aby właśnie wytworzyć i wychować nowe pokolenie, które potrafi roztopić jednostkę w jedności.
3560 Całkowita regeneracja połączona z "wymazaniem" pamięci oznacza w praktyce stworzenie nowego człowieka. Decyduje tu potrzeba społeczeństwa. Jednostka taka może unicestwić się dwoma sposobami: jeśli opłaci się regeneracja – przez odnowę komórek, jeśli się nie opłaci – przez fizyczną śmierć.
3561 Wy mnie nie potraficie zrozumieć! Ale ja wam wytłumaczę wszystko. Zostanę tu tak długo, jak to będzie konieczne, aby zwyciężył w was rozsądek! Umilkł, wodząc wzrokiem po twarzach. Zoe wolno podniosła się z fotela. Twarz jej wyrażała kamienny spokój. Nie była to jednak rezygnacja czy apatia.
3562 Przykład Zoe jest niepokojący. Każdy z nas ma prawo do decyzji. Gdybyśmy postępowali inaczej, sprzeniewierzylibyśmy się zasadom, w których obronie występujemy. Ale tu już nie chodzi o naszą przyszłość czy nawet nasze życie. Na nas w tej chwili spoczywa odpowiedzialność za losy ludzkości.
3563 Ucieczka na nic się nie zda. Nie wiadomo, czy Urpianie nie podejmą bezpośredniej próby narzucania.ludzkości swych "dobrodziejstw". Istnieje uzasadniona obawa, że ich pyły autosterowane już operują w Układzie Słonecznym, o czym może świadczyć niezwykła przygoda Nyma w pierścieniu Saturna.
3564 Otóż my polecimy do nich. Nie po to, aby tworzyć nową ludzkość, lecz po to, aby ich przekonać. Gdybyśmy nie wrócili, podejmiecie dalsze próby innymi metodami. Będziecie je podejmować tak długo, jak długo pozostanie w Astrobolidzie choćby jeden człowiek o normalnym umyśle. Zapanowała cisza.
3565 Oczywiście, skonstruowanie takiego konwernomu możliwe było tylko przy współpracy Urpian i chcieliśmy prosić ich o pomoc. Chodziło nam przede wszystkim o to, by nie ograniczać się do pośrednictwa Lu, które – jakkolwiek wygodne – nie mogło, wobec stronniczości chłopca, gwarantować wierności przekładu.
3566 Czyż społeczeństwo w ten sposób ukształtowane mogło być społeczeństwem trwałym? Wydawało się nam niemal pewne, że Lu pominął jakieś ważne jego cechy. Do Miasta Zespolonej Myśli polecieliśmy w maszynie kosmiczno powietrznej z przezroczystego tworzywa, kształtem przypominającej wielką szpulę.
3567 Tym razem jednak, w odróżnieniu od tego, co przeżyliśmy w kosmolocie, mimo gwałtownego zwiększania prędkości, a później hamowania, nie odczuwaliśmy w ogóle zmian przyspieszenia, które utrzymywało się na stałym poziomie 0,911 g, czyli odpowiadało ciążeniu panującemu na powierzchni Juventy.
3568 Podobny obłok widzieliśmy już poprzednio, gdy Lu przybył do nas po raz pierwszy. Miasto Zespolonej Myśli było ogromnym skupiskiem kryształowych budowli. Niby tysiące tęczowych baniek na powierzchni przezroczystego płynu piętrzyły się one na równinie z jakąś zawiłą symetrią. Dziwne to było miasto.
3569 Nie dostrzegliśmy żadnych urządzeń transportowych. W czasie kilkuminutowego lotu nad miastem udało nam się sfilmować zaledwie dwie postacie Urpian, poruszające się szybko w powietrzu bez jakichkolwiek aparatów silnikowych. Całe miasto miało kształt ogromnego koła, otoczonego gęstym lasem.
3570 Środkowa część wieży wypełniona była czymś, co przypominało zwoje przewodów, łączonych różnej wielkości kulami i foremnymi ośmiościanami. W owych przewodach i kulach, jak to zaobserwowaliśmy jeszcze z Astrobolidu, poruszały się wielobarwne światełka, przykuwając w nocy wzrok fantastyczną wizją.
3571 Za przezroczystymi ścianami roztaczał się niezmiernie rozległy widok na miasto. Wypełniało ono przestrzeń niemal aż po widnokrąg, zamknięty ciemnym pierścieniem puszczy. Staliśmy pośrodku sali, nie wiedząc, co z sobą począć. Lu, oparty o ścianę, z przymkniętymi oczami, zdawał się drzemać.
3572 Urpianin nie spuszczał badawczego, spokojnego spojrzenia z Andrzeja. – Nie wszystkie wasze myśli zrozumiałe – popłynął znów głos z niewidocznego głośnika. – Nie wszystko można przetłumaczyć. Zrozumiałe myśli i słowa o prostych czynnościach i pojęciach konkretnych, znanych nam i wam.
3573 Obiekt niegodny wysiłków. Bardzo tępe, prymi tywniejsze od was istoty. Potrzeba naturalnej ewolucji. Warunki wkrótce zapewnimy. Ale nic poza tym. Synteza chromosomalna. Nie potrafią zrozumieć. Trzeba przekształcić. Całkowicie. Zbyt zawiłe. Za daleko. Pyły autosterowane nie wystarczą.
3574 Niektóre nasze pojęcia są zbyt trudne, zawiłe dla was. Jak je oznaczyć w waszym głosowym języku? Nasze sygnały radiowe sprowadzić w głośnikach waszych odbiorników do prostego zestawienia dźwięków gamy. Mi – do, wysłannik pyłowy, autosterowany, połączony z zespołem pamięci i przyrządów instruujących.
3575 W tym czasie przeżywa on więcej niż wy przez pięć tysięcy lat ziemskich. Nie chodzi o to, że życie jest ograniczone. Można tempo procesów fizjologicznych zwalniać. Można przyspie szać – zaczynał znów mówić krótkimi fragmentami zdań. – Wydłużyć do tysiąca wielkich okrążeń. Proste.
3576 Każda z nich przeszła przez niewielki otwór w ścianie do ciasnej,kabiny", opisywanej już nam parokrotnie przez Zoe. Przez sufit i ściany salki biegła gęsta sieć rurek czy innych przewodów połączonych czarnymi kulami. Po chwili przewody te poczęły migotać różnokolorowymi światełkami.
3577 Wzmożenie percepcji. Wysoka sprawność kojarzenia. Wielokanałowe ciągi logiczne. Autosterowanie całego zespołu na podstawie myśli wytycznej. Niewiele rozumiałam z tych objaśnień. Konwernomy Urpiańskie dobierały słowa z trudnością, gdyż korzystały widocznie ze zbyt małego materiału obserwacyjnego.
3578 Ujrzałam przed sobą długie, świecące węże przewodów, potem przysłoniły je kryształowe bloki wieży, by za chwilę przeobrazić się w szeregi kul, stożków i wielościanów oplecionych zawiłymi spiralami. Wszystko to zdawało się żyć, mimo bezruchu i niezmien ności geometrycznego kształtu.
3579 Tu zawarte jest niemal wszystko to, co stworzył umysł urpiański od blisko czterdziestu pięciu wielkich okrążeń. Ale pojemność tej pamięci, choć ogromna, jest ograniczona. Jesteśmy bliscy wyczerpania jej rezerw. Dlatego powstaje nowy, niewymiernie jeszcze potężniejszy sztuczny umysł.
3580 Ale wiedza wszystkich żyjących i nieżyjących od wielu wielkich okrążeń Urpian jest przejmowana i na zawsze zawarta w Pamięci Wieczystej. W każdej chwili jest ona do dyspozycji całego społeczeństwa i każdego pojedynczego Urpianina – melodyjny głos translatora budował zdania jakby płynniej.
3581 Sięgnęliśmy do Pamięci Wieczystej. Głos umilkł, a ja przez dłuższą chwilę nie mogłam skupić się, wstrząśnięta trudnym do uwierzenia faktem, że w ciągu kilkudziesięciu minut naszego pobytu w Mieście Zespolonej Myśli mógł dokonać się tak błyskawiczny proces doskonalenia translacji.
3582 Ale te czasy prymitywnej socjotechniki mamy już poza sobą. Dziś w cywilizacji ludzkiej wszystko nastawione jest na stworzenie warunków jak najpełniejszego rozwoju indywidualności każdego osobnika. Psychika ludzka wtedy właśnie najpełniej może nawinąć zdolności twórcze, gdy rozwija się swobodnie.
3583 Nawet kiedy najbardziej świadomi alternatywności dokonujecie wyboru drogi postępowania, to też nie jest to akt całkowicie swobodny, lecz uświadomienie sobie wagi czynników wpływających na waszą decyzję. Spojrzałam na Andrzeja – widać było, że z coraz większym trudem zachowuje spokój.
3584 Lu też powinien ją poznać. Wybacz banalne stwierdzenia. Ważna jest konkluzja: decyduje wiedza. Rozwój psychiki nie kierowany świadomie przez wiedzę społeczności kierunkują różne czynniki przypadkowe i nieprzypadkowe. Poznanie i tworzenie niezgodne z potrzebami społecznymi to marnotrawstwo.
3585 Jakie stosujecie kryteria wartości wiedzy? Mam na myśli konkretne wskaźniki, a nie ogólnikowe stwierdzenia na temat społecznej użyteczności danej informacji. A może nie wolno ci udzielać nam informacji na ten temat? Urpianin stał nadal nieruchomo jak posąg, tylko wzrok przeniósł na Korę.
3586 A może i na to pytanie nie wolno ci odpowiedzieć? – wyraźnie próbowała sprowokować gospodarza do ostrzejszej reakcji. Okazało się jednak, że metoda ta, tak skuteczna w dyskusjach z Lu, w grze słownej z Urpianinem całkowicie zawodzi, a prowokacyjne pytania łatwo potrafi odwrócić ostrzem przeciw nam.
3587 Ludzkość, i to zarówno pojedynczy człowiek, jak i całe społeczeństwa, przez wiele wieków byli zbyt często nie podmiotem, a przedmiotem sterowania. Człowiek chce czuć, że współdecyduje o swym życiu, o warunkach, o sposobie rozwiązywania problemów, przed jakimi staje. To właśnie nazywamy wolnością.
3588 Można stworzyć strukturę społeczną, w której ludzie nie tylko poczują się wolni, ale rzeczywiście potrafią korzystać z wolności. Jedną z głównych, choć nie jedyną przyczyną niewolenia ludzi przez ludzi by! niedostatek dóbr i chęć władania siłą, jaką daje ich posiadanie. To ludzkość ma już poza sobą.
3589 Powstawanie tych grup i rozpad wynika wyłącznie z bieżących potrzeb ludzi, którzy je tworzą, rola zaś tych tworów w procesie samosterowania się społeczeństwa zależy wyłącznie od ich przydatności społecznej, a więc fachowości, inicjatywy czy zgodności podjętych działań z potrzebami środowiska.
3590 W przypadku spraw spornych, zwłaszcza gdy inicjatywa wymaga znacznych środków materialnych, można zawsze zasięgnąć rady innych ludzi i maszyn myślących. Niektóre zresztą z tych grup tworzą ciała względnie trwałe, jak na przykład komisje nadzorujące realizację złożonych i kosztownych przedsięwzięć.
3591 Nasze doświadczenie uczy, że niezbędne do prawidłowego rozwoju gatunku jest zarówno to, co usprawnia procesy prawidłowego rozumowania, jak i to wszystko, co pozwala nam lepiej i głębiej odczuwać więź z innymi istotami naszego gatunku, a także co stanowi nasz świat przeżyć wewnętrznych.
3592 Myślicie o niebezpieczeństwie... Głos umilkł. Czyżby Urpianie zastanawiali się nad tym, że to, co mówią prymitywne istoty z Ziemi, nie jest pozbawione sensu? Milczeliśmy również, oczekując dalszych słów gospodarza, gdy naraz uniósł się on w górę i znikł w obłoku mgły, który ukazał się pod sufitem.
3593 Zostaliśmy sami, ale tylko na chwilę, bo znów nie wiadomo skąd zjawił się przed nami Lu. Widocznie "audiencja" była skończona. Jak potoczą się dalej nasze losy, Lu nie wiedział albo też nie chciał powiedzieć. Był małomówny i zimny, jeśli w ogóle można nazwać jego poprzedni stosunek do nas ciepłym.
3594 Znaleźliśmy tam przygotowaną już dla nas kwaterę, odtworzoną na wzór pomieszczeń sypialnych i jadalni Astrobolidu. Autouniwer żywnościowy pracował znakomicie i po zjedzeniu kolacji w towarzystwie milczącego Lu poszliśmy spać pełni niezwykłych wrażeń i niepewni, co nas spotka jutro.
3595 Poza kwaterą i ogrodem przylegającym do budowli najbliższe tereny miasta widzieliśmy tylko spoza przezroczystych murów. Mogliśmy co prawda obserwować Urpian, ale to niewiele dawało korzyści. Ruchy ich były szybkie, gwałtowne, widocznie tempo naszych procesów psychicznych pozostało normalne.
3596 Widziałam, że szuka wzrokiem oparcia u A Cisa, ale ten tylko patrzył na mnie, to znów na niego z powagą, czytając w skupieniu nasze myśli. Chciałam wyjaśnić tę sprawę z Deanem w cztery oczy po kolacji, lecz znów zjawił się w naszej kwaterze Lu. Tym razem był znacznie rozmowniejszy.
3597 Jeśli Lu i A Cis nam pomogą, jeśli dokonają syntezy genów, nasze dziecko będzie w dziejach świata drugim człowiekiem o możliwościach Urpian. Człowiekiem doskonałym. Nasza córka będzie Mogła stać obok Lu na czele ludzkości. Będzie przewodziła miliardom ludzi! Taka okazja zdarza się tylko raz.
3598 Tak jak przypuszczaliśmy, była to sieć niezmiernie skomplikowana, skonstruowana na podstawie tych samych zasad i formuł matematycznych, za pomocą których można opisać działanie układu nerwowego człowieka czy innej myślącej istoty. A Cis nie czuł się jednak dobrze w naszym świecie.
3599 Na pewno nie, chociaż czynił ogromne wysiłki, aby mi ułatwić zrozumienie trudnych pojęć, jakimi nieustannie operował. Ponadto, w pierwszej fazie znajomości, nie mogłam się przyzwyczaić do jego wyglądu, a badawcze spojrzenie dwojga szeroko rozstawionych oczu napełniało mnie długo niepokojem.
3600 Później oswoiłam się z tym, a nawet zaczęłam żywić do A Cisa pewnego rodzaju sympatię, jakkolwiek pomieszaną z dużą dozą rezerwy i nieufności. Mimo stałego doskonalenia konwernomów i coraz łatwiejszej wymiany prostych myśli, stosunek Urpian do nas nasuwał w dalszym ciągu wiele wątpliwości.
3601 Gdyby nie sprawa Deana, można by nawet sądzić, iż stosunki między nami a Urpianami powoli, ale systematycznie zaczynały się stabilizować. Ja ze swej strony robiłam wszystko, aby w jakiś sposób przez A Cisa i Lu nawiązać łączność z Deanem i namówić go do powrotu. Niestety, bez skutku.
3602 W tydzień po tej rozmowie Dean zjawił się w Astrobolidzie. Ubrany był w zwykły strój ekspedycyjny, pod nim miał jednak przezroczystą, obcisłą szatę urpiańska. W chwili gdy stanął w progu pracowni, zauważyłam natychmiast, że dzieje się z nim coś niedobrego. Twarz miał bladą, zmęczoną.
3603 To niezwykle mądry chłopiec. Przyszły geniusz. Czy wiesz, że już teraz wprowadził szereg udoskonaleń do dublomózgów? Nawet Urpianie uznali to za rewelację, choć oni chyba niczemu się nie dziwią. I nie jest to żaden maniak zapatrzony w siebie. Przeciwnie – gotów oddać wszystko dla ludzkości.
3604 Kiedyś, przed stu trzydziestu pięciu laty, gdyśmy jako Celestianie poznali ten świat, wydawał się nam ideałem. Okazuje się jednak, że nasze umysły, umysły Celestian, łatwiej pojmują głęboki sens rozwoju świata. Ich umysły są skostniałe. Ich przeraża perspektywa przemiany sposobu patrzenia na świat.
3605 Ich przeraża konieczność dziejowa, jaką jest wyższy, urpiański stopień zespolenia myśli i zorganizowanego działania. Oni boją się zrosnąć w jedno planowo działające ciało. Nie chcą podporządkować się woli mądrzejszych i widzących lepiej przyszłość przewodników. Po prostu egoizm przez nich przemawia.
3606 W czasie geologicznych sondowań ultradźwiękowych w pobliżu morza Rosa na Antarktydzie natrafiono na dużą skamieniałość o masie około trzech ton. Początkowo przypuszczano, że to zwykły meteoryt sprzed stu trzydziestu milionów lat, gdyż tyle wynosił wiek osadów dennych, w których dokonano odkrycia.
3607 Sensacja tym większa, że jak wynika z prześwietlań bryły, które Ram Gori zdążył jeszcze dokonać, bolid nie powstał z jakiegoś jednolitego tworzywa krzemoorganicznego. Na zdjęciu widać wyraźnie jakby skamieniałą mumię jakiejś istoty o wielu odnóżach, otoczoną czymś w rodzaju grubego kokona.
3608 Przed oczyma zaczęły mi tańczyć i zamazywać się strzępy obrazów: ściany kabiny, twarz Deana, jego ręka wzniesiona nad moją głową, ręka, w której błysnął mi na moment jakiś czarny, owalny przedmiot. Chciałam się wyrwać z jego objęć, ale nie byłam w stanie wykonać najmniejszego ruchu.
3609 Wstałam z tapczana i zakręciło mi się w głowie. Byłam osłabiona jak po długiej męczącej chorobie. Podeszłam do przezroczystej ściany. Nigdzie nie spostrzegłam nawet śladu otworów wejściowych. W ogrodzie panowała cisza i spokój. Mimo że miałam na sobie zwykłe ubranie – wideofonu nie było.
3610 Były one miękkie, elastyczne, uginające się pod dotykiem i nie wydawały żadnego odgłosu. Podeszłam do stolika. Stało tam jakieś zamknięte naczynie z trzema rurkami. Prawdopodobnie znajdował się w nim płyn odżywczy. Uniosłam naczynie w górę i upuściłam z niedużej wysokości na stół.
3611 Ale nikt się nie zjawiał. Byłam uwięziona. Niewątpliwie znajdowałam się na Juvencie, może nawet w Mieście Zespolonej Myśli. Uważnie obejrzałam swe ciało. Niestety, potwierdzały się najgorsze obawy: znalazłam liczne ślady przyssawek, zacisków i elektrod. A więc dokonano na mnie eksperymentu.
3612 Jak to się jednak stało, że koledzy pozwolili Deanowi zabrać mnie nieprzytomną z Astrobolidu? A może nie byłam nieprzytomna? Może tylko nie pamiętam? Może Dean podporządkował moją wolę swej woli i wszystkim zdawało się, że sama chcę z nim lecieć? Na pewno A Cis był z nimi w porozumieniu.
3613 Przekonamy się, jak potraficie kształtować swe losy! Głos zamilkł i nie usłyszałam go więcej. Otaczająca mnie mgła zrzedła i ujrzałam, że jestem zawieszona między gwiaździstym niebem a ogromnym globem planety. Czas wlókł się wolno. Usiłowałam skupić myśli, rozważyć na chłodno sytuację.
3614 Zdawało mi się, że upłynęło wiele godzin. Wreszcie ukazał się przede mną wielki kadłub Astrobolidu. W trzech miejscach z powierzchnią statku stykały się wierzchołki stożków z pyłów autosterowanych. A więc Lu korzystał z pomocy mido. Do wnętrza Astrobolidu dostałam się bez trudu. Śluza była czynna.
3615 Na korytarzach, w kabinach i laboratoriach panowała cisza. Nikt, nawet psy nie wybiegły mi na spotkanie. Znalazłam zresztą dwa na korytarzu. Leżały nieruchomo jakby pogrążone w sztucznym śnie. Trzeci stał przy wejściu do windy, zwracając ku mnie łeb tak powolnym, że ledwo dostrzegalnym ruchem.
3616 Te automaty "ośmior nice" biegały swymi cienkimi mackami po ciałach dwojga ludzi, zawieszonych nieruchomo w powietrzu między płytami. Podeszłam bliżej i poznałam. To byli Rene i Ingrid. Twarze ich wydawały się zupełnie pozbawione życia. Martwe, bez wyrazu oczy spoglądały w sufit.
3617 Głowę jego nakrywał przezroczysty hełm, podobny do dużego słoja odwróconego do góry dnem. Wzrok pełen skupionej uwagi przenosił raz po raz z twarzy Ingrid na twarz Deanego. Również Lu miał na głowie hełm, tylko nieco mniejszy, uwieńczony za to "koroną" srebrzystych prętów przypominających elektrody.
3618 Był do mnie zwrócony plecami, a położenie głowy zdawało się wskazywać, że patrzy na Deana. Ręce miał opuszczone swobodnie po obu stronach ciała, palce wykonywały w powietrzu szybkie, płynne ruchy, podobne do ruchów palców A Cisa, gdy po raz pierwszy rozmawialiśmy z nim w kryształowej wieży.
3619 Wstał o własnych siłach i rozejrzał się wpółprzytomnie dokoła. Stawiając nogi jak automat, doszedł do fotela i opadł nań ciężko. Ruchy jego były powolne, twarz stężała. W tej samej chwili Allan podniósł się z fotela i podążył ku machinie jakby w śnie hipnotycznym. Inni nie poruszyli się nawet.
3620 I w tej chwili oddał broń w moje ręce. Wiedziałam już, co mam robić. Przyskoczyłam do Lu i jednym szarpnięciem zerwałam mu z głowy ową błyszczącą "koronę". Rzucił się ku mnie, próbując pochwycić i odebrać mi ten dziwny przyrząd, który pozwalał mózgowi ludzkiemu panować nad zespołami mido.
3621 Byłam jednak szybsza. Wiedziałam, że muszę uciekać, gdyż nie potrafię obchodzić się ze swą zdobyczą. W drzwiach jeszcze raz obejrzałam się za siebie. Lu biegł tuż za mną. Przez moment nasze oczy spotkały się. Jeśli ona rozkaże zespołom, by się zatrzymały... – wyczułam w jego myślach.
3622 Jednocześnie dostrzegłam wprost nad sobą wzniesioną dłoń Lu z jakimś krótkim, czarnym prętem. Niech staną wszystkie zespoły mido! – pomyślałam rozpaczliwie. Nim oślepił mnie błysk, ujrzałam przed sobą wykrzywioną gniewem twarz Lu, a potem... potem pełne przerażenia i determinacji oczy Deana.
3623 Po chwili dostrzegłam przed sobą rozsunięte drzwi. Prowadziły one z sali operacyjnej do holu. Na progu stała mała, nieco pochylona postać Urpianina. Poznałam A Cisa. Wydało mi się, że na twarzy jego dostrzegłam serdeczny uśmiech. Ale to było złudzenie – przecież Urpianie nie wiedzą, co to śmiech.
3624 Dublomózg obejmuje prowadzenie na tysiąc osiemset siedem sila 4, łącząc moją pamięć z Pamięcią Wieczystą. Wiem już: masa, kształt i zasada napędu sztucznego ciała wykluczają, aby była Io nasza sonda międzygwiazdowa, wysłana z Układu Proximy przed piętnastoma wielkimi okrążeniami.
3625 Nigdy nasi przodkowie nie budowali rakiet w kształcie kuli – sztuczne ciało pochodzi spoza naszego świata. Nowe dane potwierdzają poprzednie. Kontrola wsteczna zapisów informuje, że na 6,26 obrotu Juventy5, przed wejściem ciała w strefę kontrolowaną, zarejestrowano krótki przekaz typu widmowego.
3626 Gromadzą się wątpliwości. Kierunek lotu nie przesądza o pochodzeniu ciała. Jego antyapeks jest kątowo położony blisko Słońca. Gdyby jednak założyć, że kula porusza się po drodze najkrótszej, przebiegałaby w odległości kilkaset razy większej od promienia układu planetarnego tej gwiazdy.
3627 Na jednej z brył pierścienia Ziemianie wzbudzili sztucznie reakcję jądrowoświetlną. Przyciągnęła ona uwagę mido, które podążyło w kierunku promieniującego obiektu. W odległości 6,6 km od źródła światła sonda dostrzegła sztuczne ciało o napędzie odrzutowym i skierowała się ku niemu.
3628 Brak dowodów, że eksplozja była zamierzonym aktem zmierzającym do zniszczenia mido. Mogła wynikać również z planu badawczo technicznego Ziemian. Strata obserwatora spowodowała lukę informacyjną trwającą dziewiętnaście małych okrążeń7. Od tego czasu obowiązuje zasada wysyłania co najmniej pary mido.
3629 Ich reakcje psychiczne przebiegają w tempie pierwotnym, bardzo powolnym, kilka razy wolniejszym niż u Urpian Starego Życia. Istoty te należy zaliczyć do węglowców ciepło twórczych. Doznania radiowe bardzo słabe, sidomire 10 prawdopodobnie zupełnie nie rozwinięte lub w zaniku. Dźwiękowcy.
3630 Możliwe, że podjęły one w okresie luki informacyjnej lot międzygwiezdny. Procjon jest mniej prawdopodobny z uwagi na redofare 11 podobne do naszego. W siódmym obrocie Juyenty od pierwszego meldunku otrzymuję wiadomość, że statek międzygwiezdny wylądował na księżycu planety naszych przodków 12.
3631 Prawdopodobnie zostaną tam na czas dłuższy. Analiza konfrontacyjna obrazów z zapisami Pamięci Wieczystej potwierdza przewidywania – są to Ziemianie. Okres drugi – penetracyjny Przewodnik C F przekazuje mi prowadzenie simido 13 całej strefy Proxima Centauri. Przygotowuję program penetracji.
3632 Obserwuję teraz Ziemian z bliska przez wiele sila. Są to istoty stosunkowo duże – wzrostem dorównują Temidom14, masa ciała dwukrotnie mniejsza. Nie odznaczają się ruchliwością, chociaż procesy fizjologiczne w ich organizmach przebiegają szybciej niż u Temidów. Rozbudowują gniazda i przetwarzalnie.
3633 Poziom techniki: wstępna faza automatocerebrii. Zidentyfikowałem wiele procesów technologicznych. Budują nowe, prawdopodobnie badawcze statki międzyplanetarne. Ziemianie marnują wiele czasu i energii na opracowywanie programów szczegółowych. Niedostatek autoorganizacji procesów technologicznych.
3634 Przybysze należą do jednego gatunku, można jednak wyodrębnić kilka odmian różniących się kolorem skóry i ukształtowaniem kostno mięśniowym. Największe różnice (kościec, organy wewnętrzne) należy przypisać różnicom płci. Potwierdza to zapisy Pamięci Wieczystej – Ziemianie dzielą się na dwie płcie.
3635 Włączam się na wiele sila w obwody Pamięci Wieczystej, aby poznać wszystko, co wiemy o świecie Ziemian. Raporty mido obejmują bogate dane dotyczące warunków fizycznych panujących na Ziemi i innych planetach Układu Słonecznego, rozwoju życia w tym układzie oraz cywilizacji tam powstałej.
3636 Zadanie pierwszego stopnia: stwierdzić, po co przybyli wysłannicy cywilizacji słonecznej do Układu Proximy. Wykorzystać możliwość krótkodystansowych obserwacji i eksperymentów. Sprzyjająca okoliczność: Ziemianie znajdują się w nowych dla nich warunkach i prawdopodobnie nie wiedzą o naszym istnieniu.
3637 Przykład: sonda badawcza uszkodzona przy przejściu przez chromosferę Proximy. Zamiast zmniejszyć prędkość i wylądować na księżycu Urpy, zwiększyła prędkość i zagroziła zderzeniem ze statkiem badawczym. Nie doszło do katastrofy tylko dzięki dyrektywie dla mido: czuwać nad bezpieczeństwem Ziemian.
3638 Okazuje się, że niektóre fadoremi 16 wywołują, gdy brak dostatecznych osłon, zaburzenia w czynnościach centralnego ośrodka nerwowego tych istot. Zwłaszcza gdy podatny osobnik znajduje się w pobliżu mido, może dojść nawet do utraty przytomności. Ziemianie prowadzą badania planet Proximy.
3639 Znajdują dowody naszego istnienia i – jak wynika z obserwacji – nie mogą pojąć, co się z nami stało. Ich penetracje można podzielić na pięć faz. Pierwsza faza: Badania zdalne fizykochemicznych cech gwiazdy, zdalne obserwacje planet. Druga faza: Badania bezpośrednie najdalszych planet.
3640 Szczegółowe studia nad życiem na Temie. Nawiązanie przyjaznych kontaktów z Temidami, tendencja do antropomorfizowania tych wysoce prymitywnych tubylców. Trzecia faza: Badania Urpy. Wejście do wnętrza planety za pomocą specjalnie w tym celu skonstruowanych pojazdów. Jeden z nich uległ zagładzie.
3641 Potwierdza to raz jeszcze prymitywność metod. Ziemianie nie cenią swego życia. Nie widzą właściwych zadań automatocerebrii. Nie wykorzystane prawidłowo odkrycia. Przykład: wykrycie korelacji między zakłóceniami biostazy, obecnością mido i emisją związaną z simido nie otwarło drogi do fadoremi.
3642 Analiza synchropro mienna wskazuje, że kształtują w swych mózgach w zasadzie prawdziwy obraz naszej cywilizacji. Mimo ogólnie niskiego jeszcze poziomu wykorzystania techniki, na niektórych odcinkach na podstawie refadomire 17 nadspodziewanie wykazują znaczną sprawność intelektostazy.
3643 Reorganizacja grup penetracyjnych. Zdalne obserwacje układów planetarnych Tolimana A i B, z koncentracją uwagi na Błyskającej. Pod koniec tej ostatniej fazy demontaż niektórych gniazd na Temie i Urpie. Przystąpienie do budowy dwóch różniących się znacznie konstrukcją statków międzygwiezdnych.
3644 Większy, o silniku jonowym, to przebudowany statek, w którym Ziemianie przybyli do Układu Proximy. Statek mniejszy, z silnikiem fotonowym, jest kilkakrotnie szybszy. Zbudowano go na podstawie zasad konstrukcyjnych naszych statków z okresu przed opuszczeniem Świata Starego Życia przez.
3645 Pierwszy startuje statek jonowy z osiemnastoma Ziemianami. Po czterdziestu siedmiu obrotach Juventy podąża za nim statek fotonowy z sześcioma Ziemianami i wyprzedza go po następnych osiemdziesięciu sześciu obrotach Juventy. Niewielkie, uwarunkowane barierą biologiczną, przyspieszenie.
3646 Proponuję ograniczony kontakt według wariantu trzeciego. Przewodnik C F przekazuje Centrum Myśli Przewodniej moją prośbę o decyzję. Nieprzewidziane wydarzenia wymagają ponownego redomi 19. Eksplozja nośnika fotonowego statku Ziemian – na niespełna dwadzieścia siedem obrotów Juveniy przed celem.
3647 Przyczyna: zderzenie z niewielką masą materii – resztkami uszkodzonej sondy, zniszczonej w snopie fotonów silnika statku podczas hamowania. Brak lub zawodność środków ochrony konstruowanych przez Ziemian. Błąd w koordynacji naszych systemów kontrolnych strefy zewnętrznej Układu Tolimana.
3648 Pamięć Wieczysta nie zawodzi. Zawiódł mój ograniczony, stary mózg, zbyt ociężale współpracujący z dublomózgiem. Centrum uznaje jednak moje odejście za niewskazane. Przewodnik C F nakazuje mi kontynuację działań koordynacyjnych i skorygowanie programu zgodnie z bieżącymi potrzebami.
3649 Atak całkowicie niespodziewany – zespół nie zdążył wytworzyć przeciwmaterii. Natychmiast po meldunku o ataku łączę się z przewodnikiem C F i przez dublomózg z Pamięcią Wieczystą. Pamięć Wieczysta stwierdza: Ziemianie nie powinni mieć zamiarów agresywnych. Zniszczenie mido mogło nie być zamierzone.
3650 Polecenie dla mido: wychwyt w warunkach pełnego bezpieczeństwa. Uniemożliwić Ziemianom wszelkie działania. Przystąpić do analizy synchropromiennej. W punkcie zerowym – stworzyć warunki całkowitej swobody ruchu. Niech Ziemianie lecą dokąd zechcą. Muszę zachować maksimum ostrożności.
3651 Były tak ciekawe, że gdy któreś z nich dostało się przypadkowo w stożek fal wielkiej częstotliwości i ginęło, świecąc silnym blaskiem, setki, a nieraz nawet tysiące lasolla zlatywało się w to miejsce i również ginęły, nim zdołały pojąć niebezpieczeństwo. To przyczyniło się do szybkiej ich zagłady.
3652 Istoty, których procesy fizjologiczne przebiegają w zwolnionym tempie, już ze swej natury są bardziej narażone na niebezpieczeństwo niż te, których tempo reakcji jest szybsze. Czy niedoskonały mózg jest zdolny do tworzenia trwałych wartości cywilizacyjnych? Ziemian pociąga każde niebezpieczeństwo.
3653 Wnioski przekazane przewodnikowi C F: Konieczność pomocy – możliwie bez jawnego sterowania ich działaniem. Zapewnić Ziemianom jak najdalej posuniętą reaktywność spontaniczną, także u pojedynczych osobników, w granicach bezpieczeństwa. Stwarza to najkorzystniejsze warunki obserwacji i eksperymentu.
3654 Korekta genetyczna powinna być ograniczona do kreacji cech ułatwiających kontakt z dublomózgiem i Pamięcią Wieczystą, a eliminującej lub ograniczającej właściwości psychofizjologiczne utrudniające pełne zespolenie myślowe i wprowadzające elementy dezorganizacji w społeczność zespoloną.
3655 Wniosek nagły: dalszy pobyt Ziemian na Błyskającej nieracjonalny i zbyt kosztowny. Przejawiają zamiar uszkodzenia wysoko wyspecjalizowanego ośrodka informacyjno za sileniowego. Z analizy wielowarstwowej wynika, że chodzi tu o prymitywną i niedorzeczną próbę nawiązania z nami łączności.
3656 Rokuje to pewne nadzieje, zwłaszcza po zastosowaniu syntezy chromosomalnej genów. Mój,partner radości" G Fis przejmuje kontrolę poprzez dublomózg nad czworonogiem męskim (Ro), żyjącym w jednokierunkowej symbiozie z Ziemianami, a w szczególności z najmłodszym osobnikiem żeńskim (Zoe).
3657 Staramy się nie przerywać symbiozy. Ziemianie stosunkowo łatwo przystosowują się do nowych warunków, mimo wąskiego zakresu intelektostazy. Chyba nawet łatwiej niż my. Duża plastyczność ustroje Przyśpieszenie rozwoju nowego osobnika (Lu) o cechach zaplanowanych daje wyniki pozytywne.
3658 Czwarta faza: Rozbudowa połączeń do współdziałania z Pamięcią Wieczystą. Ujawnienie szkodliwych przesunięć w polu świadomości. Ograniczenie wpływu stanów emocjonalnych. Młody osobnik eksperymentalny (Lu) rozwija się na razie dwukierunkowo. Jest to konieczne, by nie stracił kontaktu z Ziemianami.
3659 Wzrost masy ciała. Rozszerzenie kontaktu. Stopniowe przesunięcie czynników wychowawczych. Opór osobnika macierzystego (Zoe). Możliwości czterofazowego rozwoju ośrodków mózgowych u dojrzałych osobników bardzo ograniczone: jedynie faza druga, częściowo trzecia dla celów kontaktowych.
3660 Trzeba zwiększyć intensywność procesów fizjologicznych i wzmocnić prądy czynnościowe. Trudności potęgują się w fazie trzeciej – przy próbach przyłączenia sieci neuronowej do obwodów dublomózgu. Przyczyna: ukształtowana inna struktura biologiczna. Przy zwiększeniu pojemności pamięci i podniesieniu.
3661 Długotrwałe oddziaływanie nie przynosi oczekiwanych wyników. Postęp coraz mniejszy. Po analizie, wespół z przewodnikiem C F, eksperymentowanie na osobniku żeńskim (Zoe) zawiesza się na czas nieokreślony. Rozwój młodego męskiego osobnika eksperymentalnego (Lu) rokuje wielkie nadzieje.
3662 Projekt wizyty Ziemian w Mieście Zespolonej Myśli. Centrum wyraża zgodę. To, co zobaczą, powinno wywrzeć dodatni wpływ na poziom intelektostazy tych istot. Bezpośrednia wymiana informacji może ułatwić wyjaśnienie podłoża oporu i opracowanie skutecznych metod przekonania Ziemian, że chcemy ich dobra.
3663 W spotkaniu biorą udział: dwoje przewodników mikrospołeczności Ziemian i para osobników niższego stopnia, która – zdaniem Lu – nadaje się doskonale do kreacji genetycznej. Korzyści dwustronne z wizyty niewątpliwe, lecz ograniczone. Tylko jeden z osobników przejawia dodatnie zainteresowanie siredosi.
3664 Zdaniem Ziemian: 1. Odgórne programowe sterowanie mózgami ludzkimi za pośrednictwem dublo mózgów nie jest korzystne społecznie, gdyż działa uniformizująco i ogranicza możliwości samodoskonalenia się osobniczego, które warunkuje postęp cywilizacyjny i kulturalny społeczności Ziemian.
3665 Przejęcie funkcji generatora wzmocnień i pobudzeń przez dublomózg, uważają za odczlo wieczenie istoty ludzkiej. – Konieczne jest ustalenie, które z biologicznych czynników aktywizujących umysł osobnika są rzeczywiście niezbędne i nie do zastąpienia przez programowe działanie dublomózgu.
3666 Spostrzeżenia powyższe nie negują wartości gatunku zamieszkującego Układ Słoneczny jako materiału genetycznego do siredosi. Mimo bowiem stwierdzanych zahamowań rozwojowych są to istoty inteligentne, dociekliwe, zdolne do myślenia koncepcyjnego, a ich geny łatwe do rekombinacji programowej.
3667 Moja poprzednia ocena ich reakcji w czasie pobytu na Błyskającej wymaga znacznego skorygowania. Trafność niektórych pytań – przykładowo: tempo wzrostu wiedzy i rzeczywisty cel budowy drugiej Pamięci Wieczystej – może świadczyć, że nie doceniamy potencjalnych możliwości myślenia intuicyjnego.
3668 Człowiek jest istotą niebezpieczną i bardziej skomplikowaną, niż przypuszczaliśmy pierwotnie. Trzeba poddać jeszcze szczegółowym badaniom jego zdolności tworzenia myślowych struktur międzyosobniczych. Proponuję zawiesić realizację programu do czasu umocnienia pozycji Lu jako przewodnika.
3669 Powoływanie się Ziemian na ich doświadczenie historyczne jest niczym więcej jak próbą wywołania zamętu w naszych słusznych poglądach na ogólne prawidłowości rozwoju cywilizacji we wszechświecie. Chcą zyskać na czasie. 2. Nie należy ufać temu, co mówią Ziemianie o swojej cywilizacji.
3670 Wiedza Pamięci Wieczystej przeczy możliwości działania takich struktur, gdyż nieuniknienie wiodą one do chaosu. Jeśli świat Ziemian nie ulega dezintegracji, jest z pewnością sterowany przez niejawnych przewodników lub dofasi26, nad którym Ziemianie utracili kontrolę, nie uświadamiając sobie tego.
3671 Moja argumentacja dotycząca aspektów moralnych udoskonalania gatunków, jakkolwiek prawidłowa, nie może wywołać zmian w świadomości osobników genetycznie nie udoskonalonych, a więc niezdolnych do myślenia zespolonego. W opracowaniu bardziej skutecznej argumentacji powinien pomóc Lu. 6.
3672 Wymieniona w przykładach rzekoma dociekliwość i trafność spostrzeżeń Ziemian nie wynika z większej sprawności rozumowania intuicyjnego u Ziemian, ale z godnej potępienia mojej własnej nieostrożności (niektóre wypowiedzi zwróciły uwagę Ziemian na problemy wzrostu naszego potencjału intelektualnego).
3673 Moje błędy mają źródło w przecenianiu doskonałości swego umysłu i niebezpiecznej skłonności do szukania nowych dróg poznawczych bez pełnego oparcia się na wiedzy i autorytecie Pamięci Wieczystej. Potwierdzam słuszność krytyki i oczekuję decyzji ostatecznej. Wiem, że zasługuję na surową karę.
3674 Dean to dobry materiał genetyczny. Niestety, jego "partnerka radości" – Daisy, stanowiąca równie dobry materiał do syntezy kreatywnej, nie przyjmuje jego argumentów i nie uznaje przewodnictwa Lu. Ziemianie próbują zwlekać. Prowadzą z Lu dyskusje niczego nie wyjaśniające. Już nie można dłużej czekać.
3675 Może falasol było tylko wyzwalaczem ukrytych pragnień? Przeprowadzam rozmowę z partnerką Deana. Niestety, po ustąpieniu działania falasol jej wrogi stosunek do programu udoskonalenia gatunku ludzkiego nie osłabł, lecz przeciwnie – jeszcze się umocnił. Oskarża mnie o złamanie przyrzeczeń.
3676 Na sukces jej składają się: atawistyczna zdolność przyspieszonej półświadomej percepcji i bezzwłocznego reagowania w warunkach szczególnego zagrożenia, przypadkowy splot sprzyjających okoliczności, niedostateczne zdyscyplinowanie myślowe Lu i wspomniana już podatność Deana na bodźce emocjonalne.
3677 Lu, chcąc odzyskać władzę nad mido, gotów był zniszczyć strukturę pamięci, a więc osobowość Daisy, ważąc się na czyn skrajnie amoralny również z naszego punktu widzenia. Dążenie do realizacji celu spowodowało zwężenie pola świadomości i stłumienie korygujących kontrbodźców wyobrażeniowych.
3678 Czekam dwa tysiące sześćset pięćdziesiąt osiem sila na odpowiedź. Jest krótka. Nie zawiera analizy krytycznej moich decyzji, a tylko dwie dyrektywy Rady Ustalającej Przyszłość: Nie utrudniać Ziemianom opuszczenia naszego świata; jeśli zechcą – udzielić im pomocy techniczno energetycznej.
3679 Dalsze dyrektywy otrzymam po wyruszeniu w drogę. Nikt z Urpian nie latał dalej niż do Układu Proximy. Pragnienie podróży kosmicznych jest nam od dawna obce. Urpianin oderwany od swej społeczności, odcięty od Pamięci Wieczystej, staje się istotą samotną, a Io oznacza najwyższą karę.
3680 Po trwających osiemdziesiąt sześć obrotów Juventy przygotowaniach technicznych oraz porządkowaniu i uzupełnianiu zgromadzonych przez Ziemian informacji naukowych ich statek wyrusza w drogę. Żadnych instrukcji jeszcze nie otrzymałem, choć środki łączności z Juventą mam zapewnione.
3681 Na obecnym, wyższym poziomie cywilizacji zapłodnienie, rozwój płodu, aż do narodzin nowego osobnika odbywa się metodą in vitro w specjalnych zakładach prokreacyjnych. Urpianie są istotami dwupłciowymi i niegdyś tworzyli rodziny podobne do ludzkich, jednak ich zdolności rozrodcze zanikły.
3682 Instytucja "partnerów radości" będąca ostatnim śladem czasów "zwierzęcej rozrodczości" i partnerskiej więzi seksualnej zostanie w przyszłości – jak twierdzi A Cis – zastąpiona całkowicie więzią ogólnospołeczną. 7 Małe okrążenie – urpiańska miara czasu analogiczna do naszego roku.
3683 Różnice w kierunku lotu Celestii i Astrobolidu wynikają stąd, że lot Celestii do Układu Alfa Centauri miał trwać dziewiętnaście tysięcy sześćset lat, a po tym czasie układ ten, w wyniku ruchu własnego, będzie się znajdował w innym zupełnie punkcie nieba niż w dwudziestym szóstym wieku.
3684 Poziomem umysłowym odpowiadają pitekantropowi. Ich reakcje psychiczne są znacznie wolniejsze niż u człowieka. 15 Midoresol – bardzo złożona i niezbyt dla nas jasna technika przekazywania energii i informacji, których odbiorcami są obdarzeni dużą samodzielnością "wysłannicy pyłowi" (mido).
3685 Jest to chyba temat zakazany, na który jednak próbuje on w ostrożny sposób zwrócić naszą uwagę, wbrew zaleceniom swych przełożonych. Prawdopodobnie chodzi tu o jakieś ważne dla samych Urpian i ich cywilizacji problemy, w których rozwiązaniu miała wziąć udział przeobrażona na ich modłę ludzkość.
3686 Nie udało się dotąd skłonić A Cisa do wyjaśnienia, na czym ona polega. Wiadomo tylko, że towarzyszą jej poważne zakłócenia przebiegu prądów czynnościowych w korze mózgowej. 25 Doremi – chodzi tu prawdopodobnie o zmniejszanie się tempa wzrostu zasobów wiedzy gromadzonej w Pamięci Wieczystej.
3687 Bernard uniósł się lekko na rękach. Powiódł wzrokiem nad wachlarzami palm, nieco czarniejszych od reszty nocy. Dobrze wiedział, o jaką gwiazdę chodzi Silvie. Ta sprawa miała głębokie korzenie. Kilkanaście lat wcześniej Silva zaliczona była w skład wyprawy mającej zbadać Układ Syriusza.
3688 I wtedy Silva całkiem niespodziewanie zrzekła się uczestnictwa w ekspedycji. Była pierwszą kobietą, przy której pozostał tak długo. Czasami zadawał sobie pytanie, czy kocha ją na tyle, aby z nią spędzić całe życie. Nie rozmawiali o tym nigdy, choć Silvę zapewne nieraz nurtowały te same myśli.
3689 Weź wszakże pod uwagę, że wtedy przebywaliśmy zaledwie kilka kilometrów od krateru. Mogliśmy aż tak się zbliżyć, bo komputer sprzężony z aparatami rejestrującymi przebieg zjawiska nie przewidywał takiej erupcji gazów, która okazałaby się niebezpieczna na naszym stanowisku obserwacyjnym.
3690 A ponadto niektóre wulkany powstały dość niedawno. Przecież Pericutin, teraz jeden z najokazalszych na Ziemi, dopiero w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym roku zaczął usypywać swój stożek, a na dobre rozhulał się w dwudziestym drugim wieku. Przedtem rozciągały się tam płaskie pola uprawne.
3691 Jest w tym wszystkim poważne "ale", które jeszcze w tej chwili każe mi wątpić. Czynne wulkany zgrupowane są tylko na pewnych obszarach kuli ziemskiej, stosunkowo ciasnych. Tam też zdarzają się trzęsienia ziemi, występują gejzery, fuma role bądź otwarte jeziora lawy, znane zwłaszcza na Jawie.
3692 Dawno przeminęły czasy wodzów i zdobywców, tyranów i męczenników. Nowy czas był prawdziwą erą człowieka, buj ności życia i najpełniejszej wolności, której nie krępowało nic prócz nakazów sumienia. Nie musiano kontrolować ludzi, ich pracy i poczynań, gdyż każdy kontrolował sam siebie.
3693 Katastrofy pociągające tragiczne ofiary zdarzały się sporadycznie, lecz prawie nigdy nie były zawinione przez ludzi. Stanowiły po prostu złe owoce kapryśnego przypadku i ograniczoności ludzkiej wiedzy. Instytut Ochrony Człowieka rejestrował i badał wszelkie nieszczęśliwe wypadki.
3694 Bernard Kruk, jako przewodniczący instytutu, koordynował te prace. Nigdy wszakże dotąd nie zetknął się z kataklizmem na tak ogromną skalę. Nie znał dokładnie istoty tych dramatycznych wydarzeń, a ich rozmiarów zaledwie się domyślał. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie może to być katastrofa lokalna.
3695 Równocześnie występowały zagadkowe, niespokojne zmiany w otoczeniu. Temperatura powietrza wzrastała, i to coraz gwałtowniej. Termometr przekroczył już graniczną wartość dwudziestu pięciu stopni Celsjusza, charakterystyczną dla terenów objętych nocą polarną. Kiedy osiągnął trzydzieści stopni.
3696 Bernard nie miał wątpliwości, że stoją w obliczu przeogromnego wybuchu wulkanu. Można było wnioskować, że mieszkańcy rozległych obszarów zostali zaskoczeni, a w bezpośrednim sąsiedztwie wybuchu nikt nie ocalał. W myślach Bernarda liczba ofiar dwoiła się, troiła, dziesięciokrotniała.
3697 Założonej wtedy stacji nie zasypały śniegi, gdyż człowiek miał ją stale w swojej pieczy. Jako placówka badawcza rozrastała się z roku na rok. W początkach dwudziestego pierwszego stulecia była już miastem badaczy osiedlających się tu przeważnie na okres paroletni, najczęściej z rodzinami.
3698 Oboje poczęli jednocześnie odczuwać ból głowy, co mogło być objawem zatrucia. Wyczuwało się słaby zapach siarkowodoru, a nie można było wykluczyć, że atmosfera zawiera również tlenek węgla w niebezpiecznych ilościach. Nie mieli masek tlenowych ani żadnych przyrządów do analizy chemicznej.
3699 Przez kilka minut przebywali w strefie znacznego stężenia siarkowodoru, po czym znikł on zupełnie, atmosfera zaś nie wykazywała żadnych zmian poza słabym zakurzeniem. Jednakże nie byli jeszcze za kręgiem zatrutego oddechu wulkanu. Widoczność raptownie skurczyła się do kilku metrów.
3700 Każda chwila nieuwagi mogła pociągnąć zderzenie z pojazdem powietrznym; ludzie gremialnie usiłowali opuścić ten przeklęty obszar. Rakiety mknęły oczywiście znacznie wyżej. Radiowa łączność, przelotnie nawiązana z kilkoma takimi samymi autolotnikami, nie pozwoliła rozpatrzeć się w sytuacji.
3701 Nieważne, jaka jest. Już nie mogę wytrzymać z pragnienia. Dopiero co minęli spienioną rzekę nieobecną na mapach, której rwący nurt – ży wiołowo torujący sobie drogę przez pola, gaje, miasta, ogrody – unosił połamane gałęzie, drzewa, rozmaite przedmioty użytkowe, a nawet letniskowe domki.
3702 Uciął w pół słowa zrozumiawszy, że wyrwało mu się z ust kłamstwo. Nie wierzył w czy sta wodę na trasie. Wyrzucał sobie to tanie pocieszenie Silvy, lecz nie chciał go sprostować. Dłuższy czas lecieli w milczeniu. Widoczność znacznie się poprawiła, dzięki czemu zaryzykowali zwiększenie prędkości.
3703 Dawno już minęli rezerwat przyrody polarnej. Bernard obawiał się, że dalszy wzrost temperatury doprowadzi do topnienia lodowca pod warstwą izolacyjną, co zniweczyłoby możliwość ponownego zasiedlenia Antarktydy. Toteż przeraził się spostrzegłszy pod sobą dość obficie tryskające źródło.
3704 Zaczerpnąwszy dłońmi trochę upragnionego płynu, nie zaczęła jednak pić łapczywie, jak spodziewał się Bernard. Rozwarłszy dłonie wylała ciecz, która dopiero teraz, opadając ciągliwie i bezgłośnie, sprawiała wrażenie galaretowatej masy. Równocześnie grymas bólu wykrzywił jej twarz.
3705 Przypatrzył się bacznie zawartości bajorka. Wyglądała na półpłynną substancję krystaliczną. Bernard podawszy Silvie pastylki orzeźwiajece, też połknął dwie. Nie skutkowały jednak, gdyż było za duszno. Wzlecieli w powietrze, kierując się według kompasu wprost na Biegun Południowy.
3706 Głos był Stłumiony, nienaturalny. Kiedy wylądowali. Bernard stwierdził z przerażeniem, iż Silva nie może utrzymać się na nogach. Położył ją na trawie delikatnie rozgarnąwszy warstwę pyłów, które wzbiły nieprzezroczysty, duszący obłok. MC dziewczyny przybrał barwę pomarańczową, a po chwili czerwoną.
3707 Bernard popatrzył na mapę bezradnie: mieli przed sobą prawie pięćset kilometrów lotu. Cofanie się oznaczało przybliżenie do rozszalałego żywiołu. Zresztą dokąd mieli się cofnąć? Na dotychczasowej trzystukilometrowej trasie zastali teren doszczętnie wyludniony; dalej było chyba jeszcze groźniej.
3708 A w metropolii z pewnością ktoś pozostał. Musiał też jak najspieszniej przybyć do instytutu, by kierować akcją ratowniczą. Wkrótce powinni osiągnąć pas osiedli i rozproszonych willi okalających rezerwat, który minęli. Bernard nie mógł ani zostawić Silvy na miejscu, ani pozostać z nią.
3709 Obszar był zagrożony pod wieloma względami. Żałował, że nie miał czym określić natężenia promienio twórczości. Daleko posunięta jonizacja powietrza nasuwała podejrzenie, iż cała okolica jest skażona. W ostatniej fazie lotu trudno było rozmawiać przez radio nawet na małą odległość.
3710 Lecąc nisko oglądali widoki, które nie napawały otuchą. Lasy, przeważnie iglaste, powiędły od suchego skwaru. Ziemia, przysypana delikatnym popiołem wulkanicznym, świadczyła o zagładzie i całkowitym zniszczeniu. Silvę trawiła silna gorączka, którą Bernard czuł poprzez jej ubranie.
3711 Dziwiło go bardzo, że tabletki lecznicze nie skutkowały. Tymczasem powietrze jakby troszkę ochłodło, choć tylko do poziomu skwarnego dnia w tropikach. Liczył, że oddalili się od strefy zagrożenia. Widoczność była jednak nadal bardzo zła. W aparacie radiowym buczał jednostajny, złowróżbny szum.
3712 Rozciągnięta na wznak Silva leżała na tarasie opustoszałej willi. Bluzę miała rozpiętą, głowę lekko odchyloną do tyłu. Najbardziej niepokojąca była wysoka gorączka. Bernard już teraz w ogóle nie pojmował, dlaczego utrzymywała się, mimo niewątpliwego przedawkowania środków na jej uśmierzenie.
3713 Sprawa wyglądała groźnie, lecz on nie mógł nic na to poradzić. Dziewczyna miała zamknięte oczy. Mocno nabrzmiałe, do krwi popękane wargi nieregularnie rozchylała w bolesnym grymasie. Bernard śledził gorący jej oddech. Bardzo nierówny, coraz słabszy puls kazał spodziewać się najgorszego.
3714 Nie miał pewności, że go naprawdę słyszał. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie uległ złudzeniu. Zbiornik na wodę był pęknięty i pusty. Pompy nie działały. Nie było czasu na szukanie wody. Choć upał nieznacznie zelżał, a powietrze trochę się oczyściło, złe wieści nie pozwalały zostać tam dłużej.
3715 Chociaż potoki lawy mogły nie dojść do miejsca, w którym przebywali obecnie, jednak przy zmianie kierunku wiatru należało spodziewać się znacznego podwyższenia temperatury. Groziło to również dalszym zanieczyszczeniem atmosfery szkodliwymi gazami. Mózg Bernarda pracował gorączkowo.
3716 Ze względu na stan zdrowia Silvy powinien był jak najprędzej lecieć z nią do walki. Co prawda automat, noszony pod skórą przez każdego człowieka, dokonywał z chwilą ustania pracy serca zastrzyku przedłużającego stan śmierci klinicznej do czterdziestu kilku godzin, ale była to niewielka pociecha.
3717 Bernard długo rozważał, jaki kierunek lotu obrać. Mógł utknąć z pustym silnikiem w jakiejś niebezpiecznej okolicy. Obawy jego potęgował fakt, że dalekie huki, których kierunek trudno było ustalić, wskazywały na niepokojący rozwój wydarzeń. Wniósł Silvę do wnętrza willi i ułożył na tapczanie.
3718 Tuż przed startem przyłożył dłoń do policzka dziewczyny. Wydawało mu się, że jest jeszcze gorętszy niż przedtem. A w każdym razie znacznie bardziej od otaczającego powietrza. Choć nigdy nie interesowała go medycyna, nie chciał uwierzyć, że gorączka podnosi się nadal w stanie śmierci klinicznej.
3719 Chwila nie miała sobie równych w ludz kiej pamięci. A nawet w ludzkiej historii! Uczeni wymagali od siebie dużo, od centralnego konkrytu jeszcze więcej, a mimo to tajemnica straszliwej katastrofy, w zasięgu której pod burą dymną zasłoną leżała trzecia część kontynentu, wciąż pozostawała zagadką.
3720 Niszczycielski oddech wulkanu nie zdążył jeszcze dotrzeć do Bieguna Południowego i poza silnym, upalnym wiatrem nie dostrzegano żadnych anomalii w przyrodzie. Olbrzymia lampa jądrowa, wisząca na wysokości dwóch kilometrów, oświetlała go – jak każdej nocy polarnej – białym dziennym światłem.
3721 Niemal zupełny brak łączności radiowej z terenami objętymi kataklizmem wzmagał lęk i osamotnienie przybyszów. Stwierdzono gwałtowny wzrost promieniotwórczości na obszarach objętych katastrofą, co z kolei silnie jonizowało powietrze. Wciąż doskwierał brak szczegółowych informacji.
3722 Ostatnio napływały uspokajające wieści: dymna ściana pod wpływem bocznego wiatru powoli, lecz nieustannie cofała się. Napływały też regularne meldunki ze wszystkich stacji sejsmologicznych. Z miejscowości, gdzie zakłócenia uniemożliwiły łączność radiową, raporty posyłano rakietami.
3723 Bernarda łączyły z Frankiem więzy serdecznego koleżeństwa. Teraz w jego towarzystwie nie czuł się tak samotny. Uważnie słuchał relacji z wydarzeń ostatnich godzin. Liczby ofiar niepodobna było ustalić nawet w przybliżeniu. Paruset uczestników ekip ratowniczych zaginęło bez wieści.
3724 Nadto pewne tereny sąsiadujące z wybuchem wulkanu nie były skażone, gdy tymczasem niemal na przedmieściach metropolii ujawniono spore obszary o silnym natężeniu promieniowania. W najbliższych godzinach trzeba było określić i zasięg, i tempo rozprzestrzeniania się ogniska radioaktywności.
3725 Pochodziły bądź od ratowników, którzy przelatywali nad tymi obszarami, bądź też od uchodźców posługujących się aparatami plecowymi. Liczba meldunków rosła z każdą minutą. Przeważały prośby o ewakuację. Ale tylko w nielicznych przypadkach wysyłano ratowników, ponieważ wciąż ich brakowało.
3726 Bernard gorączkowo badał wszystkie te sprawy. W jego wyobraźni wciąż odżywała tragiczna chwila pożegnania Silvy. Czekała otoczona pustką, na kilkadziesiąt godzin zabezpieczona zastrzykiem przed groźbą zapadnięcia w nieodwracalny stan śmierci biologicznej. To dodawało mu teraz otuchy, że zdąży.
3727 Kierował rozkładem lotów ratowniczych, co wymagało dużej elastyczności w modyfikowaniu decyzji pod naporem sytuacji zmieniającej się z minuty na minutę, a ponadto zdalnie sterował inteligentnym łazikiem wysłanym po Silvę. Obrawszy taką drogę ratowania ukochanej, nie miał sobie nic do wyrzucenia.
3728 Usprawiedliwia! się przed samym sobą – nie bezpodstawnie – że prowadząc robota na trasie paruset kilometrów, zdobędzie lepsze rozeznanie w rozwoju wypadków. Nadto mógł nawiązać kontakt z ludźmi na szlaku, udzielić pomocy im samym bądź dowiedzieć się o jeszcze innych potrzebujących ratunku.
3729 W chwili wysyłania go Bernard nie rozporządzał żadnym wyspecjalizowanym radiozwiadowcą z wbudowanym odpowiednim wyposażeniem diagnostycz no terapeutycznym. W tej sytuacji lekarz poradził mu nie opóźniać akcji i wysłać zwykły łazik szperacz nastawiony na odszukanie chorej i jej pospieszny transport.
3730 Alarm podniesiony z tego powodu przez zbiurokratyzowanych urzędasów skwitowano wzruszeniem ramion. W skali światowej akcja ta zwolniła miliony kilometrów kwadratowych powierzchni, dotąd marnowanej na urządzenia nie wymagające ani uśmiechu słońca, ani oddechu wolnej podniebnej przestrzeni.
3731 Rozległy i piękny kraj, jeszcze wczoraj tętniący bujnym życiem, wyludnił się całkowicie. Gorąca pustynna śmierć objęła we władanie wszystko, co tak niedawno było właśnie symbolem życia. Bernard określił na mapie położenie i zmarszczył brwi. Czyżby zabłądził? Znajdował się nad rezerwatem polarnym.
3732 Siedział nieruchomo kilkadziesiąt metrów pod ziemią w jednej z kabin Instytutu Ochrony Człowieka i nie spuszczał oczu z przestrzennego ekranu; odnosił wrażenie, iż coraz mniej panuje nad łazikiem. Zamglone kontury krajobrazu, oglądanego z małej wysokości, chwilami zlewały się w bezkształtną masę.
3733 Kiedy całkowicie rozpłynęły się w czerni. Bernarda ogarnął niepokój. Specjalny system przekaźników radiowych sprzęgniętych ze stacjami kosmicznymi pozwalał kierować łazikiem nawet przy znacznej jonizacji powietrza. Jednak w każdej chwili łączność mogła się pogorszyć, a nawet całkowicie zerwać.
3734 Wskazywały na to gęste chmury pyłów, przez, które robot radiozwiadowca mknął teraz do wyznaczonego celu. Promieniotwórczość powietrza związana była przypuszczalnie z zanieczyszczeniem popiołami wulkanicznymi. A tymczasem najświeższe meldunki przerażały, były wręcz apokaliptyczne.
3735 Wprawdzie ten rodzaj straszliwych wybuchów na razie ominął rezerwat przyrody, ale któż mógł zaręczyć, że podobne zniszczenia lada chwila nie ogarną tamtych okolic? Bernard raz po raz ocierał chustką kroplisty pot spływający mu po czole i policzkach: jego oczy roziskrzyły się nagłą nadzieją.
3736 Łazik sprawiał się bez zarzutu. Właśnie opuszczał rezerwat. W tych warunkach za pół godziny powinien być przy Silvie. Bernard wyobrażał sobie, jak z oddalenia czterystu kilkudziesięciu kilometrów ułoży ją delikatnie na elastycznych noszach, dostosowanych do tego typu transportu powietrznego.
3737 Nagle skroś obrazu przebiegło kilka błysków. Bernard zadrżał z niepokoju. Zakłócenia nabrały żywiołowego charakteru: ekran upstrzyły drgające błyski. Przyrządy stwierdzały, że łazik tylko sporadycznie odbiera polecenia. Potem ekran pokryła mleczna mgła, a robot nie reagował na żadne rozkazy.
3738 Wydawało się naturalne, że jest ona związana z radioaktywnością popiołu wulkanicznego. W takim razie jonizacja musiała być wydatniejsza na tych obszarach, gdzie wiatr przypędzał wulkaniczne chmury aniżeli tam, gdzie promieniowały tylko pyły uprzednio osadzone na powierzchni gruntu.
3739 Bernard połączył się z zespołem uczonych i polecił zbadanie tej zagadki. Natychmiast skorzystano z łazików, które znajdowały się w drodze po rannych i zabłąkanych; rozkazano robotom pobierać próbki powietrza oraz pyłu osadzonego na ziemi. Już wstępna analiza danych dała odpowiedź zaskakującą.
3740 Próbki geologiczne pobrane za pomocą płytkich sond potwierdziły ten stan rzeczy. Minerały leżące najwyżej zawierały znaczne domieszki pierwiastków promieniotwórczych rodziny uranu i toru oraz pochodnych produktów tych substancji. Radioaktywność szybko malała w miarę zagłębiania się sond.
3741 Dotyczyło to wszystkich rodzajów skat, nawet granitu, z którego, począwszy od dwudziestego pierwszego wieku, uzyskiwano uran na skalę przemysłową. Co dziwniejsze, głębiej położone warstwy zostały w wyniku procesów na razie nie zbadanych całkowicie wyjałowione z promieniotwórczych substancji.
3742 Nie rozporządzał w tej chwili żadnym odpowiednim pojazdem. Wprawdzie spodziewano się przylotu kilku mniejszych i większych statków, ale czekały na nie tysiące ludzi zagrożonych w miastach, letniskowych osiedlach i przygodnych biwakach lub zaskoczonych w drodze przez wrogie żywioły.
3743 Kierował wielką akcją ratowniczą, pierwszą za swojego pokolenia, a nawet pierwszą od bardzo dawnych czasów – od kiedy ludzie zaprzestali wojen. Czy Silva – sama jedna, bezbronna, porażona śmiercią – mogła w tej sytuacji być głównym przedmiotem troski Bernarda, chociaż pozostawała nim w jego sercu?.
3744 Gdy statek z grupką ludzi wyratowanych z jakiegoś płonącego miasta oznajmił swe przybycie. Bernard przeżył ostatnią, najcięższą próbę. Przerzucił pospiesznie stos raportów i wydobył jeden, odłożył go, pomyślał, przejrzał nerwowo dalsze, aż wzrok jego spoczął na meldunku z okolic Ziemi Galileusza.
3745 Bernard aż zadrżał z wrażenia usłyszawszy sygnał łazika wysłanego po dziewczynę. Radiozwia dowca meldował, że wykonał zadanie, zabrał Silvę i zbliża się z nią do bazy. Powinien przybyć za dwadzieścia minut. Gdy nadeszła wiadomość o wylądowaniu robota, Bernard był przekonany, że Silva ocalała.
3746 Przeprowadzona przez lekarza sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci biologicznej była wysoka temperatura ciała. Jeszcze teraz wynosiła ona czterdzieści siedem stopni, czyli znacznie przekraczała temperaturę powietrza. Powód tego szokującego zjawiska pozostawał nie wyjaśniony.
3747 Spienione potoki brudnej wody, aż gęstej od zanieczyszczeń produktami wulkanicznymi, wiązały spęczniało niebo z ziemią, na której działo się coraz gorzej. Łączność radiowa była z minuty na minutę coraz bardziej ograniczona. Kosmiczne stacje przesyłowe nie mogły już sprostać zadaniom.
3748 Tymczasem szczególne poruszenie wywołała wiadomość, że lekarz dyżurny instytutu, który dokonał sekcji zwłok Silvy, zapadł na tę samą chorobę. Podejrzewając dużą jej zaraźliwość, zakazał wstępu do jednego z mniej używanych pomieszczeń, które zamie nił w szpitalną separatkę dla siebie.
3749 Ten ogromny materiał poznawczy o silikokach gromadziły setki zespołów wyposażonych w najsprawniej działające konkryty. Miały one znaleźć sposób na całkowite wytępienie silikoków, zapobieżenie ewentualnemu ich pojawieniu się w przyszłości i przywrócenie przyrodzie Ziemi dawnej harmonii.
3750 Każdy z nich zabierał osiem tysięcy dzieci. Kilkuset inspektorów z Komitetu Obrony Ludzkości krzątało się po tym wielkim porcie komunikacji międzyplanetarnej. Podstawowym ich zadaniem było nie dopuścić do przeniesienia silikoków na Wenus, gdyż w skwarnym klimacie miałyby ułatwiony rozwój.
3751 A jeśli to przekleństwo przyjdzie ze wschodu? Ognisko, które od Bajkału rozprzestrzeniało się na środkową Syberię, zostało wprawdzie zlokalizowane, lecz nie wiemy, na jak długo. Jest ono wyjątkowo zaborcze i przeżera ziemię na znaczną głębokość. Obecnie stosowane środki tu nie pomogą.
3752 Jak potrafiłem, pomagałem twemu pradziadowi, także Bernardowi Krukowi, w walce o udaremnienie zniszczenia statku lecącego z Ziemi, który niósł nam wolność. Dwadzieścia lat później stanąłem na Ziemi. Blask słońca raził mnie w oczy. Błękit nieba zachwycał najpiękniejszą barwą, jaką mógłbym wymarzyć.
3753 Ale czyżbym po to ich doczekał, by teraz patrzeć na agonię ludzkiego świata? Patrzeć na zniszczenia ogarniające lądy i morza, patrzeć na postępującą zagładę, której nie potrafimy opanować? Ta rozpacz starego człowieka, jednego z przywódców ludzkości, wywarła wstrząsające wrażenie na Bernardzie.
3754 Wydało mu się nagle, że sam jest zbyt mało czynny, że nie daje z siebie wszystkiego w tej powszechnej walce o życie, pełnej poświęceń i determinacji. Długo patrzył na przyjaciela swego pradziadka, na Toma Malleta, którego droga do ojczyzny wiodła poprzez setki miliardów kilometrów kosmicznej pustki.
3755 Rok temu stało się bardzo wiele... Jak miał to wyjaśnić dziecku? Z pewnością pamiętała, tylko nie mogła wiedzieć, że akurat dziś upływa rok. Wszystko rozumne na Ziemi pamiętało i musiało pamiętać o tamtym. Ona także przeżywała to z całą ludzkością – po swojemu, w swoim dziecięcym wymiarze.
3756 Zdziwiłam się i inne dzieci też się zdziwiły, bo nauczyciel nam mówił, że będzie noc przez ten tydzień naszej wycieczki i później jeszcze przez cały miesiąc. A teraz nauczyciel też powiedział, że Io nie świta. Ale nie umiał nam wytłumaczyć, dlaczego tam daleko niebo jest różowawe.
3757 Nauczyciel powiedział, że musimy czekać na rakietę, która nas zabierze. Czekaliśmy bardzo długo. Nie wiem ile godzin, ale bardzo długo. Już staliśmy po kolana w tym kurzu, który był gorący, aż parzył nogi. Później, w domu, leżałam w łóżku, a mamusia smarowała mi nogi maścią i owijała bandażem.
3758 Od mamusi. Mamusia powiedziała mi wtedy, że właśnie ty uratowałeś mi życie. I przykazała, abym to zawsze pamiętała. Bernarda opadły wspomnienia. Rok temu siedział przy biurku w Instytucie Ochrony Człowieka wraz z Frankiem Skiepurskim. Ze Wszech stron nadciągały meldunki: rozpaczliwe wołania o pomoc.
3759 Myślał wtedy o Silvie, która leżała bezbronna w samotnej willi, w pobliżu rezerwatu zamienionego w martwą pustynię pyłów wulkanicznych. Myślał o tysiącach ludzi konających z duszności, pragnienia, wyczerpania; myślał o całych miastach, daremnie oczekujących ewakuacji, i znowu o Silvie.
3760 Nerwowo przekładał plik kartek. Jedna z nich podawała miejsce pobytu studenta z Sydney, który wybrał się na samotną wycieczkę. Czekał w rezerwacie przyrody polarnej zaledwie osiemdziesiąt kilometrów od Silvy. Bernard zastanawiał się, czy posłać po nich oboje mający przybyć pojazd.
3761 Potem natrafił na informację o wycieczce trzydziestu uczniów z Johannesbur ga. Nauczyciel określił w meldunku sytuację dokładnie tak jak opowiadała dziewczynka. Nadleciała właśnie rakieta – jedyna, jaką rozporządzał. Rakietę wysłał po dzieci. Przybyły szczęśliwie, cała trzydziestka z nauczycielem.
3762 Bernard wpadł w pogodniejszy nastrój. Trochę ubawiła go mała. Znał ją zresztą z fotografii, lecz jako trzyletniego szkraba. W ostatnich latach widywał Rem rzadko – na różnych konferencjach, i to przeważnie za pośrednictwem telewizji. Wiedział, że prędzej czy później spotkają się.
3763 Tymczasem korespondent "Szperacza Nowości" zamieścił w ostatnim numerze tego pisma spekulacje, czy udałoby się pójść na kompromis. Chodziło o takie połowiczne zmiany warunków klimatycznych pod kloszami, by znośnie czuli się w nich zarózcno ludzie, jak wenusjańskie rośliny i zwierzęta.
3764 Istotnie klimat Praziemi sprzed czterech miliardów lat, kiedy w jej oceanie przepojonym związkami organogenicznymi powstawały pierwociny życia, przypominał – choć niezupełnie – dzisiejszą.Wenus. Był jednak wyraźnie chłodniejszy, atmosfera zaś zawierała tylko śladowe ilości tlenu.
3765 Wszakże od tamtych czasów zarówno klimat Ziemi, jak życie na niej, przeszły tak olbrzymią drogę, że wszelkie porównania tracą sens. Być może ówczesne praorganizmy, a nawet ich potomkowie miliard lat później jako tako rozwijaliby się na teraźniejszej Wenus, ale to nie ma praktycznego znaczenia.
3766 Nie znaczy to jednak, by strefa życia była tam ujednolicona. Brak pól lodowych, skalistych gqr i wszelkich towarzyszących im formacji (wobec zbyt gwałtownej erozji) oraz jakichkolwiek rodzajów pustyń i stepów (wskutek nadmiernej ilości opa dów) kompensują inne formacje, których nie znamy u nas.
3767 Tylko pierwsza strefa nie ma podgrup. Drugą dzielimy na toń bez styczności zarówno z podłożem, jak z lustrem wody, następnie górną warstwę oceaniczną kontaktującą się z atmosferą i wreszcie szelf wokół Ziemi Joersena; dochodzą bieżące i stojące wody słodkie na tym jedynym lądzie.
3768 Podgrupy dzielą się – na wiele nisz ekologicznych. Przykładowo: pośród oceanu pola wodorostów, które stanowią wyspy in statu nąscendi; na już okrzepłych wyspach – warstwy podpowierzchniowe i dno obmywane wodą; na Ziemi Joersena – gleba, bagna, zakrzewione obszary przypominające busz.
3769 Podstawowa barwa części miękkich, od pomarańczowej do czerwonej poprzez wiele pośrednich odcieni, zapobiega przegrzaniu. Choć można je podzielić na krótkożyciowe i długożycio we, pierwsze z nich nie odpowiadają naszym formom jednorocznym, ponieważ na Wenus pory roku prawie się nie zaznaczają.
3770 Jedne i drugie są na tyle swoiste, że – poza odosobnionymi wyjątkami form skrajnie oryginalnych, które, zdawałoby się, nigdzie nie pasują – każde dziecko pozna, skąd pochodzi dany eksponat. Pozornie najbardziej zbliżone do siebie są drobnoustroje z obu planet. Ale podkreślam: tylko pozornie.
3771 Nie brak ich na Wenus. Ze względów zrozumiałych przyrodę tej planety znamy o wiele słabiej niż ziemską. Dopiero teraz mogą podziwiać ją nie tylko szczupłe zespoły badaczy i grupki turystów, ale miliony osadników. Zresztą stykają się z nią rzadko, sami w skafandrach i skłopotani innymi sprawami.
3772 Często czytam o "bezkręgowcach" z Wenus. Nawet jeśli wziąć je w cudzysłów, nadal wiszą w próżni. U nas bezkręgowce przeciwstawiamy kręgowcom, ale tych brak na Wenus. I tak można po kolei zbijać zasadność podobnych spekulacji. Z wyjątkiem jednego, bardzo ogólnego określenia: tkankowców.
3773 Ale nie odpowiedziałem na twe poprzednie pytanie, bo mi przerwałeś. Wtedy padła nazwa: tkankowce. Otóż popularnie, a co najważniejsze: bez popełnienia błędu, można wenusjańską faunę bardziej złożoną od drobnoustrojów podzielić na tkankowce niższe i wyższe. Te pierwsze są silnie zróżnicowane.
3774 Spotykamy je dosłownie wszędzie. Żadne nie fruwają ani pełzają. Ich lokomocje to chód, bieg, skoki albo pływanie. Wyspy i Ziemię Joersena zamieszkują formy drobne, do rozmiarów zająca. Żyją na powierzchni gruntu, w glebie i w gąszczu roślinności. Wodnych jest więcej, przeważnie są dobrymi pływakami.
3775 Jak ich nazwano! Głowonogi, ośmiornice, mądrzy wodniacy... Nawet quasi kosmici! A prawda jest taka, że prócz posiadania chwytnych ramion typu macki – budową i zachowaniem niewiele mają wspólnego z glowonogami lub innymi mieszkańcami mórz na Ziemi; ramiona te nawet nie służą im do pływania.
3776 Dla ścisłości powinno się powiedzieć: pseudonerwowego, ale już darujmy sobie taką precyzję. Gdyby u nas istniały wyłącznie niższe zwierzęta, miałoby sens porównywać tamtą grupę do glowonogów, ponieważ one jaskrawo odbiegały poziomem inteligencji od pozostałych gromad bezkręgowców.
3777 Oszczerstwa, o których wspominasz, zarzucają badaczom z Wyspy Einsteina poddawanie dzieci wzmożonej dawce tak zwanego promieniowania omega, w charakterze testu stopnia szkodliwości jego wpływu na organizm ludzki. Jest to taki sam bezsens, jak owo wyssane z palca promieniowanie omega.
3778 Podam przykład z naszego podwórka. Dwudziestego siódmego sierpnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego trzeciego roku najpotężniejszy w czasach historycznych wybuch wulkanu Krakatau rozsadził dwie trzecie wyspy na Malajach, wyrzucając w powietrze osiemnaście kilometrów sześciennych materiału skalnego.
3779 Choć potem jeszcze trzykrotnie tamtejsze życie zostało zgładzone erupcją wulkanu – fauna i flora, które rozwijały się bez zakłóceń przez ubiegłe dwieście lat, są prawie identyczne jak wszędzie w tym regionie Archipelagu Malajskiego. Otóż pomiędzy Krakatau a Wyspą Einsteina mamy wyraźną zbieżność.
3780 Czterdzieści sześć lat temu ten pływający drobiazg o średnicy dziewięciu kilometrów akurat dryfował w miejscu wybuchu podwodnego wulkanu. Gorące gazy, popiół, wrzenie oceanu – wszystko to złożyło się na dokładne wyjałowienie wyspy. Osobiście uczestniczyłem w tych ustaleniach jako student.
3781 Oba procesy przebiegały jednak inaczej. Krakatau zasiedlali oni przede wszystkim przybywając powodziowym nurtem rzek z Jawy i Sumatry, wypchnięci w morze na kłodach drzew. Na Wyspę Einsteina zaś życie przenikało głównie podczas częstego zderzania się i obijania o siebie wenusjańskich wysp.
3782 Na Wenus, w warunkach wolnej przestrzeni, łączność radiowa była jedyną forma porozumiewania sią osób idących nawet tuż obok siebie. Skład chemiczny atmosfery, ciśnienie i temperatura wykluczały bowiem poruszanie się bez skafandra poza obszarami szczelnie izolowanymi o sztucznej klimatyzacji.
3783 Rem Hamersted spodziewała się wizyty Bernarda. Nie umiałaby powiedzieć, czy ja cieszy, chociaż w żadnym wypadku nie była jej obojętna. Dobrze wiedziała, że Bernard prędzej czy później przybędzie na Wenus w związku z akcją przesiedleńczą, która z tygodnia na tydzień wzmagała się gwałtownie.
3784 Tu mieściły się stare baraki Joersena, przed wiekiem przekształcone w klimatyzowaną stację naukową Tilneya i Zujewy. Nie rozbudowywano jej później, w myśl uchwały ograniczającej nawet powoływanie placówek badawczych na tym jedynym wenusjańskim lądzie stałym, który ogłoszono ścisłym rezerwatem.
3785 Dopiero najazd krzemowców, który zdezorganizował życie całej ludzkości, również te sprawy postawił na głowie. Prawie całą powierzchnię Wenus stanowił ocean bez kresu i początku, choć przewalające się po nim fale najczęściej nie mogły obiec globu dookoła, nawet jeśli nie uderzyły w Ziemię Joersena.
3786 W wodzie morskiej nie butwiały ani nie tonęły. Lepiszcze, cementujące takie zaczątki wysp, stanowiła lawa w rodzaju pumeksu, jako produkt podmorskich erupcji oraz bardzo zbliżony doń materiał, tak samo lżejszy od wody, powstały ze sklejenia się unoszonego długi czas na falach popiołu wulkanicznego.
3787 Przy gigantycznej budowie jednego z nich, do której wciągnięto tysiące najnowo cześniejszych uniwerproduktorów o sprawności podyktowanej wymogami czasu, Bernard odszukał Rem. Weszli do śluzy. Bernard szybko rozpiął skafander, jakby miał dość radiowego, dialogu i tylko czekał na tę sposobność.
3788 W ubiegłych dziesięciu latach spotkali się dwa, może trzy razy podczas pracy, a ostatnio rozmawiali wideofonicznie zaraz po śmierci Silvy. Ale to były zaledwie przerywniki. Ber pamiętał Rem z czasów ich miłości przed czternastu laty. Stwierdził z zachwytem, że wcale się nie zmieniła.
3789 Jej wielkie bursztynowe źrenice pałały tym samym magnetycznym blaskiem, którego kiedyś bardzo długo nie mógł zapomnieć. Kręcące się włosy o miedzianym odcieniu fantazyjnie okalały piękną twarz, opaloną na oliwkowozłoty kolor. Cerę miała świeżą, niemal dziewczęcą. Zupełnie jak wtedy.
3790 Miłość ich po pół roku zakończyła się niespodziewanie. Rem tak chciała i na to nie było rady. W kilka lat później Bernard spotkał Silvę. Potem Rem urodziła córeczkę, którą dziś poznał – dziecko uratowane przez niego z wulkanicznego piekła Antarktydy. Zamyślił się nad tym wszystkim.
3791 Po oczyszczeniu obszaru z tych żałosnych szczątków zaprojektowano ulice. W ciągu niewielu godzin stanęły ciasno domy z prefabrykatów, przeważnie strzeliste wieżowce, choć na Ziemi od dawna przeważało przytulne, rozproszone budownictwo. Tu jednak chodziło o miejsce, którego wciąż brakowało.
3792 Nie umiałaby powiedzieć w tej chwili, czy to krótko czy długo. Tylko jakby niedawno... Zawsze se lektywna pamięć wzbraniała się rozcieńczyć tamte dni rzeką czasu, która rozwidliwszy swe koryta, dla każdego z nich popłynęła osobno, zgarniając w krąg swych oddziaływań inne treści i inne widoki.
3793 Od tamtych czasów wiedzieli o sobie mało. Ileż więcej wiedzieli o katastrofie, która na samym początku przyniosła śmierć Silvie i omal nie pozbawiła życia Giny!.. Rem uprzytomniła sobie w tej chwili, że siedzi przy niej człowiek, z którym nie tylko wiązały ją wspomnienia dawnej miłości.
3794 Tam przyszedł na świat Stefan Kruk, ojciec Bernarda. Polska... Przeraził się. Wydało mu się, że tamtej Polski już nie ma, że spalił ją ogień i zalały wody. I że tylko to, co spostrzega naokoło, stanowi Polskę – nową, ale jedyną, bo żadnej innej już nie ma. Bernard ocknął się jak z koszmarnego snu.
3795 Stanowiła ona główne zabezpieczenie przed groźbą rozprzestrzeniania się bakterii krzemowych na Wenus. Zespół konkrytów czuwał nad pracą przyrządów sygnalizujących nierównomierny rozkład temperatury w glebie, zmiany chemiczne, skoki napięć elektrycznych i wzrost lub spadek promieniotwórczości.
3796 W obu przypadkach opiera się ono na białku ściśle węglowym bez domieszki krzemu – nie przez jakiś kaprys przyrody, lecz jako wynik warunków panujących na tych globach. Biosfera każdego z nich miała swój własny oryginalny początek: własne odrębne formy wyjściowe współbrzmiące ze specyfiką otoczenia.
3797 Ponieważ narodziny życia – obojętnie jakiego rodzaju – najłatwiej sobie wyobrazić w zbiorowisku cieczy, wolno przypuścić, że prakolebkę tych mikrobów stanowiły jakieś krzemowe oleje mineralne rozgrzane do kilkuset stopni. Na Ziemi nigdy nie było takiego środowiska. Bandore zadumał się.
3798 Nie ma cudów, mój drogi. Któż uwierzy, że to świństwo, które teraz potrafi przedrąźyć w ciągu doby kilkanaście metrów najtwardszej skały, przez miliardy lat potulnie siedziało w ziemi jak w pudełeczku? Profesor Bandore od dłuższego czasu występował z hipotezą najazdu, którą żywo dyskutowano.
3799 Pytałeś, czy jestem pewien odporności silikoków na wpływ różnych promieniowań. Sądzę po ich własnych upodobaniach. Na obszarach opanowanych przez siebie wypychają pierwiastki promieniotwórcze z głębszych warstw, zakażając powierzchnię w stopniu zabójczym dla wszelkiego ziemskiego życia.
3800 Innymi słowy, każda nowość fizyki, chemii bądź biologii (także jeśli dotyczy ewoluowania praw przyrody) może być zdublowana przez istotę rozumną, jeśli ta jest dostatecznie mądra. I odwrotnie: co potrafimy zrobić sztucznie, przyroda czyni w sposób naturalny gdzieś w innym miejscu i w innym czasie.
3801 Egzobiologa zaintrygowało to wyznanie. Nim jednak zdążył otworzyć usta, "magiczna tablica" rozdzwoniła się długo, przeciągle, złowieszczo. Alarm ten postawił obu rozmówców na równe nogi. Patrzyli sobie w oczy zgnębieni, przytłoczeni tym dzwonkiem i ponurą treścią, jaką on wyrażał.
3802 Upłynęła minuta, która im się wydala bardzo długa. Może najdłuższa w życiu... Wreszcie egzobiolog wolno poruszył ręką i przycisnął guzik dzwonka, który natychmiast umilkł. Potrzeba było dłuższej chwili, aby Bandore ochłonął z wstrząsającego wrażenia na tyle, że mógł rozejrzeć się w sytuacji.
3803 Mógł to być zresztą fałszywy alarm, wywołany drobnym zwichnięciem równowagi pewnych parametrów klimatycznych przyjętych dla danego miejsca, bez udziału krzemowców. Możliwość takich niespodzianek istniała zawsze, tym bardziej że lepsza była przesadna czujność niż ryzyko jakiegokolwiek zaniedbania.
3804 Dlatego kształt klosza przypominał dwie elipsy skośnie nakładające się na siebie. Radiogram Bandore poderwał na równe nogi budowniczych tego osiedla, gdyż dotyczył właśnie ich rejonu. Dobrze znana instrukcja nakazywała w ciągu kwadransa odizolować miejsce pojawienia się silikoków.
3805 Należało liczyć się z możliwością przenikania drobnoustrojów dość daleko od właściwego obszaru ich niszczycielskich działań. Flotylla sześciu dużych statków pasażerskich z gwizdem pruła atmosferę Wenus na pułapie kilku kilometrów, stale utrzymując się poniżej chmur. Nad skrajem Nowej.
3806 Trzeba było opuścić się na wyspę po zewnętrznej stronie najbliżej odlewanego klosza. Przed szeroką bramą wjazdową, w obecnym stanie budowy miasta nie zaopatrzoną jeszcze w śluzę i zespół urządzeń przepompowujących powietrze, zapowiedzianą stuosobową grupę operacyjną oczekiwały dwa autokary atomowe.
3807 Oddziały techniczne Komitetu Obrony Ludzkości, przeszkolone na Ziemi do akcji przeciw krzemowcom i wyposażone w specjalne skafandry chroniące organizm zarówno przed silikokami, jak i żrącym kwasem, dezynfekowały hektar za hektarem. Grupa operacyjna Bernarda miała włączyć się do tej akcji.
3808 Samorzutnie przybyłe z Wyspy Nadziei ekipy ratownicze, złożone przede wszystkim z kobiet i młodzieży, były zbyt liczne i miejscami sprawiały kłopoty organizacyjne. W tej sytuacji Bernard zastanawiał się nad odesłaniem swoich ludzi. Najpierw wszakże chciał lepiej poznać rozmiary inwazji krzemowców.
3809 Chociaż w warunkach planety wodnej walka z silikokami była prostsza, należało za wszelką cenę zapobiegać docieraniu ich na Wenus, gdyż pociągało to zbyt wiele niepowetowanych strat. A łatwo było tego uniknąć, gdyż tylko bardzo szczególne okoliczności pozwoliły krzemowcom wtargnąć na Jutrzenkę.
3810 Choć Tom nie nadzorował działań Rem i na dobrą sprawę nie musiała mu się z niczego tłumaczyć, onieśmielał ją jako autorytet moralny. Czuła się winna, choć nadal nie wiedziała, w jaki sposób mogła zaradzić nieszczęściu oraz jakie środki ostrożności podjąć teraz, by nie powtórzyć błędów.
3811 Jeśli wspomniałem o problemie, jaki stwarzają nie uzgodnione z nikim przeloty z Ziemi na Wenus, podejmowane na własną rękę, to nie z powodu ich masowości. Tutaj źle mnie zrozumiałaś. Chodzi o coś zgoła innego. Nie liczba tych wypadków przeraża, tylko ich geneza i zaraźliwa aura, jaką stwarzają.
3812 Czemu nie wylądowała albo w którymś kosmoporcie, w czym nikt by jej nie przeszkadzał, albo na jednym z prowizorycznych bez obsługowych lotnisk należycie zdezynfekowanych? Zwróćcie baczną uwagę, na co narażała się załoga, omijając procedurę podyktowaną li tylko względami bezpieczeństwa.
3813 Nie gardziły one również ludzkim organizmem jako terenem zamieszkania, a ponieważ był dla nich zbyt zimny, w wyniku skomplikowanych procesów fizykochemicznych powodowały szybko postępujące zwęglenie białka po zgonie ofiary, podwyższając temperaturę jej ciała do stu kilkudziesięciu stopni.
3814 Człowiek umierał, dosłownie spalając się. Dotarcie tych intruzów na Wenus było dotkliwą klęską wskutek strat, jakie przyszło ponieść, uszczuplając i tak skąpy areał powierzchni osiedleńczej. Natomiast walka z nimi przebiegała znacznie łatwiej niż na Ziemi. Silikoki bowiem nie znoszą wody.
3815 Nawet w stanie wrzenia paraliżuje ona te drobnoustroje, które w glebie potrafią się otoczyć izolacyjną warstewką skutecznie chroniącą je przed chłodem. Na Ziemi opanowały wprawdzie podmorskie pokłady denne, nie wyłączając głębokich zapadlisk oceanicznych, ale zawsze wkraczały tam poprzez ląd.
3816 Ponieważ głębokość wszechoceanu niemal wszędzie poza szelfami Ziemi Joersena przekraczała dwa kilometry, zarówno wtargnięcie silikoków w dno oceaniczne, jak ich przeniesienie się na dalsze wyspy natrafiało na spore trudności. Oba te przypadki były jednak do pomyślenia w pewnych okolicznościach.
3817 Upłynęła jeszcze dłuższa chwila, nim przed telewizorem, mającym kształt metalowego pręta z nawiniętą siatką przewodów, zadrgało powietrze. Pole sił zastępujące ekran rozbłysło zarysami wysp, z początku niewyraźnymi. Po kilku sekundach obraz okrzepł na tyle, że pozwalał rozeznać się w położeniu.
3818 Każda poważniejsza wichura mocno spychała wyspy głównie w kierunku równoleżnikowym. A ostatnio w tym rejonie planety jeden sztorm gonił drugi. Dlatego trudno było przewidzieć, co aktualnie sąsiadowało z Nową Afryką. Tymczasem na telewizyjnej mapie obszar okalających ją wód był na ogół czysty.
3819 A tak blisko stad... Milczeli. Tom pomyślał, że z lekkim sercem nie oddaje się ani piędzi ziemi w Układzie Słonecznym. A cóż dopiero ziemi na Wenus, ziemi pływającej, tak skąpo przez naturę wyprowadzonej na światło z zatopionych wodą czeluści; ziemi, która teraz miała być ocaleniem dla ludzkości.
3820 Po rozważeniu sytuacji Tom Mallet wraz z Berem, Rem i kilkoma specjalistami z różnych dziedzin wydali odpowiednie zarządzenia. Przede wszystkim polecili przygotować do transportu powietrznego bombę termojądrowe typu HC, której energię miał podać z Ziemi przez radio centralny konkryt.
3821 Dochodziło do tego wiele innych zgubnych procesów. Zaburzenia klimatyczne oraz skażenia promieniotwórcze rozległych obszarów, a w pewnym stopniu całej powierzchni planety, jak również skutki genetyczne ujawniały się wolno, ale permanentnie, i późniejsze ich łagodzenie zaabsorbowało kilka pokoleń.
3822 Niedługie bowiem jeszcze kontynuowanie tej zabawy z ogniem atomowym wywołałoby – prócz innych nieszczęść – chaos olbrzymiej liczby mutacji w obrębie wszystkich gatunków roślin i zwierząt, oczywiście nie oszczędzając także ludzi. Byłaby to nieobliczalna degeneracja życia na Ziemi.
3823 Już po pierwszej konwencji w tej sprawie nie przeznaczono ani jednego zbiornika wodnego do celów badawczych. Przy wybuchu głębinowym wytworzona fala ciśnienia mknie z prędkością znacznie przewyższającą rozchodzenie się fal głosowych w wodzie, czyli tysiąc czterysta metrów na sekundę.
3824 Chodziło zwłaszcza o mało zbadany Równikowy Prąd Głębinowy, który płynął pod terenem zakażonym. Ocierając się o dno mógł rozwłóczyć silikoki po skalnym podmorskim płaszczu Wenus. A to oznaczało oddanie planety na ich pastwę. Postanowiono ewakuować na pewien czas dzieci z Rotterdamu na Wyspę Nadziei.
3825 Operacja ta zajęłaby cztery godziny. Należało wykonać ją opóźniając wybuch, chociaż Tom był zdania, że można wyzyskać do przeprowadzenia tej akcji osiem godzin, jakie upłyną od eksplozji do uderzenia powrotnej fali. Jednak Rem, Ber i kilku członków Rady stanowczo się temu sprzeciwiło.
3826 W ten sposób obsadzono sztuczne księżyce, rakiety i kilkanaście stanowisk na rozmaitych wyspach. Tom Mallet, Rem i paru obserwatorów z Komitetu Obrony Ludzkości stało przy oszklonej ścianie hermetycznie zamkniętej kabiny coleoptera, wiszącego nieruchomo na wysokości pięciu kilometrów.
3827 Wskazówka przyrządu raptownie uskoczyła w prawo, a przestrzeń wód wokół boi zabłyszczała nienaturalnie. Jasność tę zgasił niezwykły deszcz: bił od wody ku niebu rozszalałym snopem małych kropli, wypchniętych do góry przez falę uderzeniową znacznie szybciej od pędu kuli karabinowej.
3828 Dyżurowało nieraz kilka osób, a często całymi godzinami siedział tam tylko Ber, otoczony samorejestru jącymi aparatami, które podawały dane o sytuacji. Koordynowanie działań operacyjnych stawało się coraz bardziej kłopotliwe ze względu na utrudnioną łączność radiową i luki w informacjach.
3829 Wprawdzie opracowywanie danych zawartych w meldunkach całkowicie przejęły sztuczne mózgi, lecz i one w wielu przypadkach nie były w stanie odtworzyć brakujących partii zapisu. Toteż ostateczne relacje obfitowały we fragmenty określone jako niekompletne, wątpliwe bądź zgoła nie rozszyfrowane.
3830 Coraz bardziej kurczyły się tereny, na których można było nadal mieszkać, stosując niezbyt uciążliwe środki ostrożności. Należała do nich środkowa Europa, znaczna część Kanady, pewne okolice południowej Syberii i Himalaje. Antarktyda oraz Australia stanowiły absolutne państwo silikoków.
3831 To samo dotyczyło wysp oraz archipelagów arktycznych. Filipiny otaczała nieustannie zwarta chmura dymów wulkanicznych. Przepiękna Jawa – jeden z najbardziej urodziwych rezerwatów tropikalnej przyrody – dniem i nocą broczyła lawą z nie gojących się ran kraterów, co chwila szarpanych nowymi wybuchami.
3832 Okolice Tanganiki i sąsiednich jezior również były nie do uratowania. Szczególnie groźna sytuacja występowała w części Sahary okalającej dawną oazę Ahaggar – jedno z kwitnących miast obróconych w perzynę przez skomasowane działanie wszystkich czynników ogólnoświatowego kataklizmu.
3833 Już piąta rakieta z załogą została zniszczona. Kierujący akcją na odcinku saharyjskim Franek Skiepurski połączył się z Tomem. Odbiór był bardzo zły. Z ostatniego zdania Toma Franek wywnioskował tylko, iż we Włoszech agresję jednak powstrzymano. Ogarnęła go radość i gniew równocześnie.
3834 Ponieważ życie oparte na białku krzemowym dogodnie rozwija się wyłącznie w temperaturze nie niższej od dwustu kilkudziesięciu stopni ciepła, nie może być mowy o współistnieniu krzemowców i węglowców na tych samych obszarach. Jedna strona musi ustąpić drugiej – dobrowolnie lub pod przemocą.
3835 Nie było szans na porozumienie, zwłaszcza że domniemani agresorzy działali z ukrycia. Walka przeciw obcym bakteriom, toczona o utrzymanie Ziemi, miała być twarda, nieubłagana i, niestety, rokowała znikome szanse powodzenia. Sytuacja na zachodniej Saharze odsłaniała nowe możliwości silikoków.
3836 Pierwsze pojazdy były oblewane tryskającą skośnie go góry strugą lawy; najbardziej zadziwiało, że taka salwa ani razu nie chybiła. Ostatnia rakieta została ogarnięta obłokiem gorących par z nieprzeliczonymi zastępami bakterii, które przeborowawszy otwory do wnętrza zaatakowały załogę.
3837 Konstruowane przez Uniwerproduktory z coraz to innych materiałów, wszystkie one zostały opanowane i przetrawione. Nie zdążyły nawet przekazać jakichkolwiek meldunków, bo każdy lądujący automat otaczała natychmiast promieniotwórcza chmura jonizująca powietrze w sposób wykluczający wszelką łączność.
3838 Setki i tysiące ton rozpylić wszędzie, gdzie trzymają się silikoki. Wyjałowiwszy powierzchnię, opracujemy metodę równomiernego przesączania go w głąb. Trzeba się spieszyć, żeby silikoki nie zdążyły znów zabezpieczyć się jakimś jeszcze odporniejszym pancerzem. Rem nie podzielała optymizmu Franka.
3839 Rzeczywiście na tablicy rejestrującej nasilenie występowania krzemowców widniały wolne miejsca: szerokie pasy wzdłuż przejścia robotów oraz kręgi świadczące o ich operatywności. Franek wzmógł szybkość posuwania się dwóch łazików, nie zmniejszając nasilenia wypływu odkażającej mgły.
3840 Żaden z operujących łazików nie został uszkodzony. Jeśli jeszcze wziąć pod uwagę, że silikoki same ustępowały z pola walki, odsłaniając całe połacie ziemi, do których łaziki dopiero się zbliżały – wzrastała nadzieja zwycięstwa. Nawet poziom niektórych jezior lawy uległ wyraźnemu obniżeniu.
3841 Tylko zachowanie Rem od kilku minut mogło wzbudzać nieokreślony niepokój. Teraz Franek obserwował ją bacznie. Zdradzała silne zdenerwowanie. Co chwila przeglądała się w lustrze, choć to bynajmniej nie leżało w sferze jej zamiłowań. Poza tym zaczęła z dziwnym zainteresowaniem oglądać swoje ręce.
3842 Frankowi wystarczyły te wyjaśnienia. Bez namysłu odciął przewody łączące łaziki z wyspą napowietrzną. Choć zdezynfekowano je grubą warstwą nowego środka, tylko po nich silikoki mogły wtargnąć na statek. Franek był tego tak pewien, że nawet nie poprzedził tej decyzji odpowiednią analizą.
3843 To by cię poniżało w moich oczach. Nie miał tego zamiaru. Był zbyt twardy z natury, zarówno w stosunku do siebie, jak też do innych. Brzydził się kłamstwem nawet wówczas, gdy komuś mogło przynieść ulgę. Zakażenie silikokami było jedyną chorobą, na którą medycyna nie znajdowała ratunku.
3844 Silikoki czuły się całkiem normalnie w środowisku niemal wszystkich trucizn zabójczych dla człowieka i ziemskich zwierząt. Natomiast najostrzejsze kwasy, które mogły im zaszkodzić, przeżerały nawet metale, nie mówiąc o tkankach ludzkiego organizmu. Franek ujął dłoń Rem w przegubie.
3845 Rem miała zamknięte powieki. Nie docierał do niej dojmujący, zapiekły ból, który przeżerał jej wnętrzności. Czuła się dziwnie, prawie nierealnie, zawieszona w pół drogi między urodą życia a śmiercią, o której bliskości nie mogła zapomnieć. Z powtórnego uścisku wyrwał ich gwałtowny wstrząs.
3846 Po krótkiej chwili podbiegł do wizjera i uruchomił urządzenie pozwalające swobodnie obserwować niebo. Nad nimi przejaśniło się. W tak powstałym oknie pośród dymów i par wulkanicznych ujrzał pierwszy raz od bardzo dawna czyste, błękitne niebo. Wydało mu się czymś nierealnym, zgoła cudownym.
3847 Nagle wyspa zakołysała się. Potężny wstrząs powalił ich na podłogę. Widocznie generatory antygrawkacyjne przestały działać, bo lecieli teraz na łeb, na szyję w dół. Minęło kilka sekund, nim nowy wstrząs, o wiele gwałtowniejszy, podrzucił ich w górę. Rem zdziwiona, że jeszcze żyje, otworzyła oczy.
3848 W razie bowiem przegrania Ziemi (co nie zależy od nas ani od naszego rzekomego defetyzmu), już wstępne przystąpienie do regulacji wenusjańskiego klimatu zniszczyłoby wszelkie tamtejsze życie – od powierzchni aż do głębin oceanicznych. O tej oczywistości nikogo nie musimy przekonywać.
3849 Czyżby badania zakażenia silikokowego wyszły już z impasu? Jest to pierwsze wydarzenie tego rodzaju. Tym dziwniejsze, że jeszcze trzy dni temu profesor Benett z uniwersytetu w Ohio oświadczył, iż zastosowanie wszelkich środków zabijających silikoki oznacza jednocześnie zniszczenie ustroju człowieka.
3850 Z Nowego Jorku donoszą o demonstracjach przed siedzibą Krajowego Komitetu Obrony Ludzkości w związku z tajemnicą, jaką, mimo ostrych wystąpień prasowych, otacza Światowy Komitet Obrony Ludzkości sprawę rzekomego kierowania inwazją silikoków przez istoty rozumne z systemu planetarnego obcej gwiazdy.
3851 Jedni sięgają do przepowiedni pochodzących ze starożytności (o których jednak dotąd nikt nie słyszał), jakoby stąpanie po obliczu Świętej Jutrzenki miało ściągnąć pomstę nie tylko na profana, lecz także na jego bliższą i dalszą rodzinę, stronników, przyjaciół, współpracowników i kogoś tam jeszcze.
3852 Nadawane przez nowo powstałe pokątne rozgłośnie radiowe i stacje telewizyjne – z reguły lotne i dlatego nie dające się umiejscowić – a także za pomocą najrozmaitszych, znienacka podrzucanych ulotek, broszur, nagranych szpul, zdjęć oraz filmów docierały wszędzie, siejąc niepokój i zwątpienie.
3853 Pomawianie Urpian o to, że wytworzyli silikoki i za pośrednictwem mido sterują ich akcjami szturmowymi, było trudne do obalenia, gdyż dane o Urpianach pochodziły wyłącznie od wiozących A Cisa astronautów, którzy mogli być pod zniewalającym wpływem jego technicznych oddziaływań na ludzki mózg.
3854 Teraz, korzystając z możliwości krótkiego wypoczynku, wraz z czwórką bliskich współpracowników, szczególnie aktywnych członków komisji, rozbił namiot na połogiej śródgórskiej polanie Szurmani w obrębie Wisły Malinki, słynącej niegdyś z rydzów. Byli to Rem, Bernard, Franek i profesor Bandore.
3855 Podobno tam muszą zbrod niczo wypróbowywać jego działanie, żeby mniejszość poświęcić dla większości. Skoro tylko zabrakło im Wyspy Einsteina, cały majdan eksperymentów przenieśli do Nowej Polski. Ja nie wychowuję dzieci na króliki doświadczalne. Dlatego zabrałem je, oby nie za późno".
3856 Otóż ni mniej, ni więcej tylko zwyczajnym promieniowaniem kosmicznym, które znamy od sześciu wieków, ale... uzłośliwionym wskutek przejścia przez atmosferę Wenus! Tak oto ci fantaści z bożej łaski ni przypiął, ni przyłatał wpletli do astrofizyki termin medyczny dotyczący nowotworów.
3857 Niechaj samo się zarekomenduje – powiedział, wkładając kartkę do urządzenia fonicznego. Przemówił wysoki, ładny, chociaż trochę egzaltowany kobiecy głos: "Unicestwienie Wyspy Einsteina nie było podyktowane obroną przed krzemowca mi, tylko potrzebą pilnego zatarcia śladów zbrodni.
3858 Do konkursu zaproszono tylko szesnastu specjalistów, wprawdzie nieświadomych nikczemnego celu tych badań, lecz osaczonych w rozmaity sposób, aby nigdy nie nabrali chętki dociekania tajemnicy. Konkurs wygrało dwóch bioników, którzy już od dłuższego czasu eksperymentowali z gowardami.
3859 Wychowawcy oczywiście opuszczali miasto w normalnych skafandrach, a doświadczalnych pomieszczeń nie odwiedzali prawie nigdy, nadzorując podopiecznych zza przezroczystych wewnętrznych ścianek działowych. Po naszych alarmach sprawa zaczęła śmierdzieć, wobec czego postanowiono zatrzeć ślady zbrodni.
3860 W ogóle nikt jej nie zakaził. Kiedy podpłynęła do niej Wyspa Einsteina, sprawcy tamtejszej afery skwapliwie upozorowali groźbę najścia silikoków, by "przy sposobnośc" zniszczyć tę hańbę naszego wieku – jak wiemy nie pierwszą! (Choć inne są dobrze znane, przypomnimy je w osobnych komunikatach).
3861 Dzieci z Wyspy Einsteina przeniesiono do Nowej Polski; nie wprowadzono już tam okienek z obawy przed wpadką. Gdyby takowa się zdarzyła – z czym te draby poważnie się liczą – "skafandry" dzieci mają być spalone w przygotowanym krematorium, które na dany znak także samo siebie zdezintegruje bez śladu.
3862 Pytanie skierowane było w gruncie rzeczy do Franka, gdyż z pozostałą trójką Tom wcześniej omawiał zdjęcia, które obiegły cały świat, zanim zrepro dukowano je w tej ulotce. Przedstawiały dzieci i młodzież o wychudłych i zapadniętych twarzach, z apatią w oczach i poszarzałej ziemistej cerze.
3863 A jeśli chodzi o Ziemię Joersena, dobrze wiesz, że na wniosek Towarzystwa Obrońców Przyrody Wenus została wybroniona z kolonizacji raz na zawsze przez Radę Planetarną już po inwazji krzemowców. Jak opiewa dokument: "wyłączona z osadnictwa po wsze czasy i w każdych okolicznościach".
3864 Niemniej w ostatnich miesiącach niejednokrotnie stwierdzono atakowanie ognisk silikokowych promieniowaniem dezintegrującym wysyłanym przez te pyły autosterowane. Nadto uratowanie życia Frankowi i mnie, co jest dotąd niezrozumiałe dla naszej medycyny, nie stanowi już wydarzenia odosobnionego.
3865 Chodziło głównie o wspólną akcję przeciw silikokom. Porozumienie było trudne, gdyż mido nie służy specjalnie temu celowi. Udało się jednak uzyskać jaką taką odpowiedź, z której wynika, że do stworzenia planowej, zorganizowanej obrony przeciw inwazji krzemowców nie wystarczy mido.
3866 Usiłują uspokoić siebie i innych, że ono jest co najmniej przesadzone. Uważają, że dla ratowania Ziemi warto ponieść wielkie ryzyko – aż do częściowego ograniczenia swobody ludzkiej woli. W tym względzie między nimi a nami otwarła się przepaść nie do przekroczenia. Dlatego wystąpiliśmy z komitetu.
3867 Nie zgadzamy się na tworzenie inspirowanego przez nich ośrodka kierowniczego. Wprawdzie zdaniem załogi Astrobolidu zbudowanie Pamięci Wieczystej jest niezbędne, aby walkę doprowadzić do zwycięstwa, ludzie ci są jednak niewątpliwie pod silnym, choć niedostatecznie wyjaśnionym wpływem Urpian.
3868 Masa mniejsza o połowę, a struktura krystaliczna warstwy powierzchniowej, choć zbliżona, różni się od tamtego okazu. Rem zamyśliła się. A więc to dziwne spotkanie wreszcie nastąpiło. Gdy tylko powstało przypuszczenie, że natknęli się na Silihomida, nie dopuszczała myśli, aby to mogła być nieprawda.
3869 Dla Rem wszakże był to zawsze on, jeden jedyny sprawca powszechnego ludzkiego nieszczęścia. Ten, który rozpoczął walkę i na razie odnosił w niej same sukcesy. Rem wpatrywała się w ekran z podziwem i lękiem. Odruchowo, jakby szukając obrony przed potworem, przytuliła się do Skiepurskiego.
3870 To było najpiękniejsze pół roku w moim życiu. Skończyło się niepotrzebnie. Przez mój kaprys czy fałszywą ambicję, już sama nie wiem. Ale nie zmuszaj się... Umilkła nagle, przerywając w pół zdania. Bo oto tajemnicze coś na ekranie drgnęło nieznacznie i leniwym ruchem jakby uniosło się ku górze.
3871 Przywiezione helikopterami transportowymi cztery pancerne pojazdy gąsienicowe, zdalnie sterowane przez badaczy, otaczały półkolem płytkie zagłębienie skalne, z którego wyrastał kilkunastometrowy obelisk przypominający surowy kamienny monolit, przygotowany do obróbki rzeźbiarskiej.
3872 Rem spojrzała na niego. W głęboko osadzonych piwnych oczach gorzała pasja czynu. Przez chwilę wyobraziła sobie nawet, że pasja zemsty, lecz to było złudzenie. Franka pochłaniał bez reszty cel, dla którego tu przybył. Chciał zabrać Silihomida. Chciał zmusić do uległości tego niezrozumiałego mocarza.
3873 Bo cóż znaczy krwiożerczy lew i smok ognisty wobec chociażby tylko miotacza plazmowego zdolnego stal zamienić w parę? Teraz nie było najmniejszej pewności, że ludzie panują nad tym, co mają. Ze gdyby trzeba było użyć broni, wywrze ona pożądany skutek; że nie ugodzi w nich samych.
3874 Wydawało się, że wszelkie środki chemiczne paraliżujące nerwy i mięśnie węglowców mogły być obojętne dla istot krzemowych. Celowość oddziaływania prądem elektrycznym pozostawała również pod znakiem zapytania. Beczkowaty kształt zmienił barwę na brunatnopiaskową. Prawie już się nie poruszał.
3875 Myślę, że wchodzimy teraz w kilkugodzinny okres obniżonego metabolizmu, a może nawet pewnego rodzaju letargu. Jeśli tak jest, przy zachowaniu daleko idących ostrożności może udać nam się przetransportować go na najbliższy kosmodrom, a stamtąd przesłać na odległą orbitę okołoziemską.
3876 A że nas tutaj zbyt mało, aby tworzyć quorum? Opamiętaj się, sytuacja nie jest do radzenia, tylko do działania. Chcecie się doczekać, że ten diabeł albo nam ucieknie, albo się popisze od strony, z której tak dobrze go znamy?... Rem przyznała mu rację, a Ber i Bandore poszli za jej przykładem.
3877 Łapy latającego dźwigu objęły monolit niemal tak subtelnie jak dłoń ludzka kielich z cienkiego kryształu. Ber i Rem oglądali tę scenę z zapartym tchem. Skiepurski zwiększył obroty silnika i przez chwilę wydawało się, że zakleszczone w bloku łapy uwięziły latający dźwig. Monolit drgnął.
3878 Nie wytrzymawszy napięcia nerwowego wybiegła z bazy. Zdając sobie sprawę, że niebezpieczeństwo bynajmniej jeszcze nie minęło, Ber wyskoczył za nią, próbując ją zatrzymać, lecz biegła szybciej od niego i dopadł ją dopiero na szczycie pagórka. Stała nieruchoma, wpatrując się w monolit.
3879 Potem zakotłowały się jakieś strasznie gryzące pyły, zapalały się i gasły atomowe słońca, aż wreszcie wszystko ucichło. Rem otworzyła oczy szerzej, jak gdyby chciała się upewnić, że to był sen. Istotnie, nad nią, w górze, unosił się Silihomid, taki sam kamienne nieruchomy jak przedtem.
3880 A gdyby nam się udało nawiązać z tym osobnikiem kontakt – wskazał na skałę pod pancernym kloszem – wyjaśnienie tej kwestii byłoby znacznie łatwiejsze. Na razie wiemy tylko, że cywilizacja ta przewyższa nas zdecydowanie zarówno zdolnościami niszczycielskimi, jak przystosowawczymi.
3881 Akurat taki mi się nawinął. Czasami bawi mnie wertowanie archiwów. Natknąłem się na tę wzmiankę w którymś z polskich dzienników z połowy dwudziestego stulecia. Notatka mówiła, że w czasie przekuwania w Szwecji jakiegoś tunelu natrafiono w skale na ptasie gniazdo, które zagradzało drogę.
3882 Dziś byłoby to całkiem oczywiste. Wówczas korespondent przytaczał ten fakt jako ciekawostkę obrazującą wysoką kulturę Skandynawów. Nie o to mi chodzi. W dawnych czasach przy różnych robotach terenowych z pewnością zniszczono niejedno ptasie gniazdo. Otóż postawmy się w położeniu takich ptaków.
3883 Załóżmy na chwilę, że mogą oceniać ludzkie postępowanie. Do jakiego wniosku by doszły? Oczywiście, że ludzie dokonują wielkiej destrukcyjnej roboty, niszcząc bezlitośnie ptasie gniazda. A z naszego punktu widzenia to była praca twórcza: niwelacja gruntu, budowa kopalń, zakładanie torów kolejowych.
3884 To jest działanie twórcze. Wyjdźmy na moment z naszej ludzkiej skóry, odłączmy od trzeźwego rozumowania cały emocjonalny kompleks widzenia świata! Skoro tylko to nam się uda, uznamy, że Silihomidzi to wspaniali budowniczowie na taką skalę, jaka nam będzie dostępna dopiero za stulecia.
3885 Ale zaznaczam: wyłącznie człowiek! Czy tygrys pożerający ludzi jest zbrodniarzem? W średniowieczu tak uważano; toteż miały miejsce sądy nad zwierzętami, proceduralnie kubek w kubek podobne do rozpraw, w których oskarżano ludzi. Twoje rozumowanie jest przecież zbliżone do tamtego.
3886 Gdzie, nie wiem. W jakich warunkach klimatycznych, tego zaledwie próbuję się do myśląc. A może nie mam żadnego wyobrażenia o takim środowisku przyrodniczym? Jedno jest pewne: że musiało tam być o wiele gorącej niż na Ziemi. Życie to oczywiście podlegało ewolucji – ciągnął egzobiolog.
3887 Dawniej przeważał pogląd, że powstaje ono wszędzie tam, gdzie warunki sprzyjają biogenezie; przynajmniej odnoszono to do białka węglowego. Dziś jesteśmy trochę ostrożniejsi, choć w ogólnym zarysie to się sprawdza na przykładzie Temidów z Układu Proximy i Urpian z Układu Tolimana.
3888 Ale transformizm linii rodowodowych – od czasów Darwina trochę niefortunnie nazywany ewolucją – na drobniejszych odcinkach historii planety wyrażający się spe cjacją, czyli powstawaniem nowych gatunków, stanowi niewyobrażalnie złożony łańcuch przyczyn i skutków przenikających się wzajemnie.
3889 Na przekór licznym sugestiom, wyrażanym nie tylko przez fantastów, byłem przeświadczony, że krzem nie nadaje się do tworzenia białka, nawet w powiązaniu z węglem. Teraz już tego nie powtórzę, bo trudno zaprzeczyć faktom. Nie znaczy to jednak, abym się domyślał biogenezy i ewolucji krzemowców.
3890 Nie mogli – jak nasza biosfera – powstać w wodzie, gdyż nawet,pod dowolnie wysokim ciśnieniem nie da się podnieść jej temperatury wrzenia powyżej dwustu dwunastu stopni, a to za mało dla ich wymagań życiowych. Słyszę zdania, że zrodził ich ocean olejów krzemoorganicznych. Być może.
3891 Albo że ewolucja tego życia była prostą wstępującą – bez żadnych zakoli, meandrów i ślepych uliczek tak typowych dla całej ziemskiej ewolucji, łącznie z antro pogenezą. Mało to prawdopodobne, ale też nie wykluczam... W każdym razie nie oczekujcie ode mnie autorytatywnej wypowiedzi w tych kwestiach.
3892 To jest – jak mówiliśmy – jedna strona medalu. A druga... Zrozumcie – zapalał się Bandore – że ewoluowanie biosfery jakiejkolwiek planety stanowi kompleks zagadnień, który przynajmniej obecnie możemy ogarnąć jedynie metodą opisową, na konkretnym przykładzie badanego środowiska życia.
3893 Aparatura nie zarejestrowała jakichkolwiek zmian fizycznych bądź chemicznych w jego ustroju poza takimi, jakie zachodzą w każdym martwym przedmiocie. Myślę o wietrzeniu, parowaniu gazów, rozbijaniu jąder atomowych na skutek silnej promieniotwórczości powietrza... Biolog przerwał na chwilę.
3894 Urwała spostrzegłszy, że Bandore przestał słuchać: wstał, cofnął się o krok i znieruchomiał. Kto znał opanowanego zazwyczaj egzobiologa, mógł z niespokojnej gry mięśni twarzy odczytać, że coś nader ważnego doniósł mu zespół subtelnych aparatów kontrolnych, mających w swej pieczy rozumnego krzemowca.
3895 Chyba że odlecisz z nami... Profesor już nie oponował. Włączył system alarmowy, zarządzając ewakuację sztucznego księżyca. Dopiero w kosmolocie, oddalonym sześćdziesiąt kilka kilometrów od laboratorium satelity, egzobiologowi rozwiązał się język. Wiadomość nie stanowiła zresztą sensacji.
3896 W chwili pierwszego sygnału chodziło zaledwie o ułamki stopnia. Ale już po minucie różnica przekraczała czterdzieści stopni. Pozwalało to przypuszczać, że w krótkim czasie osiągnie optimum właściwe dla tego gatunku, które według przewidywań wynosiło znacznie ponad dwieście pięćdziesiąt stopni.
3897 Jeszcze przy – tysiącu stopni powinny normalnie działać. On przygotowuje się do czegoś. I nagle jak gdyby na potwierdzenie słów uczonego stało się coś, co wprawiło obecnych w osłupienie. Patrzącym na ekran pantoskopu zdawało się, że śnią. Sztuczny księżyc przestał być tym, czym uczynili go ludzie.
3898 Stworzenie takiego społeczeństwa ludzkiego, które byłoby wierną kopią naszego społeczeństwa, nie może dać zamierzonych efektów. Cóż z tego, że Lu i Dean opanowali i podporządkowali sobie innych Ziemian w ich statku międzygwiezdnym? Opanowali i podporządkowali ich siłą! A siła nie przekonuje.
3899 Ten problem wart jest dalszych badań, przede wszystkim na Ziemi, w dużej zbiorowości. U Ziemian niektóre uczucia mają charakter zespalający i przyspieszający rozwój cywilizacji: współdziałanie ich z logicznym rozumowaniem wcale nie osłabia, lecz właśnie potęguje zdolności umysłowe tych istot.
3900 Będą one spełniać rolę tylko pomocniczą. W żadnym razie nie mogą obejmować przewodnictwa nad mózgami Ziemian. Lu oraz trzy młodociane osobniki, którym dano życie w warunkach chromosomalnej syntezy genów, będą ze szczególną intensywnością poddane działaniu wychowawczemu środowiska ludzkiego.
3901 Militaryzujący system, który wtedy wytworzył u nas kompleks "oblężonej twierdzy", wykorzystaliśmy do niszczenia obcego życia wokół nas, w początkowej fazie nie wyłączając nawet eksterminacji naszych młodszych braci na Temie, którą chcieliśmy zawładnąć. Dopiero później przyszło zrozumienie.
3902 Przekazałem ten punkt widzenia zespołom przewodników do dalszej analizy we współdziałaniu z Pamięcią Wieczystą – w celu wyciągnięcia wniosków, czy byłoby pożądane zweryfikować nasz emocjonalnie obojętny stosunek do otaczającej przyrody żywej, sugerując częściową jego modyfikację na modłę Ziemian.
3903 Pośród rozłogów Wyspy Nadziei stutysięczny tłum uchwalił przez aklamację raczej poświęcić Ziemię na wieczną pastwę krzemowców niż w jakimkolwiek stopniu zaprzepaścić wolność, za którą w ciągu tysiącleci, działając z bardzo rozmaitych pozycji i pobudek, oddali życie najlepsi synowie ludzkości.
3904 Drugich natomiast, choć może tak samo uradowanych klęskami kosmicznych najeźdźców, przeraża potencjał myślowy tego urządzenia w stadium budowy: ukończone, z równą łatwością rozgromi krzemowców, jak odda ludzi – może nawet nie świadomych zagrożenia – w pacht Urpianom, jeśli oni tego zapragną.
3905 Przedmiotem badań jest ich wzajemne przenikanie się i oddziaływanie. Ruchy te to nie tylko najrozmaitsi żywi święci, wróżbici, apostołowie, prorocy i wizjonerzy. Wśród niezliczonych organizacji religijnych, jak: zwiastuni nieba, dzieci boże, hufce zbawienia świata, szczególnie prężni są gomorowcy.
3906 Pokutnicy przeważnie traktują swoich przeciwników jako antychrystów. Osobnym problemem są rozmaite przyziemne interesy zarówno tu wspomnianych, jak wielu innych bogochwalców, którzy chcą przy tym ogniu upiec jakąś własną pieczeń, nie mającą nic a nic wspólnego z ratowaniem Ziemi.
3907 A zresztą liberalność ustrojów wszystkich istniejących federacji udaremniłaby praktyczne egzekwowanie takich rygorów. Jak donosi "Magazyn Międzygwiezdny" z dwudziestego ósmego sierpnia dwa tysiące pięćset sześćdziesiątego szóstego roku, za trzy tygodnie spodziewany jest powrót Astrobolidu.
3908 Organizacja Obrony Wolności przedstawia do wyboru dwa warianty działań: albo zniszczyć Pamięć Wieczystą przed przybyciem wyprawy Astrobolidu, albo odesłać przynajmniej A Cisa do Układu Tolimana. Lu i troje pozostałych mutantów można przyjąć pod warunkiem pozbawienia ich wpływu na bieg wydarzeń.
3909 To miało tłumaczyć odrębność form skamieniałości w warstwach skalnych odpowiadających wcześniejszym i późniejszym epokom. Otóż naczelny prorok ofiarników, niejaki Stirns, głosi, że w różnych epokach cyklicznie Bóg zsyła plagi na ludzi. Poprzednim razem doświadczył nas plagami egipskimi.
3910 Bandore nie ma z tym nic wspólnego. Przeciwny wenusjańskiemu osadnictwu, z wielkim zacięciem pragnie je przerwać na rzecz kolonizacji Marsa. Także usiłował zapobiec zniszczeniu Wyspy Einsteina, jeśli nie stwierdzimy tam silikoków. Działa jawnie, uczciwie i nie przyzywa na pomoc sił nadprzyrodzonych.
3911 Jeśli doliczyć drugie tyle poronień wywołanych mutacjami, dwudziesta piąta część nadchodzącego pokolenia urodziła się z daleko posuniętymi zniekształceniami fizycznymi i psychicznymi. Wśród ludzi z niektórych okręgów, zwłaszcza afrykańskich, te proporcje przedstawiały się jeszcze gorzej.
3912 Dlatego już teraz przystąpiono do rozbiórki niektórych wenusjańskie!! miast w celu zrekultywowania terenu, jak to się czyniło z hałdami na Ziemi. Już wcześniej specjalną uchwałą wyłączono spod dalszej zabudowy Ziemię Joersena – pasjonujący biologów jedyny lilipuci ląd wodnej planety.
3913 Niewątpliwie mutacje tworzone przez ślepy przypadek są znacznie groźniejsze, gdyż prowadzą do wielokierunkowej degeneracji gatunku ludzkiego. Wczoraj przedyskutowaliśmy tę sprawę z A Cisem, który, korzystając z pomocy dublomózgu, oświadczył nam, że nie jest to wcale beznadziejne.
3914 Bez tego w ogóle nie wyobrażam sobie przyszłości ludzi inaczej niż jako powszechną, nieodwracalną katastrofę. Nawet w razie odizolowania ludzi już teraz od źródeł zgubnego promieniowania – oczywiście przez emigrację – problem pozostaje otwarty, pogorszając się z każdym rokiem i z każdym pokoleniem.
3915 Wielu żądało zerwania jakichkolwiek stosunków z Urpianami, wydalenia wszystkich mido poza granice Układu Słonecznego i powiadomienia załogi Astrobolidu, że przynajmniej A Cis, jako persona non grata, nie ma prawa wylądować na Ziemi; sprawę Lu można rozpatrzyć po przylocie astronautów.
3916 W odpowiedzi na apel o obronę Ziemi za wszelką cenę wrogowie pomocy urpiańskiej uchwalili naprędce rezolucję, transmitowaną przez rozgłośnie Wenus, Ziemi i Księżyca: "Na przekór renegatom gotowym paktować nawet z Urpianami, nas, tu przytomnych i tutaj walczących o Ziemię, nie skusi łatwe życie.
3917 Za nic, nawet za cenę życia nie zrezygnujemy ze świętego i nienaruszalnego prawa, w dawnych czasach okupionego przelaną krwią najlepszych synów planety: nie zrezygnujemy z ludzkiej wolności. Jesteśmy gotowi raczej zginąć niż ograniczyć w czymkolwiek swobodę działania każdego z nas.
3918 Żadnemu prawu – ziemskiemu bądź pozaziemskiemu – nie damy pierwszeństwa przed prawem wolności". Po tym buńczucznym expose zabrali głos rozmaici mistycy, szermujący bez umiaru i łaską bożą, i pomstą bożą. Głosom z Wenus odpowiadały głosy z Ziemi, tak samo zróżnicowane i nie mniej zacietrzewione.
3919 Prace przy doskonaleniu Pamięci Wieczystej są kontynuowane w pośpiechu. Jak wiesz, wczoraj nadeszło jeszcze jedno mido wyposażone w bardzo rozległe instrukcje. Pomyśl, co byśmy zrobili bez tak potężnych narzędzi działania, jakimi obdarzają nas Urpianie! Pomyśl tylko... Rem milczała.
3920 Jesteś uprzedzona do tych istot, które pod każdym względem tak bardzo górują nad nami. Może dorównamy im za tysiąclecia; a może nigdy... Oczywiście ty nie chcesz o tym słyszeć – dodał sarkastycznie. – Koniecznie pragniesz, żeby wśród psychozoów we wszechświecie prym wiedli ludzie.
3921 Opuszczając miejsca, gdzie było nam dobrze, czynimy to z żalem. Oglądamy się jeszcze raz za siebie. We wspomnieniach cierpimy, że czas nie zatrzymał się. Ale życie toczy się dalej. Przy ostatnich słowach Rem obniżyła głos. Stanęły jej przed oczami wspomnienia sprzed czternastu lat.
3922 Za nic w świecie nie chciała, aby Ber się tego domyślił. Zerknęła na jego twarz. Prawie się nie zmienił od tamtego czasu. Czy życie połączy ich jeszcze kiedyś? Czuła, kierowana kobiecą intuicją, że wystarczyłoby jedno czułe słowo z jej ust. Wiedziała, że go nie wymówi, chociaż to byłoby wspaniałe.
3923 Dlaczego nie rozumieli się teraz? I czy ważkie publiczne sprawy mogą trzymać uczucia w ryzach? Nagle Rem zlękła się, że może jednak wyzna Bernardowi coś, czego nie chciała – przynajmniej w tej chwili. Aby nie przedłużać kłopotliwego dla niej milczenia powtórzyła, że Ziemia jest jego fetyszem.
3924 Ale kochając swój kraj, nie zawężam tych uczuć do określonego terytorium, zresztą w dwudziestym pierwszym stuleciu powalono słupy graniczne między państwami. Ojczyzna to pewna suma doznań i wrażeń, zdobyczy kulturalnych i cywilizacyjnych zgromadzonych przez wszystkie pokolenia jednego narodu.
3925 Właśnie zapowiedział swe przybycie Franek Skiepurski. Znając jego radykalizm, wiedziano, że poprosi zebranych o poparcie jego programu ostatecznego rozgromienia wroga. W tragicznej sytuacji Ziemi przyjęcie bądź odtrącenie pomocy Urpian nabierało desperackiej wymowy. Na placu wrzało jak w ulu.
3926 Przechodząc na grunt nauk biologicznych powtórzył tezy z głośnego wykładu profesora tej sławnej warszawskiej uczelni, Józefa Dolniaka, na temat przywróce nia wzroku Zoe Karlson – by uwypuklić nie tylko znacznie wyższy poziom medycyny urpiańskiej od naszej, lecz także jej diametralną odrębność.
3927 Te ostatnie działania, roztrząsane przez różnych mówców ze względu na ich społecz nie nader niepokojący charakter, dobrze współbrzmiały z możliwościami biotechnik stosowanych na Ziemi. Już od dawna bez udziału podobnych praktyk nikt sobie nie wyobrażał racjonalnej hodowli zwierząt i uprawy roślin.
3928 W przeciwieństwie bowiem do zwierząt, u których metodami inżynierii genetycznej możemy nasilić wystąpienie tej cechy, na której nam akurat zależy (jak mleczność u krów albo nieśność kur), biologia nie może przesądzać, jakie psychiczne i fizyczne właściwości człowieka są najbardziej pożądane.
3929 Wzrastające od kilku dni opory przeciwko przyjęciu urpiańskiej pomocy w jakiejkolwiek formie wiązały się z dalszymi sukcesami w zwalczaniu silikoków. Większość metod została wypracowana przez Pamięć Wieczystą, lecz teraz mogły już być one stosowane z powodzeniem bez pomocy tego superkomputera.
3930 Dlatego w niepewnej sytuacji wojny z krzemowcami widzieli w Urpianach rękojmię zwycięstwa. Ekstremiści z przeciwnego obozu, bardziej krzykliwi i zaborczy, uznawali nie skrępowaną swobodę człowieka za dobro naczelne, któremu trzeba podporządkować wszystkie inne wartości łącznie z kosmiczną ojczyzną.
3931 Sekundowali im czciciele wolności – naprędce zrodzona sekta religijna, która podniosła wolność do rangi bóstwa, wiążąc z tym rozmaite perwersyjne i orgiastyczne rytuały. Niemistyczni obrońcy wolności widzieli w nich fanatyczną siłę destrukcyjną, którą wygodnie mogliby manipulować.
3932 Kilkanaście rakiet mknęło ku Księżycowi: dwuosobowe gondole, jakimi zakochani odbywali przejażdżki po niebie, jednostki pasażerskie oraz transportowe, oczywiście niewielkie, nadto przeważnie w złym stanie, co spowodowało, że nic brały udziału w powszechnej rozprawie z krzemowcami.
3933 Cały zapas bomb nuklearnych przygotowanych do walki z krzemowcami był w gestii Komitetu Obrony Ludzkości. Po odejściu Skie purskiego było oczywiste, że są one niedostępne dla Franka i jego zamierzeń. Przylot Rem pozwolił wypracować plan wprawdzie ryzykowny, ale w tej sytuacji jedyny realny.
3934 Rem podjęła się koordynowania całej akcji. Ponieważ postanowienie o tej wyprawie zapadło w Warszawie, stamtąd oraz z sąsiednich miast wystartowały pojazdy; większość uczestników rakietowej bojówki stanowili Polacy. Należało oczywiście liczyć się z możliwością włączenia się mido w wir wydarzeń.
3935 Nie znana decyzja kosmitów w tej sprawie wymykała się zresztą ocenom moralnym. Po pierwsze, konfrontacja dotyczyła odrębnych gatunków psychoozów, więc o różnych kryteriach etycznych. Po drugie, Urpianie głosili, że budują Pamięć Wieczystą wyłącznie dla ludzi, by uratować ich ginącą ojczyznę.
3936 Franek dowodził środkową grupą, odległą o półtorej sekundy lotu. Reszta rakiet leciała za nimi, tworząc dwa łukowate skrzydła. Takie ustawienie tej naprędce skleconej flotylli zapewniało jej jaką taką zwrotność ruchów i operatywność. Tarcza Srebrnego Globu ogromniała z każdą minutą.
3937 Rem tylko przelotnie spoglądała na wskaźniki urządzeń kontrolnych automatycznego pilota. W centrum jej uwagi znajdował się malutki ekran oraz niewidoczny głośnik wideofonu. Obrzuciła wzrokiem tablicę dyrektyw lotu i w tym momencie uświadomiła sobie, że zbliżają się do kresu wyprawy.
3938 O, tam w głębi! A prócz nich niedaleko są jeszcze trzy. Możesz nastawić odbiornik na ich wykrycie. Nie nastawiła. Spojrzała Frankowi w oczy: trochę przymrużone piwne oczy o surowym wyrazie. Przemknęło jej przez głowę, że nie są tak ładne jak oczy Bera. I ta myśl wydała jej się teraz bardzo głupia.
3939 Rem instynktownie zrobiła półobrót, rozglądając się po otoczeniu. Franek nie poszedł za jej przykładem. Nie opuściła go przytomność umysłu i dobrze pojmował, że sprawcami tej iluminacji, będącej przestrogą lub przygotowaniem do ataku, są pyły autosterowane kierujące budową Pamięci Wieczystej.
3940 Urpianie posiadali umiejętność rozregulowywania aparatów na dowolną odległość. Pozwalało im to unieszkodliwiać wszelkiego typu pociski. Ze starożytną bronią palną mieliby większy kłopot, lecz rozsiane po muzeach karabiny maszynowe i szybkostrzelne pistolety nie nadawały się do użytku.
3941 Każda sekunda była darowana przez Urpian. Już następna mogła przynieść zagładę. Światło przygasło raptownie, ale tylko po to, by po krótkiej chwili objawić swoje nowe wcielenie. Tym razem gorzało kolejno wszystkimi barwami tęczy, od soczystej czerwieni do głębokiego, nasyconego fioletu.
3942 Zagadkowe światła, których to przybywało, to ubywało, ciągle zmieniały barwę. Zaledwie Rem trochę oswoiła się z tym obrazem, groźnym swoją tajemniczością, wszystko zgasło. Gdzieś, prawdopodobnie wyżej, zapłonęła jaskrawa, zielona kula, która następnie przybrała kolor srebrnobiały.
3943 Odstępujemy od zamiaru zniszczenia Pamięci Wieczystej! Rem powtórzyła to zawołanie. Powtórzyła je trochę bezmyślnie, trochę bezwolnie. Usłyszała własny głos. Zmieszała się, ale nie wiedziała dlaczego. Franek poszedł w jej ślady. Potem trwali chwilę w milczeniu, przykuci do miejsca.
3944 Znów nikt nie odpowiadał. W ciszę świata rzucał wciąż to samo zawołanie. Aż ochrypł. Rem stała nieporuszona. Ktoś z grupy, która zatrzymała się naprzeciwko nich, zaczął wygłaszać całe przemówienie o tym, że bez Pamięci Wieczystej zginęłaby Ziemia, a więc trzeba koniecznie ratować Pamięć Wieczystą.
3945 Twoja wola jest osłabiona, jakby sparaliżowana. Urpianie narzucili ci to, co chcieli. Taką bezkrwawą przemocą chcą zmusić nas do poniechania szturmu. O, jacyż oni podstępni! Jacy nikczemni! W tym miejscu Franek przełączył nadajnik na falę, którą mógł odebrać każdy w bliskiej okolicy.
3946 To ich bodźce elektromagnetyczne wywołały w naszych mózgach z góry zaplanowane reakcje. Rozumiecie, bracia?! To nie wy przemawiacie, nie my przemawiamy – poprawił się – nie my mówimy, że trzeba odstąpić od zamiaru zniszczenia Pamięci Wieczystej. To oni mówią za nas, naszymi ustami do nas samych.
3947 Nawet gdyby oni ocalili Ziemię, my zginiemy jako ludzie: staniemy się cywilizacją żywych automatów! I – o zgrozo! – przystaniemy do naszych perfidnych prześladowców. Ale nie! Po stokroć –nie przystaniemy!! Nie możemy! Nie chcemy! Ludzie, nie wierzcie temu, co się dzieje w waszych mózgach.
3948 Żeby ocalić ludzką wolność. Nie zmieniliśmy zdania. Nie zaszło nic takiego, co skłoniłoby nas do cofnięcia się. A jednak wszyscy teraz paplamy jak papugi, że tylko Pamięć Wieczysta może ocalić Ziemię. To Urpianie spętali naszą swobodę myślenia. To oni dokonali zamachu na naszą wolność.
3949 Mnie się także chce wołać o odwrót, o odstąpienie od ataku, bo ucisk Urpian nie ustał. Ale przyrodzona człowiekowi miłość wolności jest niepokonana, silniejsza ponad wszystko! Nawet nad precyzyjną urpiańska technikę oddziaływania na ludzki mózg... Rem czuła silny, nienaturalny ból głowy.
3950 Kłębiły się w niej w nieładzie wciąż nowe myśli o odwrocie. Zagłuszała je, powtarzając sobie, że Franek ma słuszność, że ma słuszność na pewno. Heroicznym wysiłkiem woli zmuszała się do zduszenia tamtych obcych i narzuconych pragnień. Przychodziło jej to z trudem. Nie była w stanie wyrzec ani słowa.
3951 Ucisk na mózg ustępował. Powoli wracało uczucie własności myśli. Pod głównymi urządzeniami dyspozycyjnymi Pamięci Wieczystej coś się kotłowało. Olbrzymiejące skrzydlate widma co chwila przysłaniały gwiazdy wiecznie pogodnego nieba, strzelając strasznymi, fosforyzującymi ślepiami.
3952 Było ich coraz więcej, wytryskiwały z przodu, z tyłu, z boku – prędzej, wciąż prędzej, aż sprawiały wrażenie zupełnej ciągłości. Jak gdyby Księżyc wzbogacił się o atmosferę – nieprzejrzystą, gęstą, trochę niesamowitą. Franek stanął raptownie. Ujął Rem silnie za ramię, zatrzymując ją na miejscu.
3953 I bał się, że zginą nie wykonawszy zadania. Dotarcie do Pamięci Wieczystej, od której dzieliło ich zaledwie kilkadziesiąt kroków, było na pozór niepodobieństwem. Wydawało się pewne, że mido, rozporządzając tak rozległymi możliwościami, zabije każdego, kto zagrozi zniszczeniem głównych urządzeń.
3954 W powodzi świetlnych zygzaków przypominających błyskawice dotarli na miejsce. Nie byli sami. Z przeciwległej strony dotarła już czołówka jednej z grup. W tym momencie ogarnął ich płomień. Olbrzymi, wszechogarniający, zda się oparty o ziemię i niebo. Ustąpiły przed nimi gęste pyły.
3955 Nie pognębcie jej. Najjaśniejszej Ojczyzny, póki jeszcze czas; póki cała nie spłynie ognistą lawą. Przecież ani Wenus, ani Mars, ani żaden glob we wszechświecie, choćby najpiękniejszy, nie będzie tym samym. Któż z was z lekkim sercem zamieniłby swoją matkę na cudzą? A to jest właśnie tak.
3956 Ludzie, ludzie, ulitujcie się nad Ziemią! Ber ochrypł z krzyku. Ponad głowami tłumu, który zwartą ciżbą otaczał ciężką, toporną sylwetkę sześcianu budowanej Pamięci Wieczystej, powiódł wzrokiem po gładko zniwelowanej równinie krateru Kopernika oświetlonego z ukosa wąskim sierpem Ziemi.
3957 Słuchając jego egzaltowanych nawoływań mogło się zdawać, że niemal odchodzi od zmysłów. Dziwna to była oracja, nabrzmiała bólem, lękiem i wezbrana żalem do tych, którzy jeszcze teraz odtrącali pomoc Urpian. Strzeliste wykrzykniki, ukwiecony styl, barokowo ozdobne metafory zaczęły tworzyć galimatias.
3958 Niecierpliwość, brak roz wagi i niszczycielski temperament tych, którzy sparaliżowali Pamięć Wieczystą, otwarły silikokom drogę do zmasowanego przeciwnatarcia i na Ziemi, i tutaj. Obszary przez rok i dłużej skutecznie bronione przy współudziale mido tracimy oto w ciągu kilku dni.
3959 Zlitujcie się! Do czego zmierzacie? Żeby na obcych globach dopiero przystosowywać klimat do naszych potrzeb; żeby wyrzec się ziemskich widoków i ziemskiego nieba; i desperacko harować po to, żeby któreś z pokoleń zrzuciło skafandry i opuściło szczelne schronienia? Ber wziął głęboki oddech.
3960 Póki silikoki nie opanowały Pamięci Wieczystej, można podłączyć ogniwa dyspozycyjne i uruchomić zbawcze urządzenie. Pamięć Wieczysta, w tej chwili goły mózg wyzbyty kontaktu z całym zespołem przekaźników, czeka na podłączenie. Wtedy znów podejmiemy walkę – z pasją, ze zdwojoną gwałtownością.
3961 Bracia, zaklinam was: zaufajcie mu! Nie wierzcie pomówieniom, że Urpianie potrzebuje czegokolwiek od ludzi i że chcą nas przekształcić w swoje bezwolne narzędzie. To cywilizacja zupełnie odrębna, która nie zamierza niczego zmieniać wbrew naszym życzeniom. A Cis jest gotów uruchomić Pamięć Wieczystą.
3962 Precz z A Cisem! – zabrzmiały groźne okrzyki. Na Księżycu zebrali się prawie sami przeciwnicy Urpian. Było to zrozumiałe. Kontrofensywa silikoków nie tylko odbiła rozległe obszary, lecz także atakami na kosmoporty sukcesywnie utrudniała przeniesienie reszty ludzkości z Ziemi na Wenus.
3963 Pamięć Wieczystą natomiast oblegali ci, których żarliwym dążeniem było – za każdą cenę – nie dopuścić do włączenia się A Cisa i tego oszałamiaja cego, wszechstronnego supermózgu do akcji. Zatrważający obraz zagrożenia wolności przesłaniał im trzeźwość myślenia; jak każda hipertrofia ideologii.
3964 Nawet meldunki o roztapianiu przez silikoki formacji skalnych w kraterze Kopernika i podchodzeniu języków magmy na kilkanaście kilometrów od Pamięci Wieczystej były traktowane jako podstęp Kruka. Ber patrzył z rozżaleniem na skłębiony, falujący tłum, który wydał mu się bezduszny, prawie nieludzki.
3965 Już my mu damy łupnia! Uspokoiło się trochę. W słuchawkach dźwięczały tylko urwane słowa, strzępy rozmów, westchnienia i szmer przyspieszonych oddechów. Pod groźnym czarnym niebem księżycowym, w widmowo srebrzystej poświacie sierpa Ziemi stały tysiące ludzi zawziętych w swoim zamyśle.
3966 Rozmowy z astronautami nie wniosły niczego nowego: Rem mocno podejrzewała, że oni wszyscy są – zapewne nieświadomym – odbiciem woli Urpian. Dlatego wiążący mógł być tylko jej sąd o A Cisie jako sprężynie planowanych polityczno wojskowych działań. Psychicznie nastawiła się na ten kontakt.
3967 Jeszcze bardziej gatunek jego intelektu, w odczuciach Rem pasujący do inteligentnej maszyny, rozstrzygał o krańcowej obcości małej, jakby koślawej, bo przecież trzynogiej postaci. Wydał jej się karłem ze złych snów, maszkaronem wy rzeźbionym przez bezwstydnie złośliwego rzeźbiarza.
3968 Mimo to nie potrafiła przełamać swego uporu. Rozmowa z A Cisem jako taka była dla Rem raczej robotą techniczną niż przeżyciem emocjonalnym. Bardziej od dialogu przypominała jej zwykłe komputerowe rozwiązywanie postawionych zadań. Nawet jej w myśli nie postało patrzeć w oczy swojemu rozmówcy.
3969 Ber szybko pojął, że dalsze mówienie o miłości do Ziemi mogłoby tylko rozdrażnić Rem, która tak samo jak on bolała nad nieszczęściem ojczyzny, lecz wzbraniała się – nawet w jej obronie! – zaprzepaścić niezawisłość ludzkiej psychiki i wolność ludzi. Toteż rozmowa zeszła na bardziej konkretne tory.
3970 Przez to są jeszcze niebezpieczniejsi. A obchodzi mnie to, że nawet gdyby wspaniałomyślnie poniechali takich karykaturalnych posunięć, jak stworzenie Lu i tej trójki dzieci, a poprzestali na rozwiązaniu ich zdaniem najłagodniejszym, czyli ujednoliceniu poglądów – zabiliby ludzkość.
3971 Kolektywna jednomyślność to nie tylko pohańbienie człowieka, ale szybkie staczanie się po równi pochyłej aż do ostatecznego upadku. Oczywiście myślę o ludzkim społeczeństwie. Może na Urpian działa to właśnie budująco, lecz cóż nam do tego?... – dokończyła z nie tajonym przekąsem.
3972 Z A Cisem także. Na różne tematy. Mogłem, a nawet musiałem wyciągnąć pewne wnioski. Dla ciebie A Cis jest pokraczny także psychicznie, ale wierz mi, że na tle tamtej społeczności jest on – jak to wyrazić? – no, nazwijmy: "porządnym człowiekiem". Wiesz, o co mi chodzi przez analogię.
3973 Był zdruzgotany. Zawiodła go nadzieja, że Rem, która miała znaczną popularność, poprze sprawę choćby połowicznie; choćby nadmieni, że A Cis budzi zaufanie. Ta szansa przepadła. Znów był sam. Otaczał go zwarty pierścień tłumu o nieprzejednanej postawie. Nagle Bernard uderzył się dłonią w czoło.
3974 Mógł zgromadzić zastęp nawet liczniejszy od tamtych. Mógł wraz z nimi ściągnąć A Cisa i zapewnić mu potrzebną ochronę. Bał się jednak. W tej sytuacji postawienie naprzeciw siebie dwóch antagonistycznych grup, z których żadna nie miała nic do stracenia, stworzyłoby sytuację bardzo niebezpieczną.
3975 Przypominało to raczej potyczki słowne dyskutantów o tak krańcowo antagonistycznym spojrzeniu na wszelkie sprawy świata i życia, że jedyną płaszczyzną porozumienia stanowią dla nich matematyczne i fizyczne wzory. Franek starał się wyłączyć wątek emocjonalny z dyskusji i udawało mu się to nieźle.
3976 Z wypowiedzi A Cisa wynikało niedwuznacznie, że jakakolwiek z góry narzucona ingerencja Urpian w sprawy ludzkie nie leży w ich zamierzeniach. Urpianin zobowiązał się nie naruszać zasady wolności ludzi. Należało jednak trzeźwo rozważyć, w jakim stopniu obietnice te będą respektowane.
3977 Nie znał metod działania Urpian. Na przykład chcąc wiedzieć, czy chętnie posługują się kłamstwem, trzeba było mieć choćby pobieżny sąd o ich psychice. Zapatrzony w cel rozmowy: wyczucie stosunku Urpian do ludzi – Franek nie zastanawiał się, jak bardzo nierówne były szanse w tej dyskusji.
3978 Bez żadnej różnicy w sprawach kluczowych. Zlituj się – podniósł głos – opamiętaj się, zrozum, że przecież ja nie jestem Urpianinem! Co ci przychodzi do głowy! We mnie jest ludzki świat uczuć. Przyjacielu, ja potrafię kochać wraz z ludźmi i wraz z ludźmi nienawidzić. Bernard wstał gwałtownie.
3979 Musiał mieć dobre pojęcie p przeznaczeniu tej wznoszonej budowli, bo na całym Księżycu tylko ona go obchodziła. Inne zagospodarowane placówki – chwilowo opuszczone, lecz nie rozmontowane – w ogóle nie były atakowane. Pozostawało kompletną zagadką, jak działał wywiad naukowy Silihomidów.
3980 Było to tym ważniejsze, że musiano pospiesznie ewakuować wszystkie wielkie skupiska ludzkie, natarczywie nękane naporem sił wulkanicznych. Rozpoczęło się bezładne koczowanie wielomilionowych grup w jakim takim rozproszeniu, bo każde zwarte obozowisko byłoby celem kolejnej napaści silikoków.
3981 Jedynym zgrupowaniem krzemowych bakterii na Srebrnym Globie był rejon Pamięci Wieczystej. Nikt się nawet nie domyślał, w jaki sposób Silihomidzi stwierdzili, że ten wielki mózg, będący w budowie, nie uległ zniszczeniu jako taki, a jego ogniwa kierowniczo dyspozycyjne można odtworzyć.
3982 Najwidoczniej Silihomidzi w pełni zdawali sobie sprawę ze słabości ludzi, którzy rozporządzając nowoczesną techniką, jednak nie mogli odeprzeć zmasowanego biologicznego ataku, w błyskawicznym tempie przeobrażającego strukturę zewnętrznej skorupy Ziemi, a co za tym idzie także warunki klimatyczne.
3983 W drugim dniu rozruchu sił wulkanicznych powstały trzy dalsze kratery oraz długa półkolista szczelina. Wystarczyło to, by najwyżej w ciągu tygodnia lawa zalała obszar Pamięci Wieczystej. Gorące strumienie magmy, kierowane z żelazną konsekwencją przez Silihomidów, okrążały urządzenia wielkiego mózgu.
3984 Pierścień ten zamknął się dosyć szybko i jedynie dzięki znikomym różnicom wzniesienia nie zdążył przekształcić się w rozżarzone jezioro. Gdy Lu przybył na miejsce, zastał dramatyczną sytuację. Najbliższy, wprawdzie na der powoli sunący, język lawy oddalony był zaledwie o półtora kilometra.
3985 Nadto znaczne stężenie promieniowania kazało przypuszczać, że bezpośrednio pod terenem Pamięci Wieczystej destrukcyjna działalność silikoków drąży skały, by je stopić i wydobyć lawę na zewnątrz. To przesądziłoby błyskawicznie o klęsce ludzi. Zadanie nastręczało jednak olbrzymich trudności.
3986 Dlatego, chcąc nie chcąc, najeźdźcy musieli okrążyć obiekt, wcale zresztą nie poniechawszy prób uderzenia od spodu. Najwidoczniej zdawali sobie sprawę, że póki można uruchomić Pamięć Wieczystą, ludzie mają duże szanse zwycięstwa. Lu zajął miejsce zdemolowanych ogniw dyspozycyjno kierowniczych.
3987 Zużył na to znaczną część energii porozumiewawczego pola, które zapewniało mu stałą łączność z A Cisem. Użycie tego kanału było konieczne wskutek zbyt silnych zakłóceń, jakim ulegał naturalny odbiór Lu, czyli z wykorzystaniem zmysłu radiowego. Promieniotwórczość wzrastała bowiem z każdą minutą.
3988 Lu nie miał przedziału fal radiowych zastrzeżonego dla rozmowy z A Cisem. Toteż zanim przeszedł na ten zakres fal ultrakrótkich, w którym panował względny spokój, nasłuchał się niechcący rozmaitych dosadnych wynurzeń, między innymi o A Cisie, o pomocy urpiańskiej, także o sobie samym.
3989 Zgłębiwszy ten problem, Urpianie uznali swój błąd i wycofali się. Lu pojmował aż nadto, że w zamierzeniach kosmitów z Juventy nie leży narzucanie ludziom swojej woli. Ale dopiero teraz przekonał się z przypadkowo podsłuchanych rozmów, jak wielu nie dowierza szczerości urpiańskich poczynań.
3990 W trzeźwym umyśle Lu na pierwszy plan wysuwał się los sześciu miliardów ludzi, których – w razie ostatecznego podboju Ziemi przez krzemowców – czekała śmierć w gorejącym kotle planety, jakby żywcem przeniesionym z płócien starożytnych mistrzów przedstawiających legendarne piekło.
3991 Tłum wrzał coraz bardziej. Wydawało się, że specjalne grupy patrolują cały obszar wokół głównej budowli. Chodziło o to, by nie dopuścić A Cisa. Tak samo chciano zapobiec przybyciu Lu. Ponieważ jednak nikt go nie znał, spokojnie wylądował on opodal i niepostrzeżenie przedostał się przez ciżbę ludzką.
3992 Wejście Lu do kabiny dyspozycyjnej, gdzie przebywał Ber w otoczeniu kilkunastu mężczyzn, nie zwróciło niczyjej uwagi. Tak samo nie rzucał się w oczy jego kontakt radiowy z A Cisem, gdyż była to rozmowa bardzo szczególna, pozbawiona słów, a nawet jakichkolwiek dźwięków słyszalnych dla ludzkiego ucha.
3993 Pod nami jezioro lawy z każdą minutą roztapia coraz wyżej położone skały. Promieniotwórczość okolicy zabójcza. Silikoki przekroczyły wał otaczający urządzenia. Za chwilę mogą być tutaj. My zostaniemy, lecz po co reszta ludzi ma zginąć? Każ im natychmiast odlecieć. Także ty odleć.
3994 Po co, skoro nic nie możecie pomóc? Ja sam zostanę. Szkoda czasu na mówienie. Tym razem musicie mnie posłuchać. Nie sprzeciwiali się. Wiedzieli, że A Cis ma znacznie rozleglejsze możliwości. Urpianin pozostał sam. Zajął miejsce sparaliżowanych ogniw dyspozycyjno kierow niczych Pamięci Wieczystej.
3995 Było to niezbędne, aby przedsięwziąć generalną kampanię mającą na celu, po nader szczegółowym przygotowaniu ofensywnego planu walki, doszczętne wygubienie silikoków. Zadaniem tego supermózgu miało być później także rozpracowanie Silihomidów oraz metod porozumienia się z tymi dziwnymi istotami.
3996 A Cis bowiem, podobnie jak Bandore i Kruk, skłonny był oszczędzić ich, a nawet przetransportować na Merkurego, oddając im ten glob w niepodzielne władanie. Ale to były sprawy dalsze, wymagające uzgodnienia z Komitetem Obrony Ludzkości. Tymczasem obowiązywała walka na śmierć i życie.
3997 Rozporządzał tylko jedną minutą. Po jej upływie skafander zostanie rozłożony przez krzemowe bakterie, które z kolei zaczną rozkładać ciało Urpianina. Wiedział, że powinien natychmiast odlecieć. Tak nakazywała mądrość urpiańska. A jednak jakiś wewnętrzny przymus trzymał go kurczowo na miejscu.
3998 Odczuwał dojmujący ból mięśni. Tkanki jego ciała dotkliwie przeżerało wewnętrzne gorąco. Wokół niego, już na obszarze głównych urządzeń supermózgu, zaczęły przenikać na zewnątrz przez szczeliny gazy wulkaniczne, rozpraszające się w niezmiernie rozrzedzonej atmosferze księżycowej.
3999 Tempo odbudowy zniszczonych urządzeń ośrodka dyspozycyjno kierowniczego Pamięci Wieczystej, precyzja i sumienność w montowaniu agregatów ani trochę nie ucierpiały na tym, że A Cis medytował również nad zagadnieniami tylko jakąś bardzo ogólną, filozoficzną więzią związanymi z obecną sytuacją.
4000 Patrzył wstecz na swoje życie; trzeźwo i bez żadnych poetyckich upiększeń, tak trzeźwo, jak mógł to uczynić tylko Urpianin. Zdawał sobie sprawę, że żył czterokrotnie dłużej, aniżeli to było udziałem ludzi. W tym czasie dokonał nieporównanie większej pracy myślowej niż najgenialniejszy człowiek.
4001 Ludzi zakochanych, ludzi marzących o wielkich odkryciach, ludzi aż do bólu tęskniących za swą kosmiczną ojczyzną oddaloną o lata świetlne, ludzi do szaleństwa roz miłowanych w wolności i każdej chwili gotowych bronić jej za cenę życia obserwował chłodno, jak obiekty eksperymentalne.
4002 Niewiele już pracy zostało do wykonania, jednak Pamięć Wieczysta pozostawała nadal jeszcze bezużyteczna i samodzielnie ani mido, ani ludzie nie zdołaliby jej uruchomić. Każda sekunda liczyła się teraz w trójnasób – wyścig ze śmiercią i zagładą wkraczał w ostatnią, decydującą fazę.
4003 Wygubienie silikoków... – pomyślał A Cis – Gdybyż możliwe było wygubienie ich teraz, kiedy przeżerają mój organizm nerw za nerwem, komórka za komórką. Przepalał go ogień wewnętrzny. Czuł, że śmierć się zbliża, a on umierając musi myśleć intensywnie, aby nie zaniedbać żadnego szczegółu w pracy mido.
4004 Obraz Wenus w "Kosmicznych braciach" kłóci się całkowicie z odkryciami dokonanymi w minionym dwudziestoleciu. Jest to wizja oparta na hipotezie amerykańskich astronomów D. Mentzela i F. Whipplea, popularnej w połowie naszego stulecia, według której glob ten jest pokryty wszechoceanem.
4005 Rzeczywisty obraz Wenus, temperatura pięćset stopni Celsjusza i ciśnienie stu atmosfer zgoła nie odpowiada założeniom fabularnym utworu, a kluczowe znaczenie wątku wenusjańskiego w tej części powieści przekracza możliwość dokonania tej zmiany, co – miejmy nadzieję – Czytelnicy nam wybaczą.
4006 Przyjrzyjmy się tej polanie. Shue skręcił ster. Snop światła powędrował za maszyna, rozjaśniając czubki sosen. Wzrok Horna przedzierał się przez księżycową poświatę, wyprzedzając ruch dżojstika. Szukała czegokolwiek, co nie byłoby drzewem, krzakiem czy śmieciem zostawionym przez turystów.
4007 Nie trafiwszy na nic, co by ich zainteresowało, Horn przypomniał sobie o Wild Rose." Pewnie tam go znajdziemy" pomyślał. Pięć minut później na tyle zbliżyli się do polany, że widoczny z daleka jasny punkt stał się bardziej wyraźny i można było rozpoznać, co to jest. Horn nie miał wątpliwości.
4008 Tylko czarne myśli przychodziły mu do głowy. – Obym się mylił. Aspirant Shue jeszcze dobrze nie wylądował gdy Horn rozsuną drzwi helikoptera i wyskoczył na trawę."To nie może się stać! Klara tego nie przeżyje""myślał, biegnąc wzdłuż światła reflektora. Pochylił się nad nagim zakrwawionym ciałem.
4009 O tej porze szykowali się i robili sporo zamieszania. Ojciec biegał po piętrze, szukając kolejnych części garderoby, potem prasował koszule, narzekając na żelasko, czyścił mundur i buty, twierdząc, że z roku na rok pasty są coraz gorsze, a matka wykrzykując z dołu, przekonywała go, ze niema racji.
4010 Wcześnie w tym roku przyszła jesień. Mam ze stu pacjentów – sprawdzała, czy wszystko, co potrzebne ma w torebce. – Nie spóźnij się do szkoły – rzuciła szeptem z holu. Virgi dokończyła śniadanie i ruszyła na przystanek. W autobusie, tak jak od siedmiu lat, zajęła miejsce obok śniadej Sally Marshall.
4011 Doszli do rzeki. Spacer się nie udał, bo Oscar cały czas cały czas szczekał na chłopaka. Następnym razem labrador był grzeczniejszy... Na przystanku dosiadło się kilkoro uczniów i Sally Marshall wymieniła z nimi najświeższe plotki, zostawiając w spokoju Virginie. W szkole huczało jak w ulu.
4012 Nie pozwolę, żeby ta historia się ciągnęła! Virgi zaniemówiła ze zadziwienia i wyszła z kuchni."Ojciec oszalał? Świat zwariował? – myślała w drodze do pokoju. – Patrick wróci ze szpitala i wszystko się wyjaśni" – spojrzała na dom vis a vis i okno, w którym co wieczór pojawiał się Patrick.
4013 Słyszała bicie jego serca i była szczęśliwa. Teraz wypatrywała chłopaka, za którym tęskniła... Zrobiło się późno. Założyła piżamę i wyjrzała jeszcze przez okno, licząc, że zobaczy Patricka." Ojciec wrócił – kątem oka dostrzegła światła samochodu. Auto zaparkowano jednak przed domem Windengraffów.
4014 Mam pojechać, do Silencetown? Gdzie w tym mieście znajdę jakąś Judy Grass? – bezsilność ja denerwowała, a teraz, gdy chłopakowi, na którym zależało jej najbardziej na świecie, groziła śmierć, nie miała pojęcia, jak go uratować. – Koszmar!" – rozmyślała jeszcze chwile, aż zasnęła.
4015 Virginia obawiała się, że już nigdy nie będzie miała okazji spojrzeć w jego jasnobrązowe oczy... W domu Hornów codziennie mówiło się o tajemniczym potworze. Gdy zbliżała się Virginia, rodzice i ich trzech gości, których dziewczyna widziała po raz pierwszy w życiu, zmieniali tematy rozmowy.
4016 Wysiadło kilka osób. Virginia szybko dostrzegła sylwetkę wysokiego chłopaka."Jest" – ucieszyła się. Objuczona dwoma plecakami, w wełnianej czapce, pod która schowała swoje gęste, blond włosy, w bojówkach, nieprzemakalnej kurtce i butach na grubej podeszwie wyglądała jak turystka.
4017 Tu są dla ciebie ciuchy – z plecaka wyjęła żółty sztormiak i czapkę z daszkiem. Patrick bez zachwytu spojrzał na ubrania. – To ma być praktyczne, nie ładne – zaśmiała się. – Za to masz rower piękny – wskazał srebrne kwiatki na różowej ramie. – Holenderski! Wirginia ruszyła wzdłuż First Avenue.
4018 Zmęczenie i emocje dały znać o sobie. Kiedy Virgi otworzyła oczy i świecąc po chatce latarką, zorientowała się, że jest sama, była bliska płaczu. Pomacała leżący obok śpiwór, jakby w nadziei, że Patrick ukrywa się gdzieś pod nim." Jeszcze ciepły – odkrycie dodało dziewczynie energii.
4019 Stern, tak jak Zięba, potrzebował w tych dniach sukcesu. Nie zadowalały go już artykuliki o pijanym szewcu, który na Zamarstynowie zadźgał szydłem niewierną kochankę, ani o pożarze składów tekstylnych na Kleparowie podpalonych najpewniej przez bankrutującego sukiennika. Jego ambicje sięgały dalej.
4020 Tytuł ten pochlebiał mu, bo Stern znał w swoim mieście niemal każdy dom i każde drzewo. Tu się urodził, tu kończył szkoły i tu od lat mieszkał z rodziną w willowej dzielnicy na Pohulance. I może właśnie dlatego nie potrafił sobie wyobrazić, jak mogło dojść do tego wyjątkowego mordu.
4021 Doświadczenie podpowiadało mu, że ów przymiotnik powinien być zarezerwowany do opisu szczególnie drastycznych przypadków. Ale problem polegał na tym, że kilkanaście lat prowadzenia kroniki kryminalnej w "Kurierze" sprawiło, że mu spowszedniał. Stern musiał natychmiast zdobyć informacje od świadków.
4022 Redaktor ponownie pochwalił uczennicę. Potem, przymilając się, zdążył wyciągnąć od niej jeszcze jeden bardzo ważny szczegół: że pozostawiony pod ścianą mężczyzna miał w butonierce białą różę, a jego dłonie były skrępowane linką. Ta ostatnia wiadomość miała dla Jakuba Sterna kapitalną wartość.
4023 Nadbiegł woźny z miotłą, po nim wuefista i reszta grona nauczycielskiego. Dziewczynka zaczęła głośno szlochać, a kobieta gardłowała, że wezwie policję, i wyzwała go od starych zboczeńców. Gdy wuefista o posturze zapaśnika Pytlasińskiego podwinął rękawy koszuli, Stern postanowił się ewakuować.
4024 Opisał burego kotka, kwitnący dziki bez i wreszcie oparte o mur zwłoki. Nie pominął też plam krwi na szutrowej alejce, a także roju brzęczących much. Podał nawet inicjały bohaterki, zachowując dla siebie wiadomość o krepującej ręce lince. Wstał zza biurka, przeciągnął się i podszedł do okna.
4025 Oddychał głęboko i patrzył. Urzekała go panorama miasta. Daleko na horyzoncie tonął w zieleni opisany przez niego kopiec, na wprost w ostrym słońcu bielała wyniosła wieża ratuszowa, a nieco w prawo, na szczycie katedry łacińskiej promieniał pozłacany krzyż. Jakub Stern opuścił wzrok.
4026 Stern, korzystając z nieobecności Wilgi, wyjął papierosa z papierośnicy, przetoczył go między palcami, po chwili zapalił od starego wysłużonego ronsona i zaciągnął się kojącym dymem. Kto jak kto, ale on nie powinien być zbyt wrażliwy. Miał za sobą przecież wystarczająco długi trening w redakcji.
4027 Obejrzał w tym czasie dziesiątki rozkładających się zwłok, napisał o nich tysiące zdań (za które dostał poniżające honoraria), więc teoretycznie nie powinien go martwić jeszcze jeden rozkawałkowany denat. Patrząc na zapalniczkę, stwierdził z żalem, że tym razem nie pójdzie tak łatwo.
4028 Był nad wyraz uprzejmy. Zwykle nosił jasnobrązowy garnitur, białą koszulę, jedwabny stalowy krawat i chusteczkę w tym samym kolorze zatkniętą w kieszonce marynarki, pod butonierką. Sądząc po zmęczonej twarzy, przekroczył już czterdziestkę, do którego to punktu Stern nieuchronnie się zbliżał.
4029 Obok niego podążał szczupły młodzieniec, lecz Stern nie dostrzegł jego twarzy. Kilka miesięcy wcześniej spotkał urzędnika w innych okolicznościach. W Wielki Czwartek Rewalski kupował w centrali przy ulicy Rutowskiego u Riedla czekoladowe jajka Ph. Sucharda i angielskie biszkopty Huntleya.
4030 I co robił przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny swego życia? Jakub Stern cofnął się wspomnieniami jeszcze o jeden dzień. Gdy w miniony czwartek sensacyjna wiadomość dotarła do redakcji, natychmiast udał się pod kopiec, by obejrzeć miejsce, gdzie znaleziono okaleczonego trupa.
4031 Równie dobrze mógł przecież parzyć palce któregoś z zabezpieczających teren policjantów lub przypadkowego przechodnia niemającego ze sprawą nic wspólnego. Rozglądał się za czymś, co mogło posłużyć katowi za oparcie głowy ofiary, lecz nie znalazł ani kamienia, ani żadnego odpowiedniego pieńka.
4032 Jeśli tak, można by założyć, że ofiara i kat wspięli się wcześniej na kopiec i oglądali razem nocną panoramę miasta, zachwycając się jej pięknem. Ta ostatnia wersja spodobała się Sternowi i nawet "wiedział", jak należałoby to zrobić. Przyłapał się na tym, że w czasie wizji popełnił błąd.
4033 A przecież mógłby znaleźć w nich ślady krwi, bo wetknięta w taki otwór głowa byłaby unieruchomiona niczym w imadle. Zakończył wspominki, podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer sekretariatu. Odezwała się Kazia, którą poprosił grzecznie o połączenie z inspektorem Andrzejem Ziębą.
4034 Liczył na cud. Chciał ponownie naciągnąć inspektora na rozmowę i usłyszeć choćby nikłą wskazówkę, z której dałoby się wysnuć kolejne wnioski, lecz Zięba nabrał wody w usta. Oschle zakomunikował, że do zakończenia sprawy nie będzie nikogo, a zwłaszcza plotkarskiej prasy o niczym informował.
4035 Nie zadziałała nawet magia Engelkreisa, łyczakowskiej knajpy, w której wydudlili już hektolitry piwa. I właśnie to zaprzaństwo rozpaliło złość Sterna. Masz krótką pamięć! krzyczał do słuchawki. Zapomniałeś, ile razy ci pomogłem? Przypomnij sobie tego wariata w kiecce, któremu przestrzeliłeś oko.
4036 Gdyby nie ja... Gdyby nie ja przerwał mu inspektor Zięba przyciszonym głosem dawno byś, Kuba, nie żył! Prosiłem cię, żebyś do mnie więcej nie dzwonił. Podałem ci inicjały denata i od razu zastrzegłem, byś tego nie publikował, a ty już następnego dnia odwaliłeś na pół szpalty chamski artykuł.
4037 Do tego fotografia z miejsca przestępstwa: palący się znicz i fragment ściany ze znakiem zapytania. Złożę na ciebie raport, żebyś się, Kuba, nie zdziwił! A pisz, pisz te swoje cholerne raporty! darł się Stern. Strasznie się ciebie boję! Ale powiedz choć jedno miłe słowo! Kiedy i gdzie go chowają.
4038 Być może kat poznał ofiarę w banku? Być może ją szantażował? Kiedy o tym pomyślał, do pokoju weszła jego redakcyjna koleżanka Wilga de Brie, rozczesując palcami mokre włosy. Stern spojrzał na jej przemoczoną sukienkę, przylepioną do wiotkiego, powabnego ciała, i łobuzersko się uśmiechnął.
4039 Wyglądała ślicznie. Była szczupła, niemal tak wysoka jak on i miała brązowe oczy oraz maleńki pieprzyk na prawym policzku. Jej typ urody kojarzył się Sternowi nieodmiennie z Bałkanami. Zaczekaj! zaczął przymilnym tonem. Błagam, zostaw te włosy tak, jak są. Chciałem prosić cię o niewielką przysługę.
4040 A jak się nie uda? zapytała. Uda! Teraz na twoją tajną broń polecą wszyscy faceci nie ustępował Jakub, licząc nie bez racji, że ten komplement zadziała lepiej niż pokrętne tłumaczenie. Musisz zrobić to zaraz dodał. Potrzebny jest nam tylko adres Rewalskiego, potem ruszymy z kopyta.
4041 Dla postronnego obserwatora zachowywała się zupełnie normalnie, lecz były to pozory, bo Wilga po roku pracy w lwowskim "Kurierze" była kłębkiem nerwów. Pierwszy raz spadła na nią ta cholerna pustka myśli przed blisko dwoma miesiącami, gdy ze Sternem próbowali wykryć sprawcę morderstw na Rynku.
4042 A potem przyszło jeszcze bardziej traumatyczne doświadczenie: Wilga de Brie stała się zakładniczką szaleńca i to, że uszła z życiem, zawdzięczała wyłącznie brawurowej akcji Sterna i Zięby. Od tamtej pory minęły prawie dwa miesiące. Wilga wróciła z trzytygodniowego urlopu w Worochcie.
4043 Pisząc zaś na maszynie, opuszczała wyrazy, co do tej pory w ogóle jej się nie zdarzało. Stern rozumiał sytuację partnerki. Rok wcześniej przeżył podobne załamanie, o którym nikomu nie mówił, a które miało związek ze schwytaniem dziewiętnastolatka z Łucka kolekcjonującego prawe kobiece dłonie.
4044 Dlatego dzięki pomocy Zięby przeprowadził z nim długą rozmowę w celi. Chciał koniecznie poznać motywy. Musiał dowiedzieć się, co naprawdę roiło się w jego chorej głowie. Kiedy wszedł do karceru, był zdumiony. Chłopak wyglądał jak aniołek: jasne włosy, niebieskie oczy i rozbrajający uśmiech.
4045 Kiedy Wilga pojawiła się w pokoju, zadowolona puściła do Sterna oko. Miałeś rację! Kolesie kasjera powyłazili na mój widok zza lady, za to ich koleżanki tylko fukały na mnie. Zwierzyłam się panom, że przyjechałam prosto z dworca kolejowego i złapała mnie ulewa na Rynku. Lałam krokodyle łzy.
4046 Nie chciałam uwierzyć, że pan Konrad Rewalski, mój cordial ami, nie żyje. "To jakaś straszna pomyłka! nie dowierzałam. Mieliśmy z panem Konradem wspaniałe plany. W dzień obiecał mi pokazać miasto, a wieczorem mieliśmy pójść do teatru na przednią sztukę. No, co tam u was dzisiaj grają?".
4047 Wilga nie dokończyła i położyła na biurku kremową wizytówkę z zapisanym na odwrocie domicylem. To miała być cudowna nitka, która według Sterna powinna ich wkrótce zaprowadzić do kłębka. Jakub chwycił więc karteczkę i natychmiast zszedł do szefa, by przekuć tę ważną informację w sukces.
4048 Może w grę wchodził jakiś lipny kredyt, weksel in blanco albo akcje? Łódzkie doświadczenie? Doświadczenie i babska intuicja dodała. To tylko robocza hipoteza stwierdził i spojrzał na nią uważnie. Ale jej nie wykluczasz? Dziś niczego nie można wykluczyć! oznajmił, uruchamiając motor.
4049 Potem Wilga zmieniła nagle temat i zapytała Sterna, czy nie chciałby wziąć od niej jednego liliowego persia ka, który już się usamodzielnił. Mówiłam ci już, że mam kotkę i dwa śliczne kocięta. Wspominałeś, że twój syn ma jutro imieniny. Dzieci lubią zwierzęta, a to wyjątkowo uroczy kotek.
4050 Spadłaś mi z nieba! ucieszył się Jakub i dorzucił, że dla formalności zapyta jeszcze o to Annę. Resztę drogi pokonali w milczeniu. Stern ostrożnie prowadził, zwracając uwagę na dorożki i nieobliczalnych pieszych, którzy kilka razy niespodziewanie przebiegli im przez jezdnię tuż przed maską.
4051 Działo się tak pewnie dlatego, że mimo rozwoju motoryzacji samochód nadal był we Lwowie i w kraju luksusem. Złość go brała, gdy przypominał sobie liczby. Po polskich drogach poruszało się zaledwie trzydzieści pięć tysięcy samochodów, a we Lwowie było ich, jeśli dobrze pamiętał, najwyżej dwa tysiące.
4052 Ich długość w porównaniu z Niemcami, a nawet Czechami była żenująca. Pojawiło się jednak światełko w tunelu przed dwoma laty przystąpiono do budowy pierwszej autostrady z Gdyni do Katowic i Stern miał nadzieję, że już za kilka lat będzie można podróżować jej odnogą do samej Warszawy.
4053 O tych wszystkich bolączkach informował czytelników piątkowy "Kurier", słusznie zaznaczając, że to dopiero skromny początek motoryzacji. Kiedy Jakub zastanawiał się nad rozwojem polskiej komunikacji, Wilga zatopiona w myślach wystukiwała palcami jakiś rytm na spoczywającej na jej kolanach torebce.
4054 Po obu stronach uliczki rosły przystrzyżone lipy, a za żeliwnymi ogrodzeniami grzały się na słońcu gustowne ceglane domy. Po lewej stronie, jakieś dziesięć metrów od nich, postawna kobieta przepasana białym fartuchem i z koszykiem pełnym warzyw w ręce zamknęła bramkę na posesję i weszła do sieni.
4055 To pani Wilga de Brie, a ja nazywam się Jakub Stern. Jesteśmy pismakami z lwowskiego "Kuriera" wyjaśnił, wyciągając papierośnicę, w której poukładane były poczciwe sporty z dyskobolem. Mężczyzna przedstawił się jako Longin Kulik i tak samo szybko, jak dokonał prezentacji, poczęstował się papierosem.
4056 Pierwszą, że świętej pamięci kasjer mieszkał pod tym adresem zaledwie od dwóch miesięcy i że przeprowadził się tu, na nowe mieszkanie z Pasiek Halickich, a drugą, że Rewalski nie był rodowitym lwowiakiem, tylko pochodził ze Stanisławowa, gdzie pracował w oddziałe tegoż samego banku.
4057 Powiedział też, że kasjer prowadził w miarę regularny tryb życia. Wychodził rano do banku i wracał wieczorem, a po nocy z jego mieszkania dochodził tylko cichy stukot maszyny do pisania. Obiady jadał na mieście, pewni u Teliczkowej albo Masełki. Tylko raz wyjechał na trzy dni do stolicy.
4058 Zdradził, że sąsiedzi (sami porządni ludzie) traktowali Rewalskiego jak dziwaka. Na pytanie Sterna, czy ostatnio nie zauważył czegoś nietypowego, stróż odpowiedział, że na dzień przed śmiercią kasjera odwiedziła ciotka, ale przy tym stwierdzeniu pokazał ręką, że kobieta była "myszygine".
4059 Jak mam to rozumieć? podchwycił Stern. Przyjechała dorożką prosto z dworca kolejowego ciągnął Kulik, gasząc papierosa pod kranem i uprzejmie podstawiając Sternowi puszkę po sardynkach na peta. Była ubrana w futro z norek, jakby si na Syberię wybierała. Ni zastała pana Konrada i bardzo tego żałowała.
4060 Powiedziała, że jedzi do Leżajska, na grób cadyka Elimelecha, bo miała straszny sen o siostrzeńcu i musi pomodlić się za jegu zdrowie, i zostawić przed ohelem swoją kwitłech. Prosiła, by przekazać panu Konradowi jegu ulubiony kugel. Stern z Wilgą kolejny raz spojrzeli na siebie znacząco.
4061 Jaki to sen, ja si ni pytał, a ona sama też do gadania ze mną ni była skora powiedział Kulik, wstając demonstracyjnie. No, a teraz wypada pukazać państwu drzwi świętej pamięci lokatora. Wilga z Jakubem poszli za gospodarzem na drugie piętro, pod drzwi Rewalskiego z numerem szóstym.
4062 Czy moży już wiedzą, kiedy nasz nieboszczyk trafi na mogiłki? zainteresował się dozorca uprzejmie. No i na jaki mogiłki, bo moży rodzina zechcy go powieźć na Kłeparów, a ni Łyczaków? zaczął się głośno zastanawiać. Wypada pójść, świeczkę zapalić albo kamyczek jaki na macewie zostawić.
4063 Wilga de Brie wykazała się refleksem i zaproponowała szybki wypad na miejsce "dla orientacji". Mężczyzna spojrzał na zegarek, jakby się wahał, lecz ostatecznie zgodził się pokazać dziennikarzom drugie lokum Rewalskiego, pod warunkiem że później go odwiozą. Ni ma wyjścia, trzeba jechać.
4064 Pochwalił się, że ma zapasowy klucz do tego mieszkania, bo kilka razy na prośbę lokatora przywoził mu stamtąd jego sprzęt kuchenny, ubrania i książki. Wyjaśnił też, że zostały tam tylko stare meble, które nie pasowały do nowego wnętrza, i te pan Konrad chciał sprezentować gospodarzowi.
4065 De Brie pomyślała nawet, że to wymarzone miejsce, by, korzystając z uroków wielkiego miasta, raczyć się spokojem wsi. Najbardziej odpowiadał jej brak sąsiedztwa. Najbliższe zabudowania znajdowały się ponad sto kroków dalej i były oddzielone od tej parceli wyspą wybujałych drzew i krzewów.
4066 Lecz ledwie zrobiła kilka kroków, jej marzenia wyparowały w ułamku sekundy, bo z psiej budy ukrytej w bluszczu wyskoczył ogromny wilczur i tylko dlatego jej nie rozszarpał, że przytrzymał go za szyję solidny łańcuch. Wilga z krzykiem rzuciła się w ramiona Jakuba, a Kulik się przeżegnał.
4067 Nie widzisz, że jest dobrze uwiązany? uspokajał ją Stern, rozglądając się wokoło. Łatwo ci powiedzieć! Kulik próbował ich pogodzić: Daji państwu uroczyste słowo, że tego paciuka wcześniej tu ni było! Stała tylko buda, a obok niej leżał łańcuch. Pewni gospodarz już wrócił i przywiózł go z sobą.
4068 Cała trójka, spoglądając z rezerwą na śliniącego się czworonoga, obeszła dom w poszukiwaniu gospodarza. Kulik zapukał do drzwi wejściowych i kilka razy zawołał właściciela, lecz nie było odzewu. Stanęli w końcu przy kamiennych schodkach prowadzących do dawnego mieszkania Rewalskiego.
4069 Longin Kulik wspiął się na nie pierwszy. Wyjął z kieszeni spodni klucz i splunął na niego "fachowo", po czym włożył go do zamka, przekręcił dwa razy i mocno pchnął drzwi. W wąskim i wysokim korytarzu, do którego weszli, panował półmrok, a w powietrzu unosiła się przykra słodkawa woń.
4070 W ciemnym pomieszczeniu niewiele było widać. Mężczyzna, szurając nogami, podszedł do okna i rozsunął grube granatowe story. Kiedy światło dzienne wniknęło do środka i poderwało do góry drobiny kurzu, cała trójka z wrażenia zamarła. W zamkniętym pokoju siedziało za stołem nieruchome towarzystwo.
4071 Ale... niech mi to ktoś wyjaśni, przecież wszystko do siebi tu pasuji. Tu jest szafa? No, jest! Tu wejści do kuchni? No, jest! Zawahał się, lecz nie wszedł do środka. O tam, obok pieca, mogę zaświadczyć, wisi tyn sam widoczek gondoli, co go inżynier Ksawery Gut przywiózł kiedyś z wyprawy do Wenecji.
4072 Ni ma co, tylko ktoś pod nieobecność pana Konrada si tu wprowadził. Stern, Wilga i Kulik gapili się na marionetki, lecz mieli wrażenie, że to raczej one im się przyglądają, jakby tym niespodziewanym najściem zakłócili ich spokój, przerwali im przedziwną grę, której sensu nie sposób było zrozumieć.
4073 Naprzeciwko damy siedział urodziwy oficer o śniadej cerze i z gęstymi czarnymi lokami spływającymi spod okrągłej czapki. Miał na sobie zieloną wojskową bluzę, na rosyjską modłę, ściśniętą w pasie skórzanym paskiem. U jego boku wisiała kozacka szabla, a na plecach skórzany tornister.
4074 Za żołnierzem Wilga dostrzegła grubego kata, uczepionego za rękę do drewnianego stojaka. Miał na głowie czarny kaptur z otworami na oczy, czerwoną bluzę, czarne rajtuzy i wysokie do kolan buty. Skórzany fartuch, który przykrywał wydęty brzuch, upstrzony był zakrzepłymi czerwonymi plamami.
4075 Jej chudą szyję zdobiły tandetne świecidełka. Około metra za nią kołysał się odwrócony do niej tyłem człowieczek o krótkich, grubych palcach. Ubrany był w robociarską bluzę i drelichowe spodnie na szelkach. Na nosie miał grube okulary, a jego szeroko otwarte usta sugerowały zdziwienie.
4076 Po chwili, na co dziennikarka zareagowała przerażeniem, Stern podniósł oficera z krzesła, zdjął swoją marynarkę, a potem owinął nią marionetkę tak, że było spod niej widać tylko lśniące wysokie buty i czarną drewnianą pochwę szabli. Chyba pan się nie obrazi? Dziennikarz spojrzał pytająco na ciecia.
4077 Jeśli pożyczy mi pan klucz, nie będzie musiał się pan sam fatygować. Tylko na jedną noc. Zgoda? Kulik zdziwiony szeroko otworzył buzię i przez sekundę wyglądał jak wiszący obok wiedźmy jegomość. Lepiej stąd chodźmy zdecydował, patrząc z niepokojem na Sterna, który szykował się, by zajrzeć do szafy.
4078 Nowy lokator ni życzyłby sobi... Nie dokończył, gdyż z podwórka dało się słyszeć warczenie, które zamieniło się niespodziewanie w radosne poszczekiwanie, jakby ktoś pogłaskał psa po grzbiecie albo dał mu jeść. Ma pan rację! poparła go Wilga. Może nie warto tracić czasu na jakieś bzdury.
4079 Ty zawsze musisz nas w coś wplątać zauważyła z pretensją w głosie. Nie mów, że się boisz odparował złośliwie. Przecież to tylko głupie lalki. Z ganku wyszli na ścieżkę i dotarli do furtki zadowoleni, że pies ich zignorował i schował się do budy. Na ulicy Wilga odruchowo się obejrzała.
4080 Chciał wiedzieć, czy Rewalski posiadał dodatkowy komplet kluczy i komu mógł je pożyczyć, ale stróż nie miał na ten temat bladego pojęcia. A na pytanie o to, jak dawno odwiedził mieszkanie nieboszczyka i czy wcześniej widział marionetki, tylko fuknął coś pod nosem, jakby się obraził.
4081 Przez chwilę jechali za niebieskim tramwajem. Wyprzedzili go na ulicy Piłsudskiego, po kilkunastu sekundach przecięli Fredry i znaleźli się na Akademickiej. Wtedy Wilga niespodziewanie poprosiła Sterna, by zatrzymał samochód. Wysadź mnie! oświadczyła stanowczym tonem. Jest mi duszno.
4082 O tej porze redakcja powoli pustoszała. Pracę kończyła korektorka Stopka, a swe dzieło zaczynała pani Rozalia, sprzątaczka, która po przedwczesnej śmierci męża na suchoty sama musiała utrzymać trójkę małych dzieci. Do budynku raz po raz wbiegali gońcy i zostawiali przesyłki w kantorku depesz.
4083 Ściskając pod pachą pakunek, Stern przemknął cichaczem obok Okularnika, by usłyszeć z dołu, że strzał Gwizdały na bramkę Lechii był fenomenalny, że tylko paluszki lizać. Wszedł do swego pokoju, zamknął drzwi i przekręcił klucz. Z bijącym sercem podszedł do biurka i rozwinął marionetkę z marynarki.
4084 A może o spojrzenie szklanych oczu czy elegancko skrojony mundur, połyskujące oficerki i wojskowy plecak przytwierdzony do pleców skórzanymi paskami? Stern odwrócił kukiełkę i zaciekawiony odpiął metalową sprzączkę plecaka, a kiedy odchylił pokrywę, zobaczył w środku niewielką książkę.
4085 Książeczka była solidnie oprawiona w granatową skórę. Kartki nie miały druku, lecz były pokryte odręcznym pismem majuskułą i minuskułą cyrylicy za pomocą stalówki maczanej w ciemnozielonym atramencie. Jakub był pełen podziwu dla autora i zastanawiał się, gdzie uczył się kaligrafii.
4086 Stern wyjął papierośnicę i zapalniczkę. Przetoczył papierosa między palcami, machinalnie przytknął go do nosa i pokrzepiony ekscytującym zapachem zapalił. Znał wystarczająco dobrze język Lermontowa, by móc zmierzyć się z tekstem. Z zaciekawieniem odchylił pierwszą stronę, dmuchając na nią dymem.
4087 Opuściłam zasłonę i próbowałam zebrać myśli. W pokoju dzwoniła cisza i nikt nie zamierzał pierwszy się odezwać. 'Wystarczającą karą było to, że zamknięto nas w jednym pomieszczeniu bez okien, że od dwóch dni nie dano nam pić ani jeść, nie mówiąc o zapewnieniu elementarnych warunków higieny.
4088 Co się z nim stanie i kto z nas będzie następny? Znajdowaliśmy się w rękach ordynarnych ludzi: młodej kobiety i trzech mężczyzn. Wszyscy byli ubrani w czarne skórzane kurtki, mieli przytroczone do pasów nagany i mówili do siebie "ivy", a nam kazali zwracać się do siebie "towarzyszko" i "towarzyszu".
4089 Wciąż wierzyłam, że ze mną będzie inaczej, że w jakiś cudowny sposób (nie wiedziałam tylko jaki) ucieknę stamtąd, mój przyjaciel generał Maksimów przyjdzie nam z pomocą i moje życie tak beznadziejnie się nie zakończy. Teraz już wiem, co to jest piękno, a co brzydota powiedziałam.
4090 Przyjaźń się nie liczy, a prawda oddała się ochoczo na usługi diabłu. Ona chce tylko przetrwać usłyszałam szept za plecami. I dlatego go wydała? Co to za dziwni ludzie i skąd się wzięli? Nie wiem, hrabino, lecz obiecuję się dowiedzieć. Inaczej się ubierają, inaczej mówią. Są ordynarni.
4091 Posługuje się tak plugawym językiem jak prostytutka. Widziałaś, jak na nas patrzy? A ten wyszczekany chudy gość w okularach, który się do nas przymila, wcale nie jest lepszy. Radzę na niego uważać. Tylko ten stary z wąsami wydaje mi się nieco inny i w razie czego można z nim spróbować pertraktować.
4092 Dobrze, i jeśli tu przyjdą, masz im powiedzieć, że żarty się skończyły, że mają nas wypuścić, bo gorzko tego pożałują. Powiem im to. I powiedz jeszcze, Wołodia, że to jakaś pomyłka, że porucznik Frołow jest niewinny, że wzięto nas za... Nie dokończyłam. Nagły krzyk spod podłogi rozsadzał mi bębenki.
4093 Płakałam, wciąż płakałam. Mój stary sługa Wołodia modlił się, a Nastka i Agafia siedziały w odrętwieniu, zatykając uszy. Tak samo nagle wrzask spod podłogi ucichł i zapanowała złowroga cisza, jakby preludium przed śmiercią. Przez porwaną firankę przeświecał do środka blady księżyc.
4094 Moje powieki same się zamykały, a kiedy głowa opadła na stół, ktoś nagle uderzył mnie w plecy i wykręcił mi rękę. Zaprowadzono mnie do piwnicy i pokazano zachlapane krwią ściany, dębowy stół i nabite gwoździami krzesło. Niespodziewanie drzwi otworzyły się i wprowadzono porucznika Frołowa.
4095 Darłam się, gdy rozerwano mi sukienkę, krzyczałam, gdy przyniesiono powrozy, a kiedy zadawano mi pytania, moje myśli były już gdzie indziej. Przypomniałam sobie bal u Griszy Foksa. Mój pierwszy karnawałowy bal, którego nie mogłam się doczekać. Poprzedziły go długie przygotowania.
4096 Kiedy rano spojrzałam w lustro, my siałam, że zapadnę się pod ziemię. Miałam podkrążone oczy i zmęczoną cerę. Wydawało mi się, że wszyscy to widzą i milczą tylko dlatego, by nie robić mi przykrości. Dzień ciągnął się w nieskończoność. Po śniadaniu pojechałam z mamą do soboru Kazańskiego.
4097 Zapaliłam świeczkę i modliłam się przed ikoną Chrystusa Pantokratora o laskę. Po obiedzie siadłam przy kominku i czytałam Wiosenne wody Turgieniewa, lecz nie mogłam się skupić i wszystko wylatywało mi z głowy. Ile razy przechodziłam obok mojej różowej jedwabnej sukni, tyle razy drżałam ze strachu.
4098 Kiedy zakładała mi nowe diamentowe kolczyki, czułam się jak drewniana lalka, tak stężałam ze strachu. Równo o siódmej wsiadłam z rodzicami do zakrytego powozu i pojechaliśmy do pałacu Foksa. Po drodze, dobrze pamiętam, ostre igiełki mrozu szczypały mnie w policzki, a do oczu same cisnęły się łzy.
4099 Zamienił kilka słów z rodzicami i, widząc moją strapioną minę, uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo. Za moment znalazłam się w blasku świateł, pod obstrzałem pytających spojrzeń, w wielkiej sali balowej. Mama obserwowała mnie dyskretnie i sprawdzała, czy czegoś nie potrzebuję, a ja bałam się.
4100 Byłam zachwycona. Do okien zaglądała gwieździsta styczniowa noc, a na podjeździe pałacu paliły się żółte latarnie. Nie wiadomo skąd, jak zły duch, pojawił się wtedy przy mnie kulawy hrabia Jarosław S. Biesencew, znienawidzony powszechnie i czerpiący przyjemność z zadawania innym bólu.
4101 Wyglądał jak prawdziwy diabeł. Był wysoki, krótko obcięty, w czarnym fraku, czarnej koszuli i czerwonym krawacie ozdobionym diamentową spinką. Miał bladą cerę, jakby lękał się światła. Jego szare oczy pałały niespokojnie i nerwowy skurcz przeginał mu głowę na bok. Na jego widok się wzdrygnęłam.
4102 Biesencew specjalnie stanął za moimi plecami i, akcentując każdy wyraz, ivyszeptal mi do ucha: "Zapamiętaj, młoda hrabino, świat wcałe nie jest taki zabawny. Zobaczymy, jak będziesz się śmiała, kiedy twoje ciało odmówi ci posłuszeństwa". Szyderczy uśmieszek przylepił mu się do ust.
4103 Szybko odsunął się ode mnie w poszukiwaniu nowej ofiary, a ja wciąż zastanawiałam się, dlaczego to właśnie mnie obrał za adresatkę tej złośliwej uwagi. Nie rozumiałam, kto dał mu prawo, by mnie oceniać i być ponad wszystko jak hrabia Tołstoj, którego za Spowiedź wyklął Najświętszy Synod.
4104 Bawiłam się, ale nastrój beztroski prysnął nieodwołalnie. Nie pamiętałam, co i z kim tańczyłam, zachowywałam się jak marionetka. Bal kończył się nieodwołalnie. W moim karnecie miałam zapisane ostatnie imię Konstanty. Byl to jedyny syn naszego poczciwego batiuszki Warłamowa. Widywaliśmy się nieraz.
4105 Patrzyłam z nadzieją w stronę drzwi, lecz z jakiegoś powodu Kostia się spóźniał. Kiedy orkiestra zaczęła grać pożegnalnego walca i pary wirowały w sali, ja nadal stałam pod ścianą, czekając na swego partnera. Widziałam uśmieszki współczucia. Jarosław Biesencew gapił się na mnie i triumfował.
4106 Wszystkie damy mi zazdrościły. Nie mogły zrozumieć, dlaczego nie im, lecz właśnie mnie trafiła się najlepsza partia. Szeptano złośliwie, że Konstanty nie po raz pierwszy okazał się łajdakiem, że dziewczęta go nie interesują i że zrobił interes życia, bo przehandłował wieś za jeden taniec ze mną.
4107 Do końca książki zostało jeszcze wiele kartek, a w popielniczce leżały już dwa niedopałki i wciąż korciło go, by zapalić kolejnego papierosa i dowiedzieć się, co będzie dalej. Nie przeszkadzały mu już drobne literki cyrylicy. Ich krój był tak doskonały, że miało się złudzenie druku.
4108 Pojawiało się to u dołu każdej strony, jakby zmęczona ręka autorki drżała nieznacznie, pozostawiając w linii pisma ledwie widoczny tego ślad. Jakub Stern miał ochotę dokładniej przeanalizować pismo, lecz spojrzał na zegarek i oprzytomniał. Dochodziła siódma. Anna mogła się już o niego niepokoić.
4109 Nie pamiętał domów ani mijanych ludzi, samochodów czy sklepów. Widział tylko porucznika Andrieja Frołowa z przerażającą żelazną maską na głowie i słyszał jego zniekształcony głos, docierający przez otwór stalowej trąbki. Cichą prośbę, by nie sadzać jego ukochanej na inkwizytorskim krześle.
4110 Tylko nie opowiadaj, że znów jeździłeś z tą swoją zarozumiałą pindą rzuciła zirytowana. Ścierpiał jej uwagę. Policja ma ciało. Zięba od tygodnia szuka zabójcy... zaczął, lecz nie dokończył. Śmiało, mój mężu, umieram z ciekawości! Mnie też interesują zapomniane przez policję trupy.
4111 Podniósł wzrok znad talerza, nie wiedząc, czy Anna z niego kpi. No, w końcu oprzytomniałeś? Kiedy szwendałeś się po mieście z tą swoją "elegancke szikse", ja z dziećmi mało nie umarłam ze strachu. Nie śmiej się, doskonale wiesz, że boję się burzy! Wiatr złamał w ogrodzie magnolię.
4112 Skoro interesują cię trupy Jakub nie dał jej skończyć muszę ci powiedzieć, że to nasz znajomy. Anna nastawiła uszu. Kasjer z naszego banku. Pan Konrad Rewalski wyraźnie wymówił imię i nazwisko, patrząc jej w oczy. Chyba go pamiętasz? To niemożliwe! Jej głos nagle się zmienił. Zamilkła na moment.
4113 Ta... rzucił Jakub, widząc, że Anna połknęła haczyk. Nie wiemy tylko jeszcze, gdzie go pochowają. Coś mi mówi, że na Pilichowskiej i że święte stowarzyszenie Chewra Kadisza szykuje się, by wcisnąć mu na głowę jarmułkę. Bzdurzysz! Bynajmniej! Twój ulubiony kasjer, do którego szczerzyłaś ząbki, był.
4114 Tak, ceniłam go i wcale się tego nie wypieram. Pan Konrad był wyjątkowym fachowcem i zawsze był wobec mnie szarmancki. Czy ja mówię, że nie? Jest tylko jeszcze jeden mały problem z twoim "szarmanckim fachowcem" zauważył, nadziewając kopytko na widelec i podnosząc go ostentacyjnie.
4115 Więc na razie skorupki na oczy i jarmułka muszą jeszcze poczekać. Ściągnął zębami kopytko, pogryzł i połknął, robiąc przy tym cierpiętniczą minę. Anna na tę demonstrację wstała od stołu. Widać było, że miarka się przebrała, i Jakub natychmiast tego pożałował. Miał zamiar obrócić całą rozmowę w żart.
4116 Podszedł więc do niej pokornie, próbował objąć, lecz odwróciła się do niego tyłem. Jesteś potworem! fuknęła. Zastanawiam się, jak ja z tobą wytrzymuję. Nie chciałam ci mówić, że się ze mną pożegnał. Teraz Jakuba zamurowało. Wybierał się gdzieś? No, nie bądź taka tajemnicza. Anna była spięta.
4117 Przepraszam, to wyjątkowo ponura sprawa. Mogłem ci o tym nie mówić zakończył, zastanawiając się, dlaczego kasjer chciał wyjechać z miasta. Potem przytulił Annę i zadowolony, że wybaczyła mu jego grubiaństwo, szybko zmienił temat, przypominając jej o jutrzejszych imieninach Piotrusia.
4118 Daleko na horyzoncie wolno pęczniało wrzeciono pomarańczowej zorzy. Z mgły wynurzały się pojedyncze chałupy, krzyże na rozstajach i kępy drzew. Kiedy lokomotywa zagwizdała przeciągle, maszyna raptownie przyspieszyła. Gnała teraz coraz szybciej i z hukiem przetoczyła się przez most.
4119 Nagle pociąg wziął ostry zakręt i siedzący obok pasażer całym ciężarem poleciał w jego stronę, opierając się o jego ramię. Poczuł twardy przedmiot wrzynający mu się pod żebra. Pokonując ból, obrócił głowę i wtedy zorientował się, że w jego przedziale zamiast podróżnych siedzą marionetki.
4120 Obudził się zlany potem. Słońce od kilku godzin posyłało już do sypialni swoich szpiegów przez szpary w zamkniętych okiennicach. Nie wstając z łóżka, Jakub spojrzał na oddychającą lekko Annę i przypominał sobie wczorajszy dzień. Gorączkowo zaczął analizować pochodzenie sennych widziadeł.
4121 Ukrywał twarz pod granatową jedwabną peleryną i Stern mógł o nim powiedzieć tylko tyle, że wyglądał na zwalistego. W wagonie był ktoś jeszcze, kogo nie zdążył rozpoznać, ktoś, kto przemknął szybko korytarzem, taszcząc na ramieniu drewnianą walizkę. Stern wstał z łóżka i poszedł do łazienki.
4122 Dziwaczny sen sprawił, że czuł się jak po wielogodzinnej podróży. Na tę myśl ostrożnie uśmiechnął się do swego odbicia w lustrze, kiedy z zesztywniałymi ze zmęczenia ramionami zmieniał żyletkę w maszynce do golenia. Ale spoglądający na niego z drugiej strony facet wcale nie był skory do żartów.
4123 Ledwie zamknął za sobą drzwi do swego pokoju, zajrzał do szafy, by się przekonać, czy marionetka, którą zabrał z willi, leży spokojnie w walizce. Potem przypomniał sobie o tajemniczej książeczce i od razu zamarzył, by dokończyć lekturę. Przeszkodziło mu w tym pojawienie się Wilgi.
4124 Niech pan śmiało wchodzi, panie Jakubie poinformowała go uprzejmie. Szef właśnie czeka na pana. Ma dla pana niecały kwadrans. Potem według terminarza będzie przyjmował delegację radnych. Stern zapukał więc demonstracyjnie do drzwi naczelnego, nacisnął ostrożnie klamkę i wkroczył do środka.
4125 Czemu się, Kuba, wygłupiasz? spytał rozwalony w fotelu Manio, wyciągając dłoń nad zawalonym papierami biurkiem. Wchodź śmiało! Czego się napijesz? Kawy, wody, a może herbatki z cytrynką? Stern podziękował i ścisnął dłoń szefa, zwracając uwagę na ślady potu pod pachami na śnieżnobiałej koszuli.
4126 Ja tylko grzecznie cię do siebie zapraszam oznajmił uśmiechnięty od ucha do ucha szef i zaraz zmienił ton. Wiem, że masz swoje zasady i to ty wyznaczasz sobie tematy. Szanuję ten zwyczaj, ale przynajmniej, Kuba, błagam cię, pracuj na wynik. Jeden artykuł oparty na domysłach to za mało.
4127 Stern nie był przygotowany na poranne nauki i już szykował się, by coś ostrzejszego odpowiedzieć, lecz Manio, znając temperament kolegi, nie dał mu dojść do głosu. Zaczął od sportu, następnie zahaczył o wydarzenia kulturalne, by w końcu płynnie przejść do światowej polityki. W tym czuł się mocny.
4128 O tym też, ale teraz mam wyjątkową sprawę i proszę, byś wziął ją sobie do serca powiedział Mańkie wicz, nie wiadomo dlaczego przyciszając głos. Moja oferta może ci się wydać zaskakująca, a nawet niestosowna, gdyż... teraz już mówił prawie szeptem. Wiem, że w komendzie wojewódzkiej nastał nowy szef.
4129 Wprowadza też inne dokuczliwe porządki: dawkuje wiadomości dla prasy, nasyła jakichś dziwnych typów, którzy udają dziennikarzy. Jak widzisz, zmieniają się zwyczaje, lecz na szczęście w komendzie pozostało jeszcze kilku życzliwych nam facetów. Choć to też może się rychło skończyć dorzucił szybko.
4130 Wybrałem metodę, która jest skuteczna od wieków. Oto ona zakończył i położył na stoliku białą kopertę. Rozwalony w fotelu pocierał wypielęgnowaną dłonią policzki i czekał, aż Jakub Stern weźmie ze stołu oberchabkę i zrobi grzecznie to, o co go poprosił. Pomyślałem o Andrzeju Ziębie dodał.
4131 Przecież to widzę. Przyjmijmy więc, że "nasz przyjaciel" dostał przed chwilą ode mnie nieformalny angaż. Manio zaśmiał się ze swego dowcipu zadowolony, że Stern w końcu wziął kopertę. Rozmowa była skończona. Dziennikarz schował judaszowe srebrniki do kieszeni marynarki i wyszedł z gabinetu.
4132 Już na korytarzu wiedział, że nie sprosta tej bezczelnej propozycji. Jeszcze nigdy Manio z nim w taki sposób nie rozmawiał. I właśnie ten przyjacielski ton uśpił jego czujność. Kiedy wszedł do swego pokoju, słońce ostro już prażyło przez szyby, uchylił więc okno, klnąc na duchotę.
4133 W środku było pięć nowiutkich banknotów z przyglądającym mu się badawczo Poniatowskim. Pieniądze pachniały jeszcze farbą drukarską i miały trzy ważne podpisy: dyrektora banku, prezesa i skarbnika. Stern poślinił brzeg koperty, zakleił ją i akurat wtedy, gdy chował ją do kieszeni, zadzwonił telefon.
4134 O co masz pretensje? przerwał mu Stern, starając się mówić naturalnie, jakby Zięba już jakoś dowiedział się o kopercie. To ja obciąłem mu głowę? To ja schowałem ją do śmietnika? Czyżbyś coś sugerował? Skąd o tym wiesz i gdzie jest ten cholerny śmietnik?! ryknął do słuchawki Zięba.
4135 Musimy zaraz się spotkać. Najlepiej... Przestań przerwał mu Stern. Napisałem dla porządku kilka zdań. To nie moja wina, że o głowie kasjera plotkuje całe miasto. Po drugiej stronie rozległo się chrząknięcie, więc dziennikarz poszedł za ciosem: Nie zostawiłeś mi wyboru. Nie chcesz ze mną gadać.
4136 Może miałem napisać o duchu laleczki, który jeździ trójkołowym rowerkiem po ulicach Lwowa? Albo o diabelskim kocie, który, miaucząc, wskazuje, że ktoś niedługo umrze? Chyba nie zależy ci na takich sensacjach? Odczep się, to nie jest wcale zabawne. W komendzie śmieją się ze mnie szepnął Zięba.
4137 Ktoś cicho otworzył drzwi, wywołując przeciąg. Jakub spojrzał za siebie i szybko zdjął nogi z biurka. W drzwiach stała wysoka i chuda kobieta w sięgającej do ziemi czarno fioletowej sukience. Poorana zmarszczkami twarz świadczyła o tym, że z pewnością przekroczyła już sześćdziesiątkę.
4138 Siwe włosy upięła w kok przypominający ptasie gniazdo, a na długiej i cienkiej szyi zawiesiła sięgające zapadłych piersi jarmarczne korale. Trzymała na brzuchu dłonie splecione tak, jakby coś w nich ukrywała łub modliła się. Dziennikarz wstał, by przywitać tego niespodziewanego gościa.
4139 Skinął głową i uśmiechnął się, a wtedy usłyszał coś, co wprawiło go w osłupienie: Nie będę się panu przedstawiała. Moje nazwisko i tak nic panu nie powie. Jestem wizjonerką, panie Stern. Do dzisiaj nawet pan nie wiedział, że istnieję, ale teraz usłyszy pan ode mnie bardzo ważną nowinę.
4140 Kompletnie zaskoczony całą sceną Stern miał jednak wrażenie, że już gdzieś widział podobną maszkarę. W jego pokoju dosyć często pojawiali się awanturujący się czytelnicy, rzucający groźby i wyzwiska, a nawet rwący się do bicia. Lecz z tak jawnym przypadkiem paranoi jeszcze się nie spotkał.
4141 Kim, jeśli nie wcielonymi diabłami, były opisane przez niego postaci: nauczyciel z Rowów, który podkuwał kobiety w lesie, albo "hobbista" z Łucka, który przez dwa lata kolekcjonował kobiece dłonie i ze ściągniętej z nich skóry sporządzał rękawiczki? Na samą myśl o tym przeszły go dreszcze.
4142 Zaciekawiła go w nim niezrozumiała nobliwość w połączeniu z dobrze skrywanym szaleństwem. Drobnych spraw już nawet nie uwzględniał w swoim piekielnym spisie. Przypadek murarza, który od kiedy pamiętał, wmurowywał w ściany ćmoków wydzielające fetor jajka, był w jego piekielnym spisie treści bedłką.
4143 Gość teatralnie zdjął kapelusz i przedstawił się jako Wiktor Andrzej Czabak, artysta sceno wy występujący pod pseudonimem Furkato. Aktor zaznaczył, że wywodzi się z tych lepszych Czabaków i absolutnie nie ma nic wspólnego z szubrawcem Janem, którego powiesili w Brygidkach za Franciszka Józefa.
4144 Furkato, z którego ust przeraźliwie leciało przetrawioną harą, nie przerywał. Uśmiechał się tylko grzecznie i potakiwał. Jakub wyjął więc walizkę z szafy i postawił na biurku Wilgi. Kiedy otworzył pokrywę i ich oczom ukazała się skulona postać, siedzący na krześle gość natychmiast się poderwał.
4145 Nachylił się i z czułością pogładził drewnianego ludzika po głowie. Potem wziął do ręki krzyżak z linkami i podniósł figurkę. Boże, gdzież to się ukrywało to moje cudo?! Siedziałeś, biedaku, zamknięty w szafie? zapytał marionetkę, stawiając ją na podłodze. To nie jest byle jaka lalka.
4146 O, Boże, co za spotkanie? Furkato spojrzał na dziennikarską parę, przesuwając lalkę w stronę maszyny do pisania Wilgi i pozwalając jej położyć dłonie na klawiaturze. Bardzo proszę nie trzymać nas dłużej w niepewności powiedziała Wilga, rzucając w stronę mężczyzny błagalne spojrzenie.
4147 Sterując krzyżakiem, posadził lalkę przy maszynie, a sam stanął za krzesłem w komicznej pozie, rozkraczając chude nogi. Poruszał się przy tym groteskowo jak marionetka, podrygując i przesuwając się na boki tanecznym krokiem, ale też zaskakująco lekko, jakby był młodzieńcem, a nie starym aktorem.
4148 Napiszemy teraz liścik, zgoda? A ja dyskretnie go zaniosę twojej uroczej pani. Był tak zafascynowany lalką, że nie odrywał od niej wzroku. Nie pogniewacie się państwo, że zrobię im króciutki wykład? W teatrach na świecie występują rozmaite lalki. Bawią one nie tylko dzieci, ale także dorosłych.
4149 Są kukiełki i pacynki, są też jawajki i japońskie bunraku, ale o tych skośnookich, obsługiwanych przez trzech aktorów nie będę teraz mówił. Opowiem o marionetkach. One są jak dzieci. Jeśli dać im duszę, odwdzięczą się całym sercem, ale jeśli się je zdradzi, będą was jak ludzie nienawidzić.
4150 Miałeś przecież grać w "Bajce o dzielnym żołnierzu". I to ty byłeś jej głównym bohaterem. To ty wymknąłeś się z twierdzy, by uratować pułkową kasę. A kiedy zakochałeś się w hrabinie Na dieżdzie, pojawiła się zła czarownica i wydała cię katu na męki. A jak ty śpiewałeś, jak ty ślicznie śpiewałeś.
4151 Boże broń. Nie i nie chcę tego wiedzieć! Dlaczego? rzuciła Wilga, szykując w myśli kolejne pytanie jak na prawdziwym śledztwie. Czabak włożył czapkę marionetce i odszedł od niej na kilka kroków. Wybaczy pani, ale nie mogę państwu pomóc. Zgodziłem się tu przyjść ze względu na Frołowa.
4152 Tak się złożyło, że mam w nim do odegrania kluczową rolę. Gratuluję powiedziała dziennikarka. Lecz co z Teatrem Pod Samowarem? Co się z nim później stało? Czy może pan jeszcze raz opowiedzieć o tym panu Sternowi? Szkoda słów! jęknął Furkato, odwracając się do redaktora z niedopałkiem w zębach.
4153 Granatową kurtynę kupił jakiś han dełes, bo potrzebował kotary do sklepu. Lalki zaś nabył hurtem weterynarz z Kajzerwaldu, lecz podobno jego dzieci panicznie się ich bały, więc za karę skończyły na Krakidałach sprzedane na targu jak murzyńscy niewolnicy. Smutna opowieść rozczuliła Wilgę.
4154 To wszystko przez niego! Kto to jest Trauder? rzucił Stern, przyglądając się na przemian to marionetce, to aktorowi. Dyrektor i reżyser, a tak naprawdę nędzny oszust, który wkrótce odpowie za swój czyn! To on wziął z banku ogromny kredyt, który mieliśmy spłacić z naszych tantiem.
4155 Ta ostatnia uwaga mocno zastanowiła Sterna. Czabak powiedział to tak naturalnie, że Wilga przeszła nad tym do porządku dziennego, ale on wychwycił ten niuans. Sylwester Trauder nie wypiął się na aktorów, lecz na lalki. Zapytał, gdzie można znaleźć dyrektora, lecz wtedy artysta zrobił kwaśną minę.
4156 Po cholerę go zapraszałam?! Nie mogę znieść, że ten cały spektakl odbył się na moim biurku! Zdenerwowana Wilga podeszła do okna i otworzyła je na całą szerokość. Miała jeszcze zamiar coś dodać, lecz w tym momencie zadzwonił telefon. Tak, tu redakcja "Kuriera" powiedziała, podniósłszy słuchawkę.
4157 Pan Jakub Stern stoi przy mnie. Bardzo proszę dodała. Jakub podszedł do aparatu, a kiedy usłyszał słaby głos ojca, wiedział, że coś musiało się stać. Tak. Zaraz przyjdę! potwierdził sucho i odłożył słuchawkę na widełki. Muszę na chwilę wyjść rzucił do Wilgi zmienionym głosem i szybko opuścił pokój.
4158 Pokonał dwa piętra schodów i z bijącym sercem zapukał do drzwi. Czy to ty, synu? usłyszał głos ojca. Wpuść. To ja, tato! odpowiedział jak uczeń, by usłyszeć chrobot zamka i dźwięk zasuwy. Kiedy wszedł do mieszkania, dostrzegł w korytarzu na podłodze mokre ślady oraz wiadro ze szmatą obok wieszaka.
4159 Próbował za wszelką cenę zachować spokój. A może zrobić ci cytrynady? Dziękuję, nie mam na razie ochoty, tato. Usiadł na taborecie za stołem, wpatrując się w zlew, do którego kapała z kranu woda. Ten jednostajny cichy dźwięk działał mu na nerwy, więc poderwał się i z całej siły dokręcił zawór.
4160 Byłem głupi. Przeczytałem jej ten list i teraz wiem, że nie powinienem tego robić. Z początku zachowywała się normalnie. Siedziała w sypialni i szydełkowała. Nagle wyszła po coś do kuchni, a kiedy wróciła, niespodziewanie rzuciła się na mnie z nożem. Zraniła mnie, ale to głupstwo.
4161 Cały korytarz był zachlapany krwią. Miała taką nieludzką siłę, że nie mogłem jej powstrzymać. Sąsiedzi z dołu usłyszeli jej krzyki i wezwali policję. Potem przyjechała karetka i zabrali matkę do Kulparkowa. Boże, co za wstyd. Prosiłem, żeby ją zostawić, że nic mi nie jest, że to tylko draśnięcie.
4162 Podniósł z podłogi potłuczony abażur od lampy naftowej i książeczkę do nabożeństwa. W kącie dostrzegł rozsypane muszelki pamiątki znad morza. Pozbierał je do kryształowego pucharka. Kiedy wstał z klęczek, zauważył, że na krześle wisi ulubiona szara sukienka matki z wydzierganą przez nią mereż ką.
4163 Jedyny zapach, którego z niczym nie mógł pomylić. Zasępiony wrócił do kuchni. Ojciec zrobił w tym czasie jajecznicę z trymbulką na maśle i ukroił dwie pajdy kulikowskiego chleba, lecz rozmowa się nie kleiła. Jedli w milczeniu, każdy zasłuchany w siebie i po swojemu przeżywający ten dramat.
4164 Ojciec nie mógł odżałować, że nie powstrzymał Edka przed wyjazdem, a Jakub, że zajął się sobą i los brata stał się mu obojętny. Kiedy wychodził, ojciec przytrzymał go za rękę. Kuba, zamów mszę za Edka u bernardynów poprosił szeptem. Tylko nie zapomnij! Edek lubił dawniej do nich chodzić.
4165 Nie musiał się więc tłumaczyć jej z rodzinnego nieszczęścia i z tego, że z powodu Anny z imieninowego prezentu dla Piotrusia wyszły nici. Ominęło go też kolegium, co akurat było mu na rękę, bo nie miał przyjemności gapić się na zarozumiałą gębę Mańkiewicza. Otworzył szafę i zajrzał do walizki.
4166 Po wyjściu Czabaka marionetka wróciła na swoje miejsce. Ze zgiętą głową i podkurczonymi nogami porucznik Frołow wyglądał jak trup wciśnięty na siłę do trumny. W tym fatalnym nastroju zastała go kochanka szefa, Andrea, która nachodziła go od czasu do czasu w poszukiwaniu weny do ogłoszeń.
4167 Nie bądź ponurakiem. Kończę pisać ogłoszenie dla znajomej. Mam już: "Młoda i zgrabna pani ze znajomością prowadzenia interesu śniadankowego oraz dobrej kuchni poszukuje...". No, wymyśl coś, błagam. Dziś ci nie pomogę! burknął takim tonem, że Andrea wyszła z pokoju ze łzami w oczach.
4168 Jeszcze poprzedniego wieczoru byłam z nim sam na sam, gotowa i uległa. Andriej, pogwizdując, odpiął skórzany pas i położył go wraz z szablą na krześle. Zdjął z głowy czapkę z czerwonym otokiem i rzucił ją nonszalancko na łóżko, a później rozpiął zieloną wojskową bluzę i powiesił ją na wieszaku.
4169 Przypominał mi wyrośniętego gimnazjalistę. Patrzyłam, jak nalewa wody do miski i się myje. Prychał jak koń, gdy polewałam mu kark, a potem, stojąc przed lustrem i rzucając mi łobuzerskie spojrzenia, wyjął pędzel i brzytwę i niespiesznie zaczął się golić, nucąc piosenkę o płynącej rzeczce.
4170 A ja znowu patrzyłam na niego, na jego lśniące czarne włosy, na opaloną szyję i na końcu wytarłam mu ręcznikiem z policzków resztki mydła. Wtedy odwrócił się, objął mnie mocno i kiedy chciał mnie pocałować, usłyszeliśmy natarczywe stukanie do drzwi. Do pokoju weszła żona gospodarza.
4171 Kilka razy przeciągnęła kościstą dłonią po obrusie, jakby chciała zrzucić na podłogę leżące na nim niewidoczne okruszki. Odniosłam wrażenie, że zazdrości nam tego, co nas łączy. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, widziałam, jak Andriej przekręcił w zamku klucz i po kryjomu się przeżegnał.
4172 Ustawione pod ścianą kosze pełne moreli i jabłek ivydzielaly odurzający, podniecający zapach. I w tym zapachu pierwszych dni sierpnia, w nieznośnych pokrzykiwaniach mew przelatujących za oknem, w powiewie ciepłego wiatru poruszającego firankami znalazłam z nim tej nocy chwilę zapomnienia.
4173 Obiecywał, że kiedy skończy się przeklęta wojna i wszyscy bolszewicy trafią do więzień, spotkamy się w Petersburgu i będziemy spacerować brzegiem Fontanki, a potem wpadniemy na Newski, do Kurpaczowa, na mrożoną wódkę i bliny. Nie przerywałam. Nie miałam najmniejszego zamiaru wracać do Pitra.
4174 Podarłam zdjęcia, wyrzuciłam listy i z trudem zaczęłam zapominać. Zapaliliśmy papierosy. Andriej miał tego wieczoru wyśmienity humor. Opowiadał o swoim domu, o rodzicach, braciach i siostrach, i o polowaniu na wilki, które zimą wdarły się do stajni i rozszarpały jego ulubioną gniadą klacz Biegunię.
4175 To on najlepiej ze wszystkich myśliwych wycelował do chytrej wadery, to on położył ją pierwszym strzałem między oczy. Pierwszy też wyjechał z chutoru do wojska organizowanego przez generała Wrangla. Opowiadał, że na początku dwudziestego roku trafił do Jekaterynodaru, lecz tam zaraził się tyfusem.
4176 Kwietniowe chmury przesłaniały słońce, które strużkami było rdzawe i sine, towarzyszące naszym dalekim planom. Środkiem rzeki przesuwała się topniejąca kra. Pamiętam, że staliśmy bez ruchu i bałam się do Niego pierwsza odezwać. Serce waliło mi jak oszalałe i myślałam, że wyskoczy mi z piersi.
4177 Wiał zimny północny wiatr i lodowate igiełki wyciskały mi z oczu łzy. Przed nami widać było nabrzeże Arsenalne. W kierunku Twierdzy Pietropawłowskiej wolno płynęła załadowana drewnem barka, a po moście pędziły jeden za drugim powozy i automobile. Byliśmy sami. Woda przyciągała ptaki, chmury ziemię.
4178 Ptaki wciqż leciały, powietrze wciąż chłodziło i siebie oczyszczało. Spieszył się gdzieś. Widziałam, jak ukradkiem spojrzał na zegarek i cierpko się uśmiechnął. Szybkie cienie ptaków przebiegły wtedy po mnie. Były szybkonogimi wzruszeniami, ucieczką i ginięciem. Stawały się raz na zawsze śmiertelne.
4179 Nie potrafiliśmy oderwać oczu od obrazu Newy, pasowaliśmy do tego miejsca, do oczekujących na nas ptaków i słońca. Musieliśmy spotkać się w tym przeklętym śnie. Nie mogło zabraknąć ptaka i porażającej ognistej plamy. I nic więcej się nie działo. Musieliśmy tylko ostatni raz być razem.
4180 Nad ranem ów okropny sen zamienił się w koszmar. Ktoś wyważył kopniakiem drzwi. Posypały się joby i ktoś wystrzelił w sufit. Andriej wyskoczył z łóżka i złapał za szablę, lecz oberwał kolbą w kark i wywleczono go pod pachy na korytarz. Potem z resztą domowników zostaliśmy zapędzeni do kuchni.
4181 Szukali jakiejś pułkowej kasy, która miała być ukryta gdzieś w pobliżu. Krzyczeli, że gorzko pożałujemy, że się urodziliśmy. Stara jędza Fieoktisa triumfowała. Rozmawiała po cichu z żylastym mężczyzną w czarnej skórzanej kurtce, który prowadził przesłuchanie, i śmiała się nam w oczy.
4182 Pierwszego zabrali Andrieja, a kiedy zobaczyłam go nad ranem całego we krwi i w stalowej masce, przypomniały mi się słowa Jarosława Spirydiona Biesencewa. Kulawy hrabia znowu nachylał się nad moim uchem ze swoją cyniczną racją. Byłam zdrętwiała z bólu. Dwie doby nie jadłam i nie piłam.
4183 I kiedy wydawało mi się, że więcej nie wytrzymam, moją uwagę zwróciła stojąca na kredensie drewniana klatka z zamkniętym w niej szpakiem. Zauważyłam, że ptak miał lśniący czarny łebek i żółty dziobek, którym uderzał w pusty karmnik. Jego skrzydła i brzuszek zdobiły śliczne białe cętki.
4184 Zdążył ją dokładnie poznać w ciągu pół roku wspólnej pracy i wiedział, że de Brie była błyskotliwa. Zabierała się do rzeczy w taki sposób, o jakim niejeden dziennikarz mógłby pomarzyć, i płaciła teraz za to wysoką cenę. Stern wkręcił kartkę w maszynę do pisania i zaczął stukać w okrągłe klawisze.
4185 Stern doskonale znał ten wóz. Wiele razy widział go w akcji i ze względu na funkcję ochrzcił karawanem. Auto należało do komendy wojewódzkiej. Kierowca, wysoki blondyn w przyciasnym mundurze, przecierał szmatą zakurzone szyby i pogwizdywał filmowy szlagier Eugeniusza Bodo o zimnym draniu.
4186 Wydawało mu się, że w pokoju wynajmowanym przez Rewalskiego ktoś poprawił story. Przełknął ślinę, czując na języku szczypiące wiórki tytoniu. Nagle furtka otworzyła się i na ulicę wyszedł drobny mężczyzna z walizkami i aparatem fotograficznym na szyi, który skierował się do policyjnego samochodu.
4187 Mężczyzna tłumaczył coś inspektorowi, nerwowo drapiąc się po brzuchu, a Zięba kiwał głową i na pożegnanie podał mu rękę. Gość zamknął furtkę i zniknął za płotem, inspektor zaś natychmiast skierował swój niechętny wzrok w stronę granatowej tatry stojącej kilkadziesiąt metrów dalej.
4188 Otworzył drzwi i zdecydowanym krokiem podszedł do inspektora. Nie możesz wyprzeć się naszej znajomości! powiedział ze słodkim uśmieszkiem, wyciągając rękę na przywitanie. Nie przy ludziach, panie Stern rzekł oficjalnie inspektor. Zachowuje się pan jak hiena. Proszę odejść. Mówię panu po dobroci.
4189 Jak się nazywa ten sztywniak w worku? Stern próbował obrócić słowa Andrzeja Zięby w żart. Nie było cię tu i nic nie widziałeś oświadczył inspektor cicho. Mam napisać, że mnie tu nie było? To wiadomość nie dla prasy. Myślałem, że jak dawniej możemy sobie wzajemnie pomagać nie poddawał się Stern.
4190 Właśnie jechałem do Pasiek Łyczakowskich kupić lipowego miodu do herbaty, a tu patrzę, znajomy karawan. Zatrzymałem się z ciekawości. Pomyślałem, że sobie trochę pogadamy. Nie wygłupiaj się, chyba nie sądzisz, że... nie dokończył, wpatrując się w inspektora z miną baranka wielkanocnego.
4191 Potrzebował jeszcze pod nim świeżego mięcha, które Manio kazał mu u Zięby kupić. Więc jak? Powiesz mi, kogo ponieśli nogami do przodu? zapytał i ciężko westchnął. To nieboszczyk! Więc to nie jest kobieta? Zięba niechętnie kiwnął głową. A ten gość, co się z tobą żegnał? To gospodarz.
4192 Opanuj się. Facet przyjechał rano z zagranicy. Zaszedł po coś do pokoju lokatora, a tam... Co? Niespodzianka dokończył Zięba i tajemniczo wydął wargi. Jaka niespodzianka? Stern nastawił uszu. Dywan wytrzepany, kurze powycierane, okna pomyte, pachnące firanki drwił z niego inspektor.
4193 I kolejne pytanie cisnęło się do jego głowy: jaki był związek między tą tajemniczą śmiercią a śmiercią Konrada Rewalskiego. Przypomniał sobie o czymś. Podszedł spokojnie do obrośniętego przez bluszcz płotu, wyjął z kieszeni klucz, który dostał od Kulika, i dyskretnie wrzucił go do skrzynki na listy.
4194 Wynikało z nich, że pokój był posprzątany, a więc ktoś wyniósł z niego marionetki. I musiał z tym zaczekać, aż oni wyjdą. Łatwo mógł się ukryć. Niedaleko willi były sady i Pasieki Halickie. Lecz równie dobrze mógł zabrać lalki w nocy, gdyż jak mówił inspektor właściciel domu wrócił nad ranem.
4195 Najbardziej zaś intrygowało go, kogo wynieśli mundurowi w zasznurowanym worku. Samochód podskoczył na jakimś wyboju i dziennikarz poczuł nagły ból w krzyżu, który usztywnił mu plecy. Miał dość wszystkiego. Rodzinne problemy nie nastrajały go do pracy. Musiał na nowo ustalić personalia denata.
4196 Napisała chyba ze trzy sążniste artykuły i miała pewnie już pomysły na następne. Stern jej zazdrościł. Od ponad godziny wycierał lwowskie bruki, wożąc tam i z powrotem walizkę z dumnym porucznikiem Frołowem. Otworzył więc szafę i wściekły wrzucił bagaż do środka, zamykając z trzaskiem drzwi.
4197 Kiedy rzucam hasło "trup", o czym myślisz? zapytał zirytowany. Myślę, że jeśli się nie uspokoisz, sam już niedługo będziesz to doskonale wiedział! A nie kojarzy ci się to z prosektorium? Wilga siadła na brzegu biurka i, trzymając torebkę na kolanach, czekała, aż Jakub odegra swój cyrk.
4198 Na ulicy karawan i inspektor Zięba cały w nerwach. Przy nim pan Tomcio Paluch ze swoimi walizami i aparatem fotograficznym oraz dwóch rosłych tragarzy. I co się okazało? Ze przyjechał z zagranicy właściciel willi i odkrył w dawnym pokoju kasjera czyjeś zwłoki. Przestań dowcipkować.
4199 W pokoju, który zajmował Rewalski, a dokładnie w szafie, którą chciałem wczoraj otworzyć, wisiał trup. Nasz geniusz z Wydziału IV osobiście mi to powiedział. Przed półgodziną powieźli ciało w worku do prosektorium. Podobno masz tam znajomego patologa. Pomyślałem, że jeśli będziesz dla niego miła.
4200 Bo grzecznie cię o to proszę zakończył, święcie wierząc, że mu nie odmówi. Spróbuję z nim pogadać, lecz nic, Kuba, nie obiecuję. Muszę już iść dodała, patrząc na zegarek. Stern wciąż milczał, przytłoczony własnymi myślami. Uważaj na siebie rzuciła na odchodne. Mam wrażenie, że coś ci dolega.
4201 Kiedy Wilga zamknęła za sobą drzwi, Stern otrząsnął się z zamyślenia. De Brie jak zwykle przesadzała! Perfekcyjnie kontrolował swoje zachowanie i był w świetnej kondycji. Bolały go wprawdzie plecy, a kiedy zamykał oczy, widział ojca i zakrwawioną szmatę w wiadrze obok wieszaka, ale.
4202 I na razie wyglądało na to, że to Rewalski był kluczem do rozwiązania sprawy. Należało więc jak najszybciej wycyganić z prosektorium personalia drugiego denata, no i wyświetlić motyw. Kiedy się nad tym zastanawiał, nie wiadomo dlaczego przyszło mu do głowy wbić jeszcze trzecią szpilkę.
4203 Gdy poczuł twarde ostrze między kciukiem a palcem wskazującym, zamknął oczy i zaczął recytować w myśli zapamiętaną z dzieciństwa wyliczankę: Angiel wangiel wuksy weje, muzykate muzykeje, elfe belfe traje us, cukier bakier.. . Przy ostatnim słowie as opamiętał się i otworzył oczy.
4204 Wciąż nie mógł uwierzyć, że rzuciła się na ojca z nożem. Zawsze była opanowana. Nigdy nie podnosiła głosu. Kiedyś pracowała jako nauczycielka przyrody w szkole zawodowej dla dziewcząt. Pięknie śpiewała, potrafiła też grać na mandolinie i malować. Wspaniale piekła, gotowała i szyła.
4205 Schowany za pergaminową kurtyną udawał przed matką dzielnego rycerza, złą wiedźmę albo siedzącego na gałęzi ptaka. Ostatni raz oglądał ten podarunek przed dwoma laty. Na prośbę córki Kasi przyniósł z poddasza starą skrzynkę, wytarł ją wilgotną szmatką i postawił na stole w jej pokoiku.
4206 Potem zapalił świecę, a Kasia szybko przekręciła włącznik. Oboje wczuwali się w swoje role. Córka grała Calineczkę, a on był okropnym zbójem Murofem. Grał tak sugestywnie, że Kasia przestraszyła się go i zaczęła płakać, dlatego pamiętając o tym, nie chciał na razie pokazywać teatrzyku Piotrusiowi.
4207 Minął stojącą na kolumnie rzeźbę świętego Jana z Dukli i zastukał do zakrystii, używając starej żeliwnej kołatki. Odczekał chwilę, zanim ciężka furta się uchyliła. Pokazał się w niej posiwiały zakonnik w brązowym habicie z kapturem, obwiązany w pasie białym sznurem z trzema węzłami.
4208 Ale gdy Jakub wyjaśnił cel swojej wizyty, ojczulek, drobiąc, poprowadził go do salki obitej dębową boazerią, gdzie siedli pod oknem przy stole, na którym leżał stosik pożółkłych karteczek, zaostrzony ołówek i cynowy talerzyk z motywem biblijnego potopu. Jakub szybko odpowiadał na pytania.
4209 W najważniejszym jednak momencie zawahał się i skłamał. Nie miał odwagi powiedzieć prawdy o śmierci Edka w czerwonej Hiszpanii, w której domy Boże były zamieniane przez powstańców w hale targowe. Wymyślił wypadek samochodowy za Tarnopolem, przebitą oponę i zgon w przydrożnym rowie.
4210 A potem sam zajadał mleczne karmelki i nigdy nie przyniósł ich do domu, by poczęstować młodszego brata. W zamyśleniu, wyglądając niczym podróżny w obcym mieście, Jakub o mało nie skręcił w ulicę Kopcia. Zatrzymał się na chwilę przy żeliwnym hydrancie, postawił walizkę na ziemi i zapalił papierosa.
4211 Zza Wzgórz Zniesieńskich nadciągały chmury i leniwie kierowały się w stronę Sygniówki. Promienie słońca przebijały się przez postrzępioną zaporę, tworząc nad parkiem Stryjskim fantastyczny, połyskujący pióropusz. Kilkanaście kroków od niego dwaj robotnicy wyrzucali łopatami na pobocze żółty piasek.
4212 Porucznik Andriej Frołow. I jesteś zołniezem? zapytał synek. Naturalnie. Mam prawdziwy mundur i szablę. Piotruś, zdezorientowany, patrzył to na Frołowa, to na ojca. To tylko lalka, głuptasie odezwała się Anna, głaszcząc synka po głowie. Lalki nie są prawdziwe, one służą dzieciom do zabawy.
4213 Robiła skłony i musztrę, a Andriej Frołow od razu stał się jej posłuszny. Czy on będzie z nami spał? spytał Piotruś niespodziewanie. To zależy, synku, tylko od ciebie powiedziała Anna, obserwując dzieci przechadzające się z Froło wem wokół salonu jak z dopiero co poznanym kolegą.
4214 Nawet więc gdyby chciał, nie mógłby się od tego wymigać. To nie jest zwyczajny festiwal stwierdziła Kasia, patrząc na Piotrusia. To przegląd lalek z całego świata! Dziś cały świat patrzy na Lwów i chce podziwiać bajki. Jakub przyznał jej rację. To nie była zwyczajna teatralna impreza.
4215 To jeszcze malutki chłopczyk. Całe szczęście, że w naszej apteczce jest zawsze plaster i bandaż. Szabla była schowana w pochwie. Skąd mogłem wiedzieć, że jest naostrzona? Ty jesteś mężczyzną, a nie ja. Mogłeś się domyślić. Masz rację, przepraszam cię odparł i pocałował ją w rękę.
4216 Godzinę później, kiedy szykowali się spać, Jakub postanowił złamać dane sobie przyrzeczenie. Chcę ci o czymś powiedzieć zaczął i zawiesił głos. Tak? Czemu nagle zamilkłeś? zapytała Anna odwrócona do niego plecami; ściągała spódnicę. Byłem w południe u... rodziców westchnął ciężko.
4217 Od wczoraj zachowujesz się nienormalnie. Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej? Kiedy wcześniej? Kuba, nie bądź dzieckiem! Spojrzała na niego podejrzliwie, wkładając nocną koszulę i poprawiając włosy. O takich rzeczach mówi się od razu. Nie trzyma się ich na ostatnią chwilę.
4218 Zachowanie Anny wydało mu się niesprawiedliwe. Skąd miał wiedzieć, że Piotruś skaleczy sobie rękę? Na szczęście rana nie była głęboka i obeszło się bez zszywania. Ale kiedy chował szablę Frołowa do drewnianej pochwy, zauważył na tylcu głowni, tuż pod jelcem dwie stare rdzawe plamki.
4219 Wymawiając je cicho, zwlókł się z łóżka. Bolały go plecy i zacisnął z bólu zęby, by dojść do łazienki. Pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy, poraziła go, więc natychmiast próbował ją odrzucić. Przypomniał sobie chudą kobietę, która poprzedniego dnia przepowiedziała mu zesłanie do piekła.
4220 Właśnie w takiej pozycji zastał go redaktor Długolato, wbiegający po trzy stopnie na górę. Rudzielec na widok Sterna się zatrzymał. Jak zwykle miał dla niego bombową wiadomość. Tym razem był to międzynarodowy rajd samochodowy z Warszawy do Zakopanego z nocnym startem w Berezie Kartuskiej.
4221 Nie ma co, rzeczywiście wymarzona trasa! podchwycił Stern, z trudem próbując się wyprostować. No właśnie! ucieszył się, nie zwracając uwagi na ukrytą w słowach Jakuba ironię. Półmetrowe koleiny, garbate mostki, no i jeszcze niebezpieczne rowy, które tylko trzem załogom udało się pokonać.
4222 Nie pomyliłem się, mercedes zostawił daleko w tyle team chevroletow. Długi nie spuszczał kolegi z oczu i przed odejściem podyktował mu nazwisko i adres: Jan Dzik, Kotlarska 11. Zapamiętasz? Po cholerę mi twój Dzik? Bo to nie mnie, tylko ciebie rwą plecy! powiedział z miną znawcy rudzielec.
4223 Podlec Trauder? Nie wydaje mi się to zabawne! Rzuciła mu karcące spojrzenie. Dowiedziałam się, że facet przed śmiercią trafił na samo dno piekła. Zaintrygowany Jakub nastawił uszu. Zamieniłam kilka zdań z patologiem. Pan Artur nie mógł za dużo mówić. Śpieszył się z żoną na jakąś komedię do Adrii.
4224 Kto wie, czy gdybyśmy przyjechali wcześniej... Chyba nie chcesz powiedzieć, że kiedy byliśmy w pokoju Rewalskiego, pan dyrektor grzecznie wisiał w szafie? Wilga przytaknęła. Niestety, to prawda. Pan Artur stwierdził, że Trauder, wyjątkowa chudzina, wyzionął ducha we wtorek nad ranem.
4225 Czabak utrzymywał, że widział go żywego w Romie w poniedziałek około południa, a skoro tak, to może powinniśmy go jeszcze raz gruntownie przepytać? Powiedział jeszcze coś znamiennego. Że to nędzny oszust, który wkrótce odpowie za swój czyn? Zgadza się. Trzeba tę groźbę zweryfikować.
4226 Dyrektorek Trauder sam nie wszedł do tej cholernej szafy i nie powiesił się na wieszaku, by rozprostować w spodniach kanty. Co robił przez ostatnie godziny przed śmiercią? Jak dostał się na Zieloną do pokoju Rewalskiego, skoro ten nie żył już od pięciu dni? Musiał mieć zapasowy komplet kluczy.
4227 Stawiam na to pierwsze powiedział Stern. Coś mi podpowiada, że sprawca liczył na zaskoczenie. Rzadko się zgadzamy, lecz tym razem, dzięki Bogu, oboje mamy rację odparła Wilga, przesuwając energicznie karetkę. Załóżmy, że Trauder przyszedł bądź przyjechał na miejsce zbrodni z kimś, kogo dobrze znał.
4228 Może nawet byl to ktoś z Romy. Może ośmielony winem lub wódką sam przywołał dorożkę i zamówił kurs na Zieloną, nie przypuszczając, że wybiera się ze swoim katem na egzekucję. Samotna willa to idealne miejsce na zbrodnię. Do najbliższych zabudowań co najmniej sto pięćdziesiąt kroków.
4229 Do tego gęsta kępa drzew, krzewów i powoi. Grube mury ceglane. Brak gospodarza. Czego chcieć więcej? Nie daje mi spokoju absurdalna zabawa w teatrzyk. Ktoś ją wcześniej starannie zaaranżował i może z nią związany jest cały problem. Na razie to my mamy problem oznajmił Stern, wstając.
4230 Nasze? Ja niczego nie dotykałam! zastrzegła de Brie z uśmieszkiem zadowolenia. Za to dobrze pamiętam, że ty chętnie bawiłeś się lalkami i nawet opierałeś o stół. Na pewno są na nim odciski twoich palców. Jakub stanął za plecami koleżanki i spojrzał przez jej ramię na napisany tekst.
4231 Omówiła też patriotyczną wizytę delegacji czterystu Ślązaków, którym zrobiła pod pomnikiem Mickiewicza pamiątkowe zdjęcie. Kiedy skończy ła, odezwał się Piotr Leya z działu gospodarczego i w błyskawicznym tempie przedstawił notowania na rynku walut i ruchy akcji na krajowych i światowych giełdach.
4232 Miał na sobie niemodny garnitur w piaskowym kolorze, a pod szyją białą muszkę. Rzucił okiem na kieszonkowy zegarek z dewizką i, sarkając pod nosem, schował go do kieszonki w marynarce. Bez słów podali sobie ręce, a potem Jakub wziął przygotowany przez ojca kosz z wiktuałami i postawił go na koźle.
4233 Słońce świeciło ostro zza chmur, gdy przeciskali się między samochodami, powozami i rowerzystami. W niecały kwadrans dojechali na miejsce, zmęczeni od wiszącego nad miastem żaru. Jakub zapłacił za przejazd i po chwili stanęli przed wejściem do Państwowego Zakładu dla Umysłowo Chorych.
4234 Kiedy przekroczyli próg, usłyszeli dochodzące z góry krzyki i śpiewy, a także jakieś rytmiczne dudnienie, jakby ktoś z całych sił kopał w ścianę. Poczuli też gryzący zapach lizolu zmieszany z wonią gotowanej zupy grochowej. Niezrażony szpitalną atmosferą Stern skierował się korytarzem w prawo.
4235 Łatwo odnalazł gabinet lekarski z mosiężną wywieszką "dr Jan Maria Wawdysz". Czyżby ten sam sławny Wawdysz przeszło mu przez myśl z którego usług korzysta inspektor Zięba, gdy poszukuje seryjnych zabójców? Zapukał, a kiedy usłyszał gruby męski głos zezwalający na wejście, wkroczył do środka.
4236 Na twarzy medyka gościł irytujący uśmiech, jakby lekarz przyglądał się im z zawodowej rutyny i za chwilę miał zdiagnozować u każdego z nich jednostkę chorobową. Kiedy dokonali prezentacji i wyjaśnili cel swojej wizyty, doktor nie krył zdumienia, że postanowili wejść na niebezpieczny oddział.
4237 Stanowczo odmawiam! Panowie chcecie na własne życzenie przekroczyć bramy piekieł? Kiedy więc można zobaczyć małżonkę? zapytał nieśmiało ojciec. Pan Bóg wie, jego należy o to pytać. Trzeba być cierpliwym. Najlepiej niech panowie się dowiadują. Kiedy? Może za tydzień, a może za miesiąc lub za.
4238 Co tam znowu? zapytał doktor. Patrząc na Sternów, mężczyzna nachylił się nad lekarzem i zapytał szeptem, lecz na tyle głośno, że Jakub doskonale słyszał: Proszę pana doktora o pozwolenie. Mam tę starą z siódemki skrępować czy tylko polać zimną wodą ze szlaucha? Potraktuj ją zimną wodą.
4239 Kiedy pielęgniarz wyszedł, trzaskając drzwiami, lekarz siadł za biurkiem, podparł końską głowę rękami i spojrzał pytająco na gości. A jedzenie? szepnął ojciec, pokazując koszyk. Czy moja małżonka może przyjmować domowy prowiant? Lekarz nachylił się nad wiktuałami, świecąc opaloną łysiną.
4240 To też dla chorej? Nie. To mały upominek dla szanownego pana doktora! odparł ojciec pokornie, zrywając papier. To akwarelka, którą specjalnie dla pana namalowałem. To moje najnowsze dzieło. Zatytułowałem je "Zmarzlina". Chciałem... To bardzo szlachetne z pana strony lekarz nie dał mu dokończyć.
4241 Jest na nim wszystko, o czym można w tym paskudnym upale pomarzyć: zamarznięte jezioro, rude trzciny i obsypane śniegiem drzewa. Od razu zrobiło mi się chłodniej! Zaskakuje mnie pan, panie Antoni, jeśli można się tak do pana zwracać. Nie wiedziałem, że ma pan tak złożoną artystyczną naturę.
4242 Od badania moich myśli są lepsi ode mnie spece rzekł Wawdysz, odsłaniając w uśmiechu wielkie żółte zęby, i wrócił pokracznie do swego gabinetu. Kiedy zniknął za drzwiami, Jakub Stern uświadomił sobie, że przed półwieczem zakłady dla psychicznie chorych były faktycznie więzieniami.
4243 Dlaczego ktoś posunął się do takich okropności? Dlaczego powiązał mu nogi i ręce kablem, a potem, by dokończyć dzieła, powiesił go w szafie jak szmatę? W drodze powrotnej milczeli. Jakub tylko co chwila wąchał mankiet koszuli, czując w nosie gryzący zapach lizolu, którym przeszedł lniany materiał.
4244 Upał stawał się nie do zniesienia. Jakub Stern krył się w cieniach drzew i sklepowych markiz. Wciąż nie ochłonął po wizycie w Kulparkowie. Kiedy przypomniał sobie rozmowę z lekarzem, ogarnęło go uczucie beznadziei. Na Rzeźniczej, w połowie drogi do redakcji, poczuł niewyobrażalne pragnienie.
4245 Potem zdjął z wieszaka najnowszy egzemplarz "Kuriera", siadł w kącie z dala od namolnych klientów i z przyzwyczajenia zaczął wertować strony. Kiedy kelner postawił przed nim oszroniony kufel marcowego piwa, odetchnął z ulgą. Szybko zapłacił należność i natychmiast podniósł życiodajną gielajzę.
4246 Zrugał go diablo i, pokonując ból pleców, wszedł do swego pokoju. Nie wiedziałem, że masz przede mną tajemnice! wyrzucił z siebie wściekle, patrząc na Wilgę. O co ci chodzi? O dzisiejszy numer! Pytam: masz czy nie? A ty ich nie masz? odparła zadziwiająco spokojnie. Nie udawaj niewiniątka.
4247 Gołym okiem widać, że coś cię gryzie. Bzdury! Wszystko jest w idealnym porządku! Więc nie możesz mieć do mnie pretensji o jakiś drobiazg. Cała gorąca kolumna to drobiazg? Daj spokój, graliśmy i gramy w tej samej drużynie powiedziała i pogłaskała go po głowie, lecz Stern odtrącił jej rękę.
4248 Nie dała za wygraną. Liczy się końcowy efekt. Nie myśl, że będę wiecznie odwalać za ciebie czarną robotę. W tych słowach kryła się jakaś pułapka, Stern czuł to przez skórę. Ale ciekawość zwyciężyła. Mam mówić dalej? Tylko nie próbuj kręcić rzekł łagodniej i siadł ciężko za swoim biurkiem.
4249 Skąd dowiedziałaś się o znalezionej głowie? Akurat na to pytanie nie mogę odpowiedzieć. Więc jednak masz przede mną tajemnice... Możesz wierzyć albo nie, ale wczoraj chciałam podzielić się z tobą pewną informacją, lecz nieelegancko mnie zbyłeś, Jakub nie zamierzał jej przepraszać.
4250 Zdjął z ust tytoniowy wiórek i jakby pogodzony z porażką czekał, aż Wilga dopowie resztę. Lecz dziennikarka wcale nie była taka rozmowna. Odpowiadała zdawkowo. Napomknęła o jakimś kluczu, według którego morderca wybiera swe ofiary, o towarzyskim układzie, w którym liczyła się wielka forsa.
4251 Nic tylko się powiesić! Stern dopalił papierosa, a kiedy złość mu minęła, postanowił skorzystać z podpowiedzi Wilgi i spotkać się z Czabakiem. Dochodziła trzecia, gdy zdegustowany wyszedł z redakcji. Już po kilkudziesięciu metrach jednak stwierdził, że nie był to najlepszy pomysł.
4252 Na dworze wciąż było parno i zbierało się na burzę. Nagrzane budynki i jezdnia oddawały ciepło jak piec kaflowy. Stern rozwiązał krawat i schował go do kieszeni, potem zdjął kapelusz i zaczął się nim wachlować. Żar przydusił go do ziemi. Chciało mu się potwornie pić i znowu bolały go plecy.
4253 Rozgorączkowany przystanął i się rozejrzał. Po drodze do siedziby Melpomeny pod trójką znajdował się elegancki sklep Riedla i tam skierował swoje kroki. Kupił butelkę oranżady z lodu, którą opróżnił przy kontuarze, i butelkę wódki Baczewskiego z niebieską nalepką, którą schował do kieszeni.
4254 W ciasnym i zagraconym pomie szczeniu unosiła się chmura papierosowego dymu. Furkato siedział przed lustrem i charakteryzował sobie twarz kolorowymi farbkami. Gdy spostrzegł dziennikarza w lustrze, nie odwrócił głowy. Uśmiechnął się tylko niewyraźnie, rozprowadzając na policzkach karminową szminkę.
4255 Czabak wprawnie otworzył butelkę i nalał wódkę po równo do szklaneczek. Boże, Boże! Jaki pan zachłanny! zaśmiał się skrzekliwie. Potem pochylił się nad lustrem i szybkim ruchem wyrwał z nosa wystający włos. Pieszczotliwie dmuchnął między palce i z zadowoleniem obserwował jego lot na podłogę.
4256 To był nieduży zespół stwierdził, smakując wódkę. Mówiłem już, że kierował nim Sylwester Trauder. To był szalony, niewyżyty facet. Był? Czabak spojrzał lękliwie na gościa. Powiedziałem coś niestosownego? Stern nie zareagował. Wziął do rąk pomadkę i zaczął się nią bawić, wykonując frywolne ruchy.
4257 Jeśli chodzi o dyrektorka aktor zabrał szminkę to... pomylony facet. Wszystko było dla niego nie tak: dialogi, kostiumy, tempo akcji. Widział pan jego gębę? Nie? I niech pan nie żałuje. Te zapadnięte usta pełne frazesów i świńskie oczka, przyglądające się nam podejrzliwie zza podpuchniętych powiek.
4258 Byłem głuchy, gdy mi doniesiono, że na konto naszego teatru zaciągnął w banku kredyt, bo myślałem, że kupi nowe krzesła, reflektory i kurtynę. Lecz kiedy dowiedziałem się, że roztrwonił nasze gaże, wygarnąłem mu przy świadkach całą prawdę. Powiedziałem, że wcisnę mu do gardła te jego podłe kłamstwa.
4259 Ostatnia wypowiedź zelektryzowała Sterna. Aktor użył zwrotu, który nasuwał nieodparte skojarzenia. I wtedy wyrzucił pana z teatru na zbity pysk? zapytał obojętnym tonem. Czabak kiwnął głową. Przed spektaklem ta paskudna Świnia zatrudniała sześciu aktorów i dwóch technicznych: stolarza i elektryka.
4260 W kółko ich łajał i ganiał. Oni sami zresztą lubili się jak dwa wściekłe psy. Co do aktorów, to nie chwaląc się, byłem najlepszy. Pozostali to debiutanci, którzy przy mnie uczyli się zawodu. Zawodu? A co pan myślał? Aktor to taki sam zawód jak dziennikarz. Czabak nie krył poirytowania.
4261 Czochrał się po rudych włosach wystających spod czerwonej kwiecistej koszuli. Uważa pan, że można prosto z ulicy wejść na scenę? Tego nie powiedziałem próbował załagodzić sytuację Jakub. Chciałbym, żeby pan, aktor z wielkim doświadczeniem, pomógł mi w tym dziennikarskim śledztwie.
4262 Kiedy pozna się na człowieku, jej uczucie przetrwa największy sprawdzian. Powiedział jeszcze kilka odkrywczych zdań tego typu i że lalki mogą być zazdrosne, a ich zemsta bywa okrutna. Po tych słowach Jakub jeszcze raz spojrzał pod sufit. To Agamel wyjaśnił Czabak przyciszonym głosem.
4263 Czarnoksiężnik z baśni "O żywej wodzie". Swoją magiczną wodą potrafił przywracać do życia zmarłych. Aktorzy boją się go i mówią, że przynosi nieszczęście. Boją się kawałka drewna i kolorowych szmat? zapytał Stern rzeczowo, spoglądając do popielniczki, w której leżała sterta petów po egipskich.
4264 Powiedziała wesoło: "Pardonsik", zabrała ze stołu czarną laskę ze srebrną główką (rekwizyt do tańca) i wybiegła, rzucając Sternowi ponętne spojrzenie. To panna Agata Neumann, znana dawniej jako Mimi, a obecnie Psotka skomentował jej wejście Czabak. Już pan wie, że to uwodzicielka.
4265 Jej garderoba jest za ścianą, ale wiecznie czegoś u mnie "zapomina". Zabrałem ją z sobą od Traudera i nawet nie powiedziała mi dziękuję. Teraz szczerzy ząbki do nowego dyrektora! Wszyscy wiedzą, że jej dziadek jest szefem Giełdy Zbożowej i Towarowej. Kobitki jej za to nienawidzą.
4266 Panna Neumann zaś opowiada, że potrafi zagrać przewrócone krzesło, lecz prawdę powiedziawszy, brakuje jej podstawowych umiejętności. W "Bajce o dzielnym żołnierzu" miała grać hrabinę Nadieżdę, ale to bezta lencie i wkrótce sama się o tym przekona. O czym? zapytał Jakub wytrącony z zamyślenia.
4267 Może się to wydać panu idiotyczne, lecz po kilku próbach byłem przekonany, że to, co Reve napisał w scenariuszu, toczy się obok mnie wyznał i spojrzał na Sterna, jakby szukając w nim potwierdzenia swoich słów. Nie chciałem tego mówić przy pannie Wildze, by nie uznała mnie za szaleńca.
4268 Wszystko, co pan usłyszał, to żart i... przepraszam, jeśli pan się na nim nie poznał. A teraz Furkato musi wyjść na generalną. Adieu, panie Ste ern, adieu. Po tej błazenadzie chwycił ciemnozieloną pelerynę, zakręcił się na pięcie i wybiegł, pozostawiając dziennikarza w garderobie.
4269 Odłożył egipskiego do popielniczki i zaintrygowany sięgnął palcem do otwartego pudełeczka z kolorowymi tuszami. Nabrał fioletowej farbki na środkowy palec i roztarł ją między opuszkami. Następnie podniósł wzrok na wiszącego pod sufitem czarnoksiężnika. Ich spojrzenia na sekundę się skrzyżowały.
4270 Przypomniał sobie przyjacielską radę Okularnika, który zapewniał, że jest żywym dowodem rewelacyjnych umiejętności znanego mu kręgarza i że facet jak mało kto zna się na rzeczy. Stern przez chwilę się wahał, aż w końcu ruszył wolnym krokiem w stronę Krakidałów na poszukiwanie cudotwórcy.
4271 Wkrótce zapach mięsa i krwi z jatek rozpłynął się w powietrzu, przekleństwa stangretów ucichły, a do jego uszu przestała też docierać smętna melodia ulicznego mandolinisty. Szedł dokładnie według wskazówek Okularnika, lecz najwyraźniej w jakimś momencie musiał popełnić błąd i się zgubił.
4272 Nigdy jeszcze tu nie był, a przecież znał Lwów od dziecka. Przypomniał sobie, że jako uczeń powszechniaka razem z kolegą Samuelem Hillelem często szukali dróg na skróty. Postanowił więc tak jak kiedyś przejść przez czyjeś podwórze. Wszedł nawet do pierwszej bramy, lecz szybko się z niej wycofał.
4273 Przeszedł wolno obok zabitej deskami piątki, zostawił za sobą siódemkę i drewniane rusztowanie, na którym leżały czerpak i uwalana zaprawą czapka, minął dom pod dziewiątką, z którego buchał na ulicę ekscytujący zapach kapuśniaku, i wreszcie stanął u drzwi z namalowaną białą farbą jedenastką.
4274 Miał zamiar zapukać, gdy nagle wyszła na niego zza załomu dziwna para: pijana kobieta ubrana w pogniecioną balową suknię i chuda, czarnowłosa dziewczynka w przykrótkiej szarej kiecce. Kobieta wyrywała się, chichocząc bezwstydnie, dziewczynka zaś starała się z całych sił przytrzymać ją przy sobie.
4275 Jakub zszedł na środek uliczki i przypadkowo zderzył się wzrokiem z dziewczynką. Ta natychmiast oblała się rumieńcem, jakby nieznajomy nakrył ją na czymś nagannym. Próbował jeszcze raz pochwycić jej spojrzenie, ale nie odwróciła głowy i szła ze wzrokiem wbitym w ziemię, aż skryła się za węgłem.
4276 Korytarz, w którym się znalazł, był niski i zastawiony jakimiś pudłami, a w powietrzu unosiła się woń świecy zmieszana z kwaśnym odorem pleśni. Stern stąpał ostrożnie, gdyż podłoga uginała się pod nim, jakby miała się zaraz zarwać, a on mógłby wpaść niespodziewanie do piwnicy pełnej szczurów.
4277 Na mięsistym nosie Stern dostrzegł grube okulary, których szkła przypominały denka butelek. Jakub głośno kaszlnął. Miał zamiar powiedzieć, że przychodzi z polecenia redaktora Staszka Długolaty, lecz gospodarz przerwał modlitwę i spojrzał na niego groźnie zza okularów. Niech teraz milczy.
4278 Kiedy mężczyzna wrócił do modlitwy, wsłuchiwał się w tykanie zegara wiszącego przy kominku. Porażający był las krzyży i krzyżyków ustawionych na okapie. Krucyfiksy były liche, wykonane z ułamanych patyków powiązanych sznurkiem, zbite gwoździkami, jakby w prostocie kryła się ich niepojęta siła.
4279 Między nimi leżały wycięte z papieru serca. Niektóre były pokoloro wane, inne tylko szare. Miały namalowane promienie wylatujące w niebo jak ogniste strzały. W kącie pomieszczenia stało czarne pianino z mosiężnymi pedałami. Na jego pokrywie leżały bezładnie jakieś czasopisma, broszury i księgi.
4280 Nieważna była redakcja i wszystkie te bzdury, z którymi przyszedł. Liczyła się wyłącznie trwająca kilkanaście minut modlitwa. W końcu mężczyzna niespodziewanie powiedział głośno "amen" i się przeżegnał. Potem wstał, otrzepał kolana i podał gościowi na przywitanie małą szorstką dłoń.
4281 Piotruś i Kasia, tak? Skąd pan wie? Mężczyzna znowu tajemniczo się uśmiechnął. Trzeba tłumaczyć? On musi to przyjąć do wiadomości, bo inaczej won za drzwi! zaśmiał się ze swego grubiańskiego żartu. Jakub patrzył nieufnie, wciąż nie potrafiąc odnaleźć się w krępującej sytuacji. Stchórzył.
4282 Po oczach widać, że ma stracha! powiedział Dzik. A więc teraz dokończymy dzieła. Niech zdejmie marynarkę i niech kładzie się na podłodze, ale już! Dzik wyciągnął ramiona wzdłuż tułowia. Ma być grzeczny jak trusia i nie bać się. Zrozumiał? Stern sam nie wiedział, dlaczego wykonuje polecenia znachora.
4283 Szorstkie dłonie wędro wały wzdłuż kręgosłupa, ugniatając, szczypiąc, poklepując. Ale to nie było jeszcze najgorsze. Gospodarz, posapując i pochrząkując jak prawdziwy dzik, zdjął buty i zanim Stern zdążył zaprotestować, wgramolił się mu na plecy, przyciskając go swoim ciężarem do podłogi.
4284 Przyszedł do mnie w samą porę. Dostał wczoraj od wiedźmy obrzydliwy strzał, Hexens chuss! To nie śmiech. Nawet nie wie, że mógł zejść ze świata. Stern milczał. Stary najwyraźniej bredził. Będzie jeszcze boleć przez kilka dni, aż rana całkiem się nie zagoi. Zobaczył obłoczki? Stern kiwnął głową.
4285 Od maja rozmawiali o wyjeździe do Juraty, lecz nic z tych planów na razie nie wyszło. Jakub rozumiał żonę doskonale, ale ostatnie zagadkowe morderstwa wymagały pilnego rozwiązania, więc urlop w tej sytuacji mógłby być odebrany jako zwykłe tchórzostwo. Z tymi myślami wszedł do łazienki.
4286 Podśpiewując Bal u weteranów, szybko się ogolił i wziął zimny prysznic, na koniec zaś włożył robocze ubranie, gdyż postanowił zrobić w ogrodzie porządek ze złamaną przez wiatr magnolią. Stojąc przy niej, przypomniał sobie, że prawie dziewięć lat temu posadził ją dla pierwszej żony, Agnieszki.
4287 Stern odciągnął złamaną gałąź i porąbał ją siekierą na małe kawałki, które ułożył w stosik w drewutni. Kiedy zakończył pracę, podniósł wzrok i zobaczył Piotrusia przyglądającego się mu z okna w sypialni. Synek miał na sobie różową piżamkę i pozdrawiał go zabandażowaną rączką jak marionetka.
4288 Nie możemy się spóźnić, za kwadrans zaczynają. Wzięli zaproszenia i wyszli z redakcji na tonącą w słońcu ulicę. I znowu mogło się z boku wydawać, że stanowią dobraną parę. Stern opowiedział Wildze o wczorajszej rozmowie z Czabakiem, ta zaś przeprosiła za swoje ostatnie dziwne zachowanie.
4289 Sam mi mówiłeś uderzyła w czuły punkt że liczą się tylko szczegóły. Połączenie ich w logiczną całość to kwestia czasu. Jasne, że przełom w śledztwie dostarczy nam porządnego motywu. Musimy za wszelką cenę znaleźć taki, który wyjaśni, dlaczego Rewalski i Trauder pożegnali się z życiem.
4290 Była też grupka trzeszczących Włochów, ubranych jak jeden w trumienne garnitury, i jegomość w weneckiej masce okryty granatową peleryną. Przybyli również Hiszpanie w torreadorskich strojach i kapeluszach montera, dumnie wodzący po zebranych wzrokiem jakby w poszukiwaniu szarżującego byka.
4291 Na widok Sterna i de Brie otworzyła oczy ze zdziwienia. Pozdrowili się, lecz nie nawiązali rozmowy, gdyż każde z nich miało tego dnia do wykonania własne odpowiedzialne zadanie. Stern rozpoznał dwie studentki z uniwersytetu, w którym nie tak dawno prowadził ćwiczenia na studium sądowym.
4292 Ukłonił się więc jak prawdziwa gwiazda i dokładnie w tym momencie tłumaczka zaklaskała i ogłosiła w kilku językach, by udać się za nią na pierwsze piętro, gdzie w lustrzanej sali odbędzie się uroczyste powitanie gości. Kolorowy tłum zafalował i ruszył za czerwoną garsonką po schodach.
4293 Był w nim kilkanaście razy. Miał też okazję jeść tu wyszukane potrawy, słuchać mów polityków, a nawet uścisnąć dłoń Janowi Kiepurze po jego występie na balkonie. Był również świadkiem niezapomnianej sceny, gdy przed kilkoma laty na balu sylwestrowym pułkownik Edward Godlewski, dowódca 14.
4294 Gdy rozległ się gong, wyszedł na środek, niczym Charlie Chaplin ukłonił się melonikiem, a potem rozwinął kolorowy rulon i zaczął czytać, lekko i dowcipnie, jak zawodowy aktor przez cały czas uśmiechając się do zebranych spod szczoteczki czarnych wąsów. Jego strój i mowa spodobały się publiczności.
4295 Następnie wykonały brawurowy taniec do rytmu piszczałek, tamburynów i ogłuszającego klekotu kastanietów. Wilga uśmiechnięta kołysała się na boki, zapominając o prawdziwym celu ich wizyty, a Stern poddał się nastrojowi i strzelał zdjęcie za zdjęciem, utrwalając ulotną chwilę w lustrzanej sali.
4296 Gdy część oficjalna imprezy zbliżała się do finału, Jakub pożegnał się z de Brie i ruszył do domu. Z melodią o świętej Łucji doszedł w kwadrans na Pohulankę. Nucił ją jeszcze, gdy z Anną i dziećmi siedli do kolacji. Miał wyśmienity humor, więc opowieściom o występach aktorskich nie było końca.
4297 Inspektor był ubrany w wygnieciony beżowy garnitur, miał rozczochrane włosy, a na nosie ciemne okulary. Wyglądał jak zbity pies i, co najbardziej podobało się Sternowi, przyszedł do niego z osobistą prośbą. Ja wiem, że możesz mieć do mnie urazę, ale spójrz na to, co robię, z drugiej strony.
4298 Nastały nowe czasy, zmienił się komendant, a jeszcze na dodatek... Stern nie wierzył własnym uszom inspektor się kajał. Kiedy dzieliliśmy się informacjami, obaj odnosiliśmy sukcesy. Były awanse i nagrody, pamiętasz? Gówno pamiętam! przerwał mu Stern i z marsową miną splótł ręce na piersiach.
4299 Przecież to nie moja wina, że głowę kasjera znalazły dzieciaki. Czekasz, bym im pogratulował? Zięba siadł za biurkiem Wilgi, wyjął papierosy i przyjacielskim gestem podsunął je Sternowi. Dziennikarz, czekając na dalszy ciąg porywającej opowieści, zapalił i strzepnął popiół do popielniczki.
4300 Mam informacje, że byłeś, Kuba, w George'u. Widziano cię tam wczoraj z twoją panienką. Robiłeś zdjęcia? Siedzisz mnie? O co ci chodzi? Inspektor łamał się przez moment, a potem westchnął ciężko i zaczął monolog: W mieście jest nowa afera. Tylko błagam cię, nie śmiej się! Zginęła lala.
4301 Nie żadna dziunia z Sieniaw skiej, lecz jakaś marionetka. Nazywa się Sisi czy jakoś tak. Chcieliśmy to zbagatelizować, ale w sprawę wdała się wielka polityka. Goście z Indii zawiadomili swego ambasadora, a ten naszego premiera. Jeden telefon ze stolicy postawił całą komendę na nogi.
4302 Wynika z nich, że wkrótce po inauguracji Hindusi za kumplowali się z Włochami i spotkali się po kolacji w pokoju trzysta osiem na ostro zakrapianej imprezie. Kiłka minut przed północą, upomniani przez personel, rozeszli się grzecznie do swoich pokoi. Około pierwszej ktoś zapukał do aktora z Kalkuty.
4303 O drugiej ocknął się z rozbitym baniaczkiem, wyskoczył na korytarz i zaczął wzywać pomocy. Stary chłop zwariował. Wrzeszczał, że zginęła mu laleczka. "Oddajcie mi moją laleczkę", słyszysz, Kuba? Ja nie żartuję. Stern nie przerywał. Pierwszy raz słyszał tak długi wywód w wykonaniu inspektora.
4304 Więc jeśli nie masz nic przeciwko temu kontynuował inspektor chciałbym teraz zobaczyć te twoje fotki. Oczywiście byłoby lepiej, gdybyś zechciał mi je wypożyczyć na... dłużej dodał po sekundzie namysłu. Jakub zastanawiał się przez moment, a potem wyjął z szuflady kopertę i położył na biurku.
4305 Przed inspektorem leżał efekt dwóch godzin spędzonych rano w ciemni. Chciałem je zanieść na kolegium. Ostatnio mam u naczelnego tyły. To tak jak ja! wyrzucił z siebie Zięba i niecierpliwie wysypał fotografie na blat. Rozemocjonowany zaczął je skrupulatnie oglądać, układając na kupki jak w pasjansie.
4306 Poza tym wspierają go Akcyjny Bank Handlowy, Giełda Zbożowa i Towarowa objaśniał cierpliwie Jakub. Nic tak ślicznie nie komponuje się na zdjęciu jak dzieci z laleczkami, a na drugim planie brzuchaci faceci we frakach i cylindrach. To skomplikowane przedsięwzięcie. Patrzył na zasłuchanego inspektora.
4307 To jest Japonka w kimonie z teatrzykiem cieni, a ci w czerwonych turbanach za nią to właśnie aktorska trupa z Indii. Ten facet, o którego pytasz, to... i nie wiedząc, co odpowiedzieć, Stern wcisnął inspektorowi do ręki program. Co ci będę gadał, masz i sam na spokojnie sobie poczytaj.
4308 Daj sobie spokój, zwariowałeś?! Dzisiaj wieczorem w teatrze przy Rutowskiego ma być wystawionych sześć przedstawień. Przepraszam, pięć poprawił się szybko bo skoro księżniczka Shishi znikła, występ maharadży jest niemożliwy. W niedzielę zaś publiczność zobaczy trzy finałowe sztuki.
4309 Na zakończenie po występach lalkarzy zaplanowano uroczystą galę i konkurs na najpiękniejszą marionetkę. A teraz spójrz! To najważniejsze zdjęcie z George'a: scena w lustrzanej sali. Poznajesz? Ten facet w meloniku wyglądający jak Charlie Chaplin to wiceprezydent Ostrowski. On otwierał festiwal.
4310 Z jego lewej strony, przy oknie stoi tłumaczka. Na prawo widać siedzącą na tronie marionetkę, to właśnie twoja księżniczka Shishi. Ubrana była w pomarańczowe sari. Miała naturalne dziecięce włosy zaplecione w warkoczyki. Jej głowę ozdabiał też diadem wart pewnie tyle, ile twoje roczne.
4311 Sam poruszał się w tym temacie jak ślepiec. Odsunął zdjęcia, otworzył program i gapił się przez moment na rysunek z kolorowymi laleczkami. Nie wiesz, dlaczego nie chcieli zdeponować tych pieprzonych lalek w hotelowym sejfie? Może to jakiś ichni podstęp? zadał dziennikarzowi następne pytanie.
4312 Inspektor odwrócił się do Sterna i na nowo włożył ciemne okulary. Wyglądał teraz, wypisz, wymaluj, jak Alphonse Gabriel "Al" Capone. To ja się ciebie pytam! rzucił dziennikarz, zbierając z biurka notatki i dając do zrozumienia Ziębie, że zamierza wyjść na kolegium. Ja się ciebie pytam.
4313 A może tu wcale nie chodzi o pieniądze? Tylko o co? Kiedy wynosiliście ciało z willi przy Zielonej, nie zauważyłeś w środku niczego niezwykłego? Czego? Inspektor spojrzał na niego nieufnie znad okularów. Jakichś śladów, pozostawionych rzeczy...? podpowiedział Stern, podchodząc do drzwi.
4314 Co byś zrobił, wesołku, gdybym całą waszą trójkę włączył do śledztwa? Jesteś z zawodu prawnikiem i wiesz, że stosowny paragraf się znajdzie. Mina ci zrzedła? Napiszesz komendantowi w raporcie, jaka rozgarnięta jest policja? Po tej ripoście inspektor wstał i spojrzał wściekle na redaktora.
4315 Masz chyba jeszcze trochę oleju w głowie, by sprawę Traudera zostawić fachowcom odpowiedział. A kim są według ciebie ci fachowcy? Jakub spojrzał spode łba. Ja i doktor Wawdysz. Wawdysz? Tak. Pochwalił się, że poznał cię niedawno w Kul parkowie. Prosił nawet, bym cię uprzejmie pozdrowił.
4316 A może miał komuś oddać pieniążki i ten ktoś okropnie się na nim zawiódł? Inżynier Ksawery Gut powiedział, że mieszkanie wynajmował Konrad Re walski. Znałeś go. Obsługiwał przecież w banku dwa bardzo ważne konta: twoje i twojej żony. Stern przystanął zaskoczony szyderstwem Zięby.
4317 Zięba nie puścił pary, w jakim kierunku zmierza śledztwo. Siłą rzeczy skupił się teraz na skradzionej w hotelu laleczce. Kiedy kolegium dobiegło końca, Stern przypomniał sobie o jeszcze jednym zobowiązaniu. Na korytarzu sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął z niej kopertę, którą dostał od Mania.
4318 Najbardziej panna Agata Neumann, aktoreczka, która miała odgrywać hrabinę Nadieżdę. Pamiętasz tę wspaniałą lalkę z willi przy Zielonej siedzącą przy stole pod oknem? I Wilga, popisując się kobiecym zmysłem obserwacji, opisała jej wygląd, a potem zapytała Jakuba, czy kogoś jej nie przypomina.
4319 Właśnie! To niemal jej idealna kopia. Dziennikarka dodała, że panna Neumann, która miała ją grać, boi się teraz o swoje życie. Czabak wmawia jej, że tylko on może ją ochronić przed czyjąś zemstą i że musi się go słuchać. Gadanie pijaka. Też tak jej powiedziałam. A teraz garść dodatkowych szczegółów.
4320 Ustaliłam ich prawdziwe personalia i mam dla ciebie niespodziankę. Dziennikarka siadła na brzegu biurka. Nauczyłam się czegoś od Mimi? zapytała, zakładając figlarnie nogę na nogę, lecz zaraz spoważniała. To nie byle jaki zespół. To córeczki i synalkowie najbogatszych ludzi w mieście.
4321 Czy ty jesteś zdrowa? Jak najbardziej! Córki i synalkowie dyrektorów firm i bankierów. Tylko nie próbuj mi wcisnąć obłędu: w teatr bawią się dzieci finansjery. Maria i Delfina Klein, Agata Neumann, Adam Kański... Być może tu kryje się rozwiązanie całej zagadki, postaram się to sprawdzić.
4322 Więc jeśli nadal masz zamiar pokazać swoim brzdącom te bajeczki... Wyjęła z torebki zaproszenie z autografem aktorki i podała je koledze. Zostajesz? Niestety. Spojrzała na zegarek. Jestem z kimś umówiona, za to wieczorem widzimy się na festiwalu. Nie przejmuj się, w końcu jakoś złożymy tę układankę.
4323 Wiedział, że na stancji przy Świętego Jacka, którą wynajmowała od wdowy po nadradcy, bywa także od czasu do czasu męskie towarzystwo. Poza tym Wilga właśnie zmieniła swój wygląd jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. A teraz na dodatek pochwaliła się, że gra z kimś w parku Stryjskim w tenisa.
4324 Miał szerokie znajomości wśród żydowskiej finansjery, które pozwalały mu bez trudu poruszać się w świecie lokalnego biznesu. Jakub zdyszany wszedł po schodach na pierwsze piętro i zapukał do drzwi z mosiężną tabliczką: "Samuel Hillel Adwokat". Wkrótce szkiełko w wizjerze wypełnił czarny punkcik.
4325 Stern czekał cierpliwie, aż ustąpią rygle i opadnie blokujący drzwi łańcuch. Rozumiał niepokój przyjaciela. Po pobiciu przed dwoma miesiącami przez nieznanych sprawców adwokat wciąż czuł się zagrożony. Nie miał już na twarzy siniaków, rany się zabliźniły, lecz pozostał w nim uraz do obcych.
4326 Zgadłeś, mam pewien zawodowy problem. Doskonale. Obaj wiemy, że problemy zbliżają ludzi oznajmił Hillel i postawił na stoliku przed Sternem dwa kryształowe kieliszki i butelkę koszernej wódki z gorzelni Baczewskiego. Kiedy adwokat usłyszał nazwisko kasjera, natychmiast się ożywił.
4327 Czy ty wiesz, że obsługiwał rachunek hrabiny Swietłany Sołowiowej? Przez krótki czas byłem nawet ich pośrednikiem. To godny zaufania kasjer, mogę ci go ze spokojem polecić. Adwokat nalał wódkę do kieliszków. Trącili się i wypili. Obawiam się, że to niemożliwe powiedział Stern, chuchając w dłoń.
4328 Bo? Samuel skopiował ruchy przyjaciela. Ktoś wysłał go na tamten świat. Przedwczoraj na Sieniawskiej trzy dziewczynki znalazły jego głowę w beczce z wodą. Adwokat znieruchomiał. Mimo że Jakub raczył go od czasu do czasu makabrycznymi wiadomościami, tym razem nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał.
4329 Twój świat wciąż zmienia się na gorsze. Stern już zamierzał zapytać przyjaciela, co oznacza ta złośliwa uwaga, gdy Samuel jak automat powtórzył poprzednie ruchy i rzucił kieliszkiem o ścianę, wypowiadając w jidysz niezrozumiałe krótkie przekleństwo. Jakub chętnie dołączyłby do tej demonstracji.
4330 Przemógł się jednak, podszedł do przyjaciela i poklepał go po plecach. Nie będziesz się gniewał, jeśli zadam ci jeszcze jedno pytanie? spytał i stanął przy oknie, wiedząc, że adwokat nie lubi się nad sobą rozczulać. Jeśli to takie ważne... zaczął Samuel, zbierając z podłogi potłuczony kieliszek.
4331 I dlaczego właśnie on stał się ofiarą zagadkowego mordercy? Samuel zaprotestował: Pan Konrad nie był zwyczajnym kasjerem, Boże broń! Mówię to z całą odpowiedzialnością. Był stałym klientem antykwariatów w pasażu Mikolascha, w dodatku był nieprzeciętnie oczytany i wyjątkowo zdolny.
4332 Swietłana mogła mu je powierzyć. Za wschodnią granicą ciążył na niej wyrok. Rewalski to przybrane nazwisko. Nasz kasjer nazywał się naprawdę Reve, Konrad Abraham Reve. Jego rodzina pochodziła spod Tuluzy i prowadziła przed wojną w Rosji rozległe interesy, które zawiodły ją w końcu na Worku tę.
4333 Hillel podszedł do półki z książkami. Mam gdzieś tu jego tomik z dedykacją. Wycelował palcem i wyjął zbiorek w marmurkowej okładce, z rysunkiem greckiej kolumny, na której siedziała napuszona sowa. Jeśli chcesz, przejrzyj. Jakub wziął z rąk kolegi cieniutki zbiorek i zaczął go kartkować.
4334 Przed śmiercią Świetlana Sołowiowa spotykała się ze swoim "marzeniem" kilkakrotnie. Nie uczestniczyłem w tych rozmowach, lecz wspominała, że pan Konrad miał złożyć jakiś ważny jej dokument w bankowym depozycie. Dla mnie przygotowała osobne instrukcje, które zapisała w swoim testamencie.
4335 Nie zaprzeczam. Podobno sama śpiewała romanse? Zgadza się, Kuba. I co się z nią porobiło na starość? Nabawiła się gruźlicy, a mieszkanie przy Pijarów, z widokiem na cmentarz, zamieniło się w jej więzienie dopowiedział za niego Stern i odstawił tomik Rewalskiego na półkę. Hillel napełnił kieliszki.
4336 Po co dzieci bankierów i prezesów giełd bawią się w teatrzyk? zapytał Stern, zmieniając temat. Jeśli ma się pieniądze, prawdziwe pieniądze, poszukuje się, Kuba, czegoś innego. Czego? Może idei? Ten zwariowany świat nie głaszcze nas po głowach, więc młodzi wybrali ucieczkę w sztukę, gdzie.
4337 Obawiam się, że trudno ją na trzeźwo zrozumieć. Jakub miał właśnie zamiar powiedzieć Samuelowi o pamiętniku Sołowiowej, lecz adwokat przyłożył palec do ust i wyszedł po coś do kuchni. Przyniósł stamtąd na dwóch talerzach przyprawione cukrem i śmietaną latkes, ziemniaczane placuszki.
4338 Położył je na stole, a obok nich dwie serwetki i sztućce. Potem otworzył następną koszerną butelkę z niekończących się zapasów. Teraz proponuję zacząć naszą rozmowę od nowa! Nalał wódkę do kieliszków w takim tempie, jakby chciał Jakuba upić. Wypijmy pod ideę. Stern stuknął się z Samuelem.
4339 Lechaim, pod naszą ideę! odpowiedział udobruchany adwokat. Szybko skończyli nową butelkę. Jakub nie poruszył już ważnego tematu, z którym przyszedł. Rozmawiali za to o ambitnych planach rady miasta, o budowie nowych dzielnic mieszkaniowych, o nowej zajezdni tramwajowej i pływalni na Zamarstynowie.
4340 Białe są w przewadze punktowej, za to czarne mają przewagę pola. Mam mnóstwo czasu, nie gorączkuję się i spokojnie obmyślam ostateczne posunięcie. Kiedy Stern był na półpiętrze, adwokat krzyknął za nim basem, że jeśli dowie się czegoś w sprawie Reve'a i marionetek, zadzwoni do redakcji.
4341 Około piątej po południu Jakub Stern wszedł na ganek i otworzył drzwi. Był już kompletnie zalany i poruszał się jak marionetka, wywołując śmiech dzieci. No, co tak się na mnie gapicie? Zamachał podpisaną przez Psotkę wejściówką. W tył zwrot i naprzód marsz. Tatuś bierze was do teatrzyku na festiwal.
4342 Już nam urządziłeś teatrzyk! syknęła rozwścieczona Anna. Kasiu, powieś sukienkę do szafy. Piotruś, chodź do mnie, maleńki, zdejmę ci koszulkę i krawat. Trudno, zostajemy w domu. Teraz tatuś pójdzie grzecznie na górę do swego gabinetu. Boże, co za wstyd. Całe szczęście, że Magda wyszła wcześniej.
4343 Zobaczył ją kątem oka i już wiedział, że za chwilę ponownie obróci głowę, by nasycić się jej pięknem. Dziewczyna miała najwyżej szesnaście lat. Była ubrana w granatową sukienkę, we włosy miała wetkniętą dziką różę. Obok niej siedział roześmiany i baraszkujący synek w wieku Piotrusia.
4344 Jakub burknął coś pod nosem o niedyspozycji żołądka, a później słuchał, jak Wilga z babską precyzją zdaje mu relację z imprezy. Naprawdę żałuj, że cię nie było. Teatr przypominał oblężoną twierdzę. Na widowni i w foyer naliczyłam trzech tajniaków, jak przed pierwszomajowym pochodem.
4345 Widziałam pana wiceprezydenta, kilku radnych i czołówkę lwowskich aktorów. W drugim rzędzie z lewej siedział sztywno wypomadowany młody Kański, który dotrwał tylko do połowy sztuki i gdzieś się ulotnił. Stern niechętnie podniósł wzrok znad continenta la. Nie interesował go teraz wypomadowany Kański.
4346 Nie ma w tym nic niezwykłego mądrzył się Stern. Pamiętam, jak zaraz po maturze wybraliśmy się z Hillelem do Czwórki na operetkę. Wtedy spektakl został niespodziewanie przerwany, bo solista Marek Windheim w czasie przerwy połknął końską muchę. Przestań głupio dowcipkować! nie dała mu skończyć.
4347 Twoja Mimi nie połknęła końskiej muchy, lecz została uduszona! Stern poderwał się zza maszyny. Zwariowałaś?! Dlaczego dopiero teraz mi o tym mówisz?! Chciałeś, bym zaczęła od początku, a teraz znowu masz jakieś głupie pretensje? Przepraszam pokajał się zbity z pantałyku. Nie powinienem się unosić.
4348 Więc kiedy po ceremonii wyszłam do foyer ciągnęła Wilga z rezerwą, próbując zakryć dłonią drgające oko zobaczyłam Andrzeja Czabaka. Lekko zawiany stał przed domkiem Dżepetta. Na głowie miał diabelskie rogi, do butów przyczepione kopyta, a w ręku trzymał pelerynę, spod której widać było kajdanki.
4349 Myślisz, że to on? Czabak? Nie da się ukryć, że to zbzikowany facet, który żyje w urojonym świecie, lecz coś mi podpowiada, że to byłoby zbyt proste. Ważny szczegół: Psotka zeszła ze sceny około sześciu minut po Czabaku, miał więc wystarczająco dużo czasu, by zaczaić się w jej garderobie.
4350 Wypytałam obsługę techniczną, szatniarkę i biletową. Biletowa zapamiętała mężczyznę z kwiatami, który krótko przed przerwą zmierzał w stronę garderoby panny Neumann. Widziała go od tyłu i zapamiętała tylko, że był średniego wzrostu, ale... Ale co? Stern miał już dość tych zagrywek.
4351 Inspicjentka zapamiętała, że miała zaciągniętą na szyi apaszkę i ręce związane z przodu kablem. Wyglądało to tak, jakby morderca specjalnie zostawił ją w takiej pozycji. Zastanawiające, nieprawdaż? Obok niej w tej samej postawie siedział przed lustrem nasz artysta i śmiał się do rozpuku.
4352 Pod wrzaskliwym tytułem "Upiorna noc w Berdyczowie" zamieszczona była informacja, że w hotelu Jutrznia w pokoju numer dwadzieścia dwa służba znalazła martwą niewiastę. Obok niej leżał w łóżku nagi, pijaniutki mężczyzna. Tym mężczyzną, jak się domyślasz, był Wiktor Andrzej Czabak.
4353 Jak Agata Neumann? Wilga kiwnęła głową. "Artysta alkoholik o podejrzanej przeszłości winny potrójnej zbrodni!". Brzmi ekstra, może więc warto jeszcze dokładniej prześledzić jego życiorys. Pozwolisz, że opowieść o festiwalu dokończę później powiedziała de Brie. A teraz czekam na gratulacje.
4354 Za mecz życia! Wczoraj przed południem byłam w parku Stryjskim na kortach. Udało mi się nawet zdobyć dwa gemy. Nie ciekawi cię z kim? Zaraz sama mi to powiesz rzucił, siadając ciężko za biurkiem. Z panem Adamem Kańskim, znanym ci jako Joachim, którego stryj rządzi Galicyjską Kasą.
4355 Nic, tak mi się tylko powiedziało. To znana postać, jest osobistym sekretarzem Alfreda Rackera. Tego od produkcji jarzynowych konserw? Stern gwizdnął z przejęcia. W rzeczy samej. Okazał się też całkiem interesującym partnerem. Jest przystojnym brunetem średniego wzrostu, może trochę nieśmiałym.
4356 Przy okazji dowiedziałam się od niego kilku ważnych rzeczy. Chcesz powiedzieć, że prowadzisz śledztwo na własną rękę? zapytał Stern z nutką żalu w głosie. Próbuję cię tylko czasem wyręczyć zaśmiała się i wykonała szybki ruch ręką, jakby zamierzała posłać mu nad biurkiem piłkę tenisową.
4357 Po tym zdarzeniu jednak zaczęła zachowywać się tak, jakby przestała na Sterna liczyć. Przeżyła traumę, po której niejeden mężczyzna nigdy by się nie podniósł. Przepraszam, tak mi się tylko wyrwało powiedział, nie podnosząc wzroku. Śmierć starego Kanclerza oczywiście nie ma żadnego związku z Kańskim.
4358 Ja tylko powtarzam, co mówiono na uczelni. Ze mu zapłacił za dyplom. Zdenerwowana Wilga szykowała się już, by mu odpowiedzieć, lecz dokładnie w tym momencie zadzwonił telefon. Dziennikarka podniosła słuchawkę. Tak, rozumiem, oczywiście. Będę u ciebie za kilka minut. To Manio wyjaśniła Sternowi.
4359 Zaintrygowało go, iż Wilga po raz pierwszy zwróciła się do szefa per ty. Musiała wejść z nim w komitywę, a to uruchomiło w jego głowie dzwonek ostrzegawczy. Stern znał Mania od dawna. Zawsze stawiał na młodych i nie robił tego na ślepo. Dokładnie prześledził karierę dziennikarską de Brie.
4360 Po tragicznej śmierci jej rodziców w samolotowej katastrofie pod Poznaniem została jej tylko zrzędliwa ciotka, od której chciała się uwolnić. Mańkiewicz dał jej więc szansę. Pozyskał Wilgę z łódzkiego oddziału "Kuriera" i teraz najwyraźniej ją faworyzował. Jakub porzucił niedorzeczne wspominki.
4361 Zanieś go teraz do teatru. Tam jest jego miejsce, a nie pokazała na róg pokoju w rozpadającej się szafie redakcyjnej. Mam idiotyczne wrażenie, że ciągle nas podsłuchuje. Stern dla świętego spokoju kiwnął głową, a Wilga, nie czekając, aż zmieni zdanie, wyszła na rozmowę z nowym kolegą.
4362 Odetchnął z ulgą. On także miał coś ważnego do załatwienia. Sięgnął ręką do kartonowego pudełka i wyjął z niego szpilkę z czerwonym łebkiem. Podszedł do planu Lwowa. Przez moment mrużył prawe oko, a potem precyzyjnie zagłębił stalowy szpic w ulicy Ru towskiego, deflorując siedzibę Melpomeny.
4363 Wilga miała rację. Najlepszym miejscem dla Froło wa był teatr. I Stern zadecydował natychmiast uwolnić ich od niechcianego towarzystwa. Miał też nową sposobność, by dowiedzieć się czegoś o samych marionetkach u źródła. Może właśnie one naprowadzą go na jakiś trop? Z tą nadzieją opuścił redakcję.
4364 Minął dom handlowy Candy Factory, biuro Paramount Films i sklep tekstylny z firankami, aż wreszcie był na miejscu. Na wprost niego znajdowały się dwuskrzydłowe drewniane drzwi do dawnego Teatru Colosseum, ozdobione malowidłem rzymskiego cyrku i wielkim kolorowym napisem wygiętym w łuk.
4365 Redaktor cofnął się i zapukał głośno do drzwi. Po chwili na progu ukazał się nieogolony osobnik w brudnej koszuli i wyszmelcowanych spodniach z butelką piwa w ręku. Szanuwani powiedział Jakub, widząc pytający wzrok gościa. Ta daj Boży zdrowi odrzekł osobnik, lustrując go przekrwionymi oczkami.
4366 Kto to wi, może z pańskom pomocom nam si uda taki eksperyment powiedział Stern, próbując zachować fason. Tu nie hotel. Cieć spojrzał na walizkę. Jak za spaniem patrzy, niech si lepij do George'a pokuła. Tam pokoi znajdzi bez liku. Sternowi spodobała się dowcipna odpowiedź mężczyzny.
4367 Jakub zostawił walizkę pod jego opieką, zrobił w tył zwrot i po dziesięciu minutach był z powrotem z czterema butelkami marcowego, które miały posłużyć za najlepsze jego referencje. Wszedł do środka i postawił je na stole. Przyszedłem oddać lalkę oznajmił, szukając dla siebie miejsca.
4368 Ni słyszał tego dowcipu? Jakub uśmiechnął się zadowolony, że udało mu się nawiązać z rozmówcą kontakt. Więc jest redaktorem z ważnej gazety i artykuły pisze? Pisze! odpowiedział Stern. Co, jeśli ni tajemnica? Sport czy może w jakom politykę si wplątał? Redaguję kronikę kryminalną.
4369 Później składałem dekoracji i tak cały życie wokół teatru si jak fryga kręcę. Jestem tu od początku: tu moja chawirka, robota moja i śmierć będzi też pewni, panie redaktorze zakończył i przeżegnał się bojaźliwie. Więc pan Albin zna się na lalkach? Ta są pewnie lepsi i mądrzejsi ode mnie w tym fachu.
4370 Za darmo w tym kraju za kraty ni sadzają! Czy wie, że lalki do "Bajki o dzielnym żołnierzu" robione były na zamówienie? zapytał Stern, zmieniając temat. Toż to miało być pierwsze ich wystawieni powiedział żartobliwie dozorca i dorzucił: Na prapremierę trzeba było nowiutki komplet wyfasować.
4371 Kto je zaprojektował? Świętej pamięci pan Trauder z Rewalskim. Ta para od początku na wszystku miała oko. Na początku lutego pan Rewalski przyszedł do dyrektora ze swoim pomysłem, bo słyszał, że latem szykui si w mieście festiwal. Dyrektor zapalił si do tygo projektu i wypłacił mu zaliczkę.
4372 Potem obaj wykonali rysunki i włożyli robocze fartuchy? spytał Stern. Co to to ni! Do tygu to trzeba trochi inszych zdolności. Stern milczał i czekał, aż dozorca sam wyjawi mu tajemnicę. Lalki wystrugał nasz stolarz. Stolarz? Nazywa się Bodel. To łebski chłopak, wszyscy go tu lubią.
4373 Słyszałem, jak pan Sylwester Trauder mówił do pana Konrada, że chłopak jest zdolny i że gdyby go podszkolić, a potem wysłać na uniwersytet, otarłby si tam o prawdziwą sztukę. Ali na nauki on ni miał tego mężczyzna pokazał palcami, że chodziło o pieniądze więc najął si do nas do roboty.
4374 Całe dnie w kanciapie siedział z elektrykiem i na światło ni wychodził. Robił lalki albo czytał jakieś gazety czy książki, a elektryk stale mu dokuczał. Gadał, że w teatrze nie lalki, tylko oświetlenie jest najważniejsze. W jakiej kanciapie? Co za elektryk? Pomaleńku. Ta niech tak ni goni.
4375 Kiedy opróżnili butelki, Bęben podniósł się ociężale. Wyjął z szafki latarkę i zaprowadził Sterna do piwnicy. Niech ostrożnie idzi, bo tu ni ma światła. Tydzień temu w czasie burzy kabla szlag trafił. Nasz elektryk Jan Pasik tego już ni naprawi, o ni! Wczoraj był dla niego sądny dzień.
4376 Rozbił sobie głowę i przetrącił krzyż. Uparł si, że odczepi znad sceny ostatni reflektor. Potrzebny był mu do czyguś w nowym teatrze. Odszedł do konkurencji razem z Czabakiem i panną Neumann, do której skryci smalił cholewki. Odwiedziłem go dziś rano w szpitalu na Głowińskiego i nie poznałem.
4377 Kto? nie ustawał Stern. Ze to... marionetki! Kiedy skończył się śmiać, dodał jeszcze coś, na co jego gość zwrócił baczną uwagę. Niektórzy podobno brzydzili się podać elektrykowi rękę na przywitanie. Jak to? No bo, panie redaktorze, Pasik nawet latem nosił skórzane rękawiczki. Nie rozumiem.
4378 Światło wyłowiło z ciemności drewniany wieszak, na którym wisiały na linkach ponumerowane płócienne worki. Dalej pokazała się dekoracja lasu z przymocowaną białą chmurką i wystającym zza niej uśmiechniętym słońcem. No, i jak si panu Kubie podoba? Jak na wczasach zażartował Stern.
4379 Ich długie cienkie ogony zwisały do samej ziemi jak grube rosówki, które Stern wykopywał w kompo stowniku, a obok nich dyndał unieruchomiony za szyję pręgowany kot w krótkich niebieskich gaciach. Kocur i myszy miały z tyłu głowy i na plecach po dwa uchwyty służące aktorom do animacji.
4380 Stern przyglądał się im z zainteresowaniem. Zadzierzgnięte linki nie dawały mu spokoju i od razu przypomniał sobie opowieść licealistki o związanych rękach Rewalskiego, a także relacje Zięby i de Brie o skrępowanym Trauderze i o Mimi. Kto je tu zawiesił? Pan Kański. On sam to własnoręcznie zrobił.
4381 Mężczyzna wyjął z kieszeni klucz i otworzył drzwi z naklejonym na nich festiwalowym plakatem. Jego prawa ręka powędrowała do włącznika. O, teraz, pstryk! Niech si do woli napatrzy! Bęben był dumny, widząc, z jakim przejęciem jego gość z gazety przygląda się piwnicznej dekoratorni.
4382 Z prawej strony widać było stolarski ścisk i rozłożony na części reflektor z masywną obudową, ruchomym uchwytem, filtrami i splecionymi w warkocz kablami. W powietrzu unosił się zapach farb, kleju, trocin i kalafonii. Gdzie można ich znaleźć? zapytał Stern, biorąc do ręki przewód elektryczny.
4383 No, pana Kańskiego i tego stolarza od lalek? Nie wie przypadkiem, gdzie oni mieszkają? Dozorca miał już dość pytań i coraz bardziej niechętnie na nie odpowiadał. Taj gdzieś muszą mieszkać, ale gdzie, ja ich si ni pytał. Mają przecież rodziców rzucił Stern, odkładając kabel na miejsce.
4384 A stolarz? Co to za jeden? No, cóż, bidny jak mysz kościelna. Jego tatko przed śmiercią woził w beczce pomyje dla paciuków na Kozielniki, ale on go ni uważał wcale. Ernest gadał, że jego matka pod Janowskim zniczami handluji, ale głowy za to ni dam, czy to na pewno znicze i czy aby tyn cmentarz.
4385 Stern już miał zamiar wyjść, lecz dostrzegł na wieszaku granatową pelerynę i wenecką maskę. Co to jest? Ni widzi? Jakiś łaszek dla przebierańca zbył go mężczyzna, kładąc rękę na wyłącznik światła. To do sztuki? Skąd ja mam wiedzieć? Zostawił to dzisiaj rano, kiedy byłem z wizytą u Pasika.
4386 Otworzył walizkę i wyjął z niej Frołowa. Zastanawiał się przez chwilę, a potem powiesił go za tornister obok granatowej peleryny i maski. Sam nie wiedział dlaczego, ale chciał mu uścisnąć rękę na pożegnanie. Ten przypływ czułości jednak mógłby być przez Bębna niewłaściwie odebrany.
4387 Kiedy jednak wyszli z piwnicy do kantorka, Bęben powiedział coś, co zamieszało Sternowi w głowie. Ciągną tu powiedział jak osy do miodu i niu chają za czymś. Wczoraj po wypadku Pasika była tu policja. Pytała i robiła zdjęcia. Z inspektorem Andrzejem Ziębą? Taki mały bezczelny grubas.
4388 Przecież teatr od dawna zamknięty... Ot, tak jak pan tylko sobi pogadać. Pan Adam Kański, znaczy si Joachim, przyszedł ze stolarzem. Piwko przynieśli, przymilali si. Pan Kański powiedział, że niedługo znowu będzie jak dawniej. Co? No, że znajdą si pieniądze i od jesieni będą tu wystawiać nowe śtuki.
4389 Szkoda, że si z panem dziś ni spotkali. Gdyby stołarz zobaczył Frołowa, na pewno by si ucieszył. Ni może go odżałować. Ciągle po nim płacze, a Joachim uspokaja go, bo wie, że porucznik jest dla niego najważniejszy. Jak si dowi, że pan go przyniósł, na pewno panu osobiści podziękuji.
4390 Kto chciał pozbawić życia dyrektora Traudera i pannę Agatę Neumann? Nic ni widziałem i nic ni pamiętam! żachnął się Bęben i odsunął od ciekawskiego gościa jak od zadżumionego. Jakub miał na końcu języka jeszcze jedno pytanie dotyczące Pasika, lecz dozorca wstał i grzecznie mu podziękował.
4391 Stern podał mu więc rękę i gdy stanął na progu z pustą walizką, niespodziewanie usłyszał: Rewka Adel, "masażystka". Dom z zielonymi okiennicami przy Krętej i z rzeźbą bogini bez ręki. Kto to jest? Po co mówi mi ten adres? Jeszcze miesiąc do premiery jeździli tam panowie na juble.
4392 Kiedy tam przypadkiem zajdzi, moży znajdzi swoji odpowiedź. W życiu nigdy nic ni wiadomo powiedział Bęben, potem ziewnął szeroko i zamknął drzwi. Kiedy Stern znalazł się na podwórku, sięgnął do kieszeni po notes i wysłużonego wiśniowego watermana, którego dostał od poprzedniego naczelnego, Krezusa.
4393 Pod poniedziałkową datą umieścił w nim wszystkie usłyszane imiona i nazwiska, a także opis domu przy Krętej, w którym przyjmowała "masażystka". Zanotował też kilka zdań o tajemniczym wypadku elektryka, które opatrzył złośliwą uwagą: "Pacjent w szpitalu przy Głowińskiego. Winna marionetka!".
4394 Idzie nowe! oznajmił z triumfem. I nic tych zmian jak bicia rekordów nie powstrzyma. A co u ciebie? Widzę, Kuba, że też pakujesz manatki? zapytał, patrząc na walizkę. Tym razem jego dowcip nie spodobał się Sternowi. Rzucił coś na odczepnego i wrócił do pokoju, gdzie wstawił pustą walizkę do szafy.
4395 Wilga jednak nie wytrzymała i zapytała o Frołowa, a kiedy usłyszała, że trafił na stare śmieci, humor jej się poprawił. Nareszcie. Nie będziemy mieli wścibskiego sąsiada rzuciła i zaraz zmieniła temat: Mimi, Trauder i Rewalski. Jest więcej niż pewne, że te trzy ofiary łączy jeden motyw.
4396 Stern z zainteresowaniem nastawił uszu. Nie pytaj, jakim sposobem, grunt, że umówiłam się dziś na kolejny mecz, tym razem z panną Żanetą. To siostra Joachima, który, jak wiesz, miał grać kata w "Bajce o dzielnym żołnierzu". Spróbuję z nią ostro powalczyć i przy okazji delikatnie podpytać o to i owo.
4397 Bankowcy i właściciele firm są wystraszeni. Niektórzy wynajęli ochronę. A może w tej grze wcale nie idzie o pieniądze zaczął Stern lecz o czyjeś zdeptane uczucie? Wybacz, lecz to fałszywy trop. W tej rozgrywce rządzi wymyślony przez Fenicjan pieniądz. Mogę się z tobą założyć o każde.
4398 To jest właściwy ślad! Nikt przy zdrowych zmysłach nawet dla wielkiej forsy nie brudziłby sobie rąk sadystycznymi morderstwami. I wystukał to słowo wielkimi literami, a potem rozgorączkowany zaczął pisać artykuł, który miał się ukazać nazajutrz w "Kurierze" sygnowany jego inicjałami.
4399 Kiedy skończył, zadowolony z siebie zapytał, co chciał Manio, i Wilga pękła. Zdradziła mu, że szef ma ambitne plany, że zaproponował jej wprost poprowadzenie nowego działu kryminalnego, w którym mogłaby sobie dobrać młodszy zespół. Oszalał? A co będzie ze mną? Stern nie krył wściekłości.
4400 Tyle lat pracy na marne? Nie powiedział ci przypadkiem, że chce mnie skierować do korekty? Uspokój się. Mańkiewicz powiedział, że jeśli chcesz, możesz zostać. Dostaniesz nawet jakieś samodzielne stanowisko. Jakieś? A to drań! Gadał pewnie, że się wypaliłem, co? Ze gazeta potrzebuje nowej krwi.
4401 Coś w tym rodzaju. Mówisz serio? wyrzucił z siebie i zamilkł upokorzony. Kiedy nastąpi ta zmiana? zapytał cicho. Na razie to są tylko luźne plany uspokajała go de Brie. Sam wiesz, że wymyślał już różne rzeczy, a później wszystko zostawało po staremu. Ale jutro czeka nas niespodzianka.
4402 Wciąż wracały do niego słowa dziennikarki rzucone tak naturalnie, jakby jego zwolnienie nie podlegało już żadnej kwestii. Zastanawiał się, co będzie robił, i nic nie przychodziło mu do głowy prócz tego, że musi nadal pisać. Miał jeszcze jeden pomysł, który wydał mu się jednak mniej realny: Zięba.
4403 Kto ma własne spojrzenie i nie boi się iść pod prąd. Anna natychmiast dostrzegła zmianę w jego zachowaniu i próbowała go delikatnie podejść, lecz odpowiadał półsłówkami, co jeszcze bardziej ją zaniepokoiło. Była zaskoczona, że nie ma ochoty na spacer alejkami i wąwozami Pohulanki.
4404 Na dworze zrobiło się rześko, a kiedy pokazało się słońce, pierwsza odezwała się w ogrodzie hałaśliwa sroka. Było kilka minut przed piątą, gdy Stern się obudził. Przez chwilę przypominał sobie sen. Kąpał się w morzu, a potem z Anną i dziećmi przyglądał się, jak rybacy wyciągają sieci pełne ryb.
4405 Wciągnął spodnie, wsunął bose stopy w kalosze i poszedł do ogrodu. Miał wielką ochotę na pierwsze w tym roku jabłko ze starej, posadzonej jeszcze przez dziadka zwykłej papierówki, nazywanej oliwką żółtą, która owocowała co drugi rok, ale w tym sezonie jak nigdy była obsypana jabłkami.
4406 De Brie miała uczyć pana Władysława dziennikarskiej roboty, jednym słowem prowadzić go za rączkę. Sternowi nie spodobała się zafundowana mu przez de Brie niespodzianka. Postanowił szczeniaka ignorować. Miał nadzieję, że wysztyftowany gnojek szybko się zniechęci. Wilga straciła twarz.
4407 Objaśniała cierpliwie panu Władysławowi, jak funkcjonuje redakcja, gdzie odbiera się depesze, kto to jest redaktor Piotr Leya i jak ma wyglądać przekazany na biurko sekretarza tekst. Podkreśliła wagę kolegium i osobistej wizji szefa, który ma prawo wyrzucić ze składu każdy artykuł.
4408 Potem wyjęła z półki segregator z korespondencją, następnie otworzyła szafę i pokazała stare roczniki dziennika, które pan Władysław powinien bezwzględnie przeczytać, jeśli ma zamiar skorzystać z doświadczeń obecnego tu autorytetu pana Jakuba Sterna. Stern nie miał zamiaru znosić jej kpin.
4409 Wyszedł do korektorki Stopki, by znaleźć u niej wsparcie, lecz tym razem trafił fatalnie. Ta trzydziestopięcioletnia panna, ubrana jak pensjonarka w zapiętą pod szyję bluzkę i spódnicę do połowy łydek, przeżywała tego dnia psychiczny kolaps. Jej blade palce nerwowo obracały guzik pod szyją.
4410 Gdynia, a może tym razem, pani Haniu, jedziemy w góry? Urlop? odparła cicho. Dostałam rano wymówienie. Od sierpnia idę, panie Jakubie, na bruk. Stern osłupiał. Co się, u licha, dzieje? Mańkiewicz za dużo sobie pozwalał. Zwalniał starych, doświadczonych ludzi, a zamiast nich zatrudniał młokosów.
4411 Ale tak będzie! Liczy się forsa, a nie człowiek. Przyjdą młodsi od nas, dostaną niższe pobory. Teraz zatrudnił jakieś pomiotło, by redagowało mu "Kurier Kobiecy". Zupa z rabarbaru, leczenie opryszczki, maska z surowego jajka. "Współczesna kobieta nie obawia się już najbardziej wyczerpującej pracy.
4412 Ja mam poszukać sobie pracy gdzie indziej. Tylko gdzie? Współczuję, panie Jakubie, słyszałam, że pana też to czeka. Stopka wyjęła chusteczkę i po babsku zalała się łzami, a Stern, rzuciwszy pod nosem przekleństwo, niewiele się namyślając, poszedł do naczelnego. Nie czekał na zaproszenie.
4413 A może herbaty z lodem? Mów, rozkazuj! Przestań się wygłupiać. Mówię serio. Napij się ze mną herbaty i choć przez chwilę spójrz na świat zza mego biurka. Co widać? Co wtedy, Kuba, widać? Ano pusty horyzont i panoszące się wokół bezhołowie. Moje wsparcie finansowe dla policji wydaje się nietaktowne.
4414 Pardon, zapomniałem, że jesteś kryminalnym ekspertem, przynaj mniej tak o tobie niedawno mówiono. Ale skoro straciłeś instynkt myśliwego, pomyślałem, że potrzebna jest ci świeża krew. Pan Władysław, który przyszedł do waszego wydziału, to wyjątkowo bystry facet. Wkrótce się o tym przekonasz.
4415 Mowa, którą sobie w głowie przygotował, wyparowała nagle i zostały tylko frazesy: koleżeńskość, prawda, pieniądze, polityka, z których można by ukręcić zaledwie kilka letnich artykułów. Przed nim siedział szpakowaty, barczysty mężczyzna w sportowym lnianym garniturze, oblatany jak diabli w polityce.
4416 Dawny kolega i obecny szef w jednej osobie, który zaprowadzał w redakcji swoje porządki. Jak marzą ci się związki zawodowe, zakładaj je. Jeśli dojrzysz niesprawiedliwość, tęp ją z całą mocą. Rób, chłopie, swoje, bo ja też będę robić to, co do mnie należy. Co? Przynajmniej ty mi nie p.
4417 Do Krezusa i do innych. Jestem dla was za łagodny. Sic! Zapomniałeś już, co ten łysy facet nam wygadywał? "Przez pana tekst czytelnik patrzy na świat i zbiera mu się na wymioty"... Pamiętasz? Albo: "Pański felieton ma rozsiewać fetor! Ludzie mają się za nos łapać i szukać po kieszeniach chusteczki".
4418 Dawny szef rzeczywiście wzbudzał w nim respekt. Był tytanem pracy. Miał nawet w swoim gabinecie rozkładane łóżko. Przebył długą drogę od roznosiciela gazet do szefa redakcji. Mówiono, że jako szesnastolatek uciekł od rodziców do Lwowa i że był synem organisty z Żółkwi. I nagle coś z nim się stało.
4419 Nie wiadomo, dlaczego to zrobił. Może osiągnął wszystko, co było do osiągnięcia? W maju przyszła od niego paczka. Stern widział blaszane pudełko po herbacie, a w nim wysuszony liść bananowca i zdjęcie. Krezus opisał na liściu własną ceremonię ślubną. Zdjęcie zaś przedstawiało jego drugą małżonkę.
4420 Czy ty naprawdę wierzysz, Kuba, że jeden facet potrafi zmienić bieg historii? Nawet Napoleon nic by nie zdziałał pod Wagram, gdyby nie jego ciężka artyleria. Dlatego to nie ty masz rację, lecz Wilga. Odbuduję wasz zespół. Dodam świeżej krwi, a wtedy wasza praca przyniesie spodziewane efekty.
4421 Wiesz, że to przejściowy stan. Wyj dzie z tego tak samo jak ty kiedyś, więc dobrze ci radzę, martw się o siebie, bo to ty masz teraz prawdziwe kłopoty, nie ona. Stern spojrzał pytająco spod przymrużonych powiek. Miałem ci tego nie mówić, ale... Ale? Otrzymuję na twój temat bardzo brzydkie listy.
4422 Przyszło ich już kilka nie dał sobie przerwać Manio. To chyba jakaś zorganizowana akcja. Ktoś zadał sobie trud, by napisać, zakleić kopertę, zaadresować i wrzucić go do skrzynki, bo... Draństwo! zakończył za niego Jakub. Owszem, ale ja co jakiś czas otwieram dla zabawy to draństwo.
4423 Mam tu gdzieś jeden, szczególnie interesujący, o twoich rodzicach. O tobie i o chorej mamusi. Może chcesz rzucić okiem? Mańkiewicz chciał wstać, lecz Jakub go uprzedził. Ostatnie zdanie dotknęło go do żywego. Milczący, z cukierkiem w ustach wyglądał jak skarcone przez nauczyciela dziecko.
4424 Musiał tylko pójść za ciosem, by dołożyć Mańkiewiczowi i Wildze. Ledwie więc zamknął za sobą drzwi do naczelnego, przystąpił do akcji. Z szelmowskim uśmieszkiem powołał się na polecenie Mania i wycyganił od Kazi kluczyk od tatry, a potem, nie zwracając niczyjej uwagi, jak złodziej opuścił redakcję.
4425 Ze Świętego Marcina skręcił w Królewską, następnie, klucząc, wjechał w ślepą uliczkę, przy której po obu stronach stały szykowne wille. Bez trudu odnalazł dom z zielonymi okiennicami i rzeźbą Afrodyty w zadbanym ogrodzie. Zaparkował samochód w odległości kilkunastu kroków od niego.
4426 Przeszedł z krótkiego korytarza do obszernego holu. Tu przystanął i dyskretnie się rozejrzał. Okiennice były zamknięte, wewnątrz panował półmrok rozjaśniany tylko różowym światłem kinkietów i lampek. Na ścianach wisiały malowidła przedstawiające antyczne pary kopulujące w różnych pozach.
4427 Kiedy trzasnęły drzwi, nie namyślając się, wszedł do pierwszego buduaru, na którego drzwiach namalowany był pingwin. Tuż pod oknem z zaciągniętymi storami zauważył leżącą na sofie dziewczynę w różowej podomce. Nachylił się nad nią i zapytał szeptem o Rewkę Adel. Dziewczyna zareagowała jakby we śnie.
4428 Pewnie, wszyscy lezą do tyj pindy pod delfina. No to spieprzaj na górę, ćmoku. Słyszałeś, wyrywaj do tej ściery, ale już! Stern zrobił posłusznie w tył zwrot, kierując się w stronę pustego holu. Szybko wszedł na schody i, stąpając na palcach po czerwonym bieżniku, znalazł się na piętrze.
4429 Odszukał drzwi z obrazkiem delfina skaczącego na falach i bez pukania zajrzał do środka. I znowu miał szczęście, jeśli można mówić o szczęściu w burdelu, bo w pokoju nie było klienta, za to na łóżku leżała odwrócona do niego plecami długonoga brunetka w czerwonej halce ozdobionej mereżką.
4430 Jakub mimowolnie pomyślał, że podobne naręcze kwiatów było zawsze marzeniem Anny. I ta niespodziewana i niestosowna refleksja natychmiast sprowadziła go na ziemię. Milcząc, przyglądał się panience i czuł przez skórę, że ciekawi ją obecność intruza. Wiem, że to ty, Damian powiedziała po cichu.
4431 Chyba nie chcesz, żebym się na ciebie pogniewała, co? Przyniosłeś róże? Wstaw je do wazonu. Uwielbiam zapach róż. Jakub milczał. Głos, który usłyszał, lekko zachrypnięty i niski, miał w sobie tyle ciepła, że zarówno miejsce, jak i sytuacja wydały mu się jakimś absurdalnym wymysłem.
4432 Połóż się teraz przy mnie usłyszał ponętną prośbę. Chyba nie zamierzasz tak stać? Bez wahania, wkradając się w czyjąś rolę, położył się za dziewczyną. Obejmij mnie, kochany wydała kolejne polecenie, lecz kiedy je spełniał, niespodziewanie wyczuła coś obcego w jego zachowaniu, bo nagle odwróciła się.
4433 Otworzyła szeroko oczy i miała zamiar coś krzyknąć, lecz Jakub zamknął jej usta dłonią. Powiedz, że nie będziesz wrzeszczeć zażądał. Jeśli rozumiesz, co do ciebie mówię, kiwnij głową. Dziewczyna posłusznie wykonała rozkaz, kierując wzrok w stronę drzwi, jakby zza nich miała nadejść pomoc.
4434 Teraz zadam ci kilka pytań, a ty grzecznie na nie odpowiesz polecił i puścił rękę. Dziewczyna krzyknęła i spróbowała wyrwać się z jego uścisku, więc Jakub z całej siły przydusił ją do łóżka. Nie będę żartował! zagroził z jakimś szaleństwem w głosie, jakby chciał naprawdę zrobić jej krzywdę.
4435 Jeszcze jeden taki numer, a wyrzucę cię przez okno jak ścierwo. Dziewczyna zastygła i wtedy Stern oderwał dłoń od jej ust. Czego chcesz? wycharczała. I kim ty jesteś? To ja jestem od zadawania pytań wyszeptał przytulony do niej, czując jej sprężyste ciało. Jak masz na imię? Rewka.
4436 Ty nie jesteś z obyczajówki. Prowadzę śledztwo na czyjeś zlecenie – skłamał szybko Jakub. Mam... Myszygine! przerwała. Zamiast zdjąć sztaniety, szuka haków na żałosnych dupków. Dupków? A nie? zapytała i poprosiła o papierosa. Stern wyjął z kieszeni papierośnicę i podsunął ją dziewczynie.
4437 Gdzie? Na uniwerku. Ruta mówiła, że przez ciebie jakiś szaleniec wykończył jej najlepszego kolegę. Stern miał zamiar zaprotestować, lecz dziewczyna położyła rękę na jego ramieniu. Spokojnie. Gdyby nie to, że za chwilę przyjdzie tu Damian, z chęcią bym się z tobą zabawiła. Kto to jest Damian? Ksiądz.
4438 Bo tak. Bogaci chłopcy lubią różne świństwa. A najbardziej rajcuje ich, jak kogoś upodlą. Zwłaszcza ten przemądrzały elegancik z gładką buźką. Kiedy powiedziałam coś nie tak o jego chłopaku, rzucił się na mnie z pięściami jak furiat. Jeszcze teraz czuję na szyi jego wypielęgnowane palce.
4439 A może masz chęć jak twój szalony Kański zrobić to ze mną w szafie? Dziewczyna, pomijając przekleństwa, mówiła składnie, co wskazywało, że przez jakiś czas faktycznie mogła być studentką. Zbity z pantałyku Stern zastanawiał się, gdzie naprawdę mieszka i z jakiej rodziny pochodzi.
4440 Zejdź na dół pod pingwina. Maria bierze do ust bez głupich sentymentów. Stern podniósł się z łóżka i spojrzał na dziewczynę, której czarny kosmyk włosów przyczepił się do ust. No, co się tak na mnie gapisz? Wypuściła w jego stronę białą smugę dymu i odwróciła się na bok, czekając, aż wyjdzie.
4441 Adieu! Ledwie Stern znalazł się w holu, stała się rzecz nieprawdopodobna, której nie wyśniłby w najgorszych snach: zderzył się w progu z inspektorem Andrzejem Ziębą. Grubas tym razem miał szybszy refleks. Uszanowanie! Kogo moje oczy widzą? ironizował, nie tracąc rezonu. Pan redaktor Stern.
4442 Szukał dla siebie wymówki, lecz w jego głowie panowała totalna pustka. Rzucił więc w końcu bez przekonania, że to oczywista pomyłka, że musiał pomylić adres. Jasne! Pomyłka... Powiedz to swojej ślubnej, na pewno ci uwierzy zaśmiał się Zięba bezczelnie i puścił do dziennikarza oko.
4443 Skąd wiesz, że właśnie ona mnie interesuje? odpowiedział pytaniem Jakub. Czy ja wyglądam na gazowego inkasenta? Łazisz po teatrzykach i szukasz wrażeń. Węszysz i wypytujesz, jakbyś, Kuba, pomylił profesję. Będziesz zawiedziony, gdy ci powiem, że ta laleczka od dawna jest w naszym rejestrze.
4444 Tu każdy się pożywi. Niestety dziś, jak zauważyłeś, czeka na specjalnego gościa, a mogłaby ci niejedno opowiedzieć. Na przykład? Na przykład, że lubi męskie zbiorowe towarzystwo, że upodobała sobie bogatych aktorów, którzy cenią drewniane laleczki, że wypłakują się w jej ramionach jak u mamusi.
4445 Stern na darmo się szarpał. Dostał silny cios w kark i nerkę i może niewidoczny przeciwnik dalej by się nad nim pastwił, gdyby nie niespodziewane słowa Zięby: Możesz go puścić, Karol, ten pan przyszedł ze mną. No, chyba ży! Karol potaknął chamskim i grubym głosem i Stern poczuł, że znowu jest wolny.
4446 Rozumiem, ży ten eligancki kolega czeka z panem w kulejce. Może w czymś pomóc? zapytała usłużnie. Proponuję na początek flądrę. Mamy nowy nabytek, śliczna Orleana z Rumunii. Gwarantuję, ży zadowoli nawet wybrednego klienta. No, śmiało, śmiało. Pierwszy raz gratis zwróciła się do Sterna.
4447 Ledwie wsiadł do redakcyjnej tatry i zapuścił siłnik, gdy pojawił się za nim nowiutki wiśniowy mercedes z wielkimi lampami. Gdy ruszył, auto wciąż trzymało się za nim jak przyklejone. Nie namyślając się więc długo, raptownie przyspieszył. Niewidoczny kierowca powtórzył jego manewr.
4448 Szare chmury kłębiły się nisko i niebo wyglądało jak brudny, zdeptany przez tłum śnieg. Ślady dziesiątków stóp prowadziły wyraźnie nad jego głową aż do Kulparkowa, jakby przebiegła nad nim spaniko wana gawiedź. Już sama myśl o tej dzielnicy przypomniała mu o najdroższej osobie i przeżegnał się.
4449 Wysupłał pięćdziesiąt groszy z portmonetki i kupił trzy łojowe znicze, a potem, przypomniawszy sobie opowieść Albina Bębna, zapytał o Bodelową. Chłopak wydał resztę i pokazał na chudą handlarkę w szarej chustce na głowie i czarnym fartuchu przywiązanym do długiej szarej sukienki.
4450 Skąd pan mnie zna? zapytała podejrzliwie handlarka, odsłaniając zepsute zęby. Jestem przyjacielem pani syna skłamał Stern. Wspominał mi kiedyś o pani, nie musi się pani bać. A czegu ja mam si niby bać? Spojrzała rozbieganym wzrokiem. Policaja, a może Pana Boga? Tu do niego o jeden krok.
4451 Stern nachylił się po bukiet stokrotek do glinianego garnka. Zapłacił za kwiaty i rzucił jakby przypadkowo: Mam dla niego robotę. Słyszałem, że jest zdolny. Żeby od rodzonej matki ostatni pieniądz zacha manić? zezłościła się. Kiedyś to był dobry dzieciak, ali zmienił si, jak zginęła jego siostra.
4452 Bodelowa przerwała wspomnienia, by sprzedać kolejne kwiaty. Stern ukradkiem przyglądał się jej pomarszczonej twarzy pokrytej czerwonymi wybroczynami. Jej zaciśnięte usta wyglądały jak kreska namalowana siwą farbą i nie wiadomo było, czy uśmiecha się do klienta, czy z niego szydzi.
4453 Zaczął si, głupek, bawić jej lalkami. Darł si całymi dniami. Krzyczał, że nie można było wytrzymać. Uspokajał si dopiero, jak mu ojciec gnaty harapem porachował albo związał i do piwnicy na noc zamknął. Tam spokojni z kukiełkami sidział i po swojemu z nimi, mikrus, gadał. Stern zapalił papierosa.
4454 Gdzie można go znaleźć? A bo ja wim? Moży mieszka u jakiego hebesa, a moży jakąś dziunię podłapał? Gdzie? Muszę go koniecznie znaleźć. To niech szanowny pan sam go sobi poszuka. Stern podziękował Bodelowej, potem rozdusił peta na ściance kamiennego kosza i wszedł za bramę cmentarną.
4455 Między drzewami znalazł niewielki nagrobek, pod którym leżał ośmiomiesięczny płód jego syna. Na płycie z piaskowca, zamówionej w zakładzie Beriera, wyryty był napis: "Piotruś Stern żył trzy dni. Bóg przyjął go do grona aniołków". Jakub pomodlił się, położył stokrotki i zapalił znicz.
4456 Później zapalił jeszcze jeden symboliczny ognik dla swego brata Edka. Kiedy wracał do samochodu, natknął się niedaleko bramy na pijanego grabarza, który wychodził po drabinie ze świeżo wykopanego dołu. Grabarz uśmiechnął się do niego głupkowato i w tym uśmiechu widać było jakieś spoufalenie.
4457 Na te wspomnienia uśmiechnął się, a potem pomyślał o pannie Neumann. Nie mógł zrozumieć, dlaczego zostanie pogrzebana na tym, a nie na bardziej reprezentacyjnym cmentarzu Łyczakowskim. Ta śliczna dziewczyna miała za sobą zaledwie dwadzieścia trzy lata i jedną, do tego kiepsko odegraną rolę.
4458 W tej samej sekundzie gdzieś niedaleko na cmentarzu uderzył piorun. Grzmot był tak przeraźliwy, jakby ktoś za jego uchem złamał grubą deskę. Spojrzał na bramę. Sprzedawcy zaczęli zbierać w popłochu towar i uciekać spod drzew w stronę starej kaplicy. Zapalił papierosa i uruchomił silnik.
4459 Propozycja pozostawienia "sprawy Adama Kańskiego fachowcom" wydała się mu przemyślną grą. Stern znał Ziębę od lat i zdążył poznać jego sztuczki. Jeśli więc inspektor usilnie prosił go, by zostawił w spokoju faceta, którego stryj szefuje Galicyjskiej Kasie, musiał mieć po temu ważny powód.
4460 Akurat zza drzwi jego gabinetu dolatywał głośny stukot maszyny do pisania. Stern zajrzał do środka. Hej, Długi! Widzę, że świetnie żyjesz rzucił wychylony przez próg. Nie najgorzej. Jestem trochę zawalony robotą. Tak jak ja powiedział Stern, wchodząc do środka i zamykając za sobą drzwi.
4461 Ten, którego ojciec jest bankierem, a stryj szefem Galicyjskiej Kasy dodał Jakub. Długolato się zastanawiał. Zapowiadał się nieźle w skokach na koniach przez przeszkody. Biegał też na średnie dystanse, a nawet ostatnio grywa amatorsko w tenisa. Dlaczego pytasz? Nie, nic. Słyszałem o nim od Wilgi.
4462 Pytam ze zwykłej ciekawości. Okularnik się niecierpliwił. Przerzucił stronę notatnika i zaczął znowu stukać na maszynie. Jeszcze coś? Spojrzał niespokojnie na kolegę. Co o nim sądzisz? Długi zaczerpnął głęboko powietrza. Na mój rozum za szybko zmienia dyscypliny, za mało trenuje.
4463 Słyszałem też jakieś plotki, że ma skłonności do... Jakie plotki? podchwycił Jakub. Podobno zrobił krzywdę jakiemuś chłopaczkowi. Długi mrugnął dwuznacznie. Sprawa została szybko zatuszowana przez rodzinę. Małego musiał zszywać chirurg i prawdopodobnie będzie miał uraz psychiczny do końca życia.
4464 Mogę pożyczyć? Długi kiwnął głową. Stern podziękował i ruszył do wyjścia. W drzwiach jeszcze zatrzymał się i odwrócił. Czy twoim zdaniem Kański byłby zdolny do... Do czego? zapytał Długolato rozzłoszczony, ściągając z nosa okulary. Nie, nic. Tak mi się tylko powiedziało rzucił Stern i zniknął.
4465 Pomagało jej kilkunastu stałych korespondentów, współpracowała też z Radiem Lwów, w którym w każdy czwartek o szóstej po południu czytała felietony literackie. Jakub czul do niej sympatię. Byli rówieśnikami, kibicowali sobie na kolegiach i przeszli twardą szkołę dziennikarską za Krezusa.
4466 Potrzebujesz pewnie czegoś do swego paskudnego rebusu stwierdziła, odkładając na bok kalendarz z datami spotkań, w których musiała uczestniczyć. Skąd taka myśl? zapytał i po męsku ścisnął jej rękę. Bo bardzo rzadko tu zachodzisz odrzekła z kokieteryjnym uśmiechem, patrząc mu w oczy.
4467 Wybacz, ale to imię i nazwisko nic mi nie mówi. A panna Agata Neumann? Znowu pudło. Spojrzała na niego zdziwiona. Stern miał chęć zadać pytanie o Czabaka, lecz wiedział, że odpowiedź na nie mogłaby zająć Halince kilka godzin. Zaskakujecie mnie. Wczoraj była tu Wilga ze stażystą i pytała o to samo.
4468 Kiedy Halinka postawiła przed nim parującą filiżankę i talerzyk z własnym ciastem, zadał jej pytanie o Traudera. I wkrótce dowiedział się o nim kilku ciekawostek. Widziałam jedynie dwie jego sztuki, które wyreżyserował. Raz nawet się z nim spotkałam. Był erudytą. Miał doskonałe referencje.
4469 Ale Halinka go nie zawiodła i Stern wyostrzył słuch nie był to artysta, którego miałabym stawiać ci za wzór. To znaczy? rzucił i zagłębił zęby w apetycznym jabłeczniku posypanym cynamonem. Miał wybujałą ambicję, lecz to absolutnie nie usprawiedliwia sposobu, w jaki traktował swój zespół.
4470 De mortuis aut bene aut nihil zakończyła i obdarzyła go ciepłym spojrzeniem. Czy ci pomogłam? Jakub kiwnął głową i się uśmiechnął. To kolejny rys do jego wizerunku uznał. Szybko dopił kawę, zjadł ciastko i podziękował koleżance, obiecując, że od tej pory będzie częściej do niej zaglądał.
4471 Wilga de Brie i jej pryszczaty pupil ulotnili się gdzieś. Otworzył okno, powiesił marynarkę na krześle i zapalił papierosa. Jego głowę zaprzątała teraz myśl, która od rana nie dawała mu spokoju. Podniecony usiadł za biurkiem i, rozpamiętując smak jabłecznika Halinki, odsunął szufladę.
4472 Co stanie się z porucznikiem Andriejem Frołowem i jak potoczą się losy urzeczonej nim hrabianki. Po godzinie lektury miał wypieki, a w popielniczce leżały trzy niedopałki. Do końca wspomnień została mu tylko jedna kartka. Patrzył na nią łakomym wzrokiem, lecz nie zamierzał jej na razie czytać.
4473 Być może jutro, zastanawiał się, albo pojutrze, gdy przyjdzie właściwa chwila, dowiem się, dlaczego Sołowiowa nie wróciła do Petersburga i zamieszkała we Lwowie na Pasiecznej z widokiem na stary rosyjski cmentarz wojskowy. A gdy chował książeczkę do biurka, naszła go kolejna myśl.
4474 Zanim wszedł do pokoju, znał już wszystkie teksty zamieszczone w dzienniku, poczynając od tytułu, a na redakcyjnej stopce kończąc. Był niespożyty. Przeczytał ponad połowę zadanej mu przez de Brie lektury i z coraz większym zainteresowaniem obserwował starszego o blisko piętnaście lat dziennikarza.
4475 Potem siadał za biurkiem interesanta i zawzięcie stukał na maszynie Wilgi zadany tekst, wyszukując właściwych czcionek, rwąc papier i brudząc palce czarną taśmą. I Stern czuł się jak prawdziwa redaktorska gwiazda: wysoko nosił głowę i szczerze żałował, że Manio, zamiast budować zespół, sieje zamęt.
4476 Jakub był święcie przekonany, że ta kreatura, chowająca się za aktorską maską, była zdolna do wszystkiego. Przypomniał sobie jego grę w garderobie i niespodziewaną aluzję do wiszącego na suficie Agamela. Pamiętał też jego spojrzenie, którym obrzucił wchodzącą do przebieralni Psotkę.
4477 Przepraszam, że pytam stażysta zwrócił się do Sterna lecz czy nie sądzi pan, że takim postępowaniem policja podważa swój autorytet? Stern osłupiał. Pytanie chłopaka było tak zaskakujące, że parsknął śmiechem. Śmiał się, ale nie z pana Władysława, lecz z Wilgi, która hołubiła tego naiwnego młodziaka.
4478 Po chwili jednak górę wzięła w nim wściekłość, że Manio spisał go już na straty. Choć od kiedy tylko pamiętał, nie znosił konferencji prasowych. Policja udawała bowiem, że traktuje dziennikarzy serio, a czytelnicy "Kuriera" kupowali reglamentowane fakty jako rewelacje. Przemógł się.
4479 Pan inspektor Zięba ma swoich mądrych przełożonych, którzy doskonale wiedzą, co robią wyjaśnił, patrząc tępo na de Brie. A co do autorytetu mundurowych, to znam na tę okoliczność pouczającą opowiastkę. Dwa lata temu, w kwietniu odbył się w naszym mieście pogrzeb zabitego przez policję bezrobotnego.
4480 Policja zaś miała go tego dnia pod dostatkiem i dlatego otworzyła ogień z karabinów do tłumu. Padło ponad trzydzieści osób, a kilkanaście zmarło w szpitalach od odniesionych ran. Pamiętam, że na Piekarskiej strażacy zmywali krew z bruku wodą z motopompy i szorowali chodniki ryżowymi szczotkami.
4481 W pokoju zapanowała cisza. Stern znacząco kaszlnął, a dziennikarka złapała swoją torebkę i bez słowa wyszła. Kiedy zostali sami, pan Władysław się ożywił, jakby obecność Wilgi go krępowała. Ja także znam tę historię powiedział hardo. Opowiadał mi ją mój ojciec, pułkownik legionista.
4482 Policja nie miała więc wyboru. Stern był zaskoczony elokwencją i poglądami młodzika. Miał zamiar coś jeszcze dodać, lecz stażysta był szybszy. Zresztą zajścia nie pierwszy raz sprowokowali Żydzi i ukraińscy komuniści. Ojciec mówił, że prości ludzie nie rozumieją skomplikowanych mechanizmów władzy.
4483 Cóż, jestem tylko skromnym dziennikarzem. Widziałem już w życiu różne lekarstwa, lecz może właśnie to, które serwuje pański tatuś, okaże się najlepsze. Pryszczaty nie odpuszczał i pozwalał sobie na coraz śmielszą dyskusję. Jego niewinne pytania zamieniły się niepostrzeżenie w finezyjne śledztwo.
4484 Na szczęście udało mu się dobiec do wagonu i dojechać na kolejny przystanek na cycku. Potem wsiadł do tego samego wagonu co Kański i nie spuszczał go z oczu. Chłopak powiedział też, że otrzymał od panny Wilgi pierwsze ważne zadanie. Nazajutrz ma sam odwiedzić Kańskiego i przeprowadzić z nim wywiad.
4485 Po chwili wstał i podał Sternowi rękę, jakby miał zamiar wyjść. Nie pogniewa się pan na mnie? zapytał i, nie czekając na odpowiedź, dodał: Będzie dla mnie wielkim zaszczytem, jeśli zechce pan zwracać się do mnie po imieniu, zwyczajnie, Władek. Kiedy Władek ulotnił się, Jakub siadł za continen talem.
4486 Gdy więc znalazł się w lokalu na rogu Fredry i Akademickiej, bacznie się rozejrzał. Na szczęście wnętrze zmieniło się. Zniknęły fotele i kanapy z burdelowymi welurowymi obiciami, a na ich miejscu w przestronnej sali "towarzyskiej" pojawiły się wygodne krzesła ustawione wokół okrągłych stolików.
4487 Za ladą na podświetlonych półkach stały połyskujące butelki, napełnione kolorowymi alkoholami. Była środa, trzecia piętnaście po południu. A w kawiarni życie towarzyskie kwitło w najlepsze. Przy stoliku pod oknem trzech gości grało w domino, stukając głośno kostkami o drewniany blat.
4488 Po przeciwnej stronie sali przy złączonych stolikach siedzieli przedstawiciele lwowskiej bohemy, którzy nagle zamilkli, zobaczywszy w drzwiach nowego gościa. Stern wyraźnie usłyszał swoje nazwisko. Na ten sygnał zwalisty mężczyzna odłączył się od towarzystwa i ruszył w jego stronę.
4489 Stern nie mógł przypomnieć sobie namolnego faceta. Patrzył pytającym wzrokiem na garbaty nos, wielkie brwi i obwisłe policzki, próbując zmusić do wysiłku swoje szare komórki. Nazywam się Leon ...ecki przedstawił się niewyraźnie mężczyzna. Jestem pomocnikiem scenografa w Teatrze Wielkim.
4490 Stern niechętnie przytaknął, lecz nadal nie przypominał sobie gościa, który pozwalał sobie na coraz więcej. O trzeciej nad ranem nie miał pan ochoty na rozmowę, a kiedy doszło do tej draki, pomyślałem, że nie można pana redaktora zostawić na łasce losu. Zresztą ten oficer sam się napraszał.
4491 Widziałem, jak nachalnie przystawiał się do pani Anny. Podziwiam pana, trzeba mieć niezły tupet, by kopnąć pułkownika żandarmerii w cztery litery. Leon ...ecki zaśmiał się głośno. Jak pan to zabawnie powiedział? "Doigrałeś się, stary ośle"? Niesamowite! Tak, coś sobie przypominam.
4492 Stern w jednej sekundzie wyłowił z pamięci ten zimowy wieczór. Już od rana miał przeczucie, że coś złego się wydarzy. Pewnie dlatego nie miał ochoty na karnawałową zabawę, lecz w końcu po namowach żony zmienił zdanie. Anna specjalnie kupiła sobie na ten bal śliczną różową kreację.
4493 Powód był ten sam: wciąż nie mógł przeboleć kłótni z Mańkiewiczem. Pod koniec września nawymyślał mu na kolegium i w efekcie na kilka miesięcy rzucił pracę w "Kurierze" i zatrudnił się na Uniwersytecie Jana Kazimierza jako asystent ryczałtowy. Był ekspertem od spraw kryminalnych.
4494 Nie przyszedł do Romy, by leczyć kompleksy. Miał zamiar odnaleźć nowy ślad. Poznać motyw zbrodni. Motyw, który pomógłby mu odkryć stały bywalec tego lokalu. Całe szczęście, że wszystko zakończyło się honorowo odezwał się mężczyzna, wyrywając Jakuba z zamyślenia i nikt nie zawiadomił policji.
4495 Powiedział pan wtedy, że będzie moim dłużnikiem. Rzeczywiście coś takiego powiedziałem? Stern nie krył zdziwienia. Przy świadkach, panie Jakubie. Tak się składa, że teraz ja potrzebuję pana pomocy. Oczywiście nie chodzi o jakiś głupi bokserski rewanż. Mam do pana serdeczną prośbę.
4496 Czy nie sądzi pan, że nadszedł czas, by przekazać opinii publicznej inny sygnał? Mianowicie? Nasze środowisko artystyczne wciąż nie może się po tych aferach podnieść. Mówi się wręcz, że kala pan nasze lwowskie gniazdo! Ludzie odwiedzają nasz teatr i patrzą na scenę, jakbyśmy wszyscy byli.
4497 Proszę, ja błagam, by napisał pan jakiś uspokajający tekst. Trzeba odwrócić uwagę czytelników od tej hucpy. Dla pana to drobiazg, a dla nas każde życzliwe słowo zapisane w "Kurierze" może zadecydować o... Jak pan to sobie wyobraża? Zwyczajnie, w życiu zdarzają się przecież różne pomyłki.
4498 Popełniają je nie tacy jak pan fachowcy. Chodzi mi o naszego mistrza, pana Andrzeja Czabaka. Bez niego dodał z emfazą nie byłoby Romy. Gdyby zechciał pan oddać sprawiedliwość tej pokaranej przez los postaci. To wielki i zasłużony aktor, który nie ma nic wspólnego z tymi ohydnymi morderstwami.
4499 Grając dla niej, chciał pokazać światu swój sprzeciw. Dla kogo ta gra i co to za sprzeciw? Właśnie o to niech go pan sam zapyta poradził wielkolud. Z pewnością pan wie, że w nocy z poniedziałku na wtorek, gdy pozbawiono życia Sylwestra Traudera, mistrz pił z nami do rana gorzałkę.
4500 Dziś po zwolnieniu go przez policję przyjęliśmy mistrza jak króla. Bo to nasz król: Wiktor Andrzej Czabak pierwszy! Oddaliśmy mu hołd, a teraz, jeśli będzie miał chęć, nasz król może pana przyjmie na audiencji. Stern znieruchomiał. Już miał o coś zapytać, lecz się opanował. Ze słów .
4501 Nie odwracał się. Czuł jednak na sobie spojrzenie wielkoluda i reszty jego towarzystwa, które kilkakrotnie jeszcze, śmiejąc się, przywoływało w rozmowie jego nazwisko. Z kuflem zimnego piwa Stern wszedł do sali nazwanej przez bufetową inteligencką i od razu zobaczył Andrzeja Czabaka.
4502 Byl ubrany w letni wygnieciony garnitur. Na głowie miał wieniec laurowy, przygotowany przez swoich kawiarnianych wielbicieli, z którego zwisały na ramiona kolorowe wstążeczki. Przed nim na blacie stały opróżnione butelki dowód na to, że niedawno król ostro biesiadował ze swoją świtą.
4503 Odegrałem ją brawurowo i wszyscy, łącznie z panem redaktorem, uwierzyli w moją winę. Czy pan wie, jakie to fascynujące uczucie grać przed publiką bez próby? Czabak zaśmiał się mysim śmiechem i chwycił opróżnioną butelkę, usiłując wylać z niej do kieliszka kilka kropli. Jego ruchy były spowolnione.
4504 A ja swój honor mam i nie potrzebuję od nikogo litości. Jeden kieliszek nadprogramowo chyba nikomu nie zaszkodzi upierał się Stern, zamierzając zadać Czabakowi kilka pytań. Aktor głośno przełknął ślinę. Niech pan sobie tylko nie myśli, że jestem do kupienia! Dziennikarz nie odpowiedział.
4505 Kiedy wysączyli pół butelki i aktor zaczął lekko bujać się na krześle, dziennikarz przystąpił do rzeczy: Zastanawia mnie, mistrzu, dlaczego po przerwie w spektaklu wszedł pan do garderoby panny Agaty Neumann? Co takiego ważnego chciał pan jej powiedzieć? Czabak wolno oderwał wzrok od talerza.
4506 Stern szybko napełnił kieliszki wódką. Kiedy staliśmy na scenie, zrobiło mi się jej żal. Psotka była przerażona. Raz za razem myliła kwestie, a od tremy trzęsły się jej te, no, kolana. Chciałem przypomnieć jej starą aktorską sztuczkę, która pozwala nam, artystom, perfekcyjnie odegrać rolę.
4507 Niestety, panie Stern, miałem pecha. Zabrakło mi kilku minut. Kiedy schodziłem za kulisy, scenograf przydeptał mi płaszcz i odkleiły się z niego dwa diabelskie półksiężyce. Zauważyłem to przed jej drzwiami, więc zrobiłem w tył zwrot i wszedłem do swojej garderoby, by je przykleić.
4508 Dlaczego udawałem? nie dał mu skończyć Czabak, podpierając głowę dłońmi. Nie miałem nic do stracenia. Przed występem wyznałem jej swoje uczucie, lecz ona mnie wyśmiała. Po tym wszystkim, co dla niej zrobiłem, powiedziała, że jestem obleśnym starym durniem i że nic dla niej nie znaczę.
4509 Nie przesłyszał się pan, chciałem, by naprawdę zeszła z tego świata. Już na scenie miałem chęć ją udusić. Kiedy więc po przerwie uzupełniłem braki w moim stroju i zajrzałem do jej garderoby, poczułem się winny. Chciałem wszystko cofnąć, lecz ten ktoś, kto usłyszał moje myśli, wykonał wyrok za mnie.
4510 Kto odegrał pańską rolę? Pan jako bywały aktor powinien się domyślać, komu zależało na jej śmierci. Czabak patrzył tępo przed siebie. Wysunął język, poślinił palec i przetarł nim oczy. Żadnych skojarzeń? przyciskał go Stern. W zespole, który się rozleciał, znaliście się podobno jak łyse konie.
4511 Jeśli policja twierdzi, że to nie ja jestem mordercą, to pewnie istnieje jakaś inna możliwość odparł filozoficznie. Jaka? Do garderoby Psotki mógł wejść każdy. Aktor wbił widelec w kiełbasę. Ktoś z obsługi technicznej albo ktoś z widowni, kto siedział blisko wyjścia. Kto? Niech pan zapyta o to.
4512 Kogo? Aktor nie odpowiedział, mocując się z nożem. Chciałem jeszcze wrócić do pierwszej zbrodni. Czy był pan pod Wysokim Zamkiem? Mam podejrzenie, a nawet pewność, że następnego dnia... Byłem i wcale się tego nie wypieram wyznał Czabak, ziewając szeroko i demonstrując czerwone migdałki.
4513 Zostawił pan po sobie... Znicz? zaśmiał się aktor. Tak, to ja go Konradowi zapaliłem. Należał mu się za jego cierpienie. Jak to możliwe, że już następnego dnia rano zjawił się pan na miejscu zbrodni? Czabak sięgnął po kieliszek i trzęsącą się ręką wlał jego zawartość do gardła. Przypadek.
4514 W czwartek przed południem wyszedłem z domu przy Słonecznej i udałem się na przystanek tramwajowy na placu Krakowskim. Bolała mnie głowa i miałem zamiar łyknąć w Romie halbę zimnego piwa. Właśnie tam, panie redaktorze, na przystanku usłyszałem rozmowę gimnazjalistek. Ślicznotki były podekscytowane.
4515 Zrobiło mi się gorąco, ponieważ poprzedniego dnia właśnie taką różę miał w swojej butonierce Konrad Rewalski. W środę siedział na pana miejscu, za tym stolikiem i nagle, bez pożegnania ulotnił się. Szatniarz zaświadczy, że czekała na niego dorożka z jakimś eleganckim młodzieńcem.
4516 Dokąd pojechała dorożka? Czabak nie reagował. Jak na zwolnionym filmie przechylił się i zarył nosem w talerzu z czerwoną kapustą, a po minucie już chrapał. Stern troskliwie wyjął mu spod policzka naczynie, a z zaciśniętej dłoni widelec z nadzianą kiełbasą i poszedł do baru uregulować rachunek.
4517 Kiedy wychodził z lokalu, zatrzymał się przy szatni, by odebrać kapelusz, i dla formalności skontrolował zwierzenia Czabaka. Dorożka? Dwa tygodnie temu w środę? Mówi pan, że facet z białą różą? powtórzył wolno szatniarz, nie wiedzieć dlaczego gapiąc się w sufit i przewracając oczami.
4518 Stern przytaknął i nastawił uszu. Tu bez przerwy parkują dorożki, a facetów z białymi różami mamy w Romie na pęczki. Stern zdusił w sobie niecenzuralną ripostę, położył na ladzie dwadzieścia groszy i jeszcze raz grzecznie zapytał, tym razem o Traudera, poprawiając kapelusz w lustrze.
4519 Daleko? A gdzieżby! To parę kroków stąd, na Kochanowskiego, pod ósemką. Przepraszam, że zapytam przyciszył głos. Czy może szanowny pan był na pogrzebie? W poniedziałek koło podwieczorka grzebali pana dyrektora na łyczakowskich mogiłkach. Wybierałem się, ale jak na złość wypadła mi zmiana.
4520 Niemal codziennie przechodził obok poszarzałej trzypiętrowej kamienicy, lecz nie zwracał na nią uwagi. Chyba tylko raz, w listopadzie zeszłego roku, mijając ją, zatkał nos, gdy fekalia z zepsutej kanalizacji wylały się na ulicę. Przeraźliwy odór kazał mu nawet przejść na drugą stronę.
4521 Ze zdziwieniem oglądał zakurzony szyld z nazwiskiem dyrektora Sylwestra Traudera. Sam nie wiedział, dlaczego zakładał, że był on majętnym człowiekiem i miał do swej dyspozycji co najmniej jedno piętro w kamienicy z salonem i z kominkiem. Zamiast tego trafił na mansardę zapartą dębowymi drzwiami.
4522 Nigdzie nie zauważył dzwonka, więc dwukrotnie zapukał, a kiedy nie usłyszał odpowiedzi, nacisnął klamkę i wszedł do środka. W pomieszczeniu panował półmrok. Stern próbował się rozejrzeć, lecz pył, którego się nawdychał, podrażnił mu nos, tak że zgiął się i kichnął jak z moździerza.
4523 Na jednej ścianie wisiały plakaty teatralne i upozowane zdjęcia aktorów z autografami, na drugiej greckie maski z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi przeraźliwie oczami. Stern podszedł do dziewczyny, podał jej wizytówkę i przedstawił się. W odpowiedzi usłyszał wyraźne: Marcelina Anna Trauder.
4524 Zanim Jakub pojawił się w mieszkaniu, dziewczyna musiała się zajmować robótkami. Na jej kolanach bowiem leżał kłębek czarnej włóczki i niedokończona skarpeta z wetkniętymi w nią stalowymi drutami. Wszystko już powiedziałam policji, panie Stern odczytała podaną wizytówkę i zwróciła ją jakby z odrazą.
4525 Policja dokładnie wie, co robił mój tatuś w przeddzień śmierci. Dokąd się wybierał, zanim znaleziono go w willi na Zielonej. Powiedziałam im, że był bardzo dobrym tatą i że nie zasłużył na to, co go spotkało, dlatego nie widzę powodu, bym miała zaspokoić pańską dziennikarską ciekawość.
4526 Pewnie chce pan wiedzieć, czy tatko wiedział o grożącym mu niebezpieczeństwie? Jakub przytaknął, patrząc z nadzieją w wielkie brązowe oczy. Dlaczego nie zapyta pan, gdzie jest moja mamusia, która zostawiła mnie po porodzie, ani o to, z czego będę żyła, zanim przyjedzie po mnie z Ameryki moja ciotka.
4527 Chciałbym tylko zadać pani kilka pytań i spróbować ustalić, komu zależało na śmierci pani taty, a wtedy... Marcelina Trauder zaczęła się śmiać, ale jej szyderczy śmiech dosyć szybko przeszedł w nerwowy kaszel. I obiecuje pan, że odnajdzie mordercę? Niczego nie mogę obiecać, ale..
4528 Pan inspektor Zięba, który był u mnie przedwczoraj, przestrzegł mnie przed panem. Panu wcale nie chodzi o mnie, panu potrzebne są tylko trupy. Stern gwałtownie podniósł ręce, by zaprotestować, ale dziewczyna była szybsza. Nie zrobię panu herbaty i nie poczęstuję kruchymi ciasteczkami.
4529 Żałował, że zamiast iść prosto do domu, wpakował się z buciorami w życie córki Traudera. Jednego tylko nie mógł znieść: perfidii Andrzeja Zięby. Może mi pan zadać tylko jedno pytanie powiedziała kpiąco potem będę musiała skorzystać z nocnika, a pan pewnie nie nawykł do nieobyczajnych widoków.
4530 A więc nie ma pan żadnych pytań? Nie i najmocniej przepraszam panią za najście. Niech pan tylko dobrze zamknie drzwi! upomniała go Trauderówna i odjechała wózkiem w stronę pstrokatej kotary zawieszonej na rozciągniętej między belkami szarej lince. Stern wycofał się jak niepyszny.
4531 Na marmurowym blacie stolika, na którym Anna położyła białą serwetkę, stała butelka rubinowej crianzy. Na talerzyku leżał chleb i pokrojony w kostkę żółty ser, a kryształową salaterkę wypełniały zielone oliwki nadziewane anchois. Jakub zapalił świecę, do której zaczęły zlatywać się ćmy.
4532 O co ci chodzi tym razem? zapytał, odganiając ćmę od płomienia. Jak zwykle o nic odparła cierpko, obserwując go uważnie spod przymrużonych rzęs. Nie zauważyłeś, że nasze życie jest nijakie? Nie mamy przyjaciół, nie spotykamy się z ludźmi i izolujemy się od wszystkich, jakbyśmy byli zadżumieni.
4533 Czy możesz odpowiedzieć mi na jedno pytanie? przerwał jej w pół zdania. Słucham? Chciałem się dowiedzieć, czy potrafisz zrobić skarpety na drutach. Zwariowałeś? Dlaczego próbujesz zmienić temat. Co to ma wspólnego z naszym... Jakub już jej nie słuchał. Przypomniał sobie córkę Traudera.
4534 I jeszcze czy jej mityczna ciotka naprawdę istnieje. Martwi mnie, że nie chcesz się z tego marazmu uwolnić. Nie masz hobby, które dałoby ci zregenerować siły. Za chwilę odpowiesz mi, że twoja praca jest najważniejsza i wymaga od ciebie poświęceń. Bo to prawda przyznał bez emocji.
4535 Ujmujący pan, który mieszkał dwa numery dalej, okazał się dewiantem nagabującym ich córkę! Czy można robić komuś zarzut z tego, że lubi samotność? Ze zamiast tracić czas na jałowe spotkania, czyta w swoim salonie książki? Lubił swoją bibliotekę, której mógł mu pozazdrościć niejeden koneser.
4536 Widzieć jego strach i ból. Stać przyczajony za drzwiami jak Radion Romanowicz Raskolnikow w powieści wielkiego rosyjskiego epileptyka i słyszeć szalony łomot jego serca po dokonanej zbrodni. To było jego prawdziwą pasją uwielbiał analizować fakty i cierpliwe tworzyć matrycę zbrodni.
4537 Nagle pojawił się w jego myślach obraz Czabaka z nosem zatopionym w buraczkach i Stern zaśmiał się po cichu. A potem przypomniał sobie wnętrze willi przy Zielonej, które przed tygodniem odwiedzili z Wilgą de Brie i Longinem Kulikiem. Kiedy Kulik otworzył drzwi, przeszły go ciarki.
4538 Przerażał go zwłaszcza strój kata czarny kaptur z otworami na oczy i skórzany fartuch upstrzony czerwonymi plamami. Jakub przypomniał sobie słowa Albina Bębna, że wykonana przez dekoratora marionetka miała ożyć w rękach Kańskiego, i to był powód, dla którego postanowił się z nim niebawem spotkać.
4539 Kasia pierwszy raz zawtórowała mamie i przypomniała, że już kilka razy tatuś przyrzekał im wspólny wyjazd nad morze. Na nic zdały się jego zapewnienia, że niedługo pojadą do Juraty. Wszyscy, nawet Piotruś, mieli świeżo w pamięci nieudane wyjście do teatrzyku. W pracy też nie było lepiej.
4540 Wychodzili gdzieś pod byle pretekstem, nie chcąc doprowadzić do spięcia. Stern jednak przetrwał kolegium, a kiedy dziennikarka wraz ze stażystą zmyli się po jakimś tajemniczym telefonie, wziął się ostro do roboty. Na kartce wypisał jeszcze raz wszystkich aktorów, którzy grali w sztuce Rewalskiego.
4541 Przekreślił trzy nazwiska i wziął w kółko Andrzeja Czabaka. Ponownie przeanalizował wczorajszą rozmowę w Romie i enigmatyczną wskazówkę aktora, że Agatę Neumann mógł uśmiercić ktoś z obsługi technicznej, a nawet widz siedzący blisko wyjścia. Ta podpowiedz uruchomiła kolejne skojarzenie.
4542 Jakub próbował odtworzyć z pamięci rozkład pomieszczeń w teatrze. Z wizyty przed tygodniem zapamiętał, że wejście na zaplecze, do magazynów, maszynowni i dekoratorni znajdowało się za pomalowanymi na zielono drzwiami, tuż obok szatni. W odległości kilkunastu kroków od niego były garderoby.
4543 Temat był wyjątkowo frapujący. Tak, że z chęcią zostawiłby sprawę marionetek Wildze, tym bardziej że miała już swego pryszczatego pomagiera. Stern zszedł do działu gospodarczego i jeszcze raz przepytał księgowego o pochodzenie plotki, a potem wrócił do siebie, by wykonać kilka telefonów.
4544 Zadzwonił do gazowni. Dowiedział się, kto i kiedy dokonuje odczytów liczników i jaki ubiór powinien posiadać oraz jaką legitymację. Następnie obdzwonił wszystkie szpitale i kliniki, by dowiedzieć się czegoś bliższego o ofiarach. Udało mu się nawet ustalić personalia jednej z nich.
4545 Była zamożną, bezdzietną wdową po nadradcy sądowym. Powoli jego artykuł pęczniał i nabierał kształtu. Należało jeszcze pójść na Komisariat X przy placu Mariackim i spróbować wyciągnąć od mundurowych nowe fakty albo sprowokować ich napastliwym artykułem do zwołania konferencji prasowej.
4546 Otworzył drzwi i zobaczył postawnego mężczyznę w eleganckim letnim garniturze, mocno opalonego, jakby wrócił z wywczasów w Italii. Gość zdjął kapelusz, siadł za biurkiem petentów i przenikliwie wpatrywał się w redaktora stalowymi oczami, przeczesując palcami spadające mu na czoło wypomadowane włosy.
4547 A więc to pan jest tym sławnym dziennikarzem Jakubem Sternem? zagaił. Stern nie przejął się zbytnio tym wstępem. Nie pierwszy raz składali mu wizytę nawiedzeni czytelnicy, próbujący na wstępie zyskać jego względy. Jest pan w pełni sił twórczych. Wróżą panu w mieście wielką karierę.
4548 Musi pan wiedzieć, że nigdy nie przegrywam swoich spraw. Zdarzało się już, że pozwany musiał sprzedać dom, by pokryć zasądzone odszkodowanie. Jestem dobrym prawnikiem i jak mało kto znam się na erystyce. Gdyby pominąć insynuacje i rynsztokowy język, nic by z pańskiego artykułu nie zostało.
4549 Żałuję, ale pański dzisiejszy artykuł o wizytach w burdelu narusza godność rodziny mojego klienta. Swoją drogą to zaskakujące, jak szybko przelewa pan swoje osobiste wrażenia na papier. Stecki zaśmiał się złośliwie. Mój klient jest zaniepokojony atmosferą psychozy, jaką pan wywołał w mieście.
4550 Stern przerwał ziewanie i spojrzał na adwokata. Miał chęć przefasonować jego pełną frazesów gładką buźkę. Czego pan ode mnie oczekuje? Wziął wizytówkę z biurka i zaczął nią stukać o blat, jakby miał zagrać z mężczyzną w cymbergaja, a później schował ją niedbale do kieszeni. Niewiele.
4551 To znaczy? Chciałbym, by stracił pan zainteresowanie pewną osobą, którą wczoraj pochowano na cmentarzu Janowskim. Panną Neumann? Tak jest, panną Agatą Neumann, znaną panu pod artystycznymi pseudonimami Mimi lub Psotka, a także wszystkimi, którzy mieli z nią do czynienia przed jej śmiercią.
4552 Ma się w ich znaleźć jednoznaczne stwierdzenie, że jego córka nie miała żadnego związku z tą obrzydliwą sprawą i był to jedynie owoc pańskiej wyobraźni. A gdybym pana nie posłuchał? Stecki wybuchnął zarozumiałym śmiechem, który słychać było w pokoju, choć zamknął już za sobą drzwi.
4553 Wychylił się na ulicę, by obejrzeć cwaniaka z góry, i natychmiast tego pożałował. Adwokat stał przy tym samym wiśniowym mercedesie z wielkimi lampami, który ścigał go poprzedniego dnia spod burdelu. Kiedy dostrzegł dziennikarza w oknie, podniósł rękę do czoła i bezczelnie mu zasalutował.
4554 Ledwie odłożył słuchawkę, a zjawił się stażysta z egzemplarzem "Kuriera". Mistrzostwo świata, panie Jakubie! oznajmił, pokazując tekst Sterna o eskapadach grupy artystów do burdelu. Tak pan uważa? Jasne! Panna Wilga też tak myśli, ale ona szybciej da się posiekać, niż się do tego przyzna.
4555 Stern złożył zamaszysty podpis pod własnym tekstem i siadł za biurkiem, szykując się do pracy. Był zawiedziony. Od rana czekał na pochwałę Mańkiewicza, lecz się nie doczekał. Za to pan Władzio był nad wyraz uczynny. Zaparzył mu kawę i zdał relację z wyjścia z panną de Brie w teren.
4556 Nie wiedział, jakie znaczenie ma ta wiadomość dla Jakuba, wiedział za to doskonale, jak rozgrywać swoją partię na dwa fronty. Czy chce pan usłyszeć na deser ekstra nowinę? nie przestawał podlizywać się Sternowi. Słucham. Lalka. Co za lalka? No, lalka maharadży, Shishi. Stażysta przyciszył głos.
4557 Skradziona z George'a. Okazuje się, że była ubezpieczona na ogromną sumę. To nieprawdopodobne! Panna de Brie przypuszcza, że cały festiwal został zorganizowany po to, by upozorować jej kradzież i uzyskać niebywały profit. Jeśli to prawda, to historia lubi się powtarzać zripostował Stern.
4558 Co pan ma na myśli? Ponad sto lat temu gościł w hotelu następca tronu królestwa Arakanu. Ów tajemniczy gość, który wpisał się do hotelowej książki jako Salomon Balsamin, narobił gigantycznych długów i pewnego dnia zniknął bez wieści. Skąd pan to wszystko wie? dopytywał się chłopak.
4559 Dziesięć po czwartej, kiedy był w połowie notatki o policjancie ze Stanisławowa, który z powodu miłosnego zawodu strzelił sobie ze służbowego pistoletu w usta, zadzwonił Samuel Hillel i przerwał mu wenę. Miał mu do przekazania jakąś ważną wiadomość, lecz zastrzegł, że nie jest ona na telefon.
4560 Po ostatniej rozmowie z Czabakiem ciekawiła go szczególnie jedna rola. Rozemocjonowany wszedł na podwórko, na którym rosła lipa, minął żeliwną pompę i zapukał do drzwi na zapleczu Teatru Pod Samowarem. Kiedy nie usłyszał odpowiedzi, zajrzał do środka. W kanciapie panował bałagan.
4561 Na stole dozorcy urzędował pręgowany szaro czarny kocur, który ochoczo wylizywał z talerza resztki kaszanki. Na widok gościa zeskoczył lękliwie, przewracając metalowy kubek, i zniknął gdzieś w ciemnym korytarzu. Stern podniósł naczynie, a potem dotknął stojącego na kuchence czajnika.
4562 Wiedziony przeczuciem zajrzał za kulisy. Albin Bęben siedział na scenie w staromodnym fotelu, w snopie trupiobladego światła z reflektora. Z pochyloną głową i ze splecionymi na brzuchu dłońmi podobny był do Stańczyka. Słyszał i widział nadchodzącego dziennikarza, lecz się nie odzywał.
4563 Dziś pracuji tu ostatni dzień. Co się stało? zapytał Stern i odkaszlnął niespokojnie, pierwszy raz słysząc swój głos na scenie. To, co miało si stać! Jutro zabiorą foteli, przebiją ściany, mają tu robić ponoć jakiś magazyn meblowy! Czort go wiet! A co pan będzie robił? O to si lepiej nie pytać.
4564 Pana, zdaje si, bardzo interesują ludzkie nieszczęścia. Stern puścił tę złośliwą uwagę mimo uszu. Chciałbym, żeby mi pan pomógł powiedział, przysuwając fotel stojący pod ścianą blisko Bębna. To niech sobi wyobrazi, że tu, gdzie teraz siedzimy, miała si toczyć akcja oznajmił dozorca.
4565 To dla mnie bardzo ważne. Ni ma już nic. Nic? Po tym, co się stało, świętej pamięci dyrektor Trauder kazał mi zniszczyć wszystkie sześć egzemplarzy i osobiście dopilnował, aż zamknę drzwiczki i spalę je w piecu. Chyba tylko Czabak, co go wczoraj wypuścili z więźnia, chowa ją jeszcze.
4566 Co się właściwie stało? Dlaczego znakomita sztuka znikła raptem z afisza? Ni godzi si o tym głośno mówić zaczął stróż, zapalając papierosa i zaciągając się dymem. Proszę mi powiedzieć nie dawał za wygraną Stern. Obiecuję, że zachowam tę wiadomość dla siebie. Bęben się zastanawiał.
4567 Trzymał papierosa w kąciku ust, zaciskając go zębami, i coś sobie kalkulował. W końcu przełamał się. Daji uroczyste słowo, panie redaktorze, że jak długo żyi, nigdy ni widziałem takij sztuki rzekł, wydychając powoli dym w stronę pechowego reflektora, tak że nad jego głową powstała siwa mgła.
4568 Siedziałem na widowni dwa rzędy za dyrektorem Trauderem. O tam pokazał palcem. Trzeci rząd, miejsce jedenaste. Po pierwszej generalnej Trauder piał z zachwytu. Zwrócił si nawet raz do świętej pamięci Konrada Rewalskiego "mój mistrzu", bo opowieść o żołnierzu Frołowie wzięła nas za serca.
4569 Czabak wzruszył si, że miał w oczach łzy. Potem poszedł podziękować świętej pamięci Agacie Neumann za rolę Mimi, a na końcu zaszedł do pokoiku, w którym urzędował jego przyjaciel Kański, odgrywający postać kata, i wtedy... Co? zapytał Stern i wstał. Zobaczył coś, co si okazało początkiem kuńca.
4570 To znaczy? Zastał Kańskiego i Bodela, ten, no... Bęben chrząknął znacząco. In flagranti? Bęben kiwnął głową i puścił w światło reflektora stożek dymu, który rozlał się na scenę i wolno poszybował na widownię. To była dla nigo obraza. Bodel miał na sobie koszulę pana Kańskiego i damską bieliznę.
4571 Był wściekły, bo kiedyś... dozorca się zawahał. Jego wychowanie nie pozwalało mu na głośne komentowanie przed Sternem odmiennych seksualnych preferencji. Nie rozumiał świata artystów, w którym pisarze i poeci (chociażby tacy jak Lechoń, Iwaszkiewicz i Dąbrowska) mieli partnerów tej samej płci.
4572 Kiedyś Rewalski znał blisko Bodela. To miał pan na myśli? I wciąż był o niego zazdrosny. Bęben puścił dymka i kiwnął głową. Co zrobił Trauder? Kazał mi natychmiast wezwać Bodela i cały zespół. A gdy wszyscy zebrali si już w jego gabinecie, powiedział, że wyrzuca chłopaka z pracy na zbity pysk.
4573 Ruta natychmiast poparła dyrektora. Oświadczyła, że od początku ten chłopak jej si ni podobał i że od dawna miała go na oku, bo wydawał jej si fałszywy. Dodała, że jest ważniejsza sto razy od jakiejś głupiej, zasmarkanej marionetki, i wyrżnęła lalką Nadieżdą o ścianę. Bodel stał blady jak kreda.
4574 Co, Pasik? Bęben zastanawiał się przez chwilę. Zwinął manatki i gdzieś sobi poszedł. Moży do ma muńci, bo żony ani dziewczyny to on nigdy ni miał. Co zrobił Kański? To, co zwykle. Przebrał się, wymył i razem z Ernestem wyszedł na ulicę. Najsmutniejsze, że po tej awanturze chłopak stracił pracę.
4575 Trauder dawał mu czasem na ubranie i jedzenie i pozwalał spać w kanciapie. Powiedział, że na wszystko przyjdzie pora, a na razie musi go dokładnie sprawdzić. No i sprawdził go dokładnie rzucił z przekąsem Stern, wypuszczając dym pod nogi. A Czabak? A Czabak? Bęben powtórzył jak echo.
4576 Pu wiedział, że ma to wszystko w... poważani. Trzasnął drzwiami i poszedł do swojej Romy napić si wódki. Bliźniaczki Klein ni odzywały si ni słowem. Jak papużki nierozłączki spuglondały wystraszony na siebi, gotowe si ulotnić. Dalej to już pan, pani redaktorze, chyba sam si domyśli.
4577 Trauder si uparł. Kański mu ni odpuścił i kazał natychmiast zwrócić do banku pieniądze, które podżyrował. Powiedział, że wyrwie mu je siłą z gardła. Do ostatniego grosika. Tak powiedział? zaciekawił się Stern. To jego słowa! Ale pieniędzy już ni było. Gdzieś wyparowały. Stuka padła.
4578 Bęben zrobił zdziwioną minę. Dyrektor nigdy ni chwalił si swoją rodziną. Ni wiedziałem, że ma córkę! Na wózku inwalidzkim! Nimożliwe! Mężczyzna zasępił się. To prze ciż... Możliwe, panie Albinie, możliwe! Pewnie na jej leczenie poszły ogromne pieniądze. Mieszkał z córką w mansardzie.
4579 Mówię, panie Albinie, o wszystkim. Jak o wszystkim, to ni mnie, tyłku tegu ancymona trzeba si zapytać! powiedział podniesionym głosem, a potem podszedł do wyłącznika, zgasił reflektor i, nie zwracając uwagi na dziennikarza, skierował się do swojej kanciapy, mrucząc pod nosem jakieś przekleństwa.
4580 Udał się za Samuelem do gościnnego pokoju, siadł ciężko w fotelu pod oknem i posłał w stronę gospodarza badawcze spojrzenie. Co to za gardłowa sprawa? zapytał, ciężko łapiąc powietrze. Adwokat nie odpowiedział. Przeprosił go i wyszedł do kuchni, by po krótkiej chwili przynieść cytrynadę.
4581 Zaraz tam gardłowa... stwierdził i podał Sternowi szklankę. Około południa odwiedził mnie pewien bogaty gość. Rozmawialiśmy o procesach sądowych i dowiedziałem się zaskakującej rzeczy, jaka ci się nawet nie śniła. Stern opróżnił szklankę duszkiem, odstawił ją na stół i uśmiechnął się do kolegi.
4582 Adwokat był lekko poirytowany. Cóż, nie będę go więcej zatrzymywał. Nie obrażaj się, faktycznie jestem już spóźniony powiedział Stern, przymykając ze zmęczenia oczy. Gospodarz chrząknął znacząco. Zwrócono się do mnie, bym przekazał ci prośbę, byś sprawę marionetek zostawił w spokoju.
4583 Zgadza się, to jest bardzo stara choroba przyznał Samuel. Ta choroba nazywa się wielki pieniądz. Zachorował na nią bank i dwie giełdy. Dziś, po twoich prasowych enuncjacjach panowie prezesi i dyrektorzy dostali swędzącej wysypki. Chcesz opowiadać mi bajki? Boże broń, ja trzymam za ciebie kciuki.
4584 Nie będzie już w mieście złośliwych plotek. Powiem ci teraz drugą nowinę: po śmierci kasjera w twoim banku przeprowadzono drobiazgową kontrolę. I cóż się okazało? A to, że ze skrytki, za którą odpowiadał Konrad Abraham, zniknął niezwykle ważny dokument. Okoliczności sprawy nie są jasne.
4585 Hillel przytaknął. Tyle wiem, że hrabina przekazała ów dokument Reve'owi do złożenia w bankowym depozycie. Co dziwniejsze, podobno w skrytce pozostały nietknięte obligacje i kosztowności, o których ja nie miałem pojęcia. Wygląda na to, że nasz kasjer "wypożyczył" dokument w sobie tylko znanym celu.
4586 Niektórzy snują domysły, że on mógł być więcej wart niż cała reszta depozytu! Jaki dokument? Hillel na sekundę się zawahał. Jej osobisty pamiętnik. Sam rozumiesz, że jego zniknięcie podważa wiarygodność banku. Nie mógł zniknąć, skoro jest dobrze strzeżony zauważył Stern spokojnie.
4587 Stern celowo zrobił pauzę. Bo ten pamiętnik jest teraz u mnie. Hillel pokręcił głową z niedowierzaniem. To niemożliwe! Mógłbyś to, Kuba, wyjaśnić? Stern dyskretnie rzucił okiem na zegarek. Było kwadrans po piątej i wskazówki roamera przypominały mu o jeszcze jednej bardzo ważnej wizycie.
4588 To za długa historia, bym ją teraz dokładnie opowiadał. W każdym razie pod koniec czerwca pojechałem z Wilgą de Brie i nieznanym ci jegomościem do pewnej willi przy Zielonej, w której mieszkanie wynajmował Konrad Rewalski. Szukaliśmy śladu, który naprowadziłby nas do zabójcy kasjera.
4589 W pokoju, który kiedyś wynajmował, odkryliśmy zbiorowisko marionetek. Wśród nich była lalka rosyjskiego porucznika Andrieja Frołowa. Sam nie wiem, co mnie podkusiło, by zabrać ją do redakcji. Kiedy zacząłem ją dokładnie oglądać, moją uwagę zwrócił przyczepiony do pleców wojskowy tornister.
4590 Opisał też dom kupca Ichtionowa położony nad morzem i piwnicę, w której, jak sądził, była ukryta kasa sławnego Dońskiego Pułku Junkierskiego. Nieprawdopodobny majątek: dziesięć tysięcy carskich rubli w złocie. Jeśli się nie mylę, jestem bogaty! Stern mrugnął znacząco do adwokata.
4591 Stern był zawiedziony. Hillel w kilku zdaniach odarł legendę z romantyczności. Chcesz powiedzieć, że to draństwo? zapytał Samuel. Zapewne masz rację, ale ta historia w ogólnym rozrachunku ma szczęśliwe zakończenie. Słyszałem, że generał major Aleksiej Michajłowicz Maksimów był doskonałym sztabowcem.
4592 Żałuję, lecz nie przypominam sobie, by kiedykolwiek wymieniała przy mnie to nazwisko. Choć jeśli istniał, to jego ofiara dzięki występkowi Konrada Reve'a nie powinna pójść w zapomnienie. Samuel zakończył opowieść, a potem podniósł się z fotela, by odprowadzić spieszącego się kolegę do drzwi.
4593 Ojciec zabrał ze swojego fotela spodnie i pogniecioną koszulę i rzucił je niedbale na kozetkę. Siadł ciężko, wskazując synowi drugi wolny fotel. Zaraz też pochwalił się dobrą nowiną. Powiedział, że był we wtorek w szpitalu i doktor Wawdysz dał mu nadzieję, że pod koniec miesiąca matka wróci do domu.
4594 To bardzo miły człowiek. Złego słowa o nim nie powiem. Zapamiętał cię i prosił, by cię pozdrowić. Powiedział nawet, że cię podziwia. Za co? Jakub zawiesił na ojcu pytające spojrzenie. Mówił, że w swoje opisy wkładasz dużo serca. Jakub żachnął się, lecz ojciec nie zwrócił na to uwagi.
4595 A co u ciebie? zapytał. Jak Anna, Kasia i Piotruś? No co? Zapomniałeś języka? Opowiadaj, opowiadaj! Jakub naprędce sprzedał ojcu sentymentalną historyjkę, w której z Anną i dziećmi wybierają się nad morze do Juraty. Kiedy o tym mówił, był święcie przekonany, że wkrótce to się ziści.
4596 Jest wprawdzie kąpielisko Żelazna Woda z plażami i boiskami, ale kiedy zwali się tam dwa tysiące luda... Właśnie! Zwłaszcza że Kasia i Piotruś nigdy nie widzieli morza mówił Jakub rozpromieniony. Dasz sobie, tato, radę? Przecież mnie znasz powiedział rodzic, podrywając się z fotela.
4597 Nie myśl sobie, że skończyłem z malowaniem. Od kilku dni chodzi mi po głowie fenomenalny pomysł. Chcę namalować wasz ogród na Pohulance. Róże i magnolie, o których opowiadała mi Anna. Dałem sobie słowo, że uwiecznię je dopiero wtedy, kiedy matka wróci do domu na stałe. Dziś nie mam nastroju.
4598 Wyobraź sobie, że jego córka, Felicja z Nowego Sącza, wygrała na loterii sto tysięcy złotych. Pogratulować rzekł Jakub. Ludzie mają w życiu nieprawdopodobne szczęście. Nie przerywaj, nigdy nie dajesz mi skończyć! strofował go ojciec. Ledwie odebrała nagrodę, zaraz pojechała z mężem kupić ziemię.
4599 Dwupiętrowy, z tarasem i poddaszem, żeby ludzi zazdrość wzięła. Jakub cierpliwie czekał, aż ojciec dopowie puentę, by móc zabrać go na mszę. Wypatrzyli śliczną działkę. Dali Łemkowi zaliczkę, no i wtedy stało się nieszczęście. Kiedy biegła do samochodu, nadciągnęła znad rzeki niewielka chmura.
4600 Co, tato? Ja wiem, że gadam same głupstwa. Najlepiej zawieź mnie od razu do matki, do Kulparkowa! Tam jest nasze miejsce! No, co tak wlepiasz gały? Stary, głupi ojciec?! Przez chwilę milczał. Jakub również się nie odzywał, skupiając wzrok na grdyce wystającej z chudej szyi ojca jak indycze wole.
4601 Ja wiem swoje, ty swoje powiedział podniesionym głosem. Nad morzem macie mi na siebie uważać i zaraz po przyjeździe do Juraty wysłać do nas pocztówkę. Obiecujesz? Jakub przytaknął. Matka na pewno się ucieszy. I przyrzeknij mi jeszcze, że kiedy wrócicie, zajdziecie do nas na obiad.
4602 Jeszcze przez kilka minut nie mógł ochłonąć. Degrengolada, której był świadkiem, odbierała mu chęć do życia. Był na siebie wściekły, że z powodu scysji nie śmiał przypomnieć ojcu o mszy za Edka. Mógł przecież uprzedzić go telefonicznie, lecz jak zwykle wszystko robił na ostatnią chwilę.
4603 Chciał zweryfikować wiadomości, które dotychczas zebrał. Później czekała go jeszcze msza, a następnego dnia rano miał zamiar odwiedzić w szpitalu Pasika i zadać mu kilka pytań. Unieruchomiony w gipsie monter wciąż znajdował się na liście podejrzanych. Był wręcz idealnym kandydatem na przestępcę.
4604 Chował się przy mamusi, nie miał żony ani dziewczyny, za to było go stać na wypady do burdelu. Stern przypomniał sobie wynurzenia Rewki Adeł o wiązaniu jej do łóżka przez elektryka. To na jego monterskim stole leżały równo poukładane kable, które mogły być użyte do krępowania rąk.
4605 Z pozostałej przy życiu trójki Pasik był najmniej rozpoznany. Już chociażby z tego powodu nie wolno go było lekceważyć. Wręcz przeciwnie. Płynące z przeszłości doświadczenia nakazywały Sternowi zachować daleko idącą ostrożność. Kiedy mijał Skarbkowską, spostrzegł na ulicy jakiś podejrzany ruch.
4606 W tym momencie Żyła i jego kompani zatrzymali ruch uliczny, stając w poprzek ulicy i odcinając drogę pieszym oraz pojazdom. Jakub znalazł się w samym środku wydarzeń. Wychylony z bramy zobaczył jeszcze jedną bandę żebraków, która włączyła się do akcji, blokując Krakowską za Ormiańską.
4607 Zaciekawieni cisnęli się w stronę żebraczej blokady. Szybko utworzyła się kolejka z nadjeżdżających pojazdów. Pierwsza zatrzymała się jednokonna dorożka. Siedziała w niej kobieta w czarnym kapeluszu i woalce, obok niej ksiądz z fioletową stułą na szyi, a przed nimi spoczywała mała sosnowa trumna.
4608 Jakub skorzystał z zamieszania. Zbiegł ze schodów i skierował się w przecznicę, w której znikły samochody. W tej samej chwili jeden z kompanów Żyły wyciągnął legitymację policyjną i pogroził mu pięścią, nakazując, by pozostał grzecznie na swoim miejscu. Stern nie zamierzał się z nim szarpać.
4609 Płynęły cenne minuty. Tłum gęstniał i coraz więcej gapiów gromadziło się za plecami żebraczej trójki, pomstując głośno. Wreszcie policyjny gwizdek niespodziewanie odwołał akcję, a Żyła i jego dziadowscy kompani tak szybko zapadli się pod ziemię, jak się pojawili. Jakub przyspieszył kroku.
4610 Stern nadusił go i czekał. Wcisnął go znowu, a kiedy nie było odpowiedzi, załomotał pięścią do drzwi. Sekundy wlokły się leniwie. Rozeźlony podniósł wzrok. Zdawało mu się, że w oknie na pierwszym piętrze dostrzegł ruch firanki, więc ponownie, używając pięści, dał o sobie znać. Poskutkowało.
4611 Zaznaczył, że są umówieni. Zadrukowana karteczka z tytułem "Kuriera", która wiele razy czyniła cuda, nie zrobiła na Czerwonym Kapturku żadnego wrażenia. Baba przeszywała go wzrokiem, przekładając tłuczek z lewej ręki do prawej, jakby miał wypisane na czole, że łże. Rozmowa była skończona.
4612 Mam zawołać policję? Jakub sięgnął do portmonetki i z ciężkim sercem wyjął srebrną dwójkę z głową kobiety. To szanownej pani za fatygę! Babsztyl zamknął monetę w garści i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odzyskał chęć do rozmowy. Czy dzisij wszyscy puwariowali? Dupiro co była tu policja.
4613 Policaj karaczan! Babsko zabujało się na boki, naśladując kaczkowaty chód Zięby. Pytał si o panów Adama i Ernesta. Szanowny pan też si spóźnił. Pół godziny temu obaj tu jeszcze byli. Kto? Kobieta znowu zaniemówiła i druga moneta, tym razem niklowa złotówka, na nowo przywróciła jej mowę i pamięć.
4614 Właśnie podałam im wątróbkę z jabłuszkami i trembulką, ale lokator wcale ni chciał jeść, chociaż wątróbka była delikates! Nie obchodzi mnie, co jedli, tylko o czym mówili ponaglił ją Stern. Słyszałam, jak pan Adam puwiedział, że dzisiaj to już będzi koniec i że strój jest na medal.
4615 Babsko wywinęło mu tłuczkiem przed oczami. Pan Ernest wziął swoją walizkę i obaj posztajgowali na miasto. Po tym zwierzeniu babsztyl westchnął ciężko i zrobił zmartwioną minę. Stern trzeci raz sięgnął do portmonetki, by odblokować zamuloną pamięć. Ten mały i gruby policaj wszedł z kulegami na górę.
4616 Co? Zakazali mi mówić powiedziało babsko i przeżegnało się tłuczkiem. Nie kojarzy pani, dokąd pan Adam i Ernest mogli pójść? To dla mnie bardzo ważne! Z walizką to pewnie na dworzec si pohulali kombinowała służąca. Mieli gdzieś wyjechać? Zakazali mówić! odezwała się jak zdarta płyta.
4617 Jakaś wioska na "gie" albo na "be"... O, teraz sobie przypominam powiedziała i równym, okrągłym pismem wykaligrafowała nazwę wioski. Bortniki? zapytał Stern. Właśnie tam pan Adam kupił nidawno jakieś go spudarstwu. A jak byli ubrani? niecierpliwił się Stern, chowając pióro i notes do kieszeni.
4618 Policjanci? Pytam o pana Adama i lokatora. Zwyczajnie. Mieli na sobie szare spodnie i białe koszule. Czy mam im przekazać, jak wrócą przymi lało się babsko że życzył pan sobie zamienić z niemi kilka słów? Dziękuję za fatygę powiedział Jakub, nie wierząc w szczerość zapewnień kobiety.
4619 Kelnerzy wbiegali do restauracji i wybiegali z niej z tacami, serwując zimne piwo z pianką, oranżadę, kwas chlebowy i zakąski, a rozleniwieni goście korzystali pełną gębą z uroków rozpoczynającego się lata. Stern rozglądał się czujnie. Próbował wypatrzyć w tłumie szare spodnie i białą koszulę.
4620 Następnie podniósł walizkę i udał się na swój peron. Tam, chowając się za żeliwnym słupem, rozejrzał się, a kiedy się upewnił, że nikt za nim nie idzie, uspokojony wsiadł do wagonu za lokomotywą. Otworzył drzwi do przedziału z trójką pasażerów, burknął coś pod nosem i usadowił się przy oknie.
4621 Po siedmiu minutach powóz zaprzężony w pstrokatą klacz wjechał w aleję Focha, głośno dzwoniąc po bruku podkowami, a po kolejnej minucie wtoczył się na plac Wilsona, objechał klomb z fontanną i zatrzymał się przed głównym wejściem. Jakub zapłacił fiakrowi i wbiegł do budynku dworca.
4622 Próbował wyłuskać z tłumu młodego mężczyznę z walizką i jego przyjaciela, którego widział na zdjęciu wyciętym z gazety, lecz drogę przecięła mu pielgrzymka niewidomych starców, prowadzona przez dwie szarytki. Ślepi trzymali się z obu stron grubego sznura i wolno zmierzali w stronę poczekalni.
4623 Słychać było szuranie obuwia i głośne nawoływania, komponujące się w niespotykany chór płynący pod wysokie sklepienie. Z prawej strony wejściowych drzwi patrol żandarmerii sprawdzał przepustkę wyprostowanemu jak struna szeregowcowi. Po lewej chuda kobieta w kapeluszu dawała komuś znaki parasolką.
4624 Jakub skierował wzrok w tamtym kierunku, by dostrzec spoconego grubasa z dwiema walizami, ubranego w białą koszulę i szare spodnie. Ostatni raz zlustrował hol i podszedł do tablicy odjazdów. Szukał pociągu do Stanisławowa i Kołomyi przez Chodorów i Halicz, który zatrzymywał się w Bortnikach.
4625 Sekundę zawahał się, a później jak zwariowany rzucił się w stronę przejścia podziemnego. Wynurzył się na czwartym peronie akurat w chwili, gdy zawiadowca opuszczał lizak i skład ciągniony przez lokomotywę zaczął nabierać rozpędu. Kiedy ostatni wagon znalazł się tuż przed nim, Stern przyspieszył.
4626 Stern zaczął się śmiać i wolną ręką zagrał inspektorowi na nosie. Ale już po chwili, kiedy stał w korytarzu, poprawiając koszulę i marynarkę, zdał sobie sprawę z absurdalności swego położenia. Z jakiegoś powodu ścigała go policja i jak w starym szmoncesie jechał w kierunku Kołomyi bez biletu.
4627 Dyskretnie napluł na dłonie i przygładził zwichrzone włosy, a potem przeszedł wzdłuż wszystkich wagonów. Zaglądał do przedziałów, lecz Kańskiego ani jego przyjaciela, który miał przypominać marionetkę, nie dostrzegł. Widział za to grupki zmęczonych wieśniaków wracających z miasta z tobołami.
4628 Zauważył skrzypce, gitarę, tamburyn, akordeon i kontrabas, a nade wszystko prześliczną solistkę z długim czarnym warkoczem, od którego nie mógł oderwać wzroku. Rozdrażniony, bijąc się z myślami, wrócił na koniec składu i zajął miejsce w pierwszym przedziale wagonu, bezpośrednio przy drzwiach.
4629 Wystarczyłoby pociągnąć za hamulec i... Stern odrzucił ten pomysł. Jeśli na stacji w Chodorowie pojawi się policja i wejdzie do środka, będzie to znak, że inspektor zadzwonił na tamtejszy posterunek w miasteczku. Z tą kalkulacją oparł się plecami o drewniane oparcie i przymknął oczy.
4630 To, co się stało, i tak musiałoby się stać. Ta myśl złagodziła napięcie zaciśniętych kącików ust. Po kilkunastu minutach udawania otworzył oczy i dyskretnie obserwował wpółśpiących pasażerów: rumianego kancelistę, który wraz z brzydką żoną i podobną do niej córeczką jechał odpocząć na daczę.
4631 Akurat pociąg pokonywał wzniesie i niewidoczna lokomotywa, sapiąc, wypuściła obłok pary, który zasnuł pofalowany krajobraz niczym poranna mgla. Ten obrazek przypomniał mu inny rytuał: głośny gong, po którym światło reflektorów rozprasza ciemność sceny, pokazując widzom cudowny świat.
4632 Pociąg przechylił się w lewo, pokonując ciasny zakręt. Zaciekawiony przysunął się do okna. Dostrzegł ostatni wagon, a za nim dwie nitki torów poprzedzielane uciekającymi w szalonym tempie podkładami. Nie lubił takich widoków. Od tej szalonej ucieczki zaczęło mu się kręcić w głowie.
4633 Ciągle o niej myślał. Jej zawartość nie dawała mu spokoju. Dreszcz emocji nieustannie przypominał mu o tych sekundach, które decydowały o jego życiu. Kiedy to skonstatował, natknął się na spojrzenie małej dziewczynki, która jak on udawała, że śpi przytulona do matki. Miała różową cerę jak świnka.
4634 Widać po niej było, że jasny kolor butów nie daje jej spokoju. Doskonale znal te spojrzenia małych dziewczynek, wścibskich i tylko udających niewiniątka. Teraz też uśmiechała się do niego przepraszająco, wyraźnie próbując zyskać na czasie. Pociąg, hałasując, pokonał mostek i wpadł w brzo zową aleję.
4635 Drzewa jak oszalałe migały za oknem, rzucając na podłogę niespokojne cienie. Odwrócił głowę w stronę korytarza. Dostrzegł konduktora zmierzającego na początek składu, a za nim trzech pejsatych Żydów w czarnych kapeluszach, z tobolami, którzy z zaciekawieniem zajrzeli do środka przedziału.
4636 Starsza z pań, z siwym meszkiem na górnej wardze, opowiadała młodszej o swej ciotce, która przed rewolucją bolszewicką mieszkała w guberni tomskiej, a po śmierci męża gubernatora sprzedała majątek i wróciła na stałe do Poznania. Tam niepodzielnie rządziła domem, mając za nic służbę i gospodarzy.
4637 To ona mówiła bratan kowi, w co ma się ubrać, kupowała mu koszule i garnitury, a jego żonie rozkazywała, co każdego dnia ma włożyć do garnka. A jeszcze do tego... Pochyliła się i wyszeptała coś towarzyszce na ucho. Rozumiesz? Niemożliwe zdziwiła się młodsza, rzucając Sternowi spojrzenie.
4638 Pewnego dnia ciotka kategorycznie zapowiedziała żonie bratanka, że jeśli jeszcze raz zajdzie w ciążę, nigdy się już do niej nie odezwie. I co, i co? dopytywała się młodsza, poprawiając niespokojnie koczek. Co? To! Pan Bóg ją pokarał! Kiedy Rozalka czwarty raz zaciążyła, ciotka wpadła w szał.
4639 Przeraził się tej myśli. Przeraził się jeszcze bardziej, gdy zatrzymała się, wpatrując się w niego jakoś tak z góry, jakby wiedziała, że jego wyskok jest efektem absurdalnego, szczeniackiego oczarowania. Jesteś księżniczką! powiedział, spuszczając wzrok i chowając spocone dłonie za plecy.
4640 On bardzo by się gniewał, gdyby cię ze mną zobaczył. Przeprosił ją i wycofał się, idąc coraz szybciej, a w końcu biegnąc, by zapomnieć o upokorzeniu, jakiego nigdy jeszcze nie zaznał. I znalazł się przy bramie cmentarnej, gdzie jego matka sprzedająca znicze gapiła się wściekła na zegarek.
4641 Niespodziewanie zamknęła brulion i poszła w stronę pawilonu Panoramy Racławickiej. Był zaskoczony, ale po chwili było mu to na rękę. I już wtedy pomyślał, jakby to było wspaniale, gdyby chciała robić to, co on jej zaplanował. Gdyby ruszała się, a nawet mówiła to, co sobie zamarzył, gdyby była jego.
4642 I może wszystko, co się później zdarzyło, miało początek w tej dziwnej myśli, czekającej na właściwy dzień, na właściwą chwilę... Postanowił ją odnaleźć. Nie nastręczało to trudności. Wiedział, że jej pasją jest teatr. Wkrótce dopiął swego i mógł słuchać jej głosu, czekając za kułisami na okazję.
4643 Stara kobieta z wiklinowym koszykiem chodziła wzdłuż pociągu i zachwalała po ukraińsku świeże drożdżowe bułeczki. Był też sprzedawca miodu, który na poczekaniu napełniał słoik bursztynową patoką wprost z wirówki. Lecz nigdzie nie było policji. Pociąg wyjechał punktualnie, kierując się na południe.
4644 Za dorodnymi akacjami znikła drewniana synagoga, po niej biały kościół, neoklasycystyczna cerkiew z pozłacanym krzyżem i wysoki komin cegłami. Po kilkunastu minutach pojawiła się niewielka stacyjka Dobrowlany, na której wysiadł mężczyzna z plecakiem i rowerem ubrany w wypłowiały mundur leśnika.
4645 Znalazł sobie miejsce w pogrzebowej sali i zasnął. Obudził się dokładnie tam, gdzie stawiano mary: na inkrustowanej mosiądzem gwieździe Dawida, pod wysadzanym turkusami drewnianym baldachimem. Wokół niego stali pobożni Żydzi w długich czarnych chałatach, podpierający się laskami.
4646 Modlili się w mowie, której nie rozumiał, kiwałi się rytmicznie i skubali po siwych brodach. Nie zrobili mu krzywdy. Może się go bali? Patrzyli tylko na niego, jakby był diabelskim pomiotem. Kiedy skończyli modlitwę, otworzyli okno i drzwi na przestrzał i czekali, aż się sam wyniesie.
4647 Stern przerwał obserwację, bo jakiś żołnierz z papierosem przyglądał się mu natrętnie z okna. Uśmiechnął się, pomachał mu na odczepnego ręką i ruszył wydeptaną przez zwierzęta ścieżką w kierunku znaku świętego Andrzeja oznaczającego przejazd kolejowy. Doznań było aż nazbyt wiele.
4648 Energicznie odsunął rygiel i podniecony złapał za klamkę, lecz zanim podniósł ją wyćwiczonym ruchem, by poluzować drzwi wciśnięte w drewniane ościeże, znowu odwrócił się w stronę drogi, by przekonać się, czy nikt go nie śledzi. Niepotrzebnie się bal. Droga aż po horyzont była pusta.
4649 Wewnątrz panował półmrok. Zapach ziół, które wisiały pod belką, uderzył go w nozdrza i znowu wiedział, że jest gotów śmiać się i żartować. Od razu też poczuł na sobie ich wzrok, pytający i ciekawski. Jak zwykle, gdy wracał, dopominały się od niego słów pocieszenia. Nie patrzcie tak.
4650 Sami, bo tylko wam mogę zaufać powiedział, spoglądając w półmrok izby, którą przecinały strużki światła wdzierające się przez okiennice i cełujące w obraz święty wiszący nad łóżkiem dokładnie w koralowe serce podzielone nimi tak dziwnie, jakby kosmiczny malarz z rozmysłem rozciął je na pół.
4651 Przez moment widział, jak płowy jastrząb pikuje w środek polany za ścianą gęstego świerkowego zagajnika. Obrócił się i po gospodarsku omiótł wzrokiem pokój. Od razu natrafił na pytające spojrzenie hrabiny Nadieżdy i dumny wzrok Frołowa, siedzących za stołem naprzeciw siebie. Było mu przykro.
4652 Leżały w miejscu, gdzie przedwczoraj zostawił im skórkę chłe ba. Zgarnął je ręką, kłaniając się uprzejmie i przepraszając. Potem spojrzał na półkę z książkami, na której siedziały Zizi i Ruta. Dwie zalęknione marionetki nie spuszczały z niego wzroku. Wiedział, że najważniejsze jest oczekiwanie.
4653 Rodzice? Nienawidził ich. Właśnie przez nich nie zaznał nigdy spokoju. Ojciec? Miał kata, a nie ojca, a matka wciąż wystawiała go na kpiny, pozwalając zamykać go w piwnicy i wpuszczać ohydne pająki, których bał się najbardziej. Brał wtedy z sobą łałki, którym powierzał swój sekret.
4654 Wszystko w swoim czasie powiedział uprzejmym tonem. Podszedł do walizki i spróbował poluzować zamknięcie. Jak na złość zacięło się, więc włożył w otwór zamka ostrze kuchennego noża i z całej siły obrócił. Usłyszał trzask pękniętej sprężyny. Zamek ustąpił i bez przeszkód uniósł drewnianą pokrywę.
4655 Była bezcenna. W sam raz na przyjaciółkę dla hrabiny Nadieżdy, w sam raz na towarzyszkę dla Frolowa. Kiedy ją zobaczył w hotelu, nie mógł oderwać od niej wzroku. Urzekły go jej czarne warkoczyki, pomarańczowe sari zakrywające talię i udrapowane na ramieniu oraz skrzący się diadem.
4656 Był pewien, że właśnie od niego oczekuje pomocy. Nie wahał się, by ją uwolnić, a teraz była mu za to bezgranicznie wdzięczna. Podniósł ją i ucałował w dłoń, a potem posadził na stole obok zastygłego dumnie oficera, zwróconego twarzą w stronę hrabiny ze zdziwieniem przyglądającej się tej scence.
4657 Chociaż teraz nie był już mu potrzebny. Przekładnia, którą wymyślił i wykonał, sprawdziła się znakomicie. Wystarczyło lekko przekręcić śrubę, by gruszka rozszerzyła się, zadając ofierze przeraźliwy ból. Myśląc o tym, wrzucił ją do ognia. Nagle usłyszał coś. Coś, co go zaniepokoiło nie na żarty.
4658 Gdyby teraz się odwrócił, wszystko byłoby stracone. Mrucząc pod nosem, wesołą melodię Eugeniusza Bodo Rach ciach ciach, schwycił pogrzebacz i niedbałym ruchem odsunął środkową fajerkę. Zdjął pokrywkę z wiadra, przechylił je i nalał do garnka wody, po czym postawił go na buzującym ogniu.
4659 Stern był zdziwiony, że przy swej niepozornej posturze ma takie duże żylaste dłonie. Bez wysiłku zaciągnął go do kuchni i posadził na krześle przy stole. Potem narzucił mu na plecy granatową pelerynę, którą mocno zawiązał pod szyją, tak że dziennikarz ledwie mógł oddychać. Stern otworzył oczy.
4660 I to pan był na Zielonej i ukradł porucznika Frołowa. Niech pan nie zaprzecza, opowiedział mi o wszystkim Albin Bęben. Dlaczego pan łże i jakim prawem grzebie pan w moim życiorysie? Stern chciał coś odpowiedzieć, lecz kolejny kopniak wylądował na jego udzie, więc zrozumiał, że ma milczeć.
4661 Proszę zatem, by w swej nieomylności tu i teraz ją osądzić. Stern ponownie został siłą posadzony na krześle. Przez chwilę nic się nie działo i jak na prawdziwym procesie spojrzał z ufnością na marionetki, by zyskać ich sympatię, lecz chłodny wzrok hrabiny Nadieżdy ostudził jego nadzieję.
4662 Uśmiechał się pogardliwie, mówiąc, że kradzież w wojsku była zawsze karana z całą surowością. Hrabina poprosiła Sterna o krótkie wyjaśnienia, lecz ten nie mógł wydusić z siebie słowa. Po niej ponownie głos zabrał Frołow, który opisał z detalami przywłaszczony przez dziennikarza pamiętnik.
4663 Oznajmiła z kamienną miną, że w królestwie Arakanu, skąd pochodzi, złodziejowi obcina się dłoń i wypala na czole piętno. Dodała jednak, że wina Jakuba Sterna jest sto razy większa i sprawiedliwości stałoby się zadość dopiero, gdyby rzucić go na pożarcie krokodylom albo zakopać żywcem.
4664 Frołow nie pro testował. Po żołniersku kiwnął głową, lecz dał pierwszeństwo Shishi, a ta, ukontentowana, zamknęła powieki, na których mignęły pomalowane granatową henną dwa półksiężyce. Wyrok został wydany i prawie natychmiast poczuł na nosie odór zatęchłej ścierki, która przywarła do jego twarzy.
4665 Stern został wyprowadzony na podwórko, uderzony w kark i rzucony na trawę. Miał przygotować się na najgorsze. Usłyszał skrzypnięcie drzwi, a później do jego uszu dotarł odgłos kopania. Rytmiczny i nerwowy. Stalowe ostrze raz po raz zagłębiało się w ziemię, podzwaniając złowrogo na kamykach.
4666 Także Shishi, idealnie wyważona marionetka, przyglądała się ze zrozumie niem przygotowaniom do egzekucji. Była rada, że pochylony nad dołem kat skrupulatnie wykonuje jej polecenia. Zajęty pracą co chwila spoglądał na siedzące w oknie marionetki. Żałował, że nie miał aparatu fotograficznego.
4667 Nagle jego uśmiech wykrzywił się, bo dałeko na horyzoncie, z lewej strony stodoły pojawiła się szara chmura. Przed nią poruszały się połyskujące w słońcu dwa czarne auta, które powoli, lecz wytrwale, jak żuki gnojne, zbliżały się do gospodarstwa. Chłopak przeklął i rzucił szpadel.
4668 Pochylił się i spod węgłowej kuchni wyjął osmolony pogrzebacz. Lewą ręką złapał walizkę i pogrzebacz, a prawą pchał przed sobą zakładnika przywiązanego do uzdy. Ruszył do swojej kryjówki, do opuszczonego myśliwskiego domku w zakolu rzeki, który niedawno pokazał mu Adam. Był spokojny.
4669 Przystanął na moment i otworzył drewniane pudło. Wyjął księżniczkę Shishi, a paczkę, którą dostał od Joachima na Ormiańskiej, razem z Frołowem i Nadieżdą zostawił w środku. Rozejrzał się i znalazł niewielkie zagłębienie. W nim złożył bagaż. Zerwał kilka liści łopianu i zamaskował go.
4670 Zauważył, że obecność dziennikarza wyraźnie jej nie odpowiada, więc gdyby nie naprzykrzający się goście, dawno by się go pozbył. Już niedaleko! powiedział do niej łagodnym tonem. Musisz być, pani, dzielna. Nie wiadomo, dlaczego słowa skierowane do księżniczki sprowokowały więźnia.
4671 Próbował uwolnić się z pęt, lecz szybko zrozumiał, gdzie jego miejsce. Silne uderzenie pogrzebaczem w plecy poskutkowało. Jakub Stern zachwiał się z bólu, przykurczył i posłusznie ruszył do przodu, przez cały czas trzymany na dystans na lince połączonej z wrzynającym się w usta wędzidłem.
4672 Cynowy Pan bujał się na wietrze na zardzewiałym gwoździu i nawet opanowana Shishi od tego okropnego widoku całkiem straciła humor. Kiedy doszli do jaru, przystanęli na chwilę. W dole wartkim nurtem płynęła rzeczka Ług, a jej wysokie brzegi spinała sfatygowana, zawieszona na linach drewniana kładka.
4673 Przypomniał sobie Rewalskiego. Wywołał go z Romy przez kelnera. Pijany Reve skusił się na białą różę i z ochotą przyjął zaproszenie na romantyczny spacer na Wysoki Zamek. Kasjer sam pomagał mu naostrzyć szablę na średniowiecznych cegłach i z wdzięcznością położył głowę na szafot.
4674 A oniemiał jeszcze bardziej, gdy otrzymał cios w kark, a potem trafił do szafy z drewnianym kneblem w ustach. Do końca nie dawał za wygraną. Chytrze próbował zyskać na czasie, wymyślając sparaliżowaną córkę, lecz kiedy zrozumiał, jak działa mechanizm śruby, nie był już tak pewny siebie.
4675 Błagał niezrozumiałym głosem i to jego wycie było po stokroć lepsze od głupiej, niszczącej wszystko elokwencji. Zapamiętał też odejście Mimi. Ciche i zaskakująco łatwe. Wpierw przyjęła od niego kwiaty, a potem, gdy położył ręce na jej szyi, uśmiechała się do niego, myśląc, że to głupi żart.
4676 Na rozkaz Zięby z dwóch brzegów ruszyli mu na pomoc policjanci, lecz kiedy tylko znaleźli się na mostku, jego wiotka i nadwerężona konstrukcja wygięła się i Stern znalazł się w jeszcze większym niebezpieczeństwie. Mundurowi zaczęli się ostrożnie wycofywać, co sprowokowało Sterna do nagłej reakcji.
4677 Jakimś cudownym sposobem udało mu się wyswobodzić ze sznura jedną rękę, a po kilkunastu sekundach drugą. Od razu zdarł z oczu szmatę i dopiero w tym momencie ocenił swoje fatalne położenie. Widząc kipiel pod sobą, próbował podciągnąć się na pomost po pelerynie, lecz zmęczony zrezygnował.
4678 Właśnie w tym momencie Zięba podszedł do samochodu, otworzył drzwi i wyciągnął z niego swoją nieoczekiwaną broń Adama Kańskiego. Postawny, przystojny mężczyzna był ubrany w brudne szare spodnie i białą koszulę, na której widniały brunatne plamy. Miał rozcięty łuk brwiowy i podbite oko.
4679 Pan inspektor obiecał, że ci pomoże! Nikt mi nic nie udowodni! Prawda Shishi? zapierał się Bodel, patrząc dziko na lalkę. Nie potrzebujemy waszej pomocy. Spróbuj tu tylko któryś podejść. Panie Bodel, będę powoli liczył do dziesięciu! oznajmił Zięba donośnym głosem, wyciągając visa z kabury.
4680 Jasne, wiem, że decyduje Shishi powiedział inspektor, próbując zyskać na czasie. Niech pan z nią przez chwilę spokojnie porozmawia. Księżniczka jest rozumna. Gwarantuję, że nigdy panu tego nie zapomni. Ernest, bądź rozsądny, pan inspektor daje ci ostatnią szansę! prosił Kański płaczliwie.
4681 Ostrożnie zbliżał się do skazańca, trzymając w jednej ręce księżniczkę Shishi, a w drugiej żelazny pogrzebacz. Kiedy był już niecały metr od skazańca, podniósł wolno prawą rękę i, celując w jego głowę, zamachnął się osmoloną kociubą. Ruch był zdecydowany i szybki. Stern nie zdążył się nawet uchylić.
4682 Zięba schował pistolet do kabury i przyglądał się, jak młócą rękami wodę, starając się utrzymać na powierzchni. Bodel płynął jeszcze przez kilkanaście sekund, ale raptem zniknął wszystkim z oczu. Stern nabrał powietrza i zanurkował. Wypłynął po chwili i natychmiast ponowił próbę, lecz bez rezultatu.
4683 Nie po raz pierwszy wlazł mu w paradę i misterny plan aresztowania Bodela, który miał w głowie, spalił na panewce. Teraz ciało chłopaka jechało za nimi w aucie, owinięte ceratą i kocem, razem z dwójką policjantów i Kańskim, który wybłagał, by mógł towarzyszyć przyjacielowi w ostatniej drodze.
4684 Inspektor wspaniałomyślnie spełnił jego prośbę. Nie miał ochoty patrzeć na cyniczną, pełną frazesów gębę ani oglądać drewnianej walizki z kretyńskimi lalkami, którą znaleźli na polu pod liśćmi łopianu. Wystarczyło, że za jego plecami obok Sterna siedziała owinięta w pled i mokra jak kura Shishi.
4685 Poczęstował nawet Sterna papierosem, lecz ten odmówił, gdyż bolały go napuchnięte wargi i z trudem łapał oddech. Strząsając popiół przez okno, inspektor przedstawił dziennikarzowi swoją wersję wydarzeń, choć zastrzegł, że ich przebieg musi udokumentować jeszcze drobiazgowe śledztwo.
4686 W czasie jazdy do Bortników Kański zrobił się zadziwiająco rozmowny. Powiedział, że Rewalski go nienawidził, lecz on nigdy nie czuł do niego urazy. Sądziłem, że to Kański zazdrościł mu literackiego talentu, a przede wszystkim kontaktów z przystojnym chłopakiem. Zięba wkurzony uwagą westchnął ciężko.
4687 Nawiasem mówiąc, Jan Pasik idealnie pasuje do opisu sporządzonego przez Wawdysza. Samotny, zakompleksiony pedant, który z powodu nieszczęśliwego wypadku nosi skórzane rękawiczki. I ty w gadanie tego cwaniaka uwierzyłeś? zapytał Stern, obserwując w lusterku podążający za nimi samochód.
4688 Czyżby niebo znowu do niego przemówiło? Aktor upierał się, że udusił ją w afekcie, bo kiedy wyznał jej swoje uczucie, wzgardziła jego względami. Gadał o czarnoksiężniku? Co? A tak, bredził, że to wszystko przez jakiegoś zasranego Agamela. Inspektor pstryknął przez okno peta i splunął w ślad za nim.
4689 Spokojnie, Kuba, nie poganiaj! Więc kiedy Czabak siedział na dołku, do tatusia bliźniaczek dotarł obrzydliwy list, w którym ktoś zażądał pięćdziesięciu tysięcy za pozostawienie córeczek na tym świecie. Nasz dowcipniś wyznaczył miejsce przy katedrze ormiańskiej przed dzisiejszą wieczorną mszą.
4690 Używane banknoty miały być owinięte jak paczka pocztowa. Uzgodniliśmy działania. Klein zebrał gotówkę, obłożył w szary papier i o wyznaczonej porze czekał przy katedrze. My przygotowaliśmy zasadzkę. Postawiliśmy w drzwiach kościoła swoich "żebraków". Żyłę i jego podopiecznych? Ta...
4691 Wyznaczyłem do tej akcji samych najlepszych. Dwóch aniołów z modlitewnikami siedziało w ławkach przy wejściu, a kilku czekało na mój znak w sąsiednich domach. Chcieliśmy jeszcze znaleźć najważniejszy dowód w sprawie. Tę cholerną maszynę do pisania? Inspektor zaśmiał się szczerze.
4692 Albin Bęben potwierdził, że w gabinecie dyrektora Traudera stało jakieś zabytkowe ustrojstwo, lecz po sławetnej awanturze zabrał je Kański. Kiedy zjawiliśmy się na Serbskiej, służąca od razu zaprowadziła nas do jego pokoju i powiedziała, że obaj panowie wyszli gdzieś przed półgodziną.
4693 Bo to nie był kocioł, tylko durszlak! Nazywaj to, jak chcesz. Okazało się, że tuż obok, w kamienicy Zulianiego mój agent zderzył się w bramie z jakimś facetem. Gość ubrany był w nowiuteńki uniform listonosza. Miał nawet na ramieniu skórzaną torbę, a na głowie prawdziwą czapkę z trąbką i orzełkiem.
4694 Bodel? Zięba uśmiechnął się, lecz nie podjął wątku. Chcesz powiedzieć, że tym przebiegłym lisem był Bodel? zapytał Stern, pokazując kciukiem za siebie. Chcę powiedzieć, że nikt z moich nie zwrócił uwagi na młodego i zdolnego chłopaka, który potrafił uszyć dla siebie każdy kostium.
4695 Twój Kański ma specyficzne poczucie humoru! Teraz Stern odwzajemnił się inspektorowi szczerym śmiechem, a ten zniecierpliwiony głośno przełknął ślinę. Przeczesaliśmy ulicę dom po domu. Żyła miał nosa. Wyciągnął Kańskiego z jakiejś piwnicy, lecz jego chłopak zapadł się pod ziemię.
4696 Kański twierdzi, że po wyjściu chłopaka do miasta wszedł po coś do jego pokoju i znalazł w koszu na śmieci porwany list napisany na maszynie. To z niego dowiedział się, że Bodel za szantażował starego Kleina i za życie bliźniaczek zażądał okupu. Natychmiast udał się na Ormiańską.
4697 Kilkanaście sekund później ktoś zdzielił go w łeb, wyrwał mu zawiniątko i zniknął na zapleczu kościoła w kamienicy Zulianiego. Kański wyśpiewał, że Ernest jest na dworcu kolejowym i że zamierza przenocować w ich samotni w Bortnikach. Pojechaliśmy więc na dworzec, lecz spóźniliśmy się o pół minuty.
4698 Dziennikarz nie odpowiedział. Miał już dość mądrzenia się Zięby. Przymknął oczy i zatopił się w myślach. Sam nie wiedział, dlaczego zrobiło mu się żal szczeniaka. Przypomniał sobie jego przerażoną minę, gdy po strzale inspektora zachybotał się na kładce, trzymając za zranione ramię.
4699 Upłynął dobry kwadrans, zanim udało mu się znaleźć topielca. Zięba niecierpliwił się i, chodząc wzdłuż brzegu, głośno przeklinał. W pewnym momencie przypomniał sobie o siedzącym na brzegu zakładniku. Podszedł do Jakuba, odpiął wędzidło wrzynające mu się w zęby i z rozmachem wrzucił do rzeki.
4700 Czas uciekał. Inspektor zawołał dwóch policjantów i kazał im zrobić Bodelowi sztuczne oddychanie. Mundurowi jak na egzaminie wpierw wylali wodę z topielca, następnie położyli go na brzuchu i na zmianę próbowali wpompować do płuc powietrze, uciskając klatkę piersiową i opuszczając ręce.
4701 Ta myśl wydała mu się niestosowna, więc charknął głośno w wybujałe mlecze. Zrezygnowany kazał zawinąć ciało w koc i ceratę i odwrócił się w stronę rzeki. Dostrzegł tam coś interesującego i, na nowo przeklinając, przywołał policjanta, który przez cały czas pilnował walizki Bodela.
4702 Zdyszany położył ją przed inspektorem i wkrótce cenne trofeum trafiło do jego samochodu. Zmierzchało. Ciepły wiatr przyniósł zapach wody i wodorostów. Na wschodzie nad horyzontem pokazał się złoty rożek księżyca, po przeciwnej zaś stronie krwista czerwień zamieniała się niepostrzeżenie w granat.
4703 Trzasnęły drzwi i auta ruszyły piaszczystą drogą w kierunku głównej szosy. Włączone reflektory przeczesywały teren, natrafiając na szaraka, którego oczy świeciły wśród traw jak perłowe guziki. Kiedy Zięba dostrzegł zabudowania Chodorowa, nachylił się w stronę kierowcy i szepnął mu coś do ucha.
4704 Prawie natychmiast wśród tonących w czerni zabudowań zaszczekał wściekle pies i na jego zew odpowiedziały chórem inne Chodorowskie burki. Inspektor wysłał kierowcę do miasta, by sprowadził lekarza. Minuty dłużyły się. Karaczan poszedł pod krzak czeremchy, rozpiął rozporek i bez krępa cji się odlał.
4705 Rozwinął koc i obejrzał zwłoki Bodela. Przystawił mu do piersi stetoskop i bez szemrania, czkając głośno, podpisał się na podanym przez Ziębie blankiecie. Inspektor mógł więc z czystym sumieniem jechać dalej. Ernest Bodel. Stern pierwszy raz spotkał na swej drodze takiego pomyleńca.
4706 To był jego prawdziwy świat, w którym skrywał się od dziecka. Po śmierci siostry ludzie przestali go rozumieć. Godzinami siedział zamknięty w piwnicy, zwierzając się lalkom ze swoich tajemnic. Odkrył wtedy wszystkie ich tajniki i wiedział, że jedyne, czego nie posiadają, to fałszywej ludzkiej duszy.
4707 Samochód podskoczył na bruku. Rozbudzony Stern otworzył oczy i spojrzał na zegarek. Seledynowe wskazówki pokazywały za kwadrans dwunastą. Auto przejechało przez wiadukt, nad torami prowadzącymi do Bukaresztu i minęło boisko Czarnych i ukraińskiego Sokoła. Była wyjątkowo ciepła lipcowa noc.
4708 Lwów nie miał zamiaru kłaść się jeszcze spać. Buzowało w nim życie. Jeździły dorożki i auta, z których wysypywali się do knajp i knajpek rozbawieni goście. I jak każdego wieczoru czas umilały im panienki do towarzystwa albo w drogę wchodzili szemrani faceci, nękani przez dzielnych agentów Zięby.
4709 Ze Stryjskiej nieoznakowany policyjny citroen wjechał z piskiem opon w Pełczyńską, a potem kierowca automatycznie obrał kurs na komendę wojewódzką na Sapiehy. Na rozjeździe tramwajowym inspektor się ocknął. Klepnął szofera w ramię i polecił zawieźć pana redaktora Sterna do domu na Pohulankę.
4710 Nie zapalając światła, przeszedł na palcach przez korytarz i zniknął w salonie. Po ciemku zdjął z siebie wilgotne ubranie i powiesił je na krześle. Potem ściągnął z fotela pled, okręcił się nim i zwinięty w kłębek położył na szezlongu. Trwał w półśnie, słuchając zegara, który głucho wybijał północ.
4711 Ładny mi tatuś. Własne dzieci boją się na niego spojrzeć. Kasiu, wyprowadź Piotrusia. Muszę teraz powiedzieć tatusiowi coś ważnego na osobności poprosiła Anna, a kiedy dzieci wyszły, nachyliła się nad Jakubem, by mu wygarnąć. Jej mąż był nieogolony, miał podbite lewe oko i rozciętą górną wargę.
4712 Nie wiem, gdzie byłeś i o której wróciłeś. Przyszli moi rodzice i czekaliśmy na ciebie do dwudziestej z kolacją, ale nasze sprawy w ogóle cię nie obchodzą. Boże, nawet nie masz zamiaru się wytłumaczyć! Właśnie zamierzałem ci powiedzieć zaczął Jakub zachrypniętym głosem że wczoraj.
4713 Wczoraj? Spojrzała na niego badawczo, jakby chciała wymusić na nim całą prawdę. Dziś rano mówiłeś coś przez sen. Co? Nie udawaj niewiniątka. Kilka razy powtórzyłeś jej imię. Jakie imię? Uniósł się na ramieniu, przełamując ból pleców, i spojrzał półprzytomnie. Doskonale wiesz jakie syknęła wściekle.
4714 Powiedz prawdę. Przestałam ci się podobać? Masz inną? Chyba nie jesteś zazdrosna o jakąś marionetkę zażartował i pocałował ją w rękę. Shishi to marionetka maharadży ze starożytnego rodu Scindia. Słowo harcerza! Daj spokój bredniom ofuknęła go. Nie myśl, że zwiedziesz mnie swoim gadaniem.
4715 Wyglądasz tragicznie dodała i delikatnie dotknęła jego pokancerowanej twarzy. Musisz zobaczyć się w lustrze. Napuściłam ci wody do wanny. Błagam, idź teraz do łazienki i się wyszoruj, a potem zdezynfekuj twarz arniką. Dzieci nie mogą cię w takim stanie widzieć. W kuchni czeka na ciebie śniadanie.
4716 Stern nie miał złudzeń. Ciężko podniósł się zza biurka i udał się do Mania jak na ścięcie. Ostatnio jego relacje z naczelnym przypominały front wojenny, na którym niewielka iskra jak pod Verdun mogła wywołać kanonadę. Zeszły tydzień potwierdził, że nie byli już w stanie się porozumieć.
4717 Kiedy więc Stern zszedł do sekretariatu i dostrzegł skwaszoną minę Kazi, był przygotowany na wszystko. Otwierając drzwi do eleganta, z trudem przypominał sobie, że byli kiedyś przyjaciółmi. Nareszcie, Kuba, nareszcie. Kawy, a może herbaty? zapytał Manio jak zwykle na przywitanie.
4718 A więc według ciebie jesteśmy jak marionetki? rzucił niespodziewanie i zaśmiał się wyzywająco. Nie zareagował na tę zaczepkę. Jasne, masz prawo milczeć. Ja też na twoim miejscu przyjąłbym taką taktykę. Stern zobojętniały zagłębił się w fotelu, wodząc wzrokiem po wystawnych meblach.
4719 Postanowiłem oszczędzić ci kazania i przejść od razu do rzeczy oznajmił Mańkiewicz, z nieskrywanym zainteresowaniem lustrując pokiereszowaną twarz Jakuba. Ostatnie dni potwierdziły, że nie liczy się dla ciebie przyjaźń ani to, że pracujemy w zespole. Wybrałeś swoją drogę i nadużyłeś mojego zaufania.
4720 Stern poprawił się w fotelu gotów zaprzeczyć. Może właśnie dlatego nie uwierzysz w to, co powiem ciągnął Manio. Od początku czułem, że nie ona ma rację, lecz ty! To był ostateczny test i Wilga go oblała. Nie mogę jej oczywiście powiedzieć, że nie dorasta ci do pięt. To by ją do końca pogrążyło.
4721 Powiedział też, że rano zadzwonił do niego inspektor Zięba i odbył z nim długą przyjacielską rozmowę. Zrelacjonował przebieg wczorajszych wydarzeń, opisując z detalami poświęcenie Sterna i jego kąpiel w rzece. Prosił, by podziękować za pomoc, i nie ukrywał, że jest pod wielkim wrażeniem.
4722 Otworzył barek i wyjął ze swojej bogatej kolekcji nienapoczętą butelkę Stocka. Odkor kował ją i w milczeniu napełnił po brzegi dwa kryształowe kieliszki. Potem ostrożnie podsunął jeden Sternowi, dodając, że Zięba i Wilga to tylko małe ptaszki i na wysokie loty muszą jeszcze poczekać.
4723 Czuł, że wkrótce będzie ojcem. Zakrzywionym dziobem schwycił nadłamaną gałąź i przesunął na brzeg gniazda. Potem przewrócił szponiastymi łapami dwa żółtawe jaja. Nie śpiesząc się, uderzył dziobem w łeb ryby wciśnięty między dwa patyki. Rozerwał jej skrzela i starannie wydziobał oczy.
4724 Dość się namęczył. Odpokutował aż pięć przymiarek. Ostatnia, przedwczorajsza wizyta u niesłownego Aarona Lillego była już formalnością, no i dziś, po trzech miesiącach szycia, ubranie z angielskiej wełny powinno być wreszcie gotowe. Z ponad setki lwowskich krawców Lille był najlepszy.
4725 Ta wiadomość poraziła Jakuba. Na placu Krakowskim zapomniał jednak o bezczelnym Ribbentropie, bo od Rutowskiego w stronę kościoła Jana Chrzciciela sunął kondukt pogrzebowy. Gapie na chodnikach żegnali się, a sprzedawcy zamykali sklepy, jak kazał obyczaj. Stanął jak wryty. Wahał się.
4726 W końcu przyśpieszył kroku, odrzucając bzdurne uprzedzenie, że ściganie się z pogrzebem przynosi nieszczęście. Minął rodzinę w czerni, księdza, karawan i orkiestrę kolejarską grającą elegijnego marsza. Skręcił w Cebulową, potem w Owocową; ciągle słyszał łomot bębna i zawodzący klarnet.
4727 Kwadrans po piątej, zgrzany, potykając się na kocich łbach, dotarł wreszcie na Smoczą. W dzielnicy żydowskiej czuł się jak Tezeusz w Dedalowym labiryncie. W przeszłości zdarzało mu się nawet parę razy tu zabłądzić. Wiedział, że historia odcisnęła tragiczne piętno na tym kwartale.
4728 Od frontu dekorowały go przekrzywione balkony i okna, z których zwisały na ulicę męskie chałaty, postrzępione poszewki i damskie gatki, nie pierwszej już świeżości. Na tyłach mieściły się sławojki, komórki z węglem, a nawet stajnie, z których rano wyprowadzano konie i osiołki do wozów lub bryczek.
4729 Stare, zaniedbane domy przeglądały się w połyskującym bruku. Redaktor wszedł do klatki schodowej i się otrząsnął. Tam czekała na niego niespodzianka. Zza szaflika wypełnionego brudną bielizną rzucił się mu do nogawki czarny kundel. Jakub cofnął się pod ścianę i poczęstował go szpicem buta.
4730 Na półpiętrze poczuł zniewalający zapach gotowanego obiadu, aż pociekła mu ślinka. Próbował zgadnąć, jaka potrawa wydziela tak ponętną woń. Stawiał na kaczkę z jabłkami, lecz mógł to być także złocisty kurczak, doprawiony rodzynkami i miodem. Przełykając ślinę, dotarł na drugie piętro.
4731 Najwidoczniej stary krawiec musiał na chwilę gdzieś wyjść, bo głośne dzień dobry Sterna pozostało bez odpowiedzi. Słychać było tylko odgłos padających na szybę kropli i tykanie ściennego zegara, przypominające miarowy stukot końskich kopyt. Pomieszczenie, do którego wszedł, tonęło w półmroku.
4732 Nagle w pomieszczeniu rozległ się ohydny dźwięk. Do pracowni wpadła przebudzona z zimowego snu wielka mucha, która siadła na parapecie, wydając drażniące, niskie tony. Wyraźnie się ożywiła na widok niespodziewanego gościa. Raz po raz wzlatywała po szybie, w którą uderzały krople deszczu.
4733 Zatrzymał się na moment przy oknie wychodzącym na podwórko. Obserwował z góry przeprowadzkę. Kilku mężczyzn wynosiło meble z piwnicy i układało na wozie. Załadunek mimo deszczu postępował szybko. Pod wielką ceratą znikła szafa, potem dywan, fotel, biblioteczka, kredens, a na końcu ręczny magiel.
4734 Wsadził tam głowę, ale i tym razem instynkt go zawiódł. Zostawał ostatni pokoik z okrągłym oknem, pełniący funkcję magazynu, w którym krawiec chował przygotowane do przymiarki spodnie, marynarki i kamizelki. Wstrętna czarna mucha odgadła jego myśli i z bzykiem wpadła przez uchylone drzwi do środka.
4735 W niewielkim pomieszczeniu pod sufitem dyndał na pętli z krawata Aaron Lille, zwany Szczęściarzem. Pętla była uwiązana do stalowego haka, który służył zapewne kiedyś do mocowania lampy naftowej ze szklaną umbrą. W swojej karierze dziennikarskiej Stern widział już wielu wisielców.
4736 Ten zapewniał go, że nie musi się śpieszyć. Głowa krawca była przechylona na bok, a poskręcane pejsy zwisały przy grubych, mięsistych uszach jak opite krwią pijawki. I właśnie na jednej pijawce przysiadła przebrzydła mucha. Stern całą siłą woli powstrzymał się, by nie pacnąć jej gazetą.
4737 Kiedy zamachnął się w powietrzu, owad nieśpiesznie odleciał na szybę i zaczął na niej swój nerwowy taniec. Jakub rzucił okiem na twarz krawca. Spomiędzy poczerniałych zębów sterczał zwinięty w rulon język. Szczęściarz na bank nie żył i nie można już było mu pomóc. Stern pluł sobie w brodę.
4738 Suchy język i włosy z posiwiałej brody połaskotały Jakuba po szyi. Oswobodzone zwłoki zaczęły się bujać jak wielkie wahadło: od drewnianego wieszaka, na którym wisiał rząd spodni, aż do otwartych drzwi. Stern zeskoczył twardo na podłogę i przyniósł z sąsiedniego pokoju wielkie nożyce krawieckie.
4739 Dokładnie wtedy, gdy włożył palce w stalowe otwory nożyc, poczuł na sobie czyjś wzrok. Obrócił się. W głębi pokoju przy parawanie stała ruda dziewczynka w szarej, pogniecionej sukience. Trzymała talerzyk z połówką chałki i garnuszek. Ich spojrzenia na ułamek sekundy się spotkały.
4740 W czasie, gdy Stern składał wyjaśnienia, drugi posterunkowy o posturze zapaśnika uwolnił Szczęściarza z pętli. Następnie położył go na podłodze w pracowni i szerokimi palcami zamknął mu wytrzeszczone oczy. Potem przyniósł ze stołu zwój granatowego perkalu, rozwinął go i przykrył ciało.
4741 Odkrył w środku, pan dobrze wie co, pluszowego misia małej Lei, przybranej córeczki Aarona. Liczyła tylko siedem lat bez miesiąca. Przepadła, zginęła, tfu! za takie głupie słowa. A co ona zrobiła złego, żeby ją porwać, tego ja nie wiem. I ten ktoś, kto ją zabrał, niech się teraz zamieni w.
4742 Pan już wie, panie policjancie, że rodzice małej zmarli na suchoty, gdy tylko zaczęła chodzić. Wychowywał ją Aaron. I to był jej przybrany tate. Dlaczego, Panie Boże, zabrałeś tate małej tancereczce? To była nasza domowa pociecha, panie policjancie, pan już teraz wszystko cymes wie.
4743 Do pomieszczenia wszedł lekarz, a za nim rabin. Medyk w rogowych okularach wyglądał, jakby sam potrzebował pomocy. Był przeraźliwie chudy, a siwa marynarka zapięta krzywo upodabniała go do stracha na wróble. Strach kucnął przy denacie, odchylił perkal z ciała i wyjął z kieszeni stetoskop.
4744 Dlaczego przychodził do przymiarki tak często i czy spotkał kiedyś małą dziewczynkę, która mogła tańczyć jak Isadora Duncan? A także, czy widział kiedyś drewnianą walizkę porzuconą na podwórku pod śmietnikiem, a jeśli tak, to co sobie wtedy pomyślał. O krawcu powiedział mu przyjaciel.
4745 Usłyszał o niej po raz pierwszy wczoraj, kiedy przyszedł odebrać garnitur. Leę spotkał pod sklepem monopolowym. Nie skojarzył faktów, bo jej nigdy wcześniej nie widział. O drugiej nad ranem, zamykając oczy ze zmęczenia, odniósł wrażenie, że sytuacja, w jakiej się znalazł, zaczyna śledczego bawić.
4746 Chyba uwierzył w przedstawioną wersję wydarzeń, bo zdjął kajdanki podejrzanemu i pokazał miejsce, gdzie należało złożyć podpis. Zgodził się także, by redaktor zabrał z pracowni krawca swój nowy garnitur, co potwierdził pieczęcią postawioną na wielkim jak świadectwo maturalne blankiecie.
4747 Dopadła go natrętna myśl, że mógłby zajść do szynku Icka Spucha na pieczoną gęś i szklaneczkę wódki. Kilka razy nad ranem miał okazję spróbować tego specjału z adwokatem Hillelem, a teraz ta smakowita nagroda niewątpliwie należała mu się za przeżyte cierpienia. Miasto budziło się ze snu.
4748 Słychać było pokrzykiwania woźniców i dzwonienie podków o bruk. Dostawcy ruszyli pod sklepy ze świeżym pieczywem i mlekiem w kanach. Do jego uszu doleciał też zgrzyt tramwaju skręcającego z Łyczakowskiej w św. Piotra. Minął koszary 10. Pułku Piechoty i znalazł się na Kochanowskiego.
4749 Na początku zapowiadało się nieźle. Dziewczyna wyglądała jak laleczka. Podobały mu się zwłaszcza jej kasztanowe oczy. Była wysportowana, miała eleganckie, wręcz taneczne ruchy. Zawodowo też radziła sobie nie najgorzej. Jej drapieżne teksty zaczęły przyciągać czytelników. Nie bała się widoku krwi.
4750 Była samodzielna. Za samodzielna. W końcu przyszło otrzeźwienie: nie mógł znieść, że wchodzi mu w paradę i nie ma za grosz szacunku dla jego dziennikarskich dokonań. Zastanawiał się nad taktycznym rozejmem, który ocaliłby resztkę jego męskiego honoru. Zamknął oczy i oddychał miarowo.
4751 Równie dobrze sprawczynią porwania mogła być kobieta! – Przerwał jej ostro, przypominając sobie, że w dzieciństwie sam padł ofiarą nawiedzonej dewotki. Wtedy skończyło się na strachu. W norze u przybranej cioci, niedaleko kaplicy Boimów, spędził trzy dni. Jego wątpliwą przygodę przerwała policja.
4752 Być może adwokat, który jest chodzącą encyklopedią wiedzy o mieście, pomoże mu rzucić nowe światło na tę ponurą sprawę. Spierali się, ale tym razem nie była to kłótnia na wyniszczenie. Znali się jak starzy przeciwnicy z ringu, którzy pod koniec bokserskiej kariery zaczęli się wreszcie szanować.
4753 Jakub wiedział o Wildze niemal wszystko. Jej ojciec Dominique de Brie był francuskim wicekonsulem w Rydze, matka zaś Polką wykładającą na tamtejszym uniwersytecie historię sztuki. Po ich śmierci w katastrofie lotniczej pod Poznaniem Wilgę wychowywała mieszkająca w Warszawie ciotka.
4754 Przez półtora roku pracowała jako stenotypistka w warszawskim sądzie grodzkim, kolejny rok w łódzkim oddziale Ikaca – "Ilustrowanego Kuryera Codziennego" – jako reporterka, a potem dziennikarka. Marek Mańkiewicz zachwycił się jej stylem i zaproponował przejście do lwowskiego "Kuriera".
4755 Redaktor rad nie rad dreptał wzdłuż poszczerbionego krawężnika, obserwując kątem oka dziecięce główki kryjące się za firankami. Korzystając z nieobecności gospodarza, zapalił papierosa. Sztachnął się ledwie trzy razy, gdy Auerbach pojawił się przed nim z pakunkiem zawiniętym w szary papier.
4756 Oddał zeszyt dozorcy i wręczył mu kopertę z pieniędzmi, które ten dokładnie przeliczył. Chciał jeszcze wypytać o sąsiadów, ale grubas obrócił się i zaczął wymiatać z rynsztoka świeże końskie łajno. Pstryknął więc pod jego miotłę niedopałkiem i poirytowany ruszył w powrotną drogę.
4757 Niebotyczny bałagan przy posesji i kręcący się ludzie sprzyjały porywaczowi albo porywaczce. Gdy snuł te rozważania, niespodziewanie zastąpił mu drogę drobny mężczyzna w czarnym, połatanym ubraniu, ten sam, który poprzedniego dnia przedstawił się w pracowni krawieckiej jako pisarz kompanijny.
4758 Nie będziemy rozmawiać na ulicy. – Spojrzał nieufnie w stronę Auerbacha. – Czy zechciałby pan pójść ze mną w pewne ustronne miejsce? Niech pan się nie obawia – dodał, widząc w oczach dziennikarza rezerwę. Halewi, milcząc, prowadził Sterna na skróty. Ze Smoczej skręcili w Starozakonną.
4759 Stern siłą rzeczy skierował się za nim. W niewielkim i ciemnym pomieszczeniu, do którego weszli, stały okrągłe stoliki przykryte serwetami, sięgającymi zdeptanej podłogi. Na jednym z nich w ceramicznej menorze paliła się nadtopiona świeca, rozpraszająca mrok migotliwym płomieniem.
4760 Starzec miał wyłupiaste oczy i redaktor odniósł wrażenie, jakby go śledził. U sufitu wisiała miotełka z nostrzyka, wypełniająca pomieszczenie delikatną słodkawą wonią. W powietrzu unosił się też zapach owoców. Możliwe, że za zasłoną z szarego koca wisiały sznury suszonych jabłek i gruszek.
4761 Rozmowa zaczęła redaktora denerwować. Nie znosił, gdy na pytanie odpowiadano mu pytaniem. Odłożył łyżkę, przetarł dłońmi twarz i ciężko nabrał powietrza. Nie zdążył jednak pouczyć swego rozmówcy, gdyż ta sama zachwycająca kelnereczka pojawiła się w suterenie z blaszanymi kubkami.
4762 Lea zbierała od niego ostre cięgi. Trzeba było widzieć jej plecy. Posiekane jak wołowy zraz. Tylko ręce i nogi oszczędzał, a wie pan dlaczego? Przepraszam, że znowu pana pytam. – Przełknął ostatnią porcję jajka i czknął głośno. – On pamiętał, że ta mała musi tańczyć za pieniądze.
4763 W ciszy słychać było nad ich głowami irytujący łomot. Najpewniej ktoś maglował na stole pościel drewnianą tarą. Halewi znowu sięgnął po ogórka. Posiekał go pożółkłymi zębami i przełknął. Następnie wytarł rękawem brodę i nie odrywając kubka od ust, wypił kisiel, gulgocząc przy tym jak indor.
4764 Stern przystał na tę propozycję. Kiedy pojawiła się mała rozczochrana pomocnica, Jakub wyjął pieniądze z portmonetki i położył na stoliku. Zamówił jeszcze dwie setki śliwowicy ekstra, która zdaniem Halewiego idealnie pasowała do czulentu. Wódka o słomkowym kolorze okazała się aromatyczna i mocna.
4765 Kiedy jej zabrakło, Szczęściarz wysłał małą do pobliskiego sklepu. Pech chciał, że akurat wtedy szedłem do przymiarki i zderzyłem się z nią pod sklepem. Mała upadła i stłukła butelki. Chciałem jej dać dwa złote, wołałem za nią, lecz uciekła przerażona. Zastanawiam się, czy to nie z mojego powodu.
4766 Jakub ociągał się z komentarzem. Czuł przez skórę, że Wilga za bardzo się pośpieszyła z tą puentą. Zgodził się, że nie można czekać z wiadomością w nieskończoność, a ponieważ sam był zamieszany w sprawę, tym razem to nie on, lecz de Brie miała spić słodką śmietankę. Artykuł pisał się sam.
4767 Zadowolona, strzepnęła palcami włosy i zbiegła z tekstem do sekretariatu. Opuścił redakcję dziesięć po czwartej i tak jak to wcześniej zaplanował, zaszedł na Zieloną, odwiedzić Samuela Hillela, przyjaciela ze szkolnych lat. Chciał mu zadać kilka pytań związanych ze śmiercią krawca.
4768 Kelner natychmiast poznał klienta i już przy wejściu zapytał go uprzejmie, czy ma podać szklaneczkę zimnej wody, lecz nieoczekiwanie otrzymał zamówienie na lody orzechowe. Był zaskoczony. Pierwszy raz całkowicie pomylił się w ocenie gościa, a przecież pracował w Wiedeńskiej niemal pięć lat.
4769 Interesowała go polityka i kronika kryminalna. Nie był też ponurakiem, jak się na początku wydawało. Przez cały czas tajemniczo się uśmiechał, jakby przeczytał dobry dowcip. Wydawał się być szczęśliwy, gdy posrebrzanym widelczykiem wgryzał się w aromatyczną gałkę, posypaną zmielonymi orzechami.
4770 Na tę myśl o mało nie parsknął śmiechem. Klient wytarł usta serwetką i zamówił lampkę madery, co jeszcze bardziej zdziwiło kelnera. Garson wiedział od starszych kolegów, że przy odrobinie chęci i cierpliwości można swoich gości wychować. Był rad, że właśnie jemu trafił się taki przypadek.
4771 Ten gest przełamał ostatecznie niechęć kelnera. Czuł, że między nimi zawiązuje się cienka nić porozumienia. Wiedział też, że od tej pory w żadnym wypadku nie wolno mu gościowi pluć do talerza ani zostawić w rękawie jego płaszcza śmierdzącej pamiątki jak jego niewychowany poprzednik.
4772 Strzelił go po ojcowsku w kark i w zwięzłych słowach podzielił się z nim kolejną życiową lekcją. Zamienił się w gniazdo. Był stertą patyków przytwierdzonych do potężnej starej sosny na skraju mokradeł. Kiedy niebezpieczeństwo minęło, podniósł głowę, odczarowując kamuflaż. Świeciło słońce.
4773 Śniło się mu, że leci nad rzeką pełną ryb i żab. Za wodospadem, na wyciągnięcie szponów, zamarł wielki, cętkowany pstrąg. Nagły huk strzelby rozdarł powietrze i sen się ulotnił. Ptak niespokojnie poprawił dziobem jaja, a potem włożył głowę między skrzydła, lecz długo nie mógł zasnąć.
4774 Wyraźnie widział, jak zniknęli w gęstej mgle zaścielającej miasto, i nie potrafił ich odnaleźć. Spojrzał na wiszący na ścianie zegar i oprzytomniał. Dochodziła dziewiąta. Córka od godziny była w szkole, Anna udzielała w aptece porad pacjentom, a Piotruś... Pobiegł sprawdzić, co się dzieje z synem.
4775 Ojciec robił, co mógł, lecz Jakub przekonał go w końcu do zatrudnienia na pół etatu wykwalifikowanej pielęgniarki. Przed wyjściem z domu jeszcze raz zajrzał do pokoju dziecięcego. Ucałował Piotrusia i poprosił Magdę, by przekazała Annie, że wróci wieczorem. Potem włożył nowiutki garnitur i płaszcz.
4776 Poprawił przed lustrem jedwabny krawat w prążki i nasunął na czoło rondo kapelusza. Czwarty dzień wiosny był posępny. Wiatr szybko przesuwał chmury i zanosiło się na deszcz. Pożałował, że nie zabrał parasola. Tramwaj uciekł mu sprzed nosa, lecz na szczęście znalazła się wolna dorożka.
4777 Jakub zamówił kurs do centrum. Wysiadł na placu św. Ducha. Planował kupić przy Rynku miód, szynkę i kruche ciasteczka waniliowe. Zapłacił za kurs, a gdy buda odjechała, niespodziewanie poczuł na głowie ciężkie krople. Deszcz przybierał na sile, więc ruszył biegiem w stronę katedry łacińskiej.
4778 Ktoś w nawie bocznej odkaszlnął głośno, a potem ciszę przerwały dwa niebiańskie głosy. Ubrane na czarno kobiety, stojące przy marmurowym reliefie Katarzyny Jabłonowskiej, śpiewały Stabat Mater. Dźwięki jak niewidoczny bluszcz oplatały ambonę, filary i wysokie, turkusowe sklepienie.
4779 Skrzypce i wiolonczela uderzyły gwałtowną wibracją tonów, aż Jakub poczuł ciarki na plecach. Flammis ne urar succensus, per te, Virgo, sim defensus in die iudicii. "Ogień mnie nie spali – przetłumaczył sobie w myśli. – Przez Ciebie, Dziewico, będę ocalony, w dniu Sądu Ostatecznego".
4780 Wtedy mężczyzna (najpewniej jej syn), obrócił się i dyskretnym uśmiechem mu podziękował. Quando corpus morietur, fac ut anima donetur Paradisi glória. Amen. Śpiew umilkł, lecz wierni wciąż siedzieli nieporuszeni, a potem jak przebudzeni z letargu, szurając nogami, wyszli na plac Kapitulny.
4781 Wyładował w kuchni przyniesione produkty i poszedł do sypialni zobaczyć matkę. Znowu go nie poznała. Pogrążona w swym urojonym świecie, mrucząc jakąś piosenkę, wydzierała z szarego papieru łabędzie, a może to były gęsi. Podłoga wokół wózka zaścielona była grubą warstwą papierowych ptaków.
4782 Spektakl rozpoczynał się o godzinie siódmej wieczorem. Jakub nigdy się nie dowiedział, dlaczego ów plakat był dla niej taki ważny. Chciał zapytać go o tę datę, gdy nagle usłyszeli hałas z sypialni. Obaj rzucili się do drzwi. Matka leżała obok przewróconego wózka i nieporadnie próbowała wstać.
4783 Jakub podniósł ją, a ojciec postawił wózek. Okryli ją troskliwie pledem, a na stopy włożyli filcowe meszty. Ojciec podał jej herbatę i maślane ciasteczka na talerzyku, a Jakub opowiedział o wnukach. Chyba coś rozumiała, bo leniwie otwierała oczy i uśmiechała się anielsko. Mówiła coś do siebie.
4784 Kwadrans na drugą Jakub pożegnał się z rodzicami. Powiedział, że się postara zajrzeć następnego dnia, choć sam nie bardzo wierzył w tę obietnicę. Deszcz przestał padać, gdy wysiadł z tramwaju przy Pilichowskiej. Kiedy pasażerowie odeszli, podniósł z międzytorza kamyk i schował go do kieszeni spodni.
4785 Dotarł tam w kilka minut i jak inni stanął niedaleko wykopu. Niespodziewanie chmury się rozstąpiły, wyjrzało słońce i nad Kleparowem pokazała się podwójna tęcza. W ciepłych promieniach słonecznych grzało się na marach ułożone w prostej sosnowej trumnie bez wieka ciało krawca Aarona Lillego.
4786 Stern się rozejrzał. Z jego lewej strony stał Szymon Auerbach, dozorca. W eleganckim garniturze ze złotą dewizką wyglądał jak milioner. Z prawej przystanął Halewi w swoim podniszczonym garniturze. Obracał w chudych palcach czarny kamyk i bujał się w takt recytowanej przez rabina modlitwy.
4787 Kiedy zobaczył Sterna, uśmiechnął się cierpko. Za nim kryła się cycata kobieta o grubej, wywiniętej dolnej wardze. Jej głowę okrywała biała chusta. Wyraźnie unikała wzroku redaktora. To właśnie ona zachęcała zebranych, by natychmiast powiesili wstrętnego goja dla wyrównania rachunków.
4788 A im dłużej się przypatrywał, tym bardziej był pewny, że włożyli je umyślnie, by oddać zmarłemu cześć. Kiedy rabin zakończył śpiew, Halewi sięgnął do kieszeni, by odczytać spisaną na kartce mowę pogrzebową. Był mocno zdenerwowany, bo zajęty przygotowaniem do pogrzebu, zapomniał jej.
4789 Kiedy przebrzmiały słowa modlitwy, członkowie bractwa pogrzebowego, Chewra Kadisza, odkryli kaptur zakrywający głowę i szyję zmarłego, by zebrani mogli jeszcze raz go zobaczyć. Szczęściarz wyglądał dostojnie. Miał podkrążone oczy, posiwiałą brodę na policzkach i rude włosy, spływające na szyję.
4790 Podciągnięty nienaturalnie wysoko kołnierz białej koszuli skutecznie zakrywał wisielczą bruzdę. Wkrótce członkowie bractwa pogrzebowego naciągnęli kaptur na głowę zmarłego i przenieśli ciało z otwartej trumny do oszalowanej deskami jamy. Rozległo się ogłuszające zawodzenie płaczek.
4791 Kilka razy przechodził z Anną i dziećmi obok zasuszonego i rozszarpanego przez ptaki nieszczęśliwca i ani razu nie przyszło mu do głowy, by zboczyć ze ścieżki i wspiąć się na skarpę przy strumieniu. Tak jak policja zastanawiał się, czy ktoś pomógł dwóm malcom zejść z tego świata.
4792 Czy ich rodzice mieli wciąż czekać, aż w wyjaśnieniu zagadki pomoże szczęśliwy przypadek? W lutym liczba ludności cywilnej we Lwowie przekroczyła trzysta osiemnaście tysięcy. Magistrat podawał, że w tym miesiącu zmarło i urodziło się trzysta czterdzieści osób. Tę statystykę zakłócali zaginieni.
4793 Zadowolony z dopisku zabrał kartkę i ruszył do sekretariatu, lecz niespodziewanie spotkał na półpiętrze Halewiego. Przywitał się z nim i przeprosił go na chwilę. Zaniósł tekst Kazi (która aż gwizdnęła z zachwytu, widząc Sterna w elegancko skrojonym garniturze), a potem zaprosił gościa do pokoju.
4794 Gdy byłem we wojsku, w 90. Pułku Piechoty, za Franciszka Józefa, to złapali dezertera. To był wysoki i przystojny chłop. Szeroki w barach, czarny, z dołeczkiem w brodzie. Zrobiło mi się go żal. A wie pan dlaczego? Bo gefrejter wyrwał się na kilka dni do Lwowa zobaczyć swoje dziecko.
4795 No, ale spotkał go paskudny pech, bo kiedy wracał od Ropicy Górnej, straże go nie poznały i ogłosiły alarm bojowy. Odpalili rakiety, w obozie zrobiło się widno jak w dzień. Wojskowy sąd się nie patyczkował. Po niecałej godzinie gotowy był wyrok. Ustawili nas o świcie nad potokiem.
4796 Dobosz grał na werblach, raz dwa trzy i raz dwa trzy, a oberlejtnant z cygaretką w zębach przechadzał się przed nami wte i wewte, wewte i wte. Wyzywał nas od śmierdzących tchórzy. Dawał na zachętę dwa dni urlopu, lecz nikt nie chciał wyjść z szeregu, by posłać kolegę na tamten świat.
4797 Wtedy pan oberlejtnant zmienił taktykę. Powiedział, że skoro jest dziś piętnasty, to zgodnie z datą wyznaczy piętnastego. I zaczęło się odliczanie. Pewnie pan nie uwierzy, gdy powiem, że wypadło na mnie! Byłbym katem swojego kolegi, panie redaktorze, gdyby ktoś nie zgłosił się za mnie na ochotnika.
4798 Lille zostawiał drzwi otwarte. Każdy mógł wejść do jego pracowni i wyrwać jakąś zakichaną kartkę. Może ktoś zalegał z opłatą i skorzystał z okazji, by się pozbyć długu? Żałuję, ale w tej sprawie niewiele mogę panu pomóc – zaskrzeczał Halewi, odbierając z rąk Sterna cukiernicę. – Ale, ale.
4799 Minął przystanek, z którego niebieski tramwaj linii ŁD odjechał był w stronę św. Piotra i właśnie skręcał na Pohulankę, gdy jego uwagę przykuł niezwykły widok. Między stalowymi szynami, niedaleko peronu tramwajowego dreptał dostojnie olbrzymi kruk. Ptak obrócił się jak żołnierz na warcie.
4800 Jakub zrobił w kierunku ptaka dwa kroki, lecz ten, znając jego możliwości, nawet nie zareagował. Stern wykonał kolejne dwa ruchy, w odpowiedzi ścierwojad odfrunął ze swym trofeum kilka metrów dalej. W tym momencie pojawił się nowy obserwator: ciemnowłosy gimnazjalista w granatowym uniformie.
4801 On także był zainteresowany niezwykłą scenką. Stanął przy Sternie i czekał na rozwój wydarzeń. Kruk precyzyjnie uderzył dziobem w pokryte sierścią truchło. Ruchliwy łeb odgiął się i wyszarpane mięso znikło w ptasim gardle. Jeszcze kilka razy czarny szpikulec celował w szczątki gryzonia.
4802 Nad wądołami porośniętymi buczyną zakrakał głośno, mocno uderzając skrzydłami. Podekscytowany uczniak szedł jeszcze za Sternem na Pohulankę i opowiadał o swoim panu od przyrody, który przeprowadzał w szkole niesamowite doświadczenia. Po obiedzie kopał ogródek, przypominając sobie słowa Halewiego.
4803 Potem zajrzał do pokoju Kasi. Córka pochylona nad biurkiem zawzięcie wcierała miękki grafit w kartkę, pod którą leżał zdjęty ze ściany korytarza ryngraf. Na środku strony w zeszycie do religii pojawiła się Matka Boska na maleńkiej tarczy w kształcie serca, z którego rozchodziły się promienie.
4804 W tym przedsięwzięciu obiecał mu dopomóc Mosze Halewi. Nie spał. Leżał przy Annie z zamkniętymi oczami, zastanawiając się nad pewnym rozwiązaniem. Wkrótce przyszło olśnienie i wiedział już, jak należało "to" zrobić. Pomyślał, że nie było to aż tak trudne, jeśli Lille był (a był) pijany.
4805 A przecież był jeszcze inny sposób, przy założeniu, że stary ze strachu sam wlazłby na stołek i nałożył pętlę na szyję. Do tego byłoby nieodzowne ostre narzędzie. Najlepiej nóż albo brzytwa, choć wielkie nożyce krawieckie, które widział w pracowni, bez wątpienia też mogły się przydać.
4806 Coś, co by go w pełni zadowalało, podczas gdy sama śmierć nie dawała takiej satysfakcji: kazał staremu zabrać na ostatnią drogę obraz przybranej córeczki. Zadowolony, że w końcu znalazł rozwiązanie, Jakub przytulił się do Anny i, słuchając monotonnego tykania zegara, zasnął głęboko.
4807 Zniechęcony zwinął kliszę i zszedł do redakcyjnej ciemni, by obejrzeć ją w komfortowych warunkach. Był niezłym fotografem. Dziesiątki godzin, które spędził w ciemni, pozwoliły mu teraz w krótkim czasie przygotować odczynniki i zrobić odbitki, które przymocował klipsami do wiszącej nad kuwetą linki.
4808 Kilkanaście zdjęć suszyło się, lecz nie mógł czekać, aż wyschną. Poruszony wziął szkło powiększające i przystawił do pierwszej fotki. Zobaczył podwórko i trzy małe postacie pod drzewem na trzepaku. Było lato, dziewczynki na wpół rozebrane. Jedna z nich wisiała na rurze od trzepaka głową w dół.
4809 Co to za dziewczynki? Czy mieszkały w pobliżu Lei? Kim byli ich rodzice? A może opiekował się nimi Szczęściarz? Może pomagały mu w szyciu? Przysposabiał je do pracy? Do jakiej pracy? Stern włożył fotki do koperty i poszedł na górę, do pokoju. Zastanawiał się, czy wtajemniczać w swoje odkrycie Wilgę.
4810 Przyjechał do pracy rowerem (z torbą zawieszoną przez plecy, jak listonosz), więc w ciągu kilkunastu minut mógł dotrzeć do dowolnego punktu w mieście. Zamknął pokój i wyszedł przed budynek redakcji. Wysunął rower ze stojaka, poprawił torbę na plecach, naciągnął kaszkiet i wskoczył na siodełko.
4811 Przemknął przez plac Krakowski zastawiony budami i znalazł się na Krakidałach. Kierował się ku Smoczej. Koślawy bruk za rymarzem utrudniał jazdę. Zeskoczył z roweru i, trzymając go za kierownicę, zmierzał w stronę domu, w którym niedawno mieszkał krawiec. Tego dnia dzielnica żydowska odpoczywała.
4812 Rozdrażniony podprowadził rower pod dwunastkę, wszedł do sieni i zapukał do drzwi dozorcy. Poprawił ubranie. Obawiał się tylko, czy przypadkiem nie otworzy mu drzwi pyskaty, wypinający brzuch Auerbach. Zaczęło się dobrze: na progu ukazała się krótkonoga czarnulka z wrzeszczącym dzieckiem na ręku.
4813 Wytrzymał zuchwałe spojrzenie ciemnych oczu badających go przez wąziutkie szparki i dorzucił: – Nic więcyj nie mugem puwiedzić. Mam tylku dostarczyć dowód w sprawi, a jak chcy sama stanunć w szabat przed tum kumisją, tu bardzu proszy! Dziecko wciąż się darło i machało wściekle rączkami.
4814 Niech już lepij idzi, byli szybko! – rzuciła, a Stern popędził schodami na górę. W pracowni krawca panował idealny porządek. Ktoś zamiótł podłogę i wymył okna. Powietrze przesycał delikatny zapach krokusów, które stały na blacie maszyny do szycia w słoiku po dżemie śliwkowym. Jakub się rozejrzał.
4815 W takim razie gdzie było ciało małej? Pomysł z walizką i śmietnikiem nie był najlepszym na pozbycie się zwłok. Pobyt na górze mógł się wydać dozorczyni podejrzany, więc Stern ruszył na dół ze zdobyczą, lecz kiedy był na półpiętrze, znienacka zastąpił mu drogę osiłek, uśmiechając się cynicznie.
4816 Dozorca zataczał się i niechybnie straciłby równowagę, gdyby nie usłużny Halewi. Stern na wszelki wypadek mocniej nacisnął na pedały. Niedaleko skrzyżowania z Owocową zauważył dziewczynkę. Wydała mu się dziwnie znajoma. To była jedna z koleżanek Lei ze zdjęcia, które rano wywołał.
4817 Powitała go skoczna melodia katarynki i małpka na łańcuszku wywijająca koziołki. Słychać było śmiech przechodniów, łopot gołębich skrzydeł i pokrzykiwania małego gazeciarza, zachwalającego "Kurier". Jakub zatrzymał się tylko raz, przy Akademickiej, by kupić u Ludwika Zalewskiego pączki.
4818 Wybrał nadziewane różaną konfiturą i obsypane cukrem pudrem. Ostrożnie włożył pudełko do torby obok zeszytu i zapiął sprzączkę. Wskoczył na siodełko i poprawił zawadiacko kaszkiet. Zamierzał z miną zwycięzcy zjawić się z niespodzianką na Pohulance, lecz w ostatniej chwili zmienił swoje plany.
4819 To on określał wysokość odszkodowania za uszkodzoną książkę i to on sprawdzał stan oddawanych tomów, przenikając wzrokiem niczym rentgenem: grzbiet, okładkę i kartki. Kiedy Stern wyjaśnił mu cel wizyty, Mól uśmiechnął się uprzejmie. Nie widział w propozycji dziennikarza nic nadzwyczajnego.
4820 Spomiędzy dratwy, która zszywała kartki, wystawały resztki wkładki, która jego zdaniem nie zasługiwała na uwagę, za to na następnej kartce widać było wyraźnie ślady ostro zatemperowanego ołówka. Ślady, które zostawił gryzmolący krawiec. Mól włączył lampkę i przesunął ją nad pokratkowany kajet.
4821 Mól przetarł oczy i poprawił okulary. Był zaledwie na początku benedyktyńskich dociekań. Do odszyfrowania zostały jeszcze trzy rubryczki. Powoli wysunął się zza stołu i wyszedł do kantorka. Przyniósł herbatę w blaszanym kubku i talerzyk, na który Jakub położył dwa obsypane cukrem pudrem pączki.
4822 Jakub zrobił notatki, schował zeszyt do torby i podziękował Molowi za jego pracę, a ten pochwalił słodki poczęstunek. Na odchodne mężczyzna wspomniał Pawła Sterna, znanego we Lwowie antykwariusza, i zapowiedział, że gdyby wnuk jego przyjaciela jeszcze czegoś potrzebował, będzie mile widziany.
4823 Wielkie, umięśnione dziwadło z bujną czupryną, pierwsze do wódki i dziwek. Należał do jakiejś korporacji, których na uczelni było zatrzęsienie. Jego rozdęte ego popychało go do bójek. "Bal lubi balować, a czasem dla przykładu dać w mordę", taką miał wówczas wśród studentów opinię.
4824 Stern zapamiętał tę asystencką mendę właśnie z rozrywkowej strony. Teraz trzeba by wyjaśnić, któremu z mężczyzn najbardziej zależało, by jego nazwisko znikło z krawieckiego rejestru. Czyżby Franzowi Kinzlowi? Przy jego danych brakowało nie tylko adresu, lecz także podpisu krawca.
4825 Kiedy jednak by to zrobił? A może poprosił kogoś, by go wyręczył? A gdyby nawet trafił jakimś cudem pod jego adres i zapukał do drzwi, to o co niby powinien zapytać? Czy szanowny pan zapłacił za swój nowy garnitur? Absurd! Mógłby przynajmniej zobaczyć jego twarz. Udać, że kogoś szuka i zabłądził.
4826 Nazbieramy przebiśniegów, wszak zaczęła się wiosna. Co ty na to? – pocałowała go w szyję i nie miał nic do gadania. Z ulgą zamknął zeszyt i zszedł za Anną do salonu. Kasia trzymała już za rączkę Piotrusia, a ten pałaszował pączka i stroił do ojca dzikie miny, w przekrzywionej na bakier czapce.
4827 Las pachniał butwiejącymi liśćmi, przez które przebijała się wiosenna zieleń. Minęli restaurację, ujęcie wody, wyglądające jak betonowy grobowiec, i zagłębili się w leśny park. Szli gęsiego wzdłuż zbocza, obserwując z góry delikatną mgłę, która opadała na mokrą dolinę. Jakub był nieobecny.
4828 Jakub otworzył okno. Nieruchome powietrze i cisza zdawały się być resztką jego dziwnego snu, w którym czekał na kogoś na małej stacyjce kolejowej, chowając się przed deszczem pod wąskim okapem. Analizował ten sen w pracy, a kiedy miał już na końcu języka nazwę stacyjki, zadzwonił telefon.
4829 Patrząc na skulonych przechodniów, skonstatował, że od kilku dni niemały zarobek mieli lwowscy sprzedawcy peleryn i parasoli, podczas gdy jego zarobki stały w miejscu jak zamurowane. Czekając, aż woda się zagotuje, Stern przeglądał najnowsze wydanie "Kuriera". Zaczął od swojego tekstu.
4830 Siedziałam w samochodzie, a oczy same zamykały się mi ze zmęczenia. Dojazd do rampy kolejowej przy bagażowni blokował policyjny fiat. Dwóch stójkowych odgradzało teren, a jeden wywiadowca upodobał sobie lwowską rejestrację i reklamę "Kuriera" na drzwiach. W końcu pojawił się tragarz.
4831 Stern podniósł słuchawkę, a kiedy oddał ją de Brie, ta wyszeptała, że nie może teraz rozmawiać. Potem siedziała jak na szpilkach, łypiąc na Jakuba, który szykował się do wyjścia. Spotkali się w knajpie Pod Gwiazdką. Inspektor spóźnił się jedenaście minut, co było do niego niepodobne.
4832 Przedwczoraj rzezacy, wczoraj kominiarze i robotnicy z fabryki gilz. Strajkują na potęgę, bo taka jest demokracja. Wcześniej Ukraińcy w obronie Ukrainy Zakarpackiej rozłożyli się na placu Mariackim. Polscy studenci popędzili im kota. Polała się krew, poleciały zęby i szyby w sklepach.
4833 Ta sprawa jest poważniejsza, niż myślisz. W komendzie miejskiej wydzielili specjalny zespół, w którym pierwsze skrzypce gra komisarz Edward Popielski. Zamykają się w salce narad i spiskują. Rozgłaszają, że to afera, jakiej świat nie widział – dodał, niespokojnie masując palcami powieki.
4834 Nosi to samo nazwisko co komisarz z komendy miejskiej, na szczęście nie ma z nim nic wspólnego. To człowiek innego pokroju. Niestety, wyjechał na wykłady do Wiednia. Zastępuje go piekielnie zdolny asystent, Oskar Frycz. Ma wszystko to, co w tej pracy jest nieodzowne: opanowanie i dystans.
4835 Za krzyżówką inspektor wyciągnął rękę na pożegnanie, uśmiechając się porozumiewawczo. Lubił redaktora, lecz nie na tyle, by powiedzieć mu, że od trzech tygodni cała lwowska policja postawiona jest na nogi, bo ze szpitala w Kulparkowie wydostał się na wolność wyjątkowo niebezpieczny pacjent.
4836 Redaktor strzepnął parasol i postawił go na końcu korytarza, przy innych obciekających parasolach. Ciągle ten deszcz, miał już go serdecznie dosyć. Rozeźlony powiesił kapelusz i płaszcz na wieszaku. Potem zdjął kamaszki i włożył półbuty na zmianę, czekające na tę niecodzienną okazję w szafie.
4837 Śnił mu się nad ranem tłusty szczur, który schował się w jego piwniczce za przetworami. Uzbrojony w żelazną łapkę do wyciągania gwoździ i latarkę Jakub dopadł go w końcu i zakatrupił. Kiedy niósł go do śmietnika, martwy gryzoń wystawiał zęby z krwawiących dziąseł, jakby wciąż chciał go ugryźć.
4838 Nie potrafili jednak wytłumaczyć, w jakim celu ciało dziewczynki zostało wysłane pociągiem aż do Gródka. Zastanawiali się nad tym, gdy do pokoju zajrzała Kazia i oznajmiła, że Manio chce ich natychmiast widzieć. Wiadomość nie wróżyła nic dobrego. Szli za sekretarką jak na ścięcie.
4839 I nie mają bladego pojęcia, że to, w czym tak ochoczo uczestniczą, to bezczelna prowokacja! Sztuczka, haczyk, wybieg! – grzmiał. – Nie ma ciała i nikt nie zginął! Staliśmy się pośmiewiskiem! – Huknął pięścią w stół. – Odebrałem telefon z policji. W sekcji uczestniczył lekarz sądowy i sędzia śledczy.
4840 Jakub podsunął jej paczkę triumfów i wdusił przycisk ronsona. De Brie zaciągnęła się łapczywie i zamknęła oczy. Siedziała przybita, nie chcąc oglądać podłego świata. Ile batów jeszcze miała otrzymać, by oprzytomnieć? Woda w czajniku dawno wystygła, lecz żadne nie ruszyło się, by zrobić kawę.
4841 Kto to jest Charewicz? Czy mówi panu coś to nazwisko? W słuchawce zaległa cisza, a potem odezwał się irytujący sygnał. Jakub stuknął palcem w widełki. Bez efektu. Czekając, aż rozmówca znowu wykręci jego numer, powtórzył szybko treść rozmowy Wildze, lecz ta przyjęła jego relację z rezerwą.
4842 Dokładnie w tym momencie pojawił się wysłannik inspektora Zięby. Policyjny technik, przezywany ze względu na wzrost Tomciem Paluchem, głośno wyrecytował powitalną formułkę. Potem schował zeszyt krawca do teczki, spojrzał uważnie na dziennikarkę i zbiegł po schodach, stukając podkutymi buciorami.
4843 Gdy Stern wyszedł, Wilga położyła na biurku plik notek i depesz z sekretariatu. Przeczytała pierwszą i po minucie zamieniła ją na krótką wiadomość: "Krwawe starcie na uniwersytecie. Między Młodzieżą Wszechpolską i ludowcami wywiązała się bójka. Tym razem poszło o plakat – Pierwszy dzień bez Żydów.
4844 Takie same czary odprawiła przy drugiej depeszy. Opisała pikietę lwowskich prostytutek na rynku pod ratuszem. Dodała, że damy do towarzystwa na widok policyjnych pał, miast rzucić się do ucieczki, zrzuciły szatki. Przy trzeciej zaś zatrzymała się na dłużej. I przestała się uśmiechać.
4845 Ustalono jedynie, że ofiarą był chłopczyk, owinięty czarnym różańcem. Posesja, na której dokonano makabrycznego odkrycia, należy do znanego w mieście filantropa, który ze względu na zasługi chce pozostać anonimowy. Wejście na realność było przez całą noc dostępne, bo dozorca zamroczył się alkoholem.
4846 Podpisała notki i zaniosła je do Kazi, a potem ruszyła na stancję przy św. Jacka, do pani Adelajdy, by wyżalić się Mirandzie, swej syjamskiej kotce, na ludzką niegodziwość. Targały nią wyrzuty, lecz kiedy weszła na lwowskie korso, wchłonął ją kolorowy tłum spacerujący Akademicką.
4847 Zobaczyła rakiety tenisowe w sklepie Kuchara i przypomniała sobie, że niedawno chodziła na korty. Teraz zgnuśniała. Nie miała żadnej partnerki ani partnera do gry. Pocieszyła się, że mogłaby się zmierzyć z Okularnikiem z działu sportowego, lecz ten ostatnio z jakiegoś powodu jej unikał.
4848 Chętnie wybrałaby się na niego. Ledwie o tym pomyślała, gdy pojawił się przed nią oficer z fantazyjnie przerzuconą przez ramię peleryną. Strzelając zawadiacko butami, uśmiechnął się uwodzicielsko spod równo przyciętego wąsa. Nie zawierała znajomości na ulicy. Przeprosiła go i szybko odeszła.
4849 Ten gest upodabniał go do ojca, i redaktor przypomniał sobie czasy, gdy z Samuelem studiowali prawo na uniwersytecie. Jakub nie chciał nadużywać gościnności. Wstał i podziękował za herbatę. Właśnie się żegnał, gdy w drzwiach pokazał się Samuel. Adwokat nie chciał słyszeć, by przyjaciel ich opuścił.
4850 Już na studiach należał do tajnej korporacji. Pojedynki, zakłady. To nie jest niewinna zabawa – powiedział i podniósł kryształek pod światło. – Cymbergaj Bala to w dosłownym znaczeniu gra o wszystko. Niektórzy przegrali w niej majątek i odeszli zadowoleni, że nie stracili czegoś więcej.
4851 Sprzedał ją kolegom – spojrzał na Jakuba badawczo – by móc być znowu dopuszczonym do stołu. Jednym z ryzykantów był Aaron Lille. Poruszał się po cienkiej linie. Być może nasz Szczęściarz nigdy nie był szczęściarzem. Podobno widywano go w jakichś podziemiach pod klasztorem Dominikanów.
4852 Nikt ci tego, Kuba, nie potwierdzi. Po wizycie u adwokata szczawiowa z jajkiem nie smakowała mu, a chleb kulikowski rósł mu gulą w gardle. Przypomniał sobie zdjęcia, które niedawno wywołał w redakcyjnej ciemni, i zaczynał rozumieć słowa Samuela, że Lille mógł świadczyć Balowi różne usługi.
4853 Leżał na boku, próbując znaleźć w gnieździe wygodną pozycję. Zawinął jedno skrzydło, jakby okrył się ciepłym kocem, drugie podłożył pod łeb niczym miękką poduszkę. Zaczął skubać dziobem zmierzwione lotki, patrząc z niepokojem w stronę lasu, za którym przed kilkoma dniami znikła samica.
4854 W salce na pierwszym piętrze pokazali się także żurnaliści z Przemyśla, Lublina, a nawet ze stolicy. Policyjna ceremonia miała ten sam przebieg co zwykle. Za stołem nakrytym zielonym suknem siadł rzecznik prasowy, przy nim Zięba, a obok niego filigranowa protokolantka w obcisłym, wiśniowym żakiecie.
4855 To wyjątkowa sytuacja i dlatego w mieście wystawiono dodatkowe patrole po cywilnemu. Należy sądzić, że to właśnie on uwikłany jest w porwanie małej żydowskiej dziewczynki, Lei. Mógł jej podarować misia, przebrany za robotnika albo tragarza z ekipy od przeprowadzek. Trwa intensywne śledztwo.
4856 Głowa zlewała mu się z szyją, więc sylwetką przypominał de Brie prawdziwego samca zięby. Gdyby jeszcze odezwał się do niej melodyjną ptasią frazą: "czekaj, czekaj, coś zrobiła, a widzisz?", a nie po chamsku, zachrypniętym głosem groził jej, może nie wdawałaby się z nim w pyskówkę.
4857 Przeżył już kilka metamorfoz inspektora. Zięba bywał porywczy, ale też niekiedy sentymentalny. Zdaje się, że miał żonę, która od niego odeszła, bo systematycznie łoił jej skórę. Teraz zgaszone szare oczy i cyniczna policyjna gęba z zaciśniętymi ustami mogłyby ją tylko wystraszyć.
4858 Być może ten policyjny atleta trzymał w domu akwarium z rybkami, którym zwierzał się ze swego losu. Mógł mieć pasję, o której nikomu nie mówił. Tylko jaką? A może skrywał swoje talenty w głowie, jak pewien pisarz, który przez całe życie obmyślał genialną powieść i nigdy nie przelał jej na papier.
4859 Kilka razy spotkał go na meczu Pogoni (bo Zięba był jej wiernym kibicem) i raz w teatrze, w loży honorowej obok wiceprezydenta, komendanta straży pożarnej i radnych, ale częściej widywał go w knajpach. Samotny policyjny pies, którego gwiazda powoli gasła, odszedł jak niepyszny do swoich obowiązków.
4860 Od podłogi po sufit piętrzyły się roczniki "Kuriera", a także setki teczek, segregatorów i skoroszytów, w których zgromadzono dokumenty, zdjęcia, rachunki i notatki ważne dla tych, którzy przestali już pisać albo pożegnali się ze światem. Przy półce oznaczonej "1928 r." zatrzymał się.
4861 Rozmarzył się. Czytał swoje juwenalia dziennikarskie, które powstawały pod czujnym okiem poprzedniego naczelnego, Krezusa. Otworzył też inne teczki ze swoimi tekstami. Były ich setki, jeśli nie tysiące: Tajemnicza zbrodnia w Rowach, Kolekcjoner kobiecych dłoni, Dusiciel znad Pełtwi.
4862 Dość szybko się zorientował, że traci czas, że nic pośród pożółkłych kartek nie znajdzie, a kiedy zobaczył szczura na rurze kanalizacyjnej, wpatrującego się weń ciekawsko, zgasił światło, zamknął drzwi i wycofał się chyłkiem do teraźniejszości. Nie znalazł żadnej wzmianki o fabrykantkach aniołków.
4863 Mógł popytać jeszcze w innych wydziałach, u Halinki Badurek i u Stasia Długolaty, ale był pewien, że nikt prócz niego nie przechowuje w pamięci kroniki lwowskich wydarzeń kryminalnych. I wtedy w jego głowie zrodził się pewien ryzykowny plan. Pożegnał się z de Brie i zszedł na portiernię.
4864 Mówiono o starej, że ma złe oko. Podobno kiedy spojrzała na cudze dziecko, przestawało rosnąć. Gadano też – Zenon przyciszył głos i nachylił się w stronę Jakuba – że Tarka specjalnie dosypywała do potraw utartego szkła i ciętego włosia, a gdy dzieci grymasiły, kazała im brać dokładki.
4865 Te praktyki znane były w całej Europie – ciągnął dozorca, nie zważając na redaktora. – W Niemczech panie trudniące się tym zawodem zwano subtelnie Engelmacherinnen. Słyszałem, że najgorzej było w pruderyjnej Anglii. Rekordzistka, niejaka Dyer, posłała na tamten świat kilka setek dzieci.
4866 Czy znał Lillego wcześniej i czy widział jego córeczkę? Czy był na pogrzebie? A jeśli nie, to dlaczego? Zawsze mógłby udać, że kogoś szuka. Sto razy korzystał z przebrania, próbując wycyganić potrzebne informacje. Był listonoszem, dostawcą pieczywa, parę razy podawał się za elektryka i gazownika.
4867 Kiedyś pojechali tam z ojcem i bratem Edkiem na wycieczkę rowerową, lecz tak dawno, że nie pamiętał już dokładnie kiedy. Dochodziła czwarta po południu, gdy Stern wsiadł na rower i ze swego domu na Pohulance popedałował na Zniesienie. Jazda krętymi i stromymi ulicami zajęła mu niecały kwadrans.
4868 Zziajany dotarł pod ceglaną jednopiętrową kamienicę, przypominającą zabudowania folwarczne. Dalej, w odległości dwustu kroków widniały budynki fabryki ultramaryny, za którą kończyło się miasto. Zatrzymał się na zjeździe. Wyjął pompkę, sprawdził wentyle i uzupełnił powietrze w dętkach.
4869 Uważnie przyjrzał się okolicy. Za drewnianym płotem, niedaleko szutrowej drogi siedząca na taborecie kobieta tarła ziemniaki do miski. Kilka kroków od niej mężczyzna o atletycznej budowie trzymał nad głową sztangę. Miał na sobie szary, wyszmelcowany podkoszulek i czarne spodnie na szelkach.
4870 Kibicowała mu gromadka dorosłych i dzieci. Sędzią był chudy jegomość ze ściereczką na szyi, który trzymał w prawej ręce zegarek na łańcuszku. Siłacz podnosił i opuszczał wielką sztangę, a kibice głośno i chóralnie odliczali. Gdy doliczyli do stu pięćdziesięciu czterech, sędzia krzyknął "stop".
4871 Jakub podziękował Kwiczołowi za pomoc. Pożegnał się i popedałował ostro w stronę fabryki, lecz bojowo nastawiony stróż nie wpuścił go za bramę, grożąc policją i dyrekcją. Nie śpiesząc się, objechał hale produkcyjne. Obejrzał zza płotu fabrykę ultramaryny. Wracał Polową, kierując się na Kajzerwald.
4872 Stern podniósł słuchawkę i przedstawił się grzecznie, lecz zamiast odpowiedzi usłyszał monotonny dźwięk kapania wody, jakby ktoś włożył słuchawkę do garnka w zlewie. A potem wyłowił uchem inny odgłos, jaki wydaje ostrze noża przeciągnięte po kamiennej osełce. Raptem wszystko ucichło.
4873 Zastanawiał się, kto zrobił mu ten dowcip. Konkurencja, a może pobudliwy czytelnik, któremu się naraził demaskatorskim tekstem? Nie miał czasu na czcze dywagacje. Zaplanował wypad na Pijarów i trudną rozmowę z Halewim. Właśnie szykował się do wyjścia, gdy dostrzegł w maszynie Wilgi zapisaną kartkę.
4874 Policja zwraca się za naszym pośrednictwem do P.T. Czytelników o wszelkie informacje, zapewniając pełną dyskrecję. (WdB)". Doszedł do Pijarów i stanął przed uniwersytecką kliniką lekarską. Przypomniał sobie, że rodzice Anny są absolwentami wydziału lekarskiego. Tu się poznali na jakichś ćwiczeniach.
4875 Teściowa była akuszerką, a teść lekarzem dziecięcym, i oboje przy każdych odwiedzinach z dumą podkreślali wieloletnie tradycje swojej Alma Mater. Zamierzał od razu wejść na oddział chirurgiczny, jednak czujna pielęgniarka na izbie przyjęć zatrzymała go. Zapytał więc o zdrowie Mosze Halewiego.
4876 Zabraniają tego resortowe przepisy, lecz bardzo proszę o telefon do pana inspektora Zięby – zaczął Stern stanowczo i prędko podyktował pielęgniarce numer komendy wojewódzkiej, cały czas patrząc jej w oczy. Przećwiczył ten sposób wielokrotnie i zawsze z dobrym skutkiem. Tak było i tym razem.
4877 Na jego szafce pod oknem stały w wazonie świeże kwiaty, a w majolikowej menorze paliły się świece. Kto tak dbał o pacjenta? Chyba nie Zięba? Stern schwycił metalowy taboret i postawił u wezgłowia pacjenta. Rozbudzony Mosze obrócił się niespokojnie i na widok redaktora uniósł się wolno na poduszce.
4878 Dowcip redaktora nie podobał mu się zupełnie. Nabrał ostrożnie powietrza przez nos. Chciało mu się kichnąć, lecz wiedział, że ta prozaiczna czynność może spowodować pęknięcie założonych na języku szwów, dlatego podniósł prawą dłoń i nerwowo potarł czubek nosa, wytrzeszczając oczy.
4879 Żyd milczał, wpatrując się z nadzieją w drzwi, jakby zza nich miała nadejść pomoc. Redaktor przypomniał sobie niedawne spotkanie z adwokatem i jego opowieść o tajemniczej jaskini hazardu pod klasztorem Dominikanów. Kiedy zapytał Halewiego o hasło, ten z przestrachem odwrócił od niego głowę.
4880 W oczach mężczyzny zakręciły się łzy. Spomiędzy popękanych warg wydobywały się krwawe bąble. Drżącą ręką schwycił pióro, kilkoma szybkimi ruchami zrobił szkic ze strzałką (rozmazując kleksa) i napisał nad nim jedno słowo: "Fares", po czym opuścił zaplamione atramentem ręce na koc i zamknął powieki.
4881 Kierował się do domu, na Pohulankę. W jego głowie rysował się prosty, choć nieco ryzykowny plan. Wystarczyło znaleźć się pod drzwiami prowadzącymi do lwowskich podziemi, wejść i, jeśli trzeba, powiedzieć ostatnie słowo z tajemniczej przepowiedni proroka Daniela. Na św. Piotra spojrzał w niebo.
4882 Do zamknięcia kawiarni został niecały kwadrans. Goście już wyszli, został tylko klient siedzący za pianinem. Nieśpiesznie pił kawę i jadł orzechowe lody pod czujnym okiem zadowolonego kelnera. Mężczyzna przypomniał sobie pewne zdarzenie, które rozegrało się niedawno w Kulparkowie.
4883 Obaj synowie przyjechali samochodami, lecz wiadomość o poprawie zdrowia taty wcale ich nie ucieszyła. Wręcz przeciwnie. Zaczęli się żreć, a potem się pobili na oczach personelu, gdyż żaden nie chciał zabrać ojca do swego domu. Kiedy w końcu się uspokoili, spostrzegli, że ich rodzic gdzieś zniknął.
4884 Podejrzewano nawet, że zdesperowany były pacjent wyszedł do miasta, aby coś przekąsić, bo miał już dość monotonnego szpitalnego jedzenia. Prawda okazała się inna. Stary sam rozstrzygnął spór za synów. Wdrapał się na komin szpitalnej kotłowni i skoczył z kilkudziesięciu metrów na bruk.
4885 Pomyślał (unikając wzroku kelnera), że to, co robi, jest słuszne i żeby zacząć nowe życie, musi się rozliczyć ze starym. Minęła północ. Anna kręciła się w łóżku i wciąż nie gasiła lampki. Chciała opowiedzieć mężowi o pewnym zdarzeniu. Nosiła się z tym cały dzień, ale nie wiedziała, jak zacząć.
4886 Zdjął z nosa ciemne okulary i przechylając się przez witrynę, zamówił dwadzieścia pięć tabletek z kogutkiem. Kiedy pakowała je do papierowej torebki, klient się rozglądał, jakby zakup był tylko pretekstem do... – Przerwała na chwilę rozmyślania i chwyciła pochrapującego Jakuba za dłoń.
4887 Mężczyzna uśmiechał się szeroko, odsłaniając równe, białe zęby. Gładził przy tym szpakowate włosy pokryte brylantyną. Powiedział, że Anna marnuje się w aptece. Dodał, że zna takie miejsce, gdzie kobiety czują się wolne i szczęśliwe, i że... Skąd znał jej imię? Anna przytuliła się mocniej do męża.
4888 Mężczyzna prawił jej nieprzystojne komplementy. Mówił, że ma jędrne piersi i wyjątkowo zgrabne pośladki. Niespodziewanie pojawiła się panna Kinga, sprzedawczyni ze sklepu mięsnego z naprzeciwka, po krople Inoziemcowa. Na jej widok "nauczyciel tańca" zmył się, rzucając w drzwiach, by pozdrowiła męża.
4889 Masz dyskomfort moralny? Jakub nie słuchał gadki sportowca. Obrócił się na pięcie i wyszedł obrażony. Rozmowa z Okularnikiem na długo zepsuła mu humor. Nastawił wodę na kawę i wyjął z paczki papierosa. Znowu przypomniał sobie ów dzień, w którym dorobił się tego paskudnego przezwiska.
4890 Gdy znalazł właściwe ujęcie, wstrzymał oddech i ostrożnie nacisnął przycisk migawki welteksa. Naciągnął kliszę, by powtórzyć ujęcie. Zbliżył się o krok i znowu nachylił. Dostrzegł cienką strużkę krwi wylewającą się z ucha panienki w pachnące żywicą trociny. Rozdusił peta w popielniczce.
4891 Klucze, czeki i gotówka pozostały w szufladzie. Nawet wypchany portfel ze skóry węża tkwił w marynarce denata. Była też jakaś płytka metalowa. Rzekomo odbijak do cymbergaja, co z pewnością niewiele wnosi do całej sprawy. Dodam tylko, że trup trzymał go w zaciśniętej kurczowo pięści.
4892 Były też inne kwiatki. Mecenas rozszedł się jesienią z żoną i smalił cholewki do młodszej o kilkanaście lat Lipkowej. Swojej dawnej połowicy zostawił w prezencie dwójkę szkolnych dzieci na wychowanie. Z majątku nie dostała złamanego grosza. Żyła nędznie, podczas gdy kancelaria świetnie prosperowała.
4893 Szeroka skórzana kanapa i owalny stół dla klientów. Przy wielkim mahoniowym biurku marmurowa rzeźba Temidy, wielkości człowieka, dłuta samego Hartmana Witwera. Podziwu godna biblioteka, z kompletem najnowszych dzienników ustaw i prawniczych ksiąg oprawionych w skórę koloru ochry.
4894 Przez chwilę Stern się zastanawiał. Patrzył przez okno na ulicę. Przechodnie uwijali się jak mrówki, a dorożki i automobile przesuwały się w dziwnym rytmie niczym towary na pasie transmisyjnym w gigantycznej puszczonej w ruch fabryce. Mnogość detali, które znał jego przyjaciel, zastanawiała go.
4895 Jest moim klientem, prowadzę jego sprawę spadkową. Samuel nie dokończył myśli, bo do salonu zajrzał Izaak. Przywitał się zdziwiony, że przyjaciele rozmawiają na sucho i na dodatek gość nie zdjął płaszcza, jakby zaraz wychodził. Samuel przeprosił kolegę i wyszedł z synem do kuchni.
4896 Gdy Hillel pojawił się w salonie, Stern dopinał płaszcz i z kapeluszem w ręku szykował się do wyjścia. Obiecali sobie, że przy okazji dokończą rozmowę i wtedy naruszą ukryte w barku płynne zapasy. Anna stała w kwietniku przy róży "Marechal Niel", którą Jakub podarował jej przed rokiem na imieniny.
4897 Objął mocno i pocałował. Znienacka zapytał o eugenikę, przypominając sobie burzliwą rozmowę Izaaka z Samuelem. Anna spojrzała mu w oczy zalotnie, aż przeszły go ciarki. Potem dwoma palcami schwyciła zeschniętą kolczastą gałązkę i szybkim ruchem sekatora obcięła ją i rzuciła na ścieżkę.
4898 Na tym to mniej więcej polega – dodała, biorąc go za rękę i prowadząc do domu. – Chociaż mi jej troszeczkę żal – dokończyła, zamykając drzwi do sypialni na klucz. Ściągnęła spodnie, a potem zerwała z siebie bluzkę, majtki i biustonosz. Rozebrała go zniecierpliwiona i przewróciła na łóżko.
4899 Wpierw powolne tango, potem dzikiego fokstrota, a na koniec szalonego lambeth walka, zakończonego bezwstydnym śmiechem, przeradzającym się w stłumiony krzyk. Jakub zamarł. Anna leżała na nim, przykrywając go drgającym ciałem. Było mu dobrze jak nigdy w życiu. Całym sobą czuł łopot jej serca.
4900 Jej nabrzmiałe piersi i biodra uspokajały się wolno, gubiąc szalony rytm. Teraz była nasyconą kotką, spragnioną delikatnych pieszczot. Schwyciła jego dłonie i położyła je na swoich szczupłych pośladkach, a kiedy jego palce zaczęły delikatną wędrówkę od bioder w stronę obojczyków, wygięła się w łuk.
4901 Natura chce ostrej selekcji. Tylko narody podlegające ostrej selekcji są narodami dzielnemi". Zniesmaczony odłożył prasę i podszedł do półki włączyć radio. Zniecierpliwiony czekał, aż lampy się rozgrzeją, a potem przesunął pokrętłem zieloną wskazówkę na Warszawę. Pogłośnił i siadł w fotelu.
4902 Komentator podkreślił wyjątkowość historycznej chwili: "Halo, halo, nadajemy ważny komunikat. Dziś minister Józef Beck podpisał w Londynie protokół o dwustronnych gwarancjach polsko brytyjskich". Annę również zaciekawiła audycja. Stanęła przy Jakubie, trzymając za rączkę dokazującego Piotrusia.
4903 Na zachodzie, wschodzie i południu. Nikt nie dał nam nic za darmo, zwłaszcza tu, we Lwowie. Nie chciał wdawać się z nią w polityczne dysputy. Wiedział, że i tak jej nie przekona. Kiedy pojawiła się Kasia, Anna demonstracyjnie powiedziała na głos: – Czy tego chcemy, czy nie, Kasiu, musimy być silni.
4904 Anna zawołała Piotrusia i Kasię i przez całą drogę trzymała ich za ręce, rozglądając się trwożnie. Modulowany głos księdza podziałał na niego usypiająco jak mak. Jakub ziewał ukradkiem, a gdy przymknął oczy, przypomniał sobie pewne zdarzenie sprzed roku. Wracał wtedy do Lwowa służbową tatrą.
4905 Przekroczył rogatkę Sichowską, otworzył okno i wystawił rękę, by nie zasnąć. Brakowało już niecałych stu metrów do domu na Pohulance, gdy obezwładnił go ołowiany sen. Ostatkiem sił zjechał pod grupę klonów, za skrzyżowanie z ulicą Kopcia. Zamknął okno, wyjął kluczyk ze stacyjki i natychmiast zasnął.
4906 Sternowie podnieśli się z ławek i razem z innymi zaśpiewali Chwałę na wysokości. Kiedy zapadła cisza, przeraźliwie zaklekotały kołatki i Jakub poczuł na plecach dreszcze. Miękki puch z ptaka, którego niedawno pożarł, przylepił mu się do żółtego dzioba. Próbował go sczyścić szponem.
4907 Nakrapiane piórko bujało się jak delikatne skrzydło ważki, łaskocząc go w nozdrza. Rozkosz się skończyła, gdy zza starego lasu nadpłynęła skłębiona chmura. Deszcz smagał go, jakby chciał wypędzić z gniazda. Nie przejął się. Czekał cierpliwie. Rozłożył skrzydła jak namiot i z dumą spoglądał na jaja.
4908 W Wielki Piątek siedział sam w pokoju redakcyjnym, bo Wilga wyjechała w środę do Warszawy, by odwiedzić chorą ciotkę. Do południa nic nadzwyczajnego w redakcji się nie działo. Odebrał kilkanaście telefonów, przeczytał plik depesz, przekartkował stos gazet zabranych z sekretariatu.
4909 Po odprawie wrócił do pokoju i zaczął się pakować. Przypomniał sobie, że ma kupić solone śledzie, gdyż resztę świątecznych zakupów zrobiła Magda. Wieczorem z Anną i dziećmi wybierał się do kościoła. Czekała go spowiedź, po której czuł się zwykle jak zbity pies, a potem droga krzyżowa.
4910 Machinalnie otrzepała palce z ziemi i oznajmiła, że szef ostatnio zmienił się na lepsze i dał jej nadzieję na dalszą pracę, bo zauważył, jak bardzo się stara. Jakub zaproponował jej kawę, lecz korektorka wymówiła się robotą. W końcu nie wytrzymała i zapytała, czy przyjrzał się dziś Andrei.
4911 Nie było mnie tu i nic nie mówiłam – rzuciła ostrzegawczo i ulotniła się, drobiąc kroki. Mańkiewicz, nikt inny, tylko Manio, przemknęło mu przez myśl. Nie zazdrościł mu ani go nie ganił. Nie dziwił się też Stopce, zgorzkniałej trzydziestodwuletniej pannie, że chce być sędzią w cudzej sprawie.
4912 Chorą i nieporadną matkę, starzejącego się ojca i na dodatek ślimaczące się śledztwo ze Szczęściarzem w tle. Wreszcie był wolny. Powiesił klucz w kantorku, pożegnał Zenona, pozdrowił sprzątaczkę Rozalię, samotną matkę, która utrzymywała trójkę dzieci, i wyszedł na tętniącą życiem ulicę.
4913 Białko jest roztworem koloidalnym białek, soli mineralnych i cukrów, zamkniętych w skorupie wyścielonej błoną pergaminową. Skorupa składa się głównie z węglanu wapnia. Przerwał rozmyślania i ukradkiem spojrzał na zegarek. Gdy kazanie się skończyło, lekko pochylony ruszył po swoją święconkę.
4914 Obiecał komuś, że niedługo wróci. Stern był dumny, gdy Kasia stawiała ich koszyczek na szerokiej ławie, między innymi udekorowanymi koszyczkami. Córka pierwszy raz sama ozdobiła go liśćmi borówek, które wplotła w wiklinę. Wyprasowała też serwetkę i ułożyła na niej przygotowane przez Annę wiktuały.
4915 Jakub spojrzał dyskretnie na zegarek. Za dwadzieścia cztery godziny zaczynał się mecz Pogoni z Bratislavą. Nie był zagorzałym kibicem lwowskiego klubu, lecz Długolato kupił już bilety na to niecodzienne widowisko i umówił się z nim przy bramie wejściowej na niedzielę i poniedziałek.
4916 Zaskoczenie zupełne. Oto, co mogą zdziałać twarde tyły i skuteczny napad! Dwa do jednego w pierwszym, a w rewanżowym dwa do jaja. Ten wynik przejdzie, bracie, do historii Leopolis. Co o tym sądzisz? Stern kolejny raz nie odpowiedział. Przypomniał sobie za to spotkanie z Andrzejem Ziębą.
4917 Był jeszcze żołnierz spacerujący wzdłuż peronu, który po dojściu do słupka z rozkładem robił przepisowy zwrot, jakby stał na warcie. Statystycznie biorąc, któreś z tej piątki niecierpliwie czeka na jego nowy tekst. Tekst o pechowym Szczęściarzu i o jego małej córeczce, która przepadła bez śladu.
4918 Na oko był starszy od Mosze o kilkanaście lat. Długa siwa broda upodobniała go do świątka. Ubrany był tradycyjnie, w czarny jedwabny chałat przewiązany pasem, a na nogach miał białe pończochy i płytkie trzewiki zapastowane na czarno. Jego głowę ozdabiała biała szydełkowa jarmułka.
4919 Dłuższą chwilę trwało, zanim chory wykonał szkic z objaśnieniami. W notesie pojawiła się rzeczka, las, mgła, góry. Wyrosły też sylwetki żołnierzy. Nieporadnie narysowane i ustawione w polach jak na szachownicy. Legenda ze strzałkami nie pozostawiała wątpliwości: Mykoła Pronobis stał na warcie.
4920 Wie pan, o co mi chodzi? Sam pan mówił, że prawie każdy był u niego zadłużony. On wystawiał rachunki, a tym, co się spóźniali, odpłacał po swojemu. Mosze się zamyślił. W notatniku pojawiło się krótkie zdanie: "Całkiem możliwe, ale jest jeszcze jedna osoba, której pan nie wymienił".
4921 Jego pupilkiem. Razem pili i ściągali od żołnierzy haracz, by grać w cymbergaja. Był lekarzem wojskowym w naszej jednostce i takim samym sk... jak Bal, który wieczorami zamieniał się w aniołka wygrywającego przy ognisku na organkach Stille Nacht. Robił operacje na żywca i pokątnie sprzedawał leki.
4922 Mosze żegna pana grzecznie. Proszę już go więcej nie nachodzić. Pożegnali się szybkimi uściskami rąk, a potem bracia wsiedli do czekającej dorożki i odjechali, jakby uciekali z zadżumionego miasta. Jakub przysiadł na ławce i niecierpliwie rozdarł brzeg koperty. Wyjął złożoną na pół kartkę.
4923 A cóż to, Kuba, za rewelacja? Przed czternastym prawie wszyscy młodzi mężczyźni we Lwowie nosili austriackie mundury! Proszę cię o prawdziwe dowody! – perorował Mańkiewicz. – Samobójstwo alkoholika, nieszczęśliwy wypadek, w końcu zabójstwo w afekcie, bo takie dotarły do mnie plotki.
4924 Stern wyszedł od Mania jak niepyszny. Na szczęście nie zdążył opowiedzieć mu o małej Lei. Nie chciał też, by ktokolwiek dowiedział się o zdjęciach kompromitujących małą i jej koleżanki z podwórka, więc odciął dopisek Halewiego od listu, podarł na drobne kawałki i wyrzucił do kosza.
4925 Zaliczył bez wpadki kolegium, a potem odwiedził rodziców. Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zostawił im jedzenie i pieniądze. Na odchodne ojciec przypomniał mu o lekarstwach. Preparat na stany lękowe matki mógłby z łatwością nabyć u Anny w aptece, ale obawiał się głupich plotek.
4926 Maleńkie dziecko z pępowiną wydawało się unosić w płynie jak nurek szukający zatopionych skarbów. Tuż obok spreparowana dłoń wyciągała do Sterna na przywitanie sześć szponiastych palców. Był też mózg ludzki, z dziwnym wgłębieniem, wyglądający jak miniaturowa Piaskowa Góra, rozryta przez kopaczy.
4927 On nie jest prymitywnym zabijaką. To zbrodniarz marzyciel. Potrafi budować swój plan metodycznie jak średniowieczny architekt katedrę. Ostatnio radykalnie zmienił wygląd. Zgolił brodę, zapuścił wąsy. Wyraźnie odmłodniał. Jest niebywale sprawny fizycznie, dzień w dzień ćwiczył szwedzką gimnastykę.
4928 Facet grzecznie podniósł rączki, no i wtedy dostał solidnego kopa w jaja. Nasz zbieg przebrał się w jego ubranie i niezatrzymywany wyszedł z oddziału. Po drodze zajrzał do magazynu medycznego i wyniósł torbę z narzędziami chirurgicznymi. Odwiedził jeszcze warsztat obsługi technicznej.
4929 Rozmowa wprawiła go w dziwny niepokój. Zbiegł z ganku na szutrową alejkę, minął dwie ozdobne kamienne kule, lecz nie uszedł pięciu kroków, gdy ktoś zawołał go po nazwisku. Obrócił się. Przed nim stał wysoki, żylasty pielęgniarz, ten sam, którego widział przed rokiem, w czasie odwiedzin u matki.
4930 Powiedzieli, że byłem z nim w zmowie. Zabrali mi premię i obniżyli pobory. Pułowica niedawno straciła pracę w gilzach, a do wykarmienia cztery głodne gęby. Proszę, niech mi pan, panie redaktorze, pomoże. Stern obiecał zająć się sprawą i podziękował pielęgniarzowi za cenną informację.
4931 Kiedy wracał do miasta dorożką, jeszcze długo czuł uścisk monstrualnej, żylastej dłoni. Wilga zatrzymała się na Zielonej, obok atelier fotograficznego, którego witrynę zdobiły zdjęcia mężczyzn i kobiet w gustownych kapeluszach. Wyjęła z torebki list Halewiego i jeszcze raz przebiegła go wzrokiem.
4932 Policzyła w myśli do trzech, a potem zeszła po zdeptanych schodkach do sutereny i zapukała do drzwi obłażących z farby. Kiedy się zastanawiała, czy nie lepiej by było, gdyby to Stern stał na jej miejscu, drzwi się otworzyły i pokazała się w nich ruda kobieta z tłuczkiem do mięsa w dłoni.
4933 Tylko niech, kurwa, nie kręci! Wilga przedstawiła się, powiedziała, że pracuje w "Kurierze", i wyjęła z torebki kartkę, którą dał jej Stern. Kobieta wyrwała ją i podała mężczyźnie. "W suterenie mieszka Sara Berger – dukał, podsuwając list pod okno – moja przyszywana ciotka, i jej mąż Chaim.
4934 Oboje poszli w kąt i cicho naradzali się przy wieszaku. Coś ustalili i stary gdzieś się ulotnił. Bergerowa zamknęła szybko drzwi na klucz i włożyła go do kieszonki fartucha, klepiąc się wymownie po wydętym brzuchu. Wilga skuliła się, obserwując stojącą w drzwiach rozkraczoną strażniczkę.
4935 Czas dłużył się niemiłosiernie. Co kilkanaście minut niewidoczną ulicą przetaczał się z hukiem tramwaj i wtedy stare meble trzeszczały, a stojące na półkach naczynia podrygiwały wściekle, jakby miały zwalić się zaraz na brudną podłogę. De Brie zmrużyła oczy. Dzień dał się jej już we znaki.
4936 Czyżby między wydętym brzuchem gospodyni i rozleniwionym cielskiem jej męża? Czy mogła wychodzić na dwór? A może tak samo siedziała na stołku, nie mając odwagi się poruszyć. Bergerowa tymczasem otworzyła kredens i zaaplikowała sobie trzy kieliszki nalewki z rzędu, gwiżdżąc po każdym z zadowolenia.
4937 Żartował, że nie potrzebuje garnituru ktoś, kto leży półtora metra pod ziemią, zawinięty w przeżartą przez robaki pałatkę. Kim był tajemniczy klient? A może jego nazwisko brzmiało inaczej? Jak? W zeszycie Lillego brak było również jego adresu. Czyżby przeoczenie? – zastanawiał się – a może.
4938 Szczęściarz znał go z całej czwórki najlepiej, więc nie potrzebował żadnych danych? Kluczem do ostatecznego wyjaśnienia zagadki mógł być Sylwester Bal, oczywiście, gdyby wcześniejsze założenie traktować serio. Kto polecił krawca Kinzlowi? Przecież według Hillela Szczęściarz szył tylko z polecenia.
4939 Postanowił jeszcze tego samego dnia po południu wykorzystać informację przekazaną przez Mosze i zejść do podziemi. Chaim Berger wrócił po dwóch godzinach na miękkich nogach. Baba przywitała go od progu wiązanką, a gdy się nagardłowała, nadstawiła uszu, spoglądając szyderczo na przerażoną Wilgę.
4940 Latarnie dawały słabe oświetlenie, zaniepokojona rozglądała się czujnie wokół. Gdy mijała ukraińską bursę (w której niedawno gościła delegacja młodzieży niemieckiej Hitlerjugend), usłyszała przez uchylone okno napastliwy, chamski głos. Ktoś słuchał w radiu przemówienia Adolfa Hitlera.
4941 Ksiądz wszedł na ambonę ozdobioną złotym aniołem i odkaszlnął: "Powiadają, że Bóg umarł. Powtarzają to hasło rozmaitej maści ateusze. Wsłuchują się w głosy ze Wschodu, gdzie rządy przejął wąsaty szatan spod znaku sierpa i młota...". Jakub przeżegnał się i wycofał na palcach do wyjścia.
4942 Przekręcił ją i naparł z całych sił. Masywna ściana z metalu poddała się ze skrzypieniem. Teraz nie było już odwrotu. Słyszał o tych podziemiach, ale dotąd nigdy ich nie oglądał. Rozpościerały się pod kościołem i klasztorem Dominikanów, ulokowanym na planie starej warowni Daniłowicza.
4943 Schodził po wąskich i stromych schodach w mroczną czeluść, rozświetlaną migoczącym światełkiem, jaki dawała świeca w lichtarzu przymocowanym przez kogoś do ściany. Przeciąg niebezpiecznie przechylał płomień, więc posuwał się ostrożnie po nierównej kamiennej posadzce, by go nie zgasić.
4944 Pod palcami miał zimny, chropowaty kamień. Przeszedł po omacku kilkadziesiąt kroków, dotarł za zakręt i trafił na kolejne schody. Zastanawiał się, czy nie przyświecić sobie zapalniczką. Właśnie sięgał do kieszeni po wysłużonego ronsona, gdy nagle poraził go blask latarki. Stanął jak wryty.
4945 Stern udał się we wskazanym kierunku. Po przejściu kilkunastu metrów natknął się na makabryczną przeszkodę: trumnę, z której wystawała zasuszona ręka ludzka. Ostrożnie zrobił nad nią krok i dotarł do kolejnej wnęki, zwieńczonej łukowym sklepieniem. Tu zapalił zapalniczkę i schylił się instynktownie.
4946 I wtedy naszła go niepokojąca myśl, że nie pamięta już drogi powrotnej i że sam, bez pomocy przewodnika w kapturze, nie wróci na powierzchnię. Zastanawiał się, ile jeszcze czeka go korytarzy, gdy dostrzegł drewniane drzwi i szparę, przez którą sączyło się blade światło. Otworzył je i zaniemówił.
4947 I nie były to stoły do bilardu ani karciane stoliki pokryte suknem, przy których stałyby wygodne fotele lub krzesła, lecz wykonane z mahoniu, połyskujące srebrnymi okuciami stoły do gry w cymbergaja! Na szklanym blacie opartym na trójnogu leżała księga w skórzanej oprawie – Wielka księga cymbergaja.
4948 Kiedy przewrócił jej stronę tytułową, podszedł najprawdziwszy Murzyn w liberii. Podał Sternowi kieliszek szampana i odszedł. Gdy Jakub wypił orzeźwiający musujący napój, pojawił się przed nim człowiek w masce kota i znowu podał mu coś do picia. To coś przypominało smakiem cierpkie, mocne wino.
4949 Już po krótkiej chwili Stern był pijany i kręciło mu się w głowie. Siadł dla odpoczynku na wyfroterowanym stole i wyjął z kieszeni drobne, zamierzając grać. Pomieszały mu się strony świata. Nie wiedział, gdzie jest wyjście ani wejście. Ostatkiem woli ruszył na poszukiwania, trzymając się ściany.
4950 Słyszał go kiedyś, lecz dawno. A więc wiedzą, kim jest? Skąd? Próbował się wyrwać. Schwycił drucianą siatkę, lecz natychmiast oberwał w palce i upadł na klepisko. Ktoś zaświecił mu w oczy latarką, a kiedy próbował się podnieść, zobaczył przed sobą łóżko, a na nim przykrytą pledem kobietę.
4951 Wokół klatki pojawili się gapie w kocich maskach. Szarpali za siatkę i syczeli jak prawdziwe koty. Nieoczekiwanie między nimi zrobiła się wolna przestrzeń. Pokazała się kobieta w masce, ubrana w turkusowy żakiet. Podniosła gong i uderzyła w niego drewnianą pałką. Rozmowy przycichły.
4952 Stern przełknął ślinę. Kobieta przed nim odsunęła koc i została w jaskrawoczerwonym dessou. Czerwień, ten kolor był dla niego ostrzeżeniem. Granicą, której pod żadnym pozorem nie wolno przekraczać. Nad nim był kościół Dominikanów. Ambona z pozłacanym aniołem. Poprzecinane kanałami ulice.
4953 Kiedy chciał się wycofać, kobieta z całej siły złapała go za ucho i pociągnęła w stronę łóżka, jak małego chłopczyka. Tłum wył z zadowolenia. Niewiasta zrzuciła okrycie i wiła się przed nim. Próbował się wyrwać, lecz teraz dla odmiany złapała go za nos i pociągnęła na łóżko, ku zadowoleniu gawiedzi.
4954 Ktoś wetknął do środka długą drewnianą żerdź i dźgnął Sterna w plecy, by go pobudzić do ruchów. Ostry ból pod łopatką sprawił, że posłusznie położył się na kobiecie. Mężczyzna dźgnął go powtórnie, tym razem w nerkę, i Stern zawył z bólu. Bezwolnie zaczął się wyginać, udając, że wykonuje polecenie.
4955 Kolejne dźgnięcie, które dosięgło go w szyję, nie pozostawiało złudzeń, więc ze strachu zaczął wykonywać rytmiczne ruchy. Po chwili poczuł słodki oddech kobiety. Trzymała w ustach malinową landrynkę. Nie mogła więc krzyczeć i tylko dyszała pod nim, czekając, aż zakończy swój męski sprawdzian.
4956 Co o tym sądzisz? Przestałeś myśleć? To bardzo dobrze. Nareszcie zrozumiałeś, że masz przestać myśleć. Lniane włosy kurwy przypominały mu Annę, którą kochał, która na próżno czekała na niego na Pohulance, i która nawet się nie domyślała, że na własne życzenie wpakował się w diabelne tarapaty.
4957 Ale ja wiedziałem, że tu przyjdziesz. Mosze nie jest idiotą, dostał nauczkę na całe życie. Tak skończy każdy, kto ma za długi język. Wczoraj opuścił szpital i wyjechał z bratem do Jaworowa. Życzyłem mu szczęśliwej podróży – mądrzył się Bal. – Mam na kliszy twoje śliczne zdjęcie, redaktorku.
4958 Nie chciał śnić tego snu i zdawało mu się, że za chwilę się obudzi, wyjdzie na dzienne światło i znowu przeczyta poświęcony Bogu napis na portalu kościoła Dominikanów. Nie otwierał oczu, gdy szczęknął zamek i zgrzytnęła furtka w klatce. Ktoś szedł pewnie, jakby odpychał od siebie ziemię.
4959 I natychmiast przypomniał sobie absurdalny sen. Śniło mu się, że był z wizytą u urologa. Od kilku dni dolegał mu pęcherz moczowy, zmuszając do częstego wstawania w nocy. Kiedy czekał przed drzwiami gabinetu, zza granatowej pluszowej kotary dobiegał do niego kobiecy śpiew z włączonego radia.
4960 Świdrujące w uszach tony i bezsensowne: ha ha ha ha, ha ha ha ha. Śpiew tak działał mu na nerwy, że miał chęć wstać i roztrzaskać odbiornik. Próbował zajrzeć za zasłonę, gdy niespodziewanie drzwi się otworzyły. Stanęła przed nim stara i brzydka pielęgniarka z kornetem na głowie, jak płachta na byka.
4961 Klaksony aut i zgrzyt tramwaju za oknem doprowadzały go do szału, a skołatane serce naiwnie próbowało wyrwać się na wolność. Jedynym pocieszeniem było to, że Wilga się spóźniała, więc korzystając z okazji, podłożył łokieć pod głowę i zasnął na blacie biurka. O pół do jedenastej obudził go telefon.
4962 Stern szukał wymówki, lecz gdy inspektor zaproponował mu swój gabinet w komendzie wojewódzkiej przy Sapiehy, przystał w końcu na pierwszą propozycję. Minął sprzedawców mioteł i szczotek, zakutane baby z koszami pełnymi jaj i serów przy placu Bernardyńskim i zaczął wspinać się na Łyczakowską.
4963 Każdy boi się dziś o pracę. Tylko dozorca przypomniał sobie postawnego mężczyznę, którego Pronobis wprowadził na teren zakładu po zakończeniu nocnej zmiany. Wysoki blondyn, uczesany z przedziałkiem. To za mało, byśmy mogli stworzyć jego portret pamięciowy. Pokazałem mu zdjęcie Charewicza.
4964 Odetchnął ciężko i opisał mu swój plan. Stern wysłuchał go w milczeniu. Pociągnął łyk marcowego, zagryzł chlebem ze skwarkami i ogórkiem. Mógł się nie zgodzić, ale kiwnął głową zdesperowany. Inspektor zadowolony podniósł rękę i zamówił dwie szklaneczki wódki pieprzowej, zwanej w knajpie "naganem".
4965 Zamknął drzwi na haczyk i przez kilka minut z zadowoleniem oddawał się niszczeniu wykonanej przez oberlejtnanta Bala dokumentacji. Na koniec oddał mocz do blaszanej rynny, wczytując się w filozoficzne zdanie wydrapane przez kogoś na pobielonej ścianie: "Twój los w twoich rękach".
4966 Te wydarzenia coś ze sobą łączy. Halewi jest żywym dowodem, że stoi za tym Sylwester Bal, który siedzi teraz u Zięby na dołku. Załóżmy, że Mosze naprawdę był w Kulparkowie i pomógł Charewiczowi w ucieczce. Nie wiem jeszcze dlaczego, ale wiem, że miejska z wojewódzką wściekle ze sobą rywalizują.
4967 Co rozdrapują w domach, gdy dzieci poszły spać. O czym szepczą w tramwajach, w bramach, na bazarach. Musimy wsłuchiwać się w ten dialog, bo inaczej zginiemy!". Manio miał rację, najważniejsze w ich pracy były kontakty. Idealnym źródłem wiadomości, którego nie wymienił, byli emerytowani dziennikarze.
4968 Stern miał w swoim notatniku kilkadziesiąt nazwisk, telefonów i adresów. Niektóre wykreślił, a przy innych postawił już dawno krzyżyk. Na trzeciej stronie jego encyklopedii widniał adres i telefon redaktora Erwina Szarkowskiego, tego samego, o którym wspominał mu wczoraj Czerkieski.
4969 Podobno nieźle malował, był kolekcjonerem starych map, ale przede wszystkim emerytowanym dziennikarzem śledczym, niedościgłym wzorem, przed którym drżał kiedyś światek przestępczy i któremu kłaniała się policja. Dochodziła jedenasta, gdy Jakub podniósł słuchawkę i wykręcił jego numer.
4970 Piotra, okrążając klinikę. Rozmawiali o polityce, o sporcie, o kursach walut i o śmiałych inwestycjach lwowskich, jakby temat, o którym wspomniał przez telefon Stern, nie istniał. Jakub pomyślał nawet w pewnym momencie, że stary specjalnie wykorzystuje jego obecność, by snuć swoje dywagacje.
4971 Zgrzytnął zamek, szczęknęła zasuwa, opadł blokujący łańcuch i drzwi wreszcie się otworzyły. W zacienionym korytarzu pokazała się drobna postać. Gdy oczy przywykły do półmroku, Stern zobaczył staruszkę w czarnym swetrze, w szarej spódnicy do ziemi, z siwym kokiem upiętym z tyłu głowy.
4972 Zajęta była pakowaniem paczki. Na blacie kredensu stały konfitury w słoiczku, leżało ciasto drożdżowe, pęto kiełbasy i rożek sera zawinięty w lnianą ściereczkę. Mazepa dla formalności zapytał gospodynię o zdrowie i czy czegoś przypadkiem nie potrzebuje. Staruszka podziękowała za troskliwość.
4973 W mieszkaniu pachniało kadzidłem, czystą pościelą i zbożową kawą z cykorią. Stern zajrzał do pokoju. Sprzętu było w nim niewiele. Stół, dwa krzesła, szafa i łóżko. Obrazek święty na ścianie, krucyfiks cynowy na etażerce, okrągłe lustro i nędzna paprotka, tak samo nędzna jak jej pani.
4974 Była pewna, że jej trzyletnia Emilka wróci do niej zaraz po rozwodzie kochanka – zawodowego wojskowego, który miał żonę i dwójkę dzieci i który namówił ją do przekazania córeczki na wychowanie Tarce. To on wyłożył pieniądze, które dali morderczyni. Rozwodu, jak pan się domyśla, nie było.
4975 Proces miał dramatyczny przebieg i był wiele razy przerywany. Matka zażądała zwrotu córki. Tarka wyśmiała ją. Usłyszawszy, co stało się z Emilką i z innymi dziećmi, które trafiły na wychowanie do domu Pod Księżycem, Wiśniewska zemdlała. Stern zamierzał zadać pytanie, lecz redaktor był szybszy.
4976 Nikt nie chciał jej pomóc i nikt jej nie współczuł. Nawet stróż, którego pan widział przed chwilą, bał się zeznawać na korzyść wyrodnej matki. Emilki szukali najdłużej. Tarka biła się na procesie w pierś, że pierwszy raz widzi Wiśniewską, i że kobieta łże jak pies. Hauptmann jej wtórował.
4977 Wynajmowała ją u pani Adelajdy Koszko, wdowy po nadradcy pocztowym. Mieszkała na pierwszym piętrze dwupiętrowej kamienicy, której front zdobiła fantazyjna arabeska. Miała dla siebie kuchnię, łazienkę i przestronny pokój, którego okna wychodziły na wybrukowaną i obsadzoną lipami ulicę.
4978 Minęła siódma, zmierzchało. Stern czekał niecierpliwie, aż de Brie wreszcie się przebierze. Obejrzał książki w jej biblioteczce. Całkiem spora kolekcja. Dzieła psychologiczne, filozoficzne, większość po francusku i po niemiecku. Był także Ossendowski, Schulz, Witkacy, same nowości.
4979 Na półce leżało założone zakładką niemieckie wydanie głośnej powieści Remarque'a Na Zachodzie bez zmian. Jakub przekartkował antywojenne dzieło autora, którego Goebbels zabronił wydawać w Niemczech i którego książki kazał spalić na stosie. Potem podroczył się z kotką, aż zadrapała go w palec.
4980 I nogi, masz iść szeroko jak marynarz. Przed wyjściem de Brie nalała Mirandzie mleka do miseczki i pogłaskała ją czule po grzbiecie. Kotka z wdzięczności przeciągnęła się i odprowadziła ich do drzwi, robiąc z ogona antenkę. Był chłodny kwietniowy wieczór i mgła spływała na ulicę jak delikatny welon.
4981 Zamówili kurs na Kleparowską, pod dom Pod Księżycem, i poprosili fiakra, by postawił budę. Minęli Górę Stracenia, stary cmentarz żydowski, browary i Dom Inwalidów. Szkapa wesoło dzwoniła podkowami o bruk, a dryndziarz cierpliwie cmokał na nią, jakby jechali na romantyczną przejażdżkę.
4982 Zatrzymali się przy przekrzywionej lipie, kilkanaście metrów przed domkiem. Trzymając się za ręce, doszli do furtki. Weszliby pewnie do środka, gdyby nie podpalany wilczur, który zagrodził im drogę. Wyglądało, że wściekła bestia lada moment przeskoczy ogrodzenie i ich rozszarpie.
4983 Córka starej Tarki otaksowała gości od stóp do głów. Była urodziwa. Czarne brwi, czarny jak smoła warkocz, wąska talia i karminowe usta przyciągały wzrok niczym magnes opiłki. I Sternowi przebiegło przez myśl, że ślepa natura połączyła piękno z bestią. A może Bóg? Kobieta nie wpuściła ich do domu.
4984 Marzyła mu się karuzela z Piotrusiem, a może nawet film o przygodach Robin Hooda z Errolem Flynnem, na który mógłby się wybrać z Anną i Kasią. Nagle odezwał się telefon. Jakub sięgnął leniwie po słuchawkę, by usłyszeć od Zięby, że jego plany muszą jeszcze poczekać. Inspektor dzwonił z miasta.
4985 Jakub wypił resztki zimnej kawy, przesączając fusy przez zęby. Włożył płaszcz, schwycił kapelusz i szybkim krokiem ruszył z redakcji w stronę figury Matki Boskiej, stojącej na marmurowym postumencie. Nie zdążył nawet zapalić, bo drzwi komisariatu przy placu Mariackim 10 się otworzyły.
4986 Komisarz Edward Popielski wyszedł na chodnik i zawadiacko podciągnął spodnie na szelkach. Obok niego kręcił się rudy olbrzym w przyciasnej marynarce, ten sam, którego redaktor widywał nieraz w łyczakowskich knajpach. Stern zelektryzowany ruszył za tą dwójką, starając się zachować bezpieczny dystans.
4987 Tu zrobiło się naprawdę gorąco. Do bezrobotnych dołączyła brać studencka. Policja bezskutecznie próbowała powstrzymać demonstrantów. Wkrótce w stronę stróżów prawa poleciały kamienie i butelki. Ciągnąc za sobą rudzielca, komisarz przecisnął się między uzbrojonymi w pałki mundurowymi.
4988 Zdesperowany, narażając się na uderzenia pałek, przedarł się przez policyjną obstawę. Gdy znany kształt pojawił się w pełnym śluzu, zakrwawionym otworze, mężczyzna oderwał wzrok od krzaka bzu i wolno, prawie pieszczotliwie przesunął dłoń z narzędziem wzdłuż wewnętrznej strony kobiecego uda.
4989 Majestatyczny ptak z nastroszonymi piórami, patrząc na niego, przestępował z nogi na nogę. Wspomnienie odleciało. Skurcz spiął ciało kobiety i gołe stopy przywiązane bandażem do żelaznych prętów łóżka zaczęły nierytmiczny taniec. Wtedy wyjął z kieszeni buteleczkę z przezroczystą cieczą.
4990 Uśmiechnął się przepraszająco i przytknął dziewczynie do ust i nosa nasączoną materię. Miał kilka minut dla siebie. Zamyślił się. Znowu widział orła. Ilekroć stawał się wykonawcą nieodwołalnej decyzji, która kończyła proces życiowy, wielki ptak stawał przed nim, rozpościerając skrzydła.
4991 Tak jak orzeł był akuszerem śmierci, która przytula do swej piersi zbyteczne życie, pozwalając naiwnym przez krótką chwilę się wypłakać. On tylko skracał ból, dając ostateczne wybawienie. Doskonale znał scenariusz. Za chwilę narzędzie oświetlone światłem lampy naftowej zagłębi się w małej główce.
4992 Zaciągnął się dymem, rzucił niedopałek pod nogi i efektownie przydeptał go podzelowanym butem. Był pewny, że nie jest to zwykły zbieg okoliczności, i zachodził w głowę, jaka policyjna menda doniosła redaktorowi o jego wyprawie. Nie zdecydował się jednak pogonić intruza, choć powinien.
4993 Może przypominał sobie zimne marcowe piwo, a może schłodzoną wódę, którą lał pod wierzch do szklanek w hotelu Rubena Tannenbauma, poszukując zboczeńca popełniającego ohydy z małymi dziewczynkami? Stern pomógł mu, co jeszcze nie oznaczało, że teraz on mu pomoże. Sekundy wlokły się jak godziny.
4994 Rozprowadził tę maź po beżowej lamperii, tuż przy bakelitowym przycisku dzwonka. Uśmierzona chloroformem kobieta leżała na łóżku, czekając na zabieg. Jej równy oddech i gładka skóra na twarzy zdawały się dowodzić, że to, co za chwilę się stanie, będzie jedynie formalnością. Zgodziła się.
4995 I wtedy w jego uszach zabrzmiały złowieszcze słowa Jacopone da Todiego: Flammis ne urar succensus i przejmujące dźwięki skrzypiec z sekwencji Stabat Mater. Zdawało mu się nawet, że zza zamkniętych drzwi dociera wibrujący śpiew ubranych na czarno kobiet: Per te, Virgo, sim defensus in die iudicii.
4996 Był przygotowany na cios, tak jak orzeł, który spada z góry na ofiarę. Schwycił butlę z naftą stojącą na politurowanej komodzie i wyrwał zębami korek. Potem chlusnął na wełniany bieżnik na korytarzu, obficie od ściany do ściany. Polał także boazerię, aż nafta spłynęła mu pod nogi.
4997 Rzucił kątem oka na kryształowe lustro, które małpowało jego ruchy: elegancki mężczyzna oparty niedbale o framugę wyjął z kieszeni zapałki i, nie śpiesząc się, potarł łebkiem o draskę. Kiedy wesoły ognik narodził się na końcu drewienka, uśmiechnął się do siebie, spoglądając na drzwi.
4998 Potworny huk przetoczył się po klatce schodowej od dachu aż po parter. Posypały się drzazgi i pomalowane na oliwkowo drzwi wleciały do korytarza jak rzucony trap okrętowy, po którym w trójkę wdarli się do środka. Furiackie uderzenie odebrał jako znak. Wycofał się z przedpokoju i rzucił zapałkę.
4999 Przeszły go ciarki, jakby znowu był w łacińskiej katedrze, gdzie oślepił go błysk słońca i omotał szalony dźwięk skrzypiec. Przez otwarte okno wskoczył na rusztowanie, a potem, trzymając się drabiny, spokojnie zszedł na chodnik i wmieszał się w tłum, przez nikogo nie niepokojony.
5000 Nagle wszystko stanęło w ogniu i korytarz zamienił się w gorejące inferno. Stern z komisarzem patrzyli z dołu, jak chyże płomienie liżą dywan i boazerię, sięgając do sufitu. Wywiadowca wbiegł najdalej i teraz czołgał się po przewróconych drzwiach na schody, wyjąc, jakby obdzierali go ze skóry.
5001 Nie wiadomo skąd pojawił się grubas w samych gaciach i próbował polewać mieszkanie wodą z wiadra. Przerażona kobieta, wzywając pomocy, biegła po schodach, ciągnąc za sobą dwójkę zapłakanych dzieci. Pojawili się też pierwsi gapie z ulicy, którzy jak zwykle udzielali fachowych rad.
5002 Pracowali wytrwale, ich sukcesem było to, że żywioł nie rozprzestrzenił się na pozostałe lokale. Stary lekarz w rogowych okularach kończył opatrywać poparzonego wywiadowcę, a tymczasem Stern wszedł za komisarzem do mieszkania oglądać zgliszcza. Z zalanego wodą przedpokoju przeszli do salonu.
5003 Ze ścian odłaziły zmoczone tapety. Stąpali ostrożnie po mokrym dywanie, pośród potłuczonego szkła, książek i obrazów. Podeszli do okna, za którym piętrzyło się rusztowanie, i stanęli jak wryci. Na żelaznym łóżku, na poczerniałym materacu leżały nadpalone ludzkie zwłoki z rozchylonymi udami.
5004 Lekarz, którego ściągnął Popielski, kucnął pod ścianą, zdjął okulary i płakał jak dziecko. Stern poczuł swąd spalonego ciała i wyrwał do ubikacji. Wstrząsała nim fala torsji, jakby pierwszy raz w życiu widział ludzkie zwłoki. W końcu wyprostował się nad sedesem i odetchnął ciężko.
5005 Odkręcił kran i puścił zimną wodę na ręce. Przepłukał gardło, wyczyścił nos, zmoczył sobie kark i włosy. Chciał zapomnieć to, co widział, lecz nie potrafił. Na placu Halickim falował kilkusetosobowy tłum. Policja przepychała się z demonstrującymi bezrobotnymi. Redaktor szedł w stronę Akademickiej.
5006 Tłum z każdym krokiem gęstniał. Wzdłuż Legionów stały tramwaje i zamknięci w nich pasażerowie ze strachem obserwowali zajścia. Z przyciśniętymi do okien twarzami wyglądali jak świąteczne karpie stłoczone w akwarium. Do demonstrujących dołączyła się hołota. Wśród krzyków nikły policyjne gwizdki.
5007 Redaktor skrył się w bramie przy Jagiellońskiej. Na jego oczach szarżował oddział policji konnej uzbrojony w szturmowe pały. Dzwoniły podkowy po bruku, słychać było ogłuszające gwizdy, głośne komendy, przekleństwa i czyjeś wołanie o ratunek. Stern wyciągnął z paczki ostatniego papierosa.
5008 Miał przed oczami obraz osmolonych kobiecych zwłok i noworodka okręconego różańcem, podobnego do upieczonej na ruszcie małpki. Na myśl o tym przypalił i zaciągnął się głęboko. Żaden papieros w życiu nie smakował mu jak ten. Przytrzymał dym w płucach i wolno wypuścił go przez nos.
5009 Nie wiedział, co o tym sądzić. Od takich subtelnych, psychologicznych roztrząsań był przemądrzały Wawdysz, nie on. Kiedy znowu wyjrzał z bramy, tłum odpływał w stronę Kazimierza Wielkiego. On parł w przeciwnym kierunku, w stronę domu, lecz uszedł ledwie kilkadziesiąt kroków i nagle zmienił plany.
5010 Nie minął kwadrans, gdy z papierosem w zębach siedział za swoim biurkiem, z nogami na blacie, majstrując nożem przy butelce. Podniósł słuchawkę i wykręcił domowy numer. Zniecierpliwiony czekał, lecz odpowiedział mu głuchy sygnał. Zadzwonił ponownie, z takim samym jak poprzednio efektem.
5011 Nie myślał, co będzie jutro, chciał za wszelką cenę zapomnieć to, co niedawno widział. Kelner od razu poznał swego klienta i już przy wejściu usłużnym ruchem pokazał mu stolik, który się zwolnił przy oknie. Był mile zaskoczony, że graf wybrał się do kawiarni w taką polityczną zawieruchę.
5012 Kelner pośpiesznie przyniósł z kuchni zamówiony deser w pucharku i postawił go na stoliku. Klient nie od razu zareagował. Z zaciekawieniem czytał gazetę. Interesowała go kronika kryminalna w "Kurierze", jakby to, co się działo za oknem, było nudnawym filmem. Wciąż uśmiechał się do siebie.
5013 Kiedy spałaszował lody, zamówił lampkę madery. A gdy garson nalewał ją do kieliszka, trzymając butelkę przez serwetkę, gość przeniósł się myślami gdzieś indziej. Przypomniał sobie wycieczkę do Wiednia. Pojechał tam przed kilkunastu laty z wujem, w nagrodę za bardzo dobre sprawowanie.
5014 Wuj (nauczyciel etyki w gimnazjum niemieckim) był dziwnie zdenerwowany i chciał mu koniecznie pokazać żyrafę, lecz to, co działo się za siatką, było najlepszym spektaklem, jaki mógł mu zafundować. Ogromny orzeł wyciągnął z gniazda żywego pisklaka, rzucił go na kamienie i zaczął zapamiętale dziobać.
5015 Nieśpiesznie przekartkował go i uniósł palce nad klawiaturą. Po chwili popłynęły przez salę romantyczne tony Wiener Stimmen, pełnego gracji walca Franza Wagnera. Wypił maderę i w zamyśleniu odstawił kieliszek. Melodia, którą usłyszał, pomogła wydobyć mu z pamięci jeszcze jedno zdarzenie.
5016 Chciał mu pokazać niezdobytą twierdzę Riegersburg, pobudowaną do obrony przed wojskami tureckimi. Wytwór ludzkich rąk, do którego mieli dojechać kolejką linową, piętrzył się na skale jak gigantyczne gniazdo orła. Wuj zachowywał się podejrzanie. W jego ruchy wkradła się dziwna nerwowość.
5017 On celowo nie odzywał się do wuja i wciąż myślał o swoim orle. Królewski ptak był mądry i silny. Bardzo pragnął być kiedyś tak godnym podziwu jak on. Wkrótce nadarzyła się ku temu okazja. Pod wieczór wuj kupił bilety i wsiedli do zawieszonego na linie wagonika. Byli ostatnimi spóźnionymi pasażerami.
5018 Nie opuszczała go i wracała nachalnie. Wuj pomógł mu ją wkrótce zrealizować. Kiedy się oparł o drzwi, zza chmur zaświeciło zachodzące słońce. Oślepiony starzec przymknął na chwilę oczy. To wystarczyło. Delikatnie złapał za klamkę i pchnął. Udało się. Staruch dostał to, na co zasłużył.
5019 Po tragicznej śmierci męża została jego jedyną żywicielką. Pracowała na poczcie przy segregacji listów i paczek. Zarabiała tylko tyle, że starczało im na jedzenie i czynsz za dwupokojowe mieszkanie. Dzięki jej zapobiegliwości dzieciństwo spędził w internacie, który prowadziły siostry zakonne.
5020 Malwina także była niepokorna i często klęczała w kącie obok niego. Spotykali się na obiadach i w kościele na mszach. Były też przyjemniejsze chwile, gdy w towarzystwie sióstr wychodzili do parku na wycieczkę. Co roku bawili się ze sobą na zabawach choinkowych, raz nawet zatańczyli.
5021 Potem niespodziewanie ich drogi rozeszły się na kilka lat. Nigdy nie miał prawdziwych przyjaciół, choć pewnie mógłby ich mieć na pęczki. Nie chciał, by prócz niego ktoś znał jego myśli. Zawziętość i ambicja pomogły mu w awansie społecznym. Skończył szkołę i zapisał się na studia, wbrew ciotce.
5022 Wyskoczył za zakrętem i podbiegł do niej. Od razu przytuliła się do niego jak kotka spragniona ciepła. Odprowadził ją aż pod dom. Mieszkała sama w domku przy Kleparowskiej. Zaprosiła go do środka. Po kolacji, którą wspólnie przyrządzili i zjedli, wskoczyli pod pierzynę. Przez całą noc się kochali.
5023 Malwina potakiwała. Byli mikrobami, które przetrwały, by inne mikroby nie zaznały w życiu tylu co oni cierpień. Mogliby razem dokonywać selekcji, by ukrócić cierpienia. Wyjaśnił Malwinie, że wielu ludzi na świecie myśli podobnie, lecz tylko nieliczni mają śmiałość wcielić teorię w życie.
5024 A potem opowiadał o Charlesie Davenporcie ze Stanów Zjednoczonych, ojcu eugeniki. Stwierdził, że chciałby być jego uczniem, i że z jego wykładów o humanitarnym unicestwieniu nie zmarnowałby ani godziny. Wiedziałby dokładnie, kto godzien jest żyć, a kto nie, by nie hamować rozwoju społecznego.
5025 W końcu obróciła się na bok, podciągnęła kołdrę pod brodę i zasnęła. Zaszedł dalej niż inni i w to nie wątpił. Najtrudniejsze były pierwsze kroki. Stawiał je jak ślepiec, lecz pomogła mu wiara w to, że dzięki niemu skażona przestrzeń oczyści się dla tych, którzy powinni godnie żyć.
5026 Przyczajona czekała w domach i panoszyła się na ulicach, przesiadywała w urzędach, w szpitalach na łóżkach obłożnie chorych, skąd trudno było ją przegonić. Widział ją na twarzach dorosłych, słyszał w biciu dzwonów, mowie księdza na ambonie, dźwięku puszki ofiarnej i w płaczu dzieci.
5027 Czaiła się w otwartych ze zdumienia ustach, gotowa zamknąć je w pół słowa. Siedziała na skrzywionych karkach, dokładając swój śmiertelny ciężar. Tylko tacy jak on, którzy otarli się o śmierć, potrafią zdiagnozować rzeczywistość i zrobić to, co w istocie jest konieczne i zbawienne.
5028 Wypuściła go dopiero rano. Akurat spadł świeży śnieg i na ulicy zrobiło się tak ślicznie jak w niebie. Lubił najbardziej, gdy ciepły wiatr wnikał mu między pióra, prowokując do lotu, lecz teraz był przejmujący chłodem wieczór i jednostajny rechot żab, docierający znad rzeki, zakłócał grobową ciszę.
5029 Przeklinając, wydłubał pety na kartkę, odkopał podstawę liścia i jak tylko umiał, delikatnie go wyrwał. Kikut zamaskował ziemią. Z daleka wyglądało nieźle. Zostały jeszcze cztery odrosty. Pomyślał, że zajęta pracą nie zauważy zniszczeń, i odetchnął zadowolony. Były inne świadectwa pogromu.
5030 Podniósł jedną, wysączył ostatnie krople, a potem tak samo troskliwie zaopiekował się drugą i trzecią. Jak przez mgłę przypomniał sobie, że przed północą zajrzał do niego cieć i poczęstował go samogonem. Ostro dyskutowali, a potem film mu się urwał. Spojrzał mętnym wzrokiem na continentala.
5031 Co to za gra, w której miałby uczestniczyć? I kto miał być tą przynętą: on czy Wilga? Pojawił się jeszcze raz dom Pod Księżycem i jakiś dostawca towarów kolonialnych, o którym nigdy wcześniej nie słyszał. Nie miał zamiaru prosić dozorcy o wyjaśnienia, nie pozwalał mu na to dziennikarski honor.
5032 Na dodatek nie był pewien, czy tej nocy nie przeszli przypadkiem "na ty". Pamiętał jedynie, że niezauważony podrzucił tekst do sekretariatu. Ta myśl wyczerpała go i znowu przymknął oczy. Przed jedenastą Kazia obudziła go wrednym telefonem i poinformowała, że jakiś gość czeka na niego w kawiarence.
5033 Czy to oznaczało, że w sprawie akuszera powinien przepytać tysiące ciężarnych bab? Nie mógł siedzieć z założonymi rękami. Dlatego agenci i agentki (werbowani z gorliwych dozorców, podpadniętych sklepikarek, gazeciarzy, służących i kurew) bezustannie donosili o ciężarnych, które weszły na ich teren.
5034 Był na dworcu kolejowym u zawiadowcy i nie mógł zadziałać sam, ale od czego był Stern? Wyjątkowo gorliwy i naiwny, więc doskonale nadawał się do tej roboty. Jeden telefon i ptaszek pofrunął ochoczo do rzuconego ziarna pod komendę miejską. Zięba wstał, stukając palcem w tarczę zegarka.
5035 Frycz przedstawił jej temat swoich badań naukowych. Przyznał, że coraz bliżej jest wyznaczenia ostatnich godzin i minut, decydujących o życiu. Posługiwał się fachową terminologią, cytował światową prasę medyczną. De Brie nie była w stanie wszystkiego zrozumieć. Zauważył swój błąd.
5036 Wilga skorzystała z nieplanowanej przerwy i ruszyła zwiedzać sławną kolekcję preparatów. Zatrzymała się na korytarzu przed wiszącymi na ścianie gablotami, w których widniały zdjęcia profesorów z opisem ich osiągnięć naukowych. Kiedy zaczęła czytać biografie uczonych, ktoś za nią stanął.
5037 Jest szeroko komentowany ze względu na poruszany w nim temat. Podobno tezy są bardzo daleko idące: ostra selekcja, naród, rasa. Doskonale wiesz, o czym mówię. Polityka populacyjna, ale taka, by tylko najlepsze pod względem biologicznym osobniki mogły się rozmnażać. Szef podejrzewa.
5038 Spacerowała między półkami jak w labiryncie i na każdy jej krok stary rozeschnięty parkiet odpowiadał skrzypieniem. Przyglądała się zgromadzonym eksponatom, żałując, że nie może usłyszeć fachowych objaśnień przystojnego cicerone. Czytała łacińskie inskrypcje, starając się zrozumieć medyczne opisy.
5039 Zaraz przy wejściu dostrzegła krtanie jak gotowane raki i żyły jak rozciągnięte powrozy przymocowane do drewnianych blatów. Za nimi prezentowały się dumnie zalane formaliną serca, kręgosłupy i wyłupione oczy. Tuż przy oknie zaprzątnął jej uwagę żołądek wypełniony połkniętymi włosami.
5040 Obok niej stał politurowany stolik z uchylnym pulpitem i wgłębieniem na kałamarz i pióro. Wilga przypomniała swemu cicerone, po co przyszła. Lekarz wciąż z jakiegoś powodu zwlekał. Wpierw pokazał jej windę do transportu ciał i narzędzia chirurgiczne, a także pokój sędziów i ciemnię fotograficzną.
5041 Nie wyobrażała sobie jednak, że mógłby to zrobić właśnie teraz, bo wszystko by popsuł. W końcu, gdy wciąż nalegała, poprowadził ją biegnącym po łuku korytarzem pod dwuskrzydłowe drzwi, dostosowane do transportu ciał na wózkach. Otworzył je na oścież i wpuścił Wilgę do środka prosektorium.
5042 Posiadał centralnie umiejscowiony otwór, służący do odprowadzenia krwi i nieczystości z jelit, które spłukiwano wodą z grubego, czarnego szlaucha. Miał wgłębienie jak płytka wanna, lecz dodatkowo był wyposażony w skórzane pasy, którymi przypinano ciała, by nie zsunęły się na lastrikową posadzkę.
5043 Wpierw myślała, że to pomyłka, ale miły pan zakomunikował, że otrzymał ten numer od pani Lukrecji. Mężczyzna powiedział, że jeśli nie sprawi kłopotu, zadzwoni po szóstej wieczorem. Wdowa zdziwiła się trochę tej Lukrecji, lecz kiedy zapytała o to pannę Wilgę, dziennikarka szybko wyjaśniła pomyłkę.
5044 Wilga przytaknęła, a Koszko odeszła, głowiąc się, cóż to za tajemniczy kawaler dzwoni do jej sublokatorki, wtedy gdy odwiedził ją sławny redaktor Jakub Stern z "Kuriera". Dokładnie trzy po szóstej odezwał się telefon i pani Koszko powiedziała uprzejmie, że przełącza rozmowę do Lukrecji.
5045 Wsparcie, rzecz jasna, w niektórych sytuacjach było ważne. Skonstatował, że akurat w tej sprawie i na tym etapie nie powinien się jeszcze zbytnio śpieszyć. Ostatnio sporo inspektorowi zawdzięczał, lecz biorąc ogólny bilans ich współpracy, dopiero teraz ich rachunki się wyrównały.
5046 Znał, na wszelki wypadek, jego prywatny numer telefonu i (według zapewnień) o każdej porze mógł zadzwonić. Analizowali z Wilgą słowo po słowie telefoniczną rozmowę. Co znaczyło: "Nigdy nie podaję miejsca, przyjadę, gdy będzie trzeba"? De Brie uważała, że to typowy zwrot, z którego niewiele wynika.
5047 Zaczęło się odliczanie. Do spotkania z akuszerem pozostały już tylko dwadzieścia trzy godziny. Tak jak się spodziewał, po powrocie do domu usłyszał niekończące się wymówki, lecz wcale nie z powodu późnej godziny, ale zaniedbania. Anna nie mogła zrozumieć, dlaczego od kilku dni się nie goli.
5048 Czemu z uporem wkłada najgorszą koszulę i stary garnitur, choć szył nowy śliczny kostium na miarę? Tłumaczyła jego zachowanie tym, że jak większość mężczyzn koło czterdziestki przechodzi poważny kryzys. Za to dzieci nie zawracały sobie głowy wyglądem ojca i nie odstępowały go na krok.
5049 Kasia przyniosła mu zeszyt od polskiego, by pochwalić się celującą oceną za wypracowanie, a Piotruś zaciągnął go do pokoju przed zamek z klocków, w którym mieszkał zły czarownik. Po kolacji, gdy zostali w sypialni sami, Anna otworzyła okno i włączyła radio. W ogrodzie kropił wiosenny deszcz.
5050 Poinformował słuchaczy o katastrofie samochodowej hrabiego Raczyńskiego, a potem odczytał dobrze znany komunikat o poszukiwaniu zbiega: "Prokurator przy Sądzie Okręgowym we Lwowie poszukuje zbiegłego Wiesława Charewicza, syna Adama i Heleny, lat 49, oskarżonego z artykułu 79 kodeksu karnego.
5051 Nie odpowiedział. Głośno przełknął ślinę. Po tym wystąpieniu spiker podał wiadomość z ostatniej chwili: "W czasie popołudniowej burzy w śródmieście Sambora biły gęsto pioruny. W mieszkaniu adwokata doktora Rabija na placu Cerkiewnym grom zniszczył drogi aparat radiowy mimo uziemienia anteny.
5052 Pamiętajcie więc, drodzy radiosłuchacze, by zawsze...". Anna poderwała się z łóżka. Zamknęła z hukiem okno i choć deszcz ledwie kropił, wyłączyła radio i wyjęła antenę z gniazda. Leżeli wsłuchani we własne myśli. Jakub nerwowo odkaszlnął i po chwili zaczął opowieść o śledztwie prowadzonym z Wilgą.
5053 Zsunął się z łóżka i podszedł do okna. Porywisty wiatr, który wdarł się do ogrodu, bujał zaciekle gałęziami jabłoni i kryjącą się pod płotem magnolią. Spojrzał w niebo. Zza postrzępionych chmur pędzących w stronę Łyczakowa wyjrzała na krótko Wenus i pokazał się rożek księżyca po nowiu.
5054 Złe życzenie. I zanim chmury przykryły niebo, wrócił do ciepłej Anny. Miasto wysmagane w nocy wiatrem przycichło nad ranem. Jeszcze tylko między dachami domów fruwały podniecone kawki i gołębie. Stern przyglądał się im z pokoju redakcyjnego, popijając gorącą kawę. Rozpierała go duma.
5055 Pogratulowała mu i uśmiechnęła się dwuznacznie, czując w powietrzu zapach pozostawiony przez poprzedniczkę. Przyjaciele uśmiechali się do niego, zawistnicy zazdrościli, a Stern brylował jak za dawnych dobrych lat. Był sto dziewiąty dzień roku, do jego końca pozostało dwieście pięćdziesiąt sześć dni.
5056 Wyrównał brzegi pliku i spiął go z dwóch stron spinaczami. Ostrożnie włożył go do koperty, którą poślinił i zakleił. Nie wiadomo dlaczego akurat w tym momencie przyszedł mu do głowy sposób polowania na drapieżniki, o którym usłyszał kiedyś od leśniczego z Rowów. Pomysł był prosty i skuteczny.
5057 Zapach gnijącego mięsa zwabiał drapieżniki. Ich instynkt był tak silny, że zapominały o niebezpieczeństwie i wystawiały się na strzały. Zięba jak nic go wystawił. Położył na swej polanie jak padlinę i z bronią gotową do strzału niecierpliwie czekał. Urwał myśl, bo w drzwiach pokazała się Wilga.
5058 Jakub zgodził się bez wahania, bo świadkowie byli im teraz najmniej potrzebni. Wybrali knajpkę na zapleczu katedry, przy Ormiańskiej, do której kiedyś Jakub zaglądał z Anną. Lokal z kilkoma salkami, z drewnianym tarasem i barem sprawiał wrażenie wyspy spokoju na wzburzonym morzu.
5059 Wnętrze jak kiedyś pachniało miodem, cynamonem i czekoladą. Zajęli miejsca w środkowej salce, udekorowanej pociemniałymi obrazami olejnymi, przedstawiającymi brodatych starców w kontuszach. De Brie zamówiła u kelnerki lampkę wytrawnego wina, Jakub zaś poprosił o grzane piwo z żółtkiem.
5060 Na podwórku przy skalniaku z kwiatami klęczał zgarbiony ogrodnik. Usuwał radełkiem chwasty, uderzając precyzyjnie zakręconym ostrzem między ułożone na skarpie kamienie. Mężczyzna niespodziewanie obrócił się, jakby poczuł na sobie spojrzenie, i wesoło pomachał jej radełkiem. Wilga odkłoniła się mu.
5061 Paluch przejrzał mieszkanie przy Legionów centymetr po centymetrze. Pewnie już ma swoje odbitki i grzebie w kartotece, a może już nawet wytypował sprawcę, a my wciąż kręcimy się w kółko, zastanawiając się, czy paciorki są z grochu czy z fasoli. Dlaczego daje im różaniec, tego nie wiemy.
5062 Każde znało swą rolę na pamięć. De Brie pomyślała o kotce syjamskiej. Chciała ją nakarmić przed wyjściem do miasta, lecz naprawdę jej myśli zaprzątnięte były czymś innym, czymś podniecającym, te marzenia musiała jednak odłożyć na potem. Stern wpadł na chwilę do redakcji, pozałatwiać swoje sprawy.
5063 Przypomniał sobie o zobowiązaniu. Wolno podniósł słuchawkę i wykręcił numer komendy wojewódzkiej. Nie zastał inspektora, więc zadzwonił na prywatny numer i podyktował gospodyni krótką wiadomość dla Zięby, a potem zszedł do sekretariatu i oznajmił Kazi, że na resztę dnia bierze sobie wolne.
5064 W przeszłości nieraz synalek sanacyjnego pułkownika zalazł mu za skórę. Wkurzony zbiegł do portierni. Kiedy wieszał klucz na haczyku, między innymi kluczami, Czerkieski odsłonił w uśmiechu niekompletne uzębienie. Jego śnięte oczy zdradzały, że wątroba dostała niedawno porządny wycisk.
5065 Bicie, topienie, przypalanie papierosem, łamanie palców i wbijanie pod paznokcie igieł, podłączanie prądu do oblanych wodą jąder? I co jeszcze nowego wymyślił w tym stuleciu kreatywny mózg ludzki, by sprytnie wyjąć z drugiego mózgu skrywane myśli? Za operą zatrzymał się w poszukiwaniu dorożki.
5066 Czwórka wpadła do środka z odbezpieczoną bronią, krzycząc na całe gardło, by nikt się nie ruszał, lecz nikt nie zamierzał się ruszać. W przestronnym kwadratowym salonie przebywały tylko dwie osoby: dziewczyna o pucułowatej twarzy i szpakowaty mężczyzna w stalowym garniturze i w drucianych okularach.
5067 Inspektor rozglądał się nerwowo, jakby jeszcze czegoś szukał. Jego wzrok w końcu się zatrzymał. Pod oknem przysłoniętym miodowymi storami dostrzegł gałgan wyglądający jak zrolowany koc, wciśnięty pod drewniany kwietnik z wybujałą paprotką. Ostrożnie wyciągnął go i położył na stole.
5068 Na gęsto utkanej szmacie leżał mały chłopczyk, który jeszcze przed chwilą wyciągał rączki do życia. Owinięty był pod paszkami czarnym odpustowym różańcem jak kolczastym drutem. Musiał dorwać tego drania, który był tu przed chwilą. Musiał go dorwać, skuć ostro mordę, a potem postawić przed sądem.
5069 Zięba się zamyślił. Zgadywał, kim była dla wystrojonego typa. Pewnie kochanką, bo chyba nie zgnębioną żoną? Facet wyglądał na szubrawego urzędnika z gębą pełną frazesów, biorącego od wystraszonych petentów oberchabki. Odpicowany, z jasnym krawatem w prążki pasował na wesele, a nie na pogrzeb.
5070 Puknął się palcem w czoło. Potem zgarnął dwóch posterunkowych i przeszedł z nimi do sąsiedniego mieszkania przez pokój przechodni. Tam obejrzeli wszystkie pomieszczenia. Zajrzeli w pośpiechu pod łóżka, do szaf i nawet do pawlaczy, licząc na cud boski, lecz żaden cud się nie zdarzył.
5071 Z bijącym sercem pokonał porośniętą trawą ścieżkę, wciąż rozglądając się bacznie za czworonogiem. Po lewej stronie domku stała drewniana sławojka z otworem w kształcie serduszka, a z prawej przylegała do niego drewutnia, przy której na drągach rozciągnięte były sznury do suszenia bielizny.
5072 Najwidoczniej Tarka weszła do domu i za chwilę wróci, by dokończyć pracę, pomyślał. Stern obejrzał z zainteresowaniem różowe dessous gospodyni, przypięte żabkami do linki, i skierował się do drzwi. Chciał zapukać, lecz cofnął rękę, bo drzwi były uchylone. Spojrzał przez szparę i nasłuchiwał.
5073 Jakub wykorzystał moment zawahania. Cofnął się w stronę pieca. Schwycił rondel i chlusnął wrzątkiem. Charewicz zawył. Marynarka i koszula przylepiły mu się do ciała. Opuścił hak na podłogę i wrzeszcząc, zaczął kręcić się w kółko jak pies za własnym ogonem, zdzierając z siebie okrycie.
5074 Stern nie odpuszczał. Zdjął z półki tłuczek i jednym ciosem w kark powalił szaleńca na podłogę. Potem przygwoździł go do podłogi zydlem, tak że jego głowa wystawała spomiędzy drewnianych nóg stołka. Przeciwnik nie reagował, gdy redaktor krępował mu ręce i nogi rzemieniami z sarniej nóżki.
5075 Poraził go widok. Przy psiej budzie leżała na ziemi Malwina Tarka ze skrępowanymi, zabłoconymi nogami, z obrożą na szyi i uwiązanym do niej łańcuchem. Miała podbite oczy i rozdartą koszulę, z której wylewały się na brzuch obfite różowe piersi. U jej stóp leżał martwy wilczur ze złamanym kręgosłupem.
5076 Myślałeś, pisarczyku, że to przypadek? Stern nie brał do głowy kolejnych fantazji, które rodziły się w chorej głowie zbiega. Zostawił typa przy budzie i podszedł do Malwiny. Półnaga w rozerwanej halce nie miała sił, aby się podnieść. Jej śliczny czarny warkocz uwalany był w błocie.
5077 Jej widok niespodziewanie podniecił go. Czerwieniąc się, wytarł zwilżoną ściereczką jej zakrwawione, nabrzmiałe usta, wyraźnie czując od niej alkohol. Gospodyni patrzyła na niego ślicznymi niebieskimi oczami, raz po raz posyłając zza niebiańskich rzęs wściekłe błyskawice. Rozpoznała go.
5078 Był już kilka minut spóźniony. Minęli Dom Inwalidów, Górę Stracenia i stary cmentarz żydowski. Na rogu Kazimierza Wielkiego i św. Anny drynda zahamowała przed rozpędzonym tramwajem i wtedy leżąca dotąd spokojnie pasażerka niespodziewanie zeskoczyła na bruk i zaczęła uciekać, gubiąc płaszcz.
5079 Na oczach zdumionych przechodniów wykręcił jej rękę i przyprowadził do dorożki. Uśmiechał się przy tym jak zdesperowany mąż, który napomina pijaną żonę podczas małżeńskiej kłótni. Kiedy poobijana Malwina znalazła się znowu na siedzeniu, rozwścieczony zawołał do fiakra, by się wreszcie pośpieszył.
5080 Przeganiał inne pojazdy, lawirował między samochodami, dorożkami, rowerzystami i pieszymi wchodzącymi co rusz na jezdnię. Przy św. Stanisława Stern zastukał pięścią w ławkę, a gdy drynda się zatrzymała, zapłacił za jazdę i dał fiakrowi złotówkę ekstra, by zrobił jeszcze jeden krótki kurs.
5081 Skłamała. Powiedziała, że podsłuchała rozmowę o tym, że w domu przy Akademickiej odbędzie się dziś pokątny zabieg. Nie powiedziała, dlaczego dzwoni. Zrobiła tak, bo dziś w jej życiu stało się coś nienormalnego. Po przebudzeniu poczuła dziwny ucisk w brzuchu, a potem delikatne ruchy.
5082 Zastanawiał się, kim jest ten, dla którego przygotował kopertę z pakietem, skoro Charewicz waruje związany przy psiej budzie? I kim jest ten drugi, kto maczał palce w jego ucieczce? Ktoś równie nieobliczalny i na tyle ważny, że mógł obiecać zamianę celi w Kulparkowie na wygodniejsze lokum.
5083 Warunek? Musiał mu przyprowadzić na postronku akuszera. Wilga nakarmiła Mirandę wędzoną rybą, a kotka z wdzięczności polizała ją po ręce. Potem zabrała się na poważnie za swój wygląd. Zmieniła uczesanie i zrezygnowała z makijażu. W ostatniej chwili znalazła feler w swoim przebraniu.
5084 W czasie wizyty u Tarki poduszka schowana pod spódnicą wyślizgiwała się jej, więc teraz zrobiła pas z wełnianego szalika, zapinanego na trzy haftki. Właśnie zamykała drzwi, gdy usłyszała na klatce schodowej kroki wdowy, niosącej z piwnicy węgiel. Skryła się szybko w swoim pokoju.
5085 Tam, jak ustalili ze Sternem, miała udawać, że czeka na samochód lub dorożkę. Gdy weszła na Jabłonowskich, niespodziewanie rozbolał ją brzuch. Ból był sto razy gorszy, niżby dostała okres. Rwało ją tak, jakby za chwilę miała naprawdę urodzić. Wiedziała, że to, co czuje, jest idiotycznym urojeniem.
5086 Podziwiano szykowne witryny, wymieniano uprzejmości i komentowano ogromny sukces polityczny Polski, związany z poparciem ze strony Wielkiej Brytanii i Francji na wypadek ataku ze strony Niemiec. Trójka zdesperowanych mężczyzn przedzierała się pod prąd, klnąc i roztrącając przechodniów.
5087 Wiedział, że rano będzie musiał znaleźć właściciela budynku, potem zrobić listę mieszkańców od parteru po dach i przepytać ich co do jednego, zwracając uwagę na alibi. Modlił się, by Paluch wreszcie coś znalazł. Wiele by dał, by odciski tego drania pokrywały się z tymi, które trzymali w kartotece.
5088 Szybki awans po wojsku i metody pracy z piekła rodem narobiły mu wrogów. Dawna kariera wojskowego lekarza, jeśli w ogóle można o niej mówić, zawaliła się z hukiem. I pomyślał jeszcze o czymś, o czym nie chciał myśleć, że ryzykowna gra, którą niedawno wymyślił, się nie powiodła. Sam się doigrał.
5089 Wyskoczył z dorożki i utykając, wszedł głównym wejściem do kawiarni. Zostawił okrycie w szatni i skierował się wprost do toalety, by sprawdzić wygląd. Szybko przemył twarz, przygładził włosy i poprawił garderobę. Tak odświeżony wszedł do głównej sali i zajął miejsce przy wolnym stoliku pod oknem.
5090 Słyszał go już z pewnością, lecz nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Może właśnie tu, w Wiedeńskiej, w najlepszej lwowskiej kawiarni, a może gdzieś indziej? Na ulicy, w redakcji, w kościele? Coś osobliwego było w tym głosie, lecz co? Dyskretnie się obrócił, lecz nic podejrzanego nie dostrzegł.
5091 Barczysty dżentelmen niespokojnie szeleścił gazetą (z pewnością tajniak ze stajni Zięby lub Popielskiego), a jakiś student w okularach pracowicie robił ołówkiem notatki w grubym kajecie, oblizując palce po kremówce. Podszedł kelner i Stern zamówił bez zastanowienia torcik bezowy z podwójną kawą.
5092 Minął kwadrans. Torcik bezowy popity kawą wylądował w jego brzuchu, lecz nadal nic się nie działo. Wilga najpewniej czekała pod sklepem Staszkiewicza, naprzeciw Wiedeńskiej, gotowa w każdej chwili przyjechać na "rozwiązanie". Lecz gdzie był Zięba? Jego misterny plan zaczął się powoli sypać.
5093 Jakiś klient zasłonięty pianinem zamówił lody orzechowe. Słychać było ten sam niski głos. Jakub nie dosłyszał końcówki, zagłuszył ją kaszel radcy tytularnego, okupującego swój założony gazetami stolik, na którym stał alpakowy dzbanuszek i kawa serwowana w grubej filiżance na owalnym talerzyku.
5094 Radca z pretensją w głosie poprosił głośno o drugi serniczek. Miał być z czekoladową polewą i dodatkowo udekorowany wisienką. Nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że ktoś ma chęć na serniczek z wisienką, a ktoś inny na lody, a jednak... Jakub przypomniał sobie, że Wilga wspominała ostatnio o lodach.
5095 Odczekał chwilę, a potem wyszedł zza swego stolika i obrzucił wzrokiem przytulną przestrzeń, lecz mężczyzny, którego zasłaniało pianino, nie było już. Na jego stoliku stał pucharek z rozpuszczonymi lodami. W popielniczce tlił się wypalony do połowy papieros. Na talerzyku leżały odliczone pieniądze.
5096 Stern niespokojnie otworzył drzwi do toalety. Zajrzał do wnętrza wyłożonego kremowymi kafelkami, lecz przy pisuarach gościa nie było. Sprawdził kabiny (barczysty cień za nim) i wszedł do pokoju karcianego, w którym czterech posiwiałych gości spokojnie rozgrywało roberka, ćmiąc cygaretki.
5097 Kiedy rozglądał się za grafem, wydawało mu się, że słyszy gdzieś warkot odjeżdżającego motocykla, a potem dostrzegł sylwetkę inspektora Zięby, który w towarzystwie dwóch barczystych cieni zmierzał co tchu w stronę czarnego samochodu. Policyjny citroen wyrwał z piskiem w stronę Sykstuskiej.
5098 Stern gapił się bezradnie, przeklinając pod nosem wyprawę na Kleparów. Zawiódł, i misterny plan ułożony przez inspektora legł w gruzach. Na szczęście kilkanaście kroków od niego zatrzymała się taksówka, z której wysiadła wyperfumowana dama wiadomej profesji. Natychmiast zajął jej miejsce.
5099 Pomyślał, że później przyjdzie czas na wyjaśnienia i przeprosiny, ale teraz liczyła się każda sekunda. Taksówkarz zwolnił na Sapiehy, niespokojnie dopytując się o cel jazdy. Stern z miną pokerzysty oznajmił, że właśnie ścigają niebezpiecznego mordercę, co zwiał z Kulparkowa. Kierowca struchlał.
5100 Szofer zaśmiał się półgębkiem i skupił uwagę na drodze. Na ulicy ścieliła się delikatna mgła. Tylne światła samochodu jadącego przed nimi znikały co rusz i niespodziewanie znowu się pojawiały. Przemknęli nad torami kolejowymi do Bukaresztu i znaleźli się na wylotówce prowadzącej na lotnisko.
5101 Pilotkę i gogle schował do torby i skierował się w stronę hangaru. Ostrożnie pchnął stalowe drzwi i wszedł do wnętrza oświetlonego bladym światłem. Poczuł drażniący zapach paliwa i smaru. Przemknął jak cień przez warsztat pełen beczek, schodków, skrzynek z narzędziami i znalazł się w hangarze.
5102 Spóźnił się niemal pół godziny. Mógłby wprawdzie zajść do kierownika lotów i zapytać o pilota, lecz wtedy niechybnie by się zdradził. Postanowił przeczekać do rana i polecieć, gdy tylko mgła się podniesie. Wracał do motocykla, złorzecząc pod nosem, i wtedy usłyszał szum nadjeżdżającego samochodu.
5103 Wóz zahamował z piskiem, a potem dały się słyszeć trzaśnięcia drzwiczek i odgłosy czyichś szybkich kroków po betonowej nawierzchni. Stał niezdecydowany i gdy zastanawiał się, co robić, poczuł uderzenia w łydkę. Podskoczył ze strachu, a potem zaśmiał się w duchu ze swojego tchórzostwa.
5104 Pies w dowód wdzięczności oparł się przednimi łapami o jego kolana i polizał go po rękach. Żałował tylko, że na razie nie będzie mógł spotykać się z nowo poznaną dziewczyną. Przypadek sprawił, że tak jak on lubiła lody orzechowe i tak jak on była sierotą. Spotkali się dwa razy i umówili do kina.
5105 Była dyskretna i się nie narzucała. Pozwalała mu być sobą i może dlatego podarował jej białą różę. Pomyślał, że kiedy wszystko przycichnie, odnajdzie ją i zabierze do Krakowa, do swojej drugiej ciotki. Żałował tylko, że nie zdążył się z nią pożegnać. Nagle do jego uszu doleciał podejrzany szmer.
5106 Rozległa polana położona na skraju lwowskiego lotniska wynurzyła się niespodziewanie z mgły jak zalana wodą wyspa. Na jej środku piętrzyła się wieża spadochronowa, której szczyt tonął w mroku, niczym wielkie stalowe drzewo. Stanęli. Zięba wślepiał się w gęstą mgłę, dysząc jak dzik.
5107 Rozglądali się, lecz nic podejrzanego nie zauważyli. Zięba zamierzał już wracać, gdy nieznośny psiak zaczął drapać go po spodniach. Inspektor wziął się na sposób. Podniósł z ziemi patyk i rzucił go na oślep. Pies, poszczekując z uciechy, pobiegł we wskazanym kierunku. Po chwili znów się pojawił.
5108 Pogłaskał psiaka po grzbiecie, a potem przyłożył palec do ust i ruszył do wieży. Za nim szli, oświetlając drogę, dwaj aniołowie w popielatych płaszczach, jak ministranci na procesji za księdzem proboszczem. Z boku za tą trójką kuśtykał Stern, pogodzony z rolą niechcianego obserwatora.
5109 Jego taksówka stała za hangarem, a kierowca niecierpliwie czekał, aż dziwny pasażer załatwi swoją pilną sprawę. Inspektor doszedł do schodków prowadzących na szczyt wieży treningowej. Schylił się przy drugim żelaznym stopniu i podniósł tryumfalnie drugi but z zawiązanym sznurowadłem.
5110 Zrozumieli się bez słów. Zięba szarpnął za skobel i otworzył drzwiczki blokujące wejście na wieżę. W milczeniu wskazał palcem na krępego anioła i – wykonując ruchy, jakby kręcił śmigłem – kazał mu wejść na górę. Wywiadowca rozłożył ramiona, zdjął płaszcz i przewiesił go starannie przez poręcz.
5111 Wkrótce pochłonęła go mgła. Denerwujący odgłos dudnienia przesuwał się coraz wyżej i wyżej. Inspektor spojrzał z niechęcią na Sterna. Namolny dziennikarz był mu teraz najmniej potrzebny. Bezczelnie udawał, że go nie widzi, i wpatrywał się w spowijającą lotnisko gęstą watę, ćmiąc papierosa.
5112 Facet był na widelcu. Wystarczyło grzecznie siedzieć na tyłku i czekać! Proste? Nawet dzieciak to potrafi. Jemu też jak na złość nie dopisało szczęście. Telefon skruszonej Tarki wydawał się kończyć sprawę, lecz zanim meldunek trafił na jego biurko, zanim machina ruszyła, ptaszek wyfrunął.
5113 Skończył rozważania, bo z góry słychać było zgrzytnięcie, potem ordynarne przekleństwa. Zapadła cisza i nagle dobiegł na dół odgłos uderzenia metalu o metal i czyjś przeciągły jęk. Wspinaczka na podniebne monstrum kończyła się, gdy skoczek wchodził na platformę zakończoną żurawiem.
5114 Obok nich upadło coś ciężko na ziemię. To coś przykrył spadochron, wyglądający jak ogromna pomarszczona ściera. Stern odrzucił papierosa i pobiegł za Ziębą. Gliniarz w prochowcu skierował światło na zwiotczały materiał i odpiął karabińczyk zamocowany do końca liny, kalecząc sobie palec.
5115 Kiedy odciągnęli na bok czaszę spadochronu, dojrzeli przywiązanego do szelek wywiadowcę Jacewicza. Z wytrzeszczonymi oczyma i idiotycznym uśmiechem na twarzy wyglądał, jakby krótki lot dostarczył mu niezapomnianych wrażeń. Mężczyzna się nie ruszał. Inspektor pochylił się i obrócił mu głowę.
5116 Facet jest mój i migusiem tu przyfrunie! – wysapał. Po chwili na schodach wieży rozległy się głośne kroki. Gliniarz szedł nierówno, zwalniał, jakby obmyślał taktykę, podzwaniając na postrach pistoletem o poręcz. Smuga światła wędrowała wyżej i wyżej, jak przed finałowym skokiem na trapezie w cyrku.
5117 Ogłuszający strzał przeszył powietrze, a potem słuchać było łomot. Niedaleko od inspektora spadła latarka. Jej światło celowało teraz w stronę pasa startowego. Ktoś jęczał, towarzyszyło temu rytmiczne uderzanie, jakby uruchomił się wielki mechanizm zegarowy i zepsuta wskazówka biła w cyferblat.
5118 Stern się poderwał. Od początku był w tej grze. Sam nie wiedział kiedy znalazł się na schodach, niepomny na ostrzegający krzyk Zięby, który z dołu próbował mu przyświecać słabym światłem. Gdy był już gdzieś w połowie drogi, obok niego, niemal na wyciągnięcie ręki, coś przemknęło jak upiór.
5119 Dotknął palcem plamy i powąchał. Krew. Czyja to krew? I gdzie jest pistolet Skwarczyńskiego?, przemknęło mu przez głowę. Nagle łoskot metalu o metal omal nie rozsadził mu czaszki. Widział iskry, pióropusz iskier, jak z gigantycznej zapalniczki, wystrzelił tuż obok jego twarzy i zgasł.
5120 Zapalniczka na nowo wysypała snop iskier, teraz z lewej strony jego głowy, i już wiedział, że jeśli chce żyć, musi się natychmiast uchylić. Podjął walkę. Ruszył z impetem w stronę przeciwnika, lecz trafił w pustkę. Adwersarz z jakiegoś powodu wycofał się na platformę, charcząc i plując na Sterna.
5121 Zmęczony walką mężczyzna przesuwał się gdzieś na górze od bandy do bandy okalającej stalową platformę. Był bosy i redaktor nie mógł zlokalizować jego położenia. Wreszcie przypomniał sobie, gdzie słyszał ten charakterystyczny głos. To był on, nie mógł się mylić! W kawiarni Wiedeńskiej.
5122 Redaktor nie odpowiadał. Gapił się na zamglony horyzont. W oddali, przy wjeździe na drogę kołowania zamajaczyła mu chmara światełek jak robaczki świętojańskie. Tumult narastał i po kilku minutach pojawiła się grupa pościgowa. Policyjne posiłki otoczyły wieżę. Wieczorny spektakl wciąż trwał.
5123 Podłączony do akumulatora celował w koronę wieży, jak na ćwiczeniach opelotki. Na placu zrobiło się widno i byłoby widać więcej, gdyby nie paskudna mgła, zasnuwająca wszystko wokół, w której ludzie przypominali duchy, lotnisko zaś i stojąca z boku wieża gigantyczne dekoracje do makabrycznego filmu.
5124 W garści ściskał hak umocowany w drewnianej rączce, gotowy jak zakrzywiony orli dziób precyzyjnie uderzyć w skroń lub oko. Śmierć wyznaczyła go do tej specjalnej roli już wtedy, gdy przyszedł na świat i gdy jego matka opuściła go na zawsze, jakby wypadł z gniazda. Wychowywał się u ciotki.
5125 Bo zamarzył sobie, idiota, zobaczyć swojego nowo narodzonego syna. Ciebie. Ty nosisz nazwisko po swoim wuju Jerzym, bo nie chcieliśmy zmarnować ci życia, i nie nazywasz się Oskar Frycz, tylko Kinzel, Zapamiętaj: Oskar Kinzel! Tak mi się za wszystko, łobuzie, odwdzięczasz?". Przyjaciele ojca.
5126 Wpierw ujrzeli stopy w czarnych skarpetkach, potem spodnie od garnituru i wywaloną na wierzch białą koszulę, zaplamioną krwią. Skwarczyński nie chybił. Krwista róża dekorowała pierś denata, niczym karnawałowy kotylion z fantazyjną szarfą. Światło latarki wyłowiło też z ciemności ręce.
5127 Zdawało mu się, że oczy wisielca wpatrują się w mgłę, jakby spoza niej miało coś nadlecieć. Gniazdo kołysało się na wietrze jak wiklinowa gondola, a małe darły się niemiłosiernie, dopominając się jedzenia. Irytował go zwłaszcza ten mniejszy. Wciąż kiwał się na boki, rozmyślnie prosząc o reprymendę.
5128 Nieboszczyk spoczął pod murem cmentarza żydowskiego, niedaleko ceglanego śmietnika. Pijany grabarz, któremu pomyliły się osoby, dni i godziny, widział, jak chudy mężczyzna w okularach odprowadził pannę Malwinę do bramy cmentarnej i długo z nią o czymś rozmawiał, skubiąc rachityczną bródkę.
5129 Podobno widziany był kilkakrotnie w Kulparkowie. Ktoś doniósł, że rozmawiał o czymś z Charewiczem. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo inspektor wreszcie znalazł czas dla siebie. Zaczął regularnie chodzić na mecze ukochanej Pogoni i (w wielkiej tajemnicy) spisywać lwowski pitawal.
5130 My, czytelnicy patrzący z perspektywy historii, zauważamy pierwsze oznaki nadchodzącego nieszczęścia – wiemy, że lada moment tego świata już nie będzie i nigdy nie wróci. Tu wielkie ukłony w stronę pana Jaszczuka, że nie popadł w tani sentymentalizm i ani przez chwilę nie uderzył w rzewny ton.
5131 Nie, on pozwala nam zauważyć, ale nie mamy czasu się nad tym zastanowić – tak jak nie zastanawia się bohater. kawazcynamonem.wordpress.com Czuję, że staję się miłośniczką Pawła Jaszczuka i będę miała ochotę sięgnąć po inne jego książki (...). Nie zawiodłam się i przeżyłam świetną przygodę.
5132 Oparł się o poręcz, uniósł lewą stopę do góry i pokręcił nią sprawdzając, czy opatrunek nie wżyna się w nogę. Podnosząc głowę zobaczył przy samochodzie Sue i Dicka trzymających Mukiego za obrożę. Pies przyglądał się Mike'owi uważnie, w jego spojrzeniu wszyscy doszukiwali się skruchy.
5133 Zresztą nigdy nie miałem do niego wielkich pretensji – popatrzył na psa i zapytał: – Jasne, Muki? Pies machnął kilka razy ogonem i wskoczył do przedziału bagażowego. Dzieci wpakowały się na tylne siedzenie. Mike usiadł za kierownicą i czekał, aż Helen zamknie Mukiego, wsiądzie i zapnie pasy.
5134 Zerknął w boczne lusterko i włączył kierunkowskaz. Prawa stopa mocniej przycisnęła pedał gazu i zaczęli zwolna mijać olbrzymią ciężarówkę. Przedefilował przed nimi olbrzymi rysunek zajmujący cały bok metalowego pudła. W olbrzymim sercu całowała się para, śmiesznie wyciągnęli do siebie wargi.
5135 Naśladował ciebie idealnie. Wróciła na swój fotel i śmiała się cicho. W lusterku wstecznym Mike zobaczył oczy i czoło Dicka. Mrugnął do syna i zarejestrował takie samo mrugnięcie. Puścił oko jeszcze raz i wrócił wzrokiem do szosy przed samochodem. Po prawej stronie pojawiła się duża tablica.
5136 I po cóż mi takie wredne dzieci? – Mike puścił na sekundę kierownicę i wzniósł ręce pod dach. Na chwilę zapadła cisza jakby wszyscy zamilkli w poszukiwaniu odpowiedzi. Zakłócały ją tylko szelest kół, mechaniczna kołysanka silnika i odgłos śmierci owadów uderzających w przednią szybę.
5137 W Proinier bez kłopotów dotarli do rynku i – zgodnie ze wskazówkami Paula – skręcili w odchodzącą w prawo uliczkę. Po chwili Mike skręcił w lewo, potem, zgodnie z kierunkiem ruchu, jeszcze raz w lewo i jeszcze raz, i znalazł się w rynku. Helen prychnęła i cała czwórka śmiała się przez chwilę.
5138 Potem Mike okrążył rynek i powtórnie wjechał w uliczkę, która miała ich wyprowadzić za miasto do posiadłości Paula. Po sześciu minutach znów zobaczyli rynek. Tym razem Mike już się nie śmiał. Piekła go stopa, a układ znaków drogowych i informacyjnych miasteczka zaczynał go doprowadzać do pasji.
5139 Droga prowadząca przez las wiła się jeszcze chwilę, aż wyskoczyli na olbrzymią polanę. Jakieś sto metrów przed nimi stał murowany pałacyk z małym okrągłym podjazdem przed głównym wejściem. Do drzwi prowadziły półokrągłe schodki, a piętro zdobiły wieżyczki zakończone ostrymi stożkowatymi daszkami.
5140 No? – Helen wiedziała, że za chwilę ślina z pyska pupila wycieknie na spodnie gospodarza i postanowiła temu zapobiec. – Wyjdź! – pokazała drzwi na taras. Pies opuścił ogon i poszedł do wyjścia. W progu przystanął i obejrzał się. Widząc gest ręki Mike'a stracił nadzieję i wyszedł wolno na taras.
5141 Przeszli kawałek korytarza i weszli na piętro, Paul minął jedne drzwi i nacisnął klamkę drugich. Weszli do gabinetu gospodarza. Mike widział kiedyś zdjęcia pokoju i teraz ponownie stwierdził, że wygląda tak, jak zdaniem niektórych powinien wyglądać gabinet człowieka niezależnego finansowo.
5142 Pudło było twarde, chyba z drewna obciągniętego skórą. Skóra wytarła się i trudno było określić jej pierwotną barwę. Tylko na dłuższym boku, tuż przy dnie, widniał cienki pasek ciemnoczerwonej barwy. Mike przyjrzał się skrzyneczce i nie widząc żadnego uchwytu spróbował podnieść wieko.
5143 Bo jeśli ktoś robi specjalne pudełko na ułamaną rękojeść miecza to musi to być z jakiegoś powodu ważne, nie? Mike skinął głową i wstał. Podszedł do biurka i przyjrzał się rękojeści, a potem wziął całe pudełko i przyniósł do stołu, przy którym siedzieli. Usiadł, trzymając kasetę na kolanach.
5144 Rozumiesz? Twarde jak cholera, a za skarby nie powinno być. Coś jak ta kolumna w Indiach, która nie koroduje, a nikt nie wie dlaczego. Może jakbym się uparł, to coś by się i udało zeskrobać, ale po pierwsze, znalazłem pewien dokument i to mnie trochę oderwało od samego miecza, a potem.
5145 Mike przełożył pierwszą stronę na spód, i pochylił się nad kartką. Oślim był mi bardzo wdzięczny za uratowanie wnuczki z rąk moich kamratów. Chciał mi oddać swoje oszczędności, alem ja ich nie chciał. Pokazałem mu księgę, com ją był znalazł w pałacu Tuterbeja i kazałem sobie przetłumaczyć.
5146 Imiona były ani flandryjckie, ani weneckie, ani palestyńskie. Teraz myślę, że rację miał stary Oślim i że to Szatan chciał, abym pozapominał wszystko com miał w głowie. Boć przecie pamiętam imię Oślima i wnuczki jego Taflidy i imiona wszystkich moich kamratów zacnych z wypraw obu.
5147 Oto com z niej zapamiętał. Oślim powiadał, że historia owa wydarzyła się tak dawno, że nikt nawet nie wie jakie to były czasy i nikt nie wie, gdzie owo miało miejsce. Żył król potężny, który mieczem magicznym władał, a miecz zdobył był na jakiejś wyprawie i miecz ów siłę nieczystą pędził.
5148 Dużom ja tedy myślał o onej historii, długom jeszcze żył i dużom złego widział, aż czasem zaczynałem wierzyć, że zło prawdziwie włada światem, ale wtedym szedł do kościoła albo i klękał gdziem był i po modlitwie myśli durne z głowy wylatywały... Mike oderwał się od kartki i spojrzał na Paula.
5149 Mike wyskoczył z łóżka i na palcach podszedł do wyjścia. Bezszelestnie wyślizgnęli się na korytarz i zeszli do salonu. Mężczyzna otworzył drzwi na taras i zabierając ze sobą papierosy wyszedł na chłodne płyty. Pies radośnie wybiegł na trawę polany i penetrował teren nasycony obcymi zapachami.
5150 Dym papierosa ulatywał miękkimi zwojami i rozpraszał się w nieruchomym powietrzu. Muki zarzucił nocny zwiad i usiadł przed Mikiem. Podrapany za uszami zadrżał z radości. Poderwał się natychmiast, gdy Mike strzelił niedopałkiem w rozsrebrzoną blaskiem księżyca ciemność. Razem weszli na piętro.
5151 Jej ciężar, wyraźnie wyczuwalny w pierwszej chwili, ulatywał, stawała się coraz lżejsza, po kilkunastu sekundach Mike nie czuł już jej wagi, ale nie było to podobne do trzymania czegoś lekkiego, cały czas wiedział, że rękojeść tkwi w jego dłoni, że jest duża, że powinna być ciężka.
5152 Co? Nooo? Wilczyca stała jeszcze chwilę jakby rozważała słowa Malcona. W końcu podeszła i położyła łeb na jego ugiętym kolanie. Malcon delikatnie przejechał dłonią po jej głowie, przytulił się policzkiem do nasady nosa. Trwali tak chwilę, a potem Malcon poderwał się i klasnął w dłonie.
5153 Malcon powąchał zawartość i przejechał językiem po wargach. Podniósł dzban i zaczął pić. Pachołek i Laber patrzyli w milczeniu jak coraz wyżej podnosi dzban i coraz bardziej go przechyla, trwało to dłuższą chwilę, a gdy Malcon oderwał naczynie od ust, nie było w nim już kropli kwasu.
5154 Laber wyszedł, a Malcon rzucił się na łoże i położył na wznak. Ziga nie czekając na zachętę wskoczyła również i ułożyła się między Malconem i drzwiami. Zawsze kładła się tak, by odgrodzić pana od najbardziej niebezpiecznego, jej zdaniem, miejsca. W pokojach takim miejscem były drzwi.
5155 Na poddaszu było cicho i miał stąd widok na trzy strony świata. Widział drogę do Botalii, którą za chwilę uda się do Uta-Dej, i góry na zachodzie, potężne, mroczne, ale przyjazne i szczodre Chegonestry. W jasny dzień mógł zobaczyć odległą o dzień drogi rzekę Susa i trójkątne żagle barek.
5156 Widząc, że pan nie zatrzymuje się, skoczyła do schodów i zaczęła zbiegać w dół. Malcon natomiast podszedł do grubego słupa, wyciosanego kiedyś z pnia potężnego orzechowca, biegnącego przez trzy piętra zamku i skoczył obejmując pień rękami i nogami. Ześliznął się na parter i rozejrzał.
5157 Bet i drugi stajenny z trudem utrzymywali go za uzdę. Malcon, o dwie głowy wyższy od innych, podszedł do konia i nie dotykając strzemion wskoczył na siodło. Podjechał do Laber a i pochylił się. Laber podał mu po kolei łuk i kołczan oraz pas mieczem i długą, wąską sakiewkę z pieniędzmi.
5158 Tylko Laber zdawał sobie sprawę ze stopniowego zajmowania ważnych stanowisk w państwie przez ludzi, których jedyną zasługą były szczodre dary i bogate karawany, zawierające wynik pracy winiarzy. A już na pewno był jedynym w Tuneppe, który wiedział, że proces upadku można jeszcze odwrócić.
5159 Był tu kiedyś, dawno temu, jeszcze jako mały chłopiec i niewiele pamiętał z tego pobytu. Teraz na widok skarbca Laberi dziwnie drgnęło mu serce, dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że stał się władcą wielkiego państwa, że nie będzie już miał czasu na beztroskie łowy i hulanki.
5160 Jogas zatrzymał się. Malcon wszedł do izby i usiadł na szerokim zydlu. Po chwili wszedł Jogas niosąc dwa dzbany, za nim wsunął się potężnej postury staruch niosąc dwa kubki. Ustawił je na stole i wyszedł. Jogas nalał do kubka piwa i podał królowi, do swojego nalał wody z drugiego dzbana.
5161 Głupcy usadowili się na ważnych stanowiskach. Ale to i tak są tylko najwidoczniejsze oznaki, innych nie widać, ale są stokroć bardziej groźne. Zło wypełza z każdej szczeliny, zło otacza nas, wsącza w nasze dusze swój jad. I nie wystarczy przegnać złodziei, przegnać łupieżców, ukarać dziewki.
5162 Przeszli cały korytarz i zeszli po schodach do piwnicy. Skręcili w bok i poszli między potężnymi beczkami z dojrzewającym miodem i bragą. Malcon wciągnął powietrze nosem i ku swojemu zdziwieniu korzenny zapach tym razem nie wydał mu się przyjemny. Wzruszył ramionami i dogonił Jogasa.
5163 Na wierzchu leżał kawał grubej żółtej wełny, Malcon niecierpliwie podniósł ją i zobaczył rękojeść miecza. Była duża i gruba z dużym guzem na końcu i rzeźbionym trzonem. Głownia była złamana tuż przy rękojeści. Tylko mały szpiczasty kawałek wystawał przed fantazyjnie powyginane jelce.
5164 Jego rękojeść... – powiedział wolno Jogas. – Mógłbyś nim machnąć jeszcze raz? Malcon machnął kilka razy rękojeścią. Za każdym razem piwnicę wypełniał delikatny, ale przenikliwy świst. Jogas zrobił krok do tyłu i oparł się o ścianę, wytrzeszczył oczy i oddychał przez szerokie otwarte usta.
5165 Malcon włożył rękojeść do kasety i szybko dogonił Jogasa, ale stary nie pozwolił sobie pomóc nawet na schodach. Zresztą wyglądał już całkiem dobrze. Gdy wrócili do komnaty Jogas przysunął do siebie kasetę lecz nie otworzył jej, tylko delikatnie, opuszkami palców wodził po pokrywie i ściankach.
5166 Cergolus nie zdradził nigdy skąd go ma, ale od tej chwili jego królestwo zaczęło rosnąć w siłę. Cergolus prawie zupełnie wytępił obłudę, kłamstwo, nienawiść, zazdrość, pychę. Mógłby zupełnie zniszczyć zło, ale tego nie zrobił. Nie wiem dlaczego, może jednak nie mógł? – Jogas wzruszył ramionami.
5167 Zwą go Rae-Pest i może go zmiękczyć tylko ludzka krew. Mezar wymyślił podstęp, natomiast Lippys, największy z nich okrutnik, pojmał wielu jeńców, po kolei wymordował i polewał Rae-Pest ich krwią. Ma on kuźnię, w której pracuje sześciu kowali, którym Lippys odjął nogi i dołożył kamienne słupy.
5168 Pracują bez odpoczynku i od tej pracy, od ciemności kuźni, od strachu, są źli na cały świat i wykonują każde polecenie. Nie dziwiło ich, że w kuźni leży duży kamień, na który przez cały czas kapie krew. Po dwóch tygodniach Rae-Pest zmiękł nieco i wtedy szóstka kowali zabrała się do roboty.
5169 I tak się też stało – Jogas smutnie pokiwał głową. – Twój dumny ze swej potęgi przodek Cergolus kazał zjawić się na uczcie wszystkim trzem Magom. Chciał pochwalić się przed licznie zgromadzonymi gośćmi swoją władzą nad największymi Magami – jak widzisz nie cała pycha i buta zniknęły ze świata.
5170 A gdy Zacamel sprzeciwił się, Cergolus dobył Gaeda i ciął Maga. Zacamel zasłonił się ręką, a ponieważ wcześniej przy pomocy czarów odjął sobie prawą rękę i przymocował tę wykutą z Rae-Pest, Gaed prysnął na trzy kawałki. Oniemiał Cergolus i reszta gości, a trzej Magowie ryknęli wielkim śmiechem.
5171 Nie wiedzą, że zbliżają się potworne czasy – Jogas podniósł palec do góry. – A Yara... – wstał i podszedł do okna. Na parapecie leżało kilka wczesnych jabłek. Wziął jedno i wrócił do stołu. Odpiął z szaty ozdobną szpilę i wbił ją w owoc. – Widzisz? Yara jest jak wrzód na zdrowym ciele.
5172 Niczym innym. Nawet magowie nie mogą niczego z nią zrobić ani rozszerzyć ani zamknąć. Tylko Gaed. Wtedy zło zostanie zamknięte niczym w wielkiej beczce. To wszystko, Malconie – powiedział Jogas. Malcon wstał i podszedł do okna. Wziął do ręki jedno z jabłek i wbił zęby w kwaskowaty miąższ.
5173 Nie lekceważ Yara i Magów. Wchodząc tam wchodzisz do krainy śmierci. Nie masz pewności, że wrócisz stamtąd żywy, a jeszcze mniej pewne jest, że uda ci się pokonać wrogów i wykonać zadanie. Mój plan daje ci małą przewagę, nad Mezarem przynajmniej. Wykorzystaj to. Malcon myślał chwilę.
5174 Oddaję się w twoje ręce. Jogas otworzył wieko skrzyni i wyjął z niej mały woreczek. Wracając z nim do stołu sięgnął ręką do środka i wyjął szczyptę pokruszonego ziela. Wsypał to do kubka z grzanym winem i zamieszał. Wstał i postawił kubek obok kominka. Ziga podniosła się, podeszła i obwąchała wino.
5175 Malcon nie nalegał, zdając się na instynkt zwierząt. Jechali cały czas dolinami wzgórz, teraz król Laberii postanowił wjechać na szczyt któregoś z pagórków i sprawdzić jak daleko są góry. Tam miało być wejście do Yara. Ściągnął wodze i skierował Hombeta na grzbiet najbliższego wzgórza.
5176 Przesunął łuk bliżej lewej ręki, poprawił kołczan ze strzałami. Odetchnął głośno, aż Hambet zastrzygł uszami. Późnym popołudniem Ziga zniknęła za kolejnym garbem i nagle pojawiła się z powrotem. Malcon chwycił rękojeść miecza w dłoń i ściągnął cugle. Hombet zwolnił i poszedł stępa.
5177 Panowała tu zupełna cisza. I bezruch. Powietrze było kleiste i tłuste, jak w rzeźni, ale nie było w nim żadnego zapachu, martwe choć można było nim oddychać. Malcon poczuł, że jeśli będzie dłużej stać i wpatrywać się w góry zawróci i popędzi z powrotem, a tuż za nim pędzić będzie szaleństwo.
5178 Zwierzęta prawie nie rozglądały się, jakby straciły zaufanie do swych oczu. Widocznie instynkt podpowiadał im, że zbliżają się miejsca, gdzie wzrok można oszukać, gdzie fałsz udaje prawdę. Malcon rozejrzał się kilkakrotnie, ale nie zauważył żadnego, najmniejszego ruchu w zasięgu wzroku.
5179 Odwrócił się i zobaczył, że cała równina, którą przed chwilą przemierzał, pociemniała i wydłużyła się dziwnie. Najbliższe wzgórze znajdowało się teraz jakieś pół dnia drogi stąd. Wydawało mu się, że pochwyciwszy go, Góry Bez Nazwy ożyły i zaczęły uciekać wraz z nim w niewiadomym kierunku.
5180 Teraz nie sposób było go przeoczyć, a przecież Ziga i Hombet niczego nie zauważyli i nie wyczuli. Malcon dałby głowę, że otworu przed chwilą nie było. Z korytarza wiał ciąg ciepłego powietrza, ale nie było to zwykłe miłe ciepło, raczej zgniłe, stęchłe tchnienie parującego błocka.
5181 Malcon zeskoczył z konia chcąc podejść bliżej, lecz otwór zamykał się przed nim bezszelestnie. Najpierw poczuł zimne mrowienie na plecach, a potem narastającą wściekłość. Szarpnął wodze i pociągnął Hombeta za sobą. Koń nie opierał się, a natomiast Ziga przyglądała się nieruchomo swemu panu.
5182 Korytarz był jasny, choć nie było widać w nim ani świec, ani pochodni, ani wylotu. Zaraz za pierwszym zakrętem rozszerzył się, ale pojawiły się w nim cienkie, poskręcane u góry słupy, sięgające stropu. Były rozstawione tak gęsto, tak wiły się i pochylały że nikt nie mógłby jechać po korytarzu konno.
5183 Słupy były kamienne, w każdym razie twarde – gdy Malcon uderzył w jeden z nich trzonem miecza, słup rozdzwonił się głośno. Później, gdy weszli w gęstwinę filarów, dzwoniły już pod każdym dotknięciem, nawet muśnięcie futra wilczycy wydobywało z nich głos donośny, choć jednocześnie stłumiony i głuchy.
5184 Ziga natychmiast przystanęła i odwróciła się do swego pana. Szeroki uśmiech rozlał się po twarzy króla, zrozumiał, że zwierzęta nie słyszą tego dzwonienia, że przeznaczone jest dla ucha ludzkiego. Widocznie tylko ludzie tu wchodzili i tylko ich Yara starała się wystraszyć już na progu.
5185 Zamknął oczy, spokojny, że Ziga wyprowadzi go i ostrzeże w razie potrzeby. Liczył kroki, nasłuchiwał i wodził dookoła mieczem. Słupy zniknęły i korytarz zrobił się szerszy albo w ogóle skończył się – w twarz wionęło inne powietrze. Spróbował otworzyć oczy, ale przeraźliwa jasność uderzyła w źrenice.
5186 Ziga przystanęła, Malcon zatoczył łuk mieczem, lecz broń przecięła tylko powietrze. Młodzieniec spróbował pójść do przodu i od razu zatrzymało go ciche warknięcie wilczycy, zatrzymał się posłusznie i spróbował jeszcze raz otworzyć oczy. Jasność oślepiała, ale nie uderzała już tak boleśnie.
5187 Ziga stała spokojnie, koń zamarł w bezruchu, było cicho i pusto. Król otworzył oczy i choć czuł się jak wędrowiec na pustyni, oślepiany blaskiem słońca, zaczął rozróżniać szczegóły miejsca, w którym się znalazł. Przed nim rozciągała się płaska łąka porośnięta jakimiś szarymi roślinami.
5188 Ziga zatrzymała się tuż przed dywanem z tych roślin i dlatego Malcon przyjrzał się im uważnie. Były nikłe, niskie i wiotkie, sięgały mu nieco powyżej kostek, na szczycie miały całkowicie czarne kwiaty. Ich płatki zwinięte były w cienkie rurki, których wyloty sterczały we wszystkie strony.
5189 Ziga przystanęła i wietrzyła chwilę. Malcon szybko wydobył z sakwy bukłak i wypił kilka łyków, a potem rozejrzał się. Szli wciąż wzdłuż skał, które widoczne były o kilka kroków z lewej strony, ale Malcon wiedział już, że wystarczy zrobić krok w ich kierunku, a otoczy go jasność nie do przebycia.
5190 Hombet ruszył za nią. Wilczyca stale przyspieszała, po chwili pędzili galopem, a gdy Malcon – sam nie wiedząc dlaczego – odwrócił się, zobaczył, że woda w miejscu, z którego przed chwilą wyjechał, pieni się i faluje, choć przecież wcześniej niczego pod powierzchnią nie dostrzegł.
5191 Chcesz mi coś powiedzieć, prawda? – przykucnął przy wilczycy i położył rękę na jej łbie. – Chciałaś mi pokazać, że droga jest do przebycia, ale muszę coś wymyślić – odwrócił się i nie zdejmując ręki ze łba Zigi przyjrzał się jeszcze raz wodzie i grobli. Wstał wolno i rozglądnął się dokoła.
5192 Malcon myślał jeszcze chwilę. Potem podszedł do Hambeta i przeszukał sakwy. Wyjął z nich dużą niedźwiedzią skórę i odciął z niej cztery kawałki. Obwiązał kawałkami skóry nogi wierzchowca aż do kolan, mocując je cienkim rzemykiem. Potem wskoczył na siodło i przesunął się w nim do tyłu.
5193 Nie było wątpliwości, że wici w jakiś sposób przekazują sobie wiadomość o zdobyczy na grobli i mogą w końcu zacząć wypełzać na nią jeszcze przed nadejściem konia. Odwrotu już nie było, cała droga za nimi kipiała od drżących wici i nie widać było końca grobli. Malcon poklepał Hombeta po szyi.
5194 Kłus! Hombet posłusznie przeszedł w kłus, a potem samorzutnie w galop. Choć wcale jeszcze nie zmęczony koń posuwał się szybko, wici wcale nie zostawały z tyłu, wciąż ledwie kilka kroków za nimi na grobli wiły się ich cienkie końce, fale powstawały już na wysokości przednich nóg Hombeta.
5195 Punkt, ku któremu pędzili zbliżył się na tyle, że Malcon widział już teraz skraj lasu z wąskim półwyspem zieleni, w który wpadała grobla. Zresztą na ubitej glinie pojawiały się teraz pod kopytami Hombeta marne kępki trawy. Pożółkłej i suchej wprawdzie, ale wcześniej w ogóle jej nie było.
5196 Od razu wyprzedziła swego pana i pierwsza wpadła pomiędzy rzadkie drzewa przy drodze. Malcon postanowił zaufać wilczycy i ściągnął cugle konia. W szpaler drzew wjechali stępa. Droga skręcała lekko, tak że jeździec widział tylko niewielki odcinek przed sobą, zatrzymał konia i zaczął nasłuchiwać.
5197 Najmniejszy podmuch wiatru nie kołysał gałęzi, nie budził szmeru cienkich liści. I dlatego Malcon złowił nagle dźwięk, który nie wiadomo dlaczego zimną fala spłynął mu po plecach. Był to jakiś szelest, syk, cichy, ale przenikliwy. Dźwięk był powtarzany wielokrotnie, to wzmagał się, to cichł.
5198 Młodzieniec odetchnął głęboko i już miał trącić konia piętami, gdy nagle usłyszał w głowie jakąś cudowną myśl, przypomniał sobie wino Jogasa i ucieszył się. "Gdzieś za wrotami Tao-Ruge znajdziesz Aleję Szeptu. Nie wiem dokładnie co to znaczy, wiem tylko, że tam nie grożą ci Magowie.
5199 Są bardzo waleczni i za nic mają śmierć, są nieprzekupni i wierni swym panom, którzy spętali ich duszę. Schodź im z drogi, tym bardziej, że zawsze jest ich co najmniej kilku, nie spotkasz ich nigdy pojedynczo. Magowie każą im przebywać zawsze w grupie, wtedy pilnują się nawzajem.
5200 Malcon rozejrzał się w poszukiwaniu Zigi, a ponieważ nigdzie jej nie zobaczył, postanowił najpierw zdjąć z nóg konia swoiste pończochy, a potem, gotów na spotkanie wroga, pojechać dalej. Zeskoczył z Hombeta, przeciął nożem paski podtrzymujące płaty skóry na nogach i wepchnął je do worka.
5201 Do każdego z drzew przywiązane było ciało, było ich chyba pięćdziesiąt. Z tej odległości Malcon widział, że niektóre wisiały nogami do góry, inne za jedną kończynę z pozostałymi mocno skrępowanymi, jeszcze inni nieszczęśnicy zostali po prostu powieszeni. Stąd właśnie dochodził ów cichy szept.
5202 Z jednego z takich trucheł wypadł cały szkielet, a czaszka leżąc u podnóża drzewa szczerzyła zęby w stronę Malcona. Skóra ofiary wyschnięta jak pergamin, lekka i wiotka, kołysała się z lekka, choć nie czuło się najmniejszego powiewu powietrza. Musiał tu być ktoś żywy, skoro słychać było szept.
5203 Wkrótce, po kilku krokach, Malcon zobaczył tych, którzy jeszcze nie umarli. Kilka kolejnych ofiar miało usta zasłonięte ciasną opaską skórzaną, wydobywał się spod nich świst, gdy skazańcy przez małe szczeliny w opasce wciągali powietrze do płuc. Wszystkim ktoś okrutnie okaleczył głowy.
5204 Malcon popuścił wodze i koń przyspieszył, po kilkunastu krokach byli przy wilczycy, która stała w poprzek drogi przy ostatniej ofierze rozciągniętej nad drogą. Mężczyzna wisiał twarzą do góry, ręce miał związane i przywiązane do drzewa po lewej stronie alei, a nogi do drzewa po prawej.
5205 Bezwładne dotąd ciało szarpnęło się i wygięło w łuk nad drogą. Ofiara usiłowała unieść się poza zasięg miecza. Malcon uniósł się w strzemionach i przeciął sznur od strony nóg. Ciało mężczyzny poszybowało i uderzyło w twardy grunt drogi. Malcon zeskoczył z konia i podszedł do nieznajomego.
5206 Usta krępowała skórzana ciasna opaska, przez którą usiłował wciągnąć powietrze. Malcon przeciął sznur łączący ręce z drzewem, a potem więzy na przegubach i pokazał gestem, by mężczyzna się odwrócił, przeciął opaskę i usłyszał charkot, gdy uwolniony człowiek pełną piersią zaczerpnął powietrza.
5207 Jasnobrązowe oczy pod ciemnymi brwiami patrzyły bez cienia strachu. Stał chwilę oparty o drzewo, ale zaraz zwalił się bezwładnie na lewy bok. Malcon przeciął jeszcze więzy na nogach i wrócił do Hombeta. Z worka wyjął bukłak i podszedł do leżącego, pochylił się i wlał mu do ust trochę wina.
5208 Stał bez ruchu i czekał na reakcję Malcona. Król odwrócił się i podszedł do swych zwierząt. Zastanawiał się jak postąpić: uwierzyć, że los zesłał mu sojusznika czy zachować ostrożność. Oparł się o siodło i spojrzał na Zigę, wilczyca zrozumiała jego spojrzenie, bo wstała i podeszła do Hoka.
5209 Po kilkunastu krokach trafił na niewielki krzak, którego liście wyglądały zupełnie normalnie, były inne niż rośliny w tym lesie – ani nie kłuły, ani nie odtrącały szarzyzną liści, nie śmierdziały. Hombet obwąchał krzew i zjadł kilka liści, więc Malcon uwiązał go do zwisającej nisko gałęzi drzewa.
5210 Malcon zdjął z Hombeta siodło i wraz z dwoma workami przeniósł na środek wyżętego przez Endę kręgu... I – Ta trawa może nam się przydać na ognisko – powiedział zbliżając się Hok. – Jest sucha i nie powinna dawać dymu – trzymał w ręku miecz i podał go Malconowi. – Spróbować? – zapytał.
5211 Rozzłościło go to. Odwrócił się i położył na boku z głową opartą o siodło. Słyszał szelest trawy, gdy Hok przygotowywał ognisko, trzask krzemienia i cichy syk płomieni. Potem zasnął, a kiedy Hok dotknął jego ramienia, zerwał się sięgając do miecza, uderzył go wspaniały zapach podgrzanego wina.
5212 Choć trudno mówić, że mieli szczęście... Hok spojrzał w niebo. – Opowiem wszystko po kolei. Kiedyś ta kraina nazywała się Dawani, a mieszkało tu plemię Enda. Ich specjalnością było wydobycie zalegających płytko pod ziemią rud metali, wytop i sprzedaż. Nic nie różniło ich od okolicznych plemion.
5213 Nie wiadomo dlaczego akurat tutaj zło wypełzło na świat, nikt też nie wie dokładnie, kiedy i jak do tego doszło. Mędrcy powiadają, że zło długo nie mogło opanować Dawani, ale powoli, nieustępliwie, zwyciężało. Wtedy wodzowie, widząc że wojny ze złem wygrać nie można, postanowili stąd odejść.
5214 Jeśli uwalnia jeńca Tiurugów to jest ich wrogiem, a więc moim sprzymierzeńcem A jeśli w dodatku udaje mu się uniknąć ich zasadzek to znaczy, że jest wielkim wojownikiem. Władca Enda może być sługą wielkiego wojownika – powiedział Hok i wyciągnął przed siebie dłoń z rozstawionymi palcami.
5215 Odłożył bukłak i wyjął z worka dwie skóry. Jedną rzucił Hokowi a sam rzucił się na drugą. – Zmęczony jestem. Śpijmy. Hok stał jeszcze chwilę nasłuchując, przyjrzał się uważnie Hombetowi i nie zauważył żadnych oznak niepokoju. Słońce zaszło za drzewa i polana zapadła w głęboki cień.
5216 Chłód wieczorny wstrząsnął Hokiem. Szybko położył się i owinął skórą, ale prawa ręka pozostała na trawie, zaś palce dłoni prawie dotykały rękojeści miecza Malcona. Żółtawy, jakby spleśniały księżyc zawisł nad zachodnim brzegiem polany. Hok leżał chwilę, zastanawiając się – co go obudziło.
5217 Pamiętał dokładnie moment kiedy wróciła i położyła się obok Malcona. Mocna woń zwierzęcia uderzała go w nos, ale był tak wyczerpany, że nawet nie odwrócił się i zasnął błyskawicznie z powrotem. Teraz zapach ten zniknął, a Hok był przekonany, że Ziga nie mogła odejść nie budząc go.
5218 Odczekał chwilę, a gdy ogień żarłocznie wpełzł na świeżo wrzucone łodygi, kopnięciem zrzucił zapaloną trawę na leżącego Dorna. Futro, jakim był nakryty, drgnęło, rozległ się przenikliwy pisk i nagle cała płachta, pokrywająca dotychczas króla Laberi, uniosła się i wzbiła w powietrze.
5219 Gdy była już na wysokości głowy Hoka ten ciął od dołu mieczem, rozcinając fruwający płat na dwie części, które zawirowały i pofrunęły bezładnie, opadając na ziemię. Zwijały jeszcze chwilę, sycząc i szeleszcząc. Hok schylił się, nabrał w dłonie płonącej trawy i cisnął żarem w Zigę.
5220 Tak samo zafalowała i wzbiła się w powietrze druga, nieco mniejsza płachta. Rozcięta od razu opadła, a Hok rzucił miecz i pochylił się nad Malconem. Młodzieniec leżał bez ruchu, twarz miał zalaną krwią, czerwono lśniły dłonie. Hok niecierpliwie szarpnął węzeł pod szyją i odsłonił pierś Malcona.
5221 Wrócił z nimi do Malcona oczyścił je z mniejszych gałązek. Potem zaostrzył końce tyczek i wbił je w ziemię parami i pochylił do siebie. Kawałkiem rzemyka związał je na górze tworząc w ten sposób jakby szkielet namiotu. Potem zrobił taki sam drugi szkielet i jeszcze jeden mniejszy.
5222 Opada z powietrza na ofiarę. Śpij pod tymi tykami, a nic ci nie zagrozi. Przynajmniej cypra. One muszą owinąć całą ofiarę, dlatego nie ruszyły Hombeta, za duży dla nich. Wytłumacz wilczycy co ma robić. Malcon wstał i wprowadził Zigę pod przeznaczone dla niej tyki. Potem sam wsunął się pod swoje.
5223 Przecież nikt z nas nie wierzy w powodzenie. To jest zwyczaj, musimy tak postępować, żeby nie umarł w nas szacunek dla siebie samych. Nie możemy wymrzeć bez walki. Nawet beznadziejnej. Hok zamilkł. Malcon nakrył się skórą i – wsunął rękę pod bluzę. Dotknął rękojeści Gaeda. Była ciepła.
5224 Zigi nie było na polance. Malcon podszedł do worka i wyszukał w nim szczotkę i kościane zgrzebło, zbliżył się do Hombeta i wyrzucając sobie, że nie zrobił tego wczoraj, wyszczotkował konia aż sierść zalśniła jak posrebrzona. Znalazł jeszcze jeden mały krzaczek, do którego przyprowadził Hombeta.
5225 Kiedyś Enda pływali po nim, teraz nie ma w nim nawet ryb, bo nie mogą żyć w zatrutej wodzie. Na wschodzie jest rzeka Besta, tam też darmo szukać wejścia czy wyjścia. Nad tą rzeką obozują Tiurugowie, obsiedli granicę i zrobili z niej mur nie do przebycia. Na południu są bagna i moczary.
5226 A tutaj Zacamela – podniósł nóż i przesunął korę bliżej Malcona. W cienkich rowkach cięć pobłyskiwał sok, czerniał na powietrzu, nacięte przez Hoka linie występowały coraz wyraźniej. Skąd to wszystko wiesz? – zapytał Malcon odrywane wzrok od mapy. Od wielu pokoleń Enda wchodzą do Yara.
5227 Część wróciła, niektórzy okaleczeni przez Tiurugów, inni wracali sami – Każdy miał coś do opowiedzenia. Ale tylko jednemu udało się obejść całą Yara. Był ostatnim z oddziału i wiedział już, że sam niczego nie dokona. Chciał więc zdobyć jak najwięcej wiadomości, by wrócić tu z innymi.
5228 Przypadkiem znalazł go jeden z pasterzy, który miał żonę Enda. Okaleczony wojownik narysował przed śmiercią tę mapę. Trzymał w kikutach kij i rysował na ziemi linie, a gdy w końcu jeden Enda zrozumiał wszystko i pogłaskał go po twarzy, z pustych oczodołów popłynęły mu łzy. Umarł parę godzin później.
5229 Malcon zwinął mapę w rurkę i wsunął za cholewę buta. Odwrócił się do Hoka, ale tamten szedł już wolno w stronę, z której weszli na polanę. Dogonił go, i nic już nie powiedział. Starał się iść jak najciszej, Hombet równie ostrożnie stąpał po ziemi usłanej butwiejącymi, śliskimi liśćmi.
5230 Hok przykucnął i zaczął szybko ciąć je na wąskie pasemka Robił to bardzo zręcznie, Malcon pochylił się chcąc mu pomóc, ale zrozumiał, że będzie raczej przeszkadzał Przyglądał się więc tylko. Hok pociął jedną skórę zupełnie, powiązał pasemka w jeden długi sznur zakończony rozgałęzieniem z pętlami.
5231 Będę już miał broń. Zabijemy ich. Musimy zabić, jeśli któryś ucieknie i zawiadomi pozostałych to Magowie postawią na nogi wszystkich Tiurugów, kobiety, dzieci i wszystkie swoje moce. Nic nas wtedy nie uratuje. Rozumiesz? Malcon klepnął Hoka w ramię i pokazał palcem w kierunku drogi.
5232 Zostawili Hombeta i przeszli razem kilkadziesiąt kroków, potem Hok zatrzymał się i wskazał Malconowi kierunek. Sam poszedł nieco w bok. Malcon pojął, że Tiurugowie zaatakowani przez Hoka odwrócą się w jego stronę i wtedy on będzie musiał działać. Może zdąży nawet ustrzelić dwóch.
5233 Malcon pomyślał, że jeśli tylna straż szybko nie nadjedzie będą musieli zrezygnować z zasadzki. Przecież jeśli przejechał tędy ten sam oddział, który ujął Hoka, to Tiurugowie szybko zorientują się, że ich jeniec został uwolniony, a wtedy mogą zawrócić. Na razie jednak droga była pusta.
5234 Wolno uniósł głowę, by spojrzeć przez liście i zobaczył Tiurugów. Było ich pięciu, jechali wolno, jeden przodem, pozostali parami z tyłu. Nie rozmawiali i nie wykonywali żadnych ruchów, jechali jak kukły. Było jednak pewne, że ich bezruch może w mgnieniu oka przekształcić się we wściekłą ruchliwość.
5235 Strzała utkwiła w brzuchu jeźdźca, ale ten wyrwał strzałę, wydobył długi, cienki miecz i zaatakował Malcona. Młodzieniec rzucił łuk i dobył miecza. Udało mu się odbić pierwsze uderzenie napastnika i wyskoczyć na drogę, drugi wojownik z pierwszej pary spiął konia i również pędził na Malcona.
5236 Ostatni Tiurug ścinał swoim mieczem krzewy, w których zapewne schronił się Hok. Malcon przeskoczył tuż pod głową konia na drugą stronę drogi i uderzył mieczem starając się trafić w ramię. Tiurug jednak wychylił się w siodle i cios Malcona chybił, ostrze musnęło tylko udo jeźdźca.
5237 Tiurug, który usiłował go przed chwilą najechać, wolno zbliżał się, trzymając miecz przed sobą. Z boku rozległ się okrzyk i Malcon kątem oka zobaczył że wojownik, który zaatakował Hoka stoi i wpatruje się w krzewy. Potem szurnęły liście, coś błysnęło i ręce Tiuruga szarpnęły się do góry.
5238 Tamten zwolnił wreszcie, zatrzymał konia, wpatrywał się chwilę w Malcona jakby chciał go dobrze zapamiętać i nagle spiął wierzchowca, zawrócił i wbił ostrogi w boki. Koń przysiadł i prysnął do przodu, w kierunku Alei Szeptu. Malcon skoczył w krzaki i zagryzając wargi nałożył strzałę na cięciwę.
5239 Za uciekającym Tiurugiem sunęła Ziga. Wyciągnęła się nad drogą, jej tułów prawie nie kołysał się, pracowały tylko łapy, potem głowa szarpnęła się w górę i ciało wilczycy wspaniałym łukiem przeleciało nad zadem pędzącego konia. Ziga uderzyła w plecy Tiuruga i wbiła zęby w jego kark.
5240 Gdy usunęli wszystkie ciała złamał gałąź, zamiótł nią drogę i przeczesał trawę na skraju lasu. Znalazł swój łuk i wszedł w gęstwinę po Hombeta. Po powrocie zastał Zigę i Hoka nad kupką tiuruskiej broni. Hok szybko przebrał ją. Odłożył dwa wąskie sztylety, cienki miecz, jeden sznur bogo.
5241 Hok zgarnął pozostałą broń i dużym łukiem wrzucił w las. Podszedł do pięciu koni i obejrzał je, wybrał jednego i wskoczył w siodło. Koń stał chwilę, a potem uniósł się na tylnych nogach usiłując strącić jeźdźca. Hok krzyknął coś, ścisnął boki konia łydkami i ten nagle uspokoił się.
5242 Chociaż ten konik przez cały czas czuje, że coś jest nie tak i na pewno będzie się starał mnie zrzucić przy najbliższej okazji. Hok klepnął swojego konia po szyi. Przyspieszyli jeszcze. Ziga sunęła przed nimi, znikając chwilami z oczu na zakrętach drogi. Malcon sięgnął do worka i wyjął dwa placki.
5243 Zatrzymali wierzchowce, zeskoczyli na drogę i wprowadzili je w las w miejscu, gdzie krzewy były szczególnie gęste. Przedarli się przez zbity kłąb splątanych gałęzi. Ziga swoim obyczajem bezszelestnie zniknęła w lesie, konie potykały się, szarpały wodze, ale żaden z nich nawet nie parsknął.
5244 Nagle poczuł na policzku podmuch powietrza nieco chłodniejszego od wilgotnego, parnego, otaczającego ich w gęstwinie. Skierował się w tę stronę i po chwili wyszli na polanę porośniętą niskimi, sięgającymi do kolan, czasem tylko nieco wyższymi trawami. Malcon zrobił kilka kroków i zatrzymał się.
5245 Będziemy walczyć – zatarł dłonie i błysnął zębami. – A potem poszukamy Mezara – nabrał powietrza w płuca i wypuścił je z sykiem wydymając wargi. – Odejdź z Hombetem trochę dalej, zabieram się do Lita. Podszedł do tiuriuskiego konia, kilkoma ruchami zerwał pęta i błyskawicznie wskoczył na siodło.
5246 Lit skoczył do przodu, posłusznie skręcał, zatrzymywał się i ruszał, ale trwało to tylko kilka chwil, potem Malcon zauważył, że koń jakby zawahał się przed wykonaniem skoku przez wał trawiska. To była zapowiedź, chwilę potem Lit uniósł głowę i przestał reagować na rozkazy jeźdźca.
5247 Lit runął do przodu, po kilku krokach galopował wściekle ubarwiając szalony pęd nagłymi skokami w bok. Hok popuścił wodze nie reagując zupełnie na pomysły wierzchowca, siedział po prostu w siodle. Jednakże po chwili, gdy Malcon tracił już prawie ich z oczu, wykonał krótki ruch lewą ręką i głową.
5248 Zatrzymali się piętnaście kroków od Malcona, z pyska Lita spadło kilka płatów śnieżnobiałej piany, Hok siedział wyprostowany ze wzrokiem utkwionym w uszy konia. W pewnej chwili krzyknął coś głośno i zadarł wodze, Lit szarpnął głową, wstał na tylnych nogach i okręcił się dookoła własnej osi.
5249 Ubrałem się w grube skóry, wziąłem bat i poszliśmy na polowanie. Najpierw wszystko było w jak najlepszym porządku – Naumo wziął ślad dzika i prowadził mnie po nim, a potem nagle przestało go to interesować. Nakrzyczałem na niego, ale nic sobie z tego nie robił więc uderzyłem go z całej siły batem.
5250 Biłem go ile sił batem, aż wypadł mi z ręki, a Naumo – nic. To był pies z Caldy, milczał i żuł moje ramię, zbliżając się coraz bliżej do szyi. To nie było śmieszne – powiedział Hok i błysnął zębami. – Czułem, że za chwilę mnie zabije, czułem jego oddech na uchu i nic nie mogłem zrobić.
5251 Ugryzłem go w nos! Hiii! Pisnął jak mały szczeniak, puścił mnie i wbił swój obolały nos w chłodny mech. Rozpaczał jak wykastrowany wieprz. Reszta była prosta – wstałem, podszedłem do niego i kazałem poszukać śladu. Popiszczał chwilę, a potem wziął ślad i pracował na nim jak nigdy dotąd.
5252 Chwilę potem złość minęła, zerknął przez ramię na Hoka, jadącego dziesięć kroków za nim i zobaczył uśmiech tamtego. Poklepał Hombeta, koń przeszedł do galopu. Przed nimi wyrastała coraz wyższa ściana ciemnego lasu, nieco bardziej w prawo wystawały z szeregu wysokich drzew żółte skały.
5253 Gdy podjechali bliżej Malcon zobaczył, że między drzewami rosną jakieś krzewy o długich i cienkich liściach, podobne do licynii, ale gdy Malcon dotknął jednego z liści, przejechał po jego brzegu końcem palca, ze zdziwieniem poczuł pieczenie i zobaczył kropelką krwi, wypływającą z cienkiego cięcia.
5254 Gdzieś daleko w niebie rozległ się przeciągły jęk. Brzmiał trochę jak głos mewy, ale rozlegał się dużo dłużej niż krzyk ptaków z wybrzeża Retty. Był dużo głośniejszy, był ohydny, i nieprzyjemny jak dotknięcie węża. Malcon spojrzał na Hoka, ale tym razem Hok milczał patrząc w niebo.
5255 Musimy się schować, szybko! Tam są jakieś skały! – Hombet skoczył w przód i pognał jak błyskawica w kierunku żółtego jęzora skał. Hok gnał za Malconem, małe kępki ziemi i trawy uderzały go w twarz. Dopadli skał, Malcon zeskoczył pierwszy i pobiegł między nie, prowadząc Hombeta za sobą.
5256 Jego słudzy w każdej chwili przyprowadzą mu następną ofiarę. Patrz! – szepnął głośniej i pokazał Hokowi ręką na niebo. Nisko nad lasem przemknął jakiś jasny cień, biała plama, która nie wiadomo dlaczego wydawała się ciemna i ponura. Gdy wpatrywali się w nią usłyszeli jeszcze jeden jęk.
5257 Ta jaskinia może nam się kiedyś przydać – rozejrzał się po pieczarze. Była dość wysoka, mogli w niej dosiąść koni i jeszcze zostałoby trochę miejsca nad głową. Od razu za wejściem rozszerzała się znacznie tworząc komnatę prawie okrągłą, prawie na wprost wejścia czarno rysowała się jakaś szczelina.
5258 Hok pierwszy doskoczył do wejścia i wychylił się, patrząc w niebo. Malcon stał obok Hombeta. Przywiązywał łuk i kołczan, zerkając w stronę Hoka, ale przede wszystkim patrzył w koniec jaskini, gdzie przed chwilą znalazł wejście do tego samego korytarza, w którym zniknęły nietoperze.
5259 Gdy Malcon odwrócił się do Hoka i otworzył usta, by zaproponować ucieczkę, usłyszeli hałas od strony wejścia do jaskini i zanim zdążyli chociażby obejrzeć się, coś grzmotnęło o skałę i plama dziennego światła dotychczas wpuszczana do pieczary zniknęła, jakby ktoś narzucił na słońce olbrzymią skórę.
5260 Teraz jego ciało drgało na podłodze ciemnego lochu w zamku Czerwonego Maga, a jaźń odbywała lot. Śpieszył z powrotem, wiedział, że dobiega kresu żywota, a zaszczepione od dziecka posłuszeństwo, tylko raz nie dość gorliwie okazane, kazało mu śpieszyć z nowiną o dwóch intruzach do swego pana.
5261 Malcon zobaczył kątem oka, że Hok poprawia koszulę, wciskając ją głębiej za pas. Pochylił się, nie spuszczając oka z tunelu i poklepał Zigę. Jej uszy drgnęły nieznacznie. Malcon wyprostował się i w tej samej chwili zza skały kryjącej wejście do podziemnego korytarza wyszli dwaj mężczyźni.
5262 Przystanęli od razu. Od Malcona i Hoka dzieliło ich dziesięć – dwanaście kroków. Obaj byli niscy – sięgali Malconowi do pasa – i krępi. Twarze mieli mlecznobiałe, a włosy bardzo jasne. Ich kolor można było określić tylko po kilku pasemkach wystających spod obcisłych skórzanych kapturów.
5263 Dopiero po chwili, gdy i on, i nieznajomi obejrzeli siebie w ciszy, popatrzył na broń jeszcze raz i wtedy zrozumiał, że nie są to nieszkodliwe wobec ich mieczy kije, lecz rodzaj kuszy – w wąskich szczelinach, biegnących od połowy długości kija do jego wylotu, spoczywały krótkie strzały.
5264 W tej samej chwili światło w jaskini przygasło, a z korytarza wypadło coś, co okazało się małym workiem ze skóry, który potoczył się po podłodze i znieruchomiał. Młodzieńcy wpatrywali się w worek, gdy strzała z korytarza przeszyła na wylot cienką skórę a z otworów wypełzł biały dym.
5265 Malcon ostrożnie wciągnął nosem powietrze i poczuł, że chwieje się na nogach, usiłował odsunąć się od białego obłoku, coraz rzadszego, i coraz mniej widocznego, zatańczył w miejscu, poprzez opadające powieki zdążył zobaczyć jak Lit opada na ziemię, podnosi się na przednich nogach i wali na bok.
5266 Wiedział już, że ma skrępowane ręce, nogi ściśnięte były rzemieniem w kolanach i kostkach. Domyślał się, że leży na plecach pod ścianą. Przez zamknięte powieki widział jasność z prawej strony i czuł ciepło na czole. Gdzieś za jego głową płonął ogień, zresztą słyszał trzask palącego się drewna.
5267 Na wprost niego siedział jeden z napastników, ten, który dotychczas w ogóle się nie odzywał i patrzył mu prosto w oczy. Gdy Malcon, złoszcząc się w duchu na siebie, ponownie otworzył powieki, nieznajomy uśmiechnął się z wyższością, wstał i poszedł w kierunku ognia, znikając Malconowi z oczu.
5268 Hok ucichł na chwilę, a potem podkurczył nogi i wbił pięty w kamienną podłogę, zaczął kołysać się na boki, odpychając łopatkami od ściany. Po kilku takich ruchach podniósł się na nogi i skacząc odsunął się od ściany. Malcon po chwili dołączył do niego i stojąc obok siebie obejrzeli uważnie grotę.
5269 Przesunął się trochę i zobaczył cztery postacie stojące nieruchomo przed wejściami do korytarzy. Syknął przez zęby i zobaczył, że Hok szybko rozejrzał się, również dostrzegając gości. Jeden z czwórki zrobił kilka kroków do przodu i podniósł jedno z polan ze stosu leżącego obok ognia.
5270 Bez słowa podniósł je nad głowę, a palec wskazujący drugiej ręki wycelował w jeńców. Powiedział coś głośno i w tej samej chwili z zamaskowanych pod sklepieniem okien trysnął deszcz strzał. Wszystkie wbiły się w górną część polana z soczystym stukiem, tworząc jakiś fantastyczny, groźny kwiat.
5271 Ten, który uwolnił ich z więzów, powiedział coś w obcym języku. Hok spojrzał na Malcona i skrzywił się lekko. Malcon spojrzał na mężczyznę i pokiwał przecząco głową. Mężczyzna powiedział znowu coś. Malcon uznał, że jest to inny język, bo brzmiał zupełnie inaczej niż poprzednie zdanie.
5272 Twarz pytającego drgnęła, zmarszczył lekko brwi i spojrzał w ogień. Siedział chwilę nieruchomo w zupełnej ciszy, potem podniósł głowę i wbił spojrzenie w Malcona. Król Laberi poczuł, że wzrok tamtego wwierca mu się pod czaszkę, włosy zjeżyły mu się na głowie i łzy wypłynęły z oczu.
5273 Dorn sięgnął ręką za koszulę i szybko ją wyjął, słysząc ostry świst. Strzała uderzyła w kamień tuż u jego stóp i – po wyłupaniu krótkiego rowka – poleciała pod ścianę. Pashut rozciągnął wargi w uśmiechu i – choć był o wiele niższy od Malcona – młodemu królowi nagle wydało się, że przerasta go.
5274 Stado iskier wyrwało się z ogniska i poszybowało chwiejnie w górę, ale nikt nie zwracał na nie uwagi. Spojrzenia utkwione były w zanurzonej w żarze rękojeści. Pashut przykucnął nawet i z bliska, przygryzając górną wargę, patrzył w ogień, po chwili sięgnął za siebie i ujął w dłoń jedno z polan.
5275 Do jaskini wszedł Pashut i mężczyzna, którego przedtem nie widzieli. Był bardzo wysoki, o trzy głowy wyższy od Pashuta, wyższy od obu młodych władców. Miał równie białą jak Pia twarz, ale ciemne włosy krótko ścięte, a długi haczykowaty nos zawisł nad górną wargą i prawie się z nią stykał.
5276 Nie spodziewałem się pomocy. Obecność Hoka też jest niespodzianką, a o was nie słyszeliśmy w ogóle. Może najpierw opowiedzcie coś o sobie. Pashut pochylił się i sięgnął do kubków, nalał do dwóch i podał Malconowi i Hokowi, potem napełnił następne dwa, jeden złożył w dłoń Kaplana i łyknął ze swojego.
5277 Mamy coś, czego się obawiają... – umilkł i niewidzące spojrzenie wbił w ścianę za Malconem, jakby szukał tam rady. Nastała cisza. Jakiś kamyczek oderwał się od stropuj i spadł na podłogę obok wilczycy. Zerwała się, rozglądając niespokojnie wokół. Wszyscy, oprócz Pashuta, popatrzyli na nią.
5278 Malcon domyślił się, że oni trzej wiedzą coś, czego on nie wie i otworzył usta, by spytać o czym mówią, ale nie wydał z siebie dźwięku. Coś w oczach Kaplana zastanowiło go i zaciekawiło. Starając się, aby nikt tego nie zauważył, zaczął przyglądać się twarzy "słuchacza" z nosem jak hak abordażowy.
5279 Chwilę ją oglądał i włożył w ogień. Poruszył drewnem i odwrócił się do Malcona. – Musimy przynosić drewno z bagien. Suszymy je w ciepłych jaskiniach, to jest bardzo kłopotliwe. I uciążliwe – dodał z całą powagą, jakby nie widział napięcia w twarzy Hoka i niecierpliwego gestu jego dłoni.
5280 Kto wie, może Gaed i Ma-Na nie pochodzą z tego samego źródła. Na pewno Cergolus chciał mieć ten łańcuch, ale nie próbował zabrać go siłą plemieniu Enda. Potem zło zalało naszą ojczyznę jak lawa wulkanu i Ma-Na został tutaj. Byłem pewien, że mają go Magowie – wzruszył ramionami i zamilkł.
5281 Kaplan podniósł dłoń uspokajającym gestem, równocześnie Ziga, która zerwała się wraz z Pashutem, warknęła cicho. Malcon szarpnął połę bluzy Hoka. – Zdaje się, że mieliśmy o czymś innym mówić. Usiądź – powiedział do Pashuta – tak nigdy nie dojdziemy do celu – odwrócił się do Hoka.
5282 Jeśli zgodzi się, będzie waszym przewodnikiem i wtedy być może dotrzecie pod samą górę Mezara podziemnym przejściem. Kaplan podniósł obie ręce i przejechał dłońmi po włosach, opuścił głowę, tak że nikt nie widział jego oczu, i trwał tak chwilę. Potem podniósł głowę i spojrzał prosto w oczy Malcona.
5283 Nie mógł rozmawiać z Hokiem, bo większość pytań, na które odpowiedzi chciałby uzyskać, dotyczyła Pia, a wydawało mu się nieuprzejmym rozmawiać o tym w obecności Kaplana. Z kolei rozmowa z przewodnikiem nie wychodziła, milczał uparcie, a zapytany udzielał krótkich odpowiedzi i milkł.
5284 Zdarzyło się tu już kilkanaście razy, a za każdym przylotem posłańca Malcon czuł lekką falę niechęci. Starał się tego nie okazywać, zdawał sobie sprawę z korzyści – w końcu to te właśnie zwierzęta skierowały na nich Pia – jednak zrezygnowałby z ich usług, gdyby to od niego zależało.
5285 Przypomniał sobie Jogasa i jego rady, które nagle pojawiały się w głowie, postanowił usłyszeć teraz, kiedy nie potrzebował pomocy, wszystko, co powiedział mu strażnik Uta-Dej, zmarszczył brwi i wysilił umysł, po chwili zabrakło mu tchu, bo wstrzymał oddech, a i tak niczego w swoim mózgu nie znalazł.
5286 To kraina za morzem, bardzo daleko stąd. Nigdy nasi żeglarze tutaj nie dopływali. Mój statek był pierwszy, a ja byłem tym jedynym, któremu udało się przeżyć podróż. Złe wiatry zepchnęły nas z kursu i w końcu wpłynęliśmy na morze omywające Yara. Nie wiedzieliśmy wtedy nic o tym co tu się dzieje.
5287 Od razu wiedzieliśmy, że trzeba stąd uciekać. Powietrzem trudno było oddychać, a ci, którzy spróbowali wody, zachorowali. Było ich dziewięciu. Na tę chorobę nie mieliśmy lekarstwa, ciało zmieniało kolor na sinożółty, gniło i odpadało kawałkami. Chorzy wariowali i musieliśmy ich zamykać.
5288 Nie wiedzieliśmy jednak dokąd żeglować – nasze przyrządy popsuły się i przeczyły sobie nawzajem, a gwiazdy zmieniały co noc położenie. Czasem pojawiały się na niebie gwiazdy, jakich nic znaliśmy, a znikały te, które pomagały nam wcześniej w żegludze. Płynęliśmy na wiosłach, całe tygodnie.
5289 Wiosłowaliśmy nawet wtedy gdy zostało nas pięciu, choć każdy z nas, gdy stawał do steru, widział, że najmniejsza fala nie powstaje za rufą statku. W końcu zostałem sam... Nie wiem dokładnie, ile czasu spędziłem na statku w samotności. Pewnego dnia usłyszałem chrobot dna statku o piasek.
5290 Wyszedłem na pokład. Jakiś prąd, albo moc Magów przygnała statek do brzegów Yara. Chyba tak właśnie było, bo gdy tylko zszedłem na brzeg – dopłynąłem tam na małej łodzi – pojawił się oddział Tiurugów i zostałem schwytany na bogo... Kaplan umilkł i nagle podniósł do ust palec i ugryzł.
5291 Ale nie powiedziałeś, dlaczego nie chcesz być dotykany. Posłuchaj! – dodał szybko, widząc że Kaplan zacisnął szczęki. – Idziemy walczyć z groźnym przeciwnikiem, musimy mieć do siebie zaufanie. Możesz mnie pytać o co chcesz, odpowiem na wszystkie pytania, Hok również. Ale o tobie wiemy niewiele.
5292 U nas można dotknąć tylko członka najbliższej rodziny – ojca, matkę, brata i siostrę. Nie dotykamy nigdy, a już szczególnie gołą ręką, ludzi obcych. Wierzymy, że w ten sposób można wyrządzić krzywdę dotkniętemu, zabrać mu cząstkę duszy. Dlatego nasze rody są bardzo rozbudowane i bardzo mocne.
5293 Kaplan pokiwał głową. Podniósł głowę i popatrzył na Malcona, jakby mógł go zobaczyć. Kiwnął jeszcze raz głową i wbił zęby w placek. Zjedli posiłek w milczeniu, wypili po kilka łyków słodkiego wina, sporządzonego z owoców rosnących na nielicznych wyspach lądu, w morzu błota po drugiej stronie gór.
5294 Wydawało się, że starł wszystkie inne dźwięki ale nagle Kaplan zwolnił, tak że Malcon omal nie wpadł na niego, ponad ramieniem przewodnika zobaczył, że korytarz skręca. Z tyłu naparł na niego Hok i wtedy Malcon zrozumiał, że korytarz nigdzie nie zakręca, on się w tym miejscu skończył.
5295 Ściany zsuwały się w milczeniu, korytarz stał się tak wąski, że nie można by w nim było iść z wysuniętymi na bok łokciami. Hok wyszarpnął miecz z pochwy i uderzył w ścianę nad głową, prysnęło kilka iskier, ale dźwięk był wytłumiony, głuchy jak po uderzeniu w miękkie, spróchniałe drewno.
5296 Po chwili światło osłabło, spojrzeli ostrożnie na ściany, ale nie było już na nich rysunku. Piekielny dzwon odezwał się znowu, teraz młot uderzał weń raz za razem, huk stał się nieznośny, zatkali uszy palcami i patrzyli jak ściany rozsuwają się, z góry posypały się kamyki i piasek.
5297 Opowiadali mi o nim Pia. To jest olbrzymi, do małej góry podobny ślimak. Jego pancerz tak świetnie udaje skałę, że nikomu nie udało się dotychczas odróżnić go od prawdziwych gór. Najczęściej w dzień zamiera bez ruchu i jest nieszkodliwy, ale w nocy wypełza na drogi, otwiera swoją paszczę i czeka.
5298 Zginęła w korytarzu. A Ziga niedługo powinna tu być – usiadł i sięgnął do worka z zapasami. – Zjedzmy coś i ruszajmy. To już niedaleko. Hok podszedł do palącego się małym płomyczkiem cienkiego sznura, który rozpalali na noc zaoszczędzając pochodni i przytknął doń koniec nadpalonej żagwi.
5299 Woo ostrzeże mnie przed niebezpieczeństwem z przodu. Malcon bez słowa przepuścił Hoka i ruszył za nimi poruszając kilkakrotnie ramionami sprawdzając, czy troki nie krępują ruchów. Wahał się czy nie wyjąć miecza, ale w końcu spróbował tylko, czy gładko wychodzi z pochwy i zaciągnął pas.
5300 Ściany korytarza, oświetlane tylko jedną pochodnią, niesioną przez Kaplana, wydawały się ponure i wrogie. Okruchy światła, nierówne skrawki, pojedyncze płomyki, pocięte poruszeniami ciał Kaplana i Hoka, skakały po podłożu i ścianach, tylko po stropie sunęła trochę jaśniejsza, żółta plama.
5301 Była zima, zimniejsza niż wczoraj, w powietrzu czuł wilgoć, której nie było wcześniej, w korytarzach zamieszkałych przez Pia. Bez wątpienia zbliżali się do wylotu. Ale przeszli jeszcze parę tysięcy kroków, zanim Kaplan podniósł rękę z pochodnią wysoko pod strop i odwrócił się do tyłu.
5302 Sądzę, że tam gnieżdżą się gulamie. Słyszałem o nich od Pia, wydychają trujący gaz. Dopóki nie zatrują ofiary nie ruszają jej, ale przejść się tamtędy nie da – odwrócił się i wszedł w prawą odnogę. Malcon uderzył pięścią w kamienną ścianę i kopnął jakiś mały kamyczek, który wypatrzył w półmroku.
5303 Należy raczej oczekiwać, że szczęście może go nagle opuścić, a kapryśny los w najmniej spodziewanym momencie zechce spłatać złośliwego figla. Tak rozmyślając ułożył się wygodniej i przymknął oczy. Chwilę później już spał. Zimny nos Zigi dotknął policzka Malcona i wyrwał go z płytkiego snu.
5304 Chwilami krzywizna stawała się tak stroma, że nawet Ziga parę razy obsunęła się w dół. Nie trwało to długo, poczuli powiew chłodnego świeżego powietrza, Ziga przystanęła na chwilę, ale nie wyrwała się do przodu, Woo wczepił się pazurkami w ramię Kaplana i zawisł jak mały, szary woreczek.
5305 Zorientował się, że korytarz kończy mała platforma, niewielkim skalnym koszem przyczepiona do skały gdzieś wysoko nad ziemią. Przetarł oczy i gdy uznał, że widzi już całkiem dobrze rozejrzał się na wszystkie strony, a potem pochylił się i ostrożnie postawił stopę na plamie światła.
5306 Złożył wargi w wąski ryjek i cicho gwizdnął. Również zobaczył skałę Mezara, właściwie tylko jej fragment, sam czubek, wystający ponad krawędź balkonu, na progu którego stali, ale to wystarczyło, by Malcon cofnął się trochę do tyłu i zdjął kaftan. Narzucił go sobie na głowę i syknął do Hoka.
5307 Cała skała była bardzo jasna, prawie biała i w najciemniejszą noc każdy, kto chciałby wdrapać się na nią, byłby widoczny z daleka. Co prawda w kilku miejscach skała była poplamiona jakimiś sinymi zaciekami, ale zaczynały się one bardzo wysoko nad ziemią, mniej więcej w połowie wysokości całej skały.
5308 Gdy Malcon przyjrzał się dokładniej oknom zobaczył, że przecinają je grube kraty, a gdy przeniósł wzrok na zakończenie murów stwierdził, że odchylają się one na zewnątrz od pionu jak brzegi kielicha. Przełknął ślinę, właściwie przecisnął ją przez ściśnięte gardło i zerknął na Hoka.
5309 Woo. – Jeden z Pia, który to widział, był tak wystraszony, że powtarzał w kółko: "Zjechał na ziemię w kolebce na sznurach". Nie potrafił powiedzieć ani w którym miejscu opuszcza się ta kolebka, ani jak szybko, ani czy Mag był w niej sam. Na samo wspomnienie trząsł się i zaczynał bełkotać.
5310 Malcon skinął głową i wyprostował zgarbione plecy. Otworzył usta zamierzając coś powiedzieć, zerknął w jaśniejszy wylot korytarza i zamarł z otwartymi ustami. Ziga poderwała się i zawyła krótko. Zza rogu wypadł na nich mały zwitek ciemności i rzucając się na wszystkie strony podleciał bezgłośnie.
5311 Dopiero po kilku chwilach Malcon opanował się na tyle, że mógł ponownie spojrzeć na ciało Kaplana. Przewodnik leżał nieruchomo z rękami tak rozrzuconymi jak rozrzucić je może tylko śmierć, nogi, zbyt szybko puszczone przez Hoka, niemal splątały się, jakby były szmacianymi nogami olbrzymiej kukły.
5312 Doszli do rozrzuconych worków i zapasów. Ziga stała nad kłębem skórzanej liny, sierść miała zjeżoną, szczerzyła zęby. Malcon znalazł dwie pochodnie, skrzesał ognia i rozpalił najpierw jedną, potem drugą, którą od razu podał Hokowi. Razem poszli odnogą korytarza, dochodząc do kamiennego gruzowiska.
5313 Muszle polerowaliśmy i napełnialiśmy płynnym, ołowiem. Powstawały w ten sposób piękne i trwałe kule do biscoye. Ale nie o to chodzi. Ważne jest to jak zdobywaliśmy te kule – każdy miał duży worek wypełniony powietrzem i obciążony sporym kamieniem, tak by worek mógł szybko zatonąć.
5314 Czasem wrzucaliśmy do wody po kilka worków i wtedy oddychaliśmy powietrzem z kolejnych worków, aż do wyczerpania zapasu. To wcale nietrudne, zobaczysz, trzeba tylko pamiętać, żeby nabierać powietrze z worka, szczelnie go zamykać, powoli wypuszczać powietrze i znowu nabrać, zamknąć worek i wypuścić.
5315 Wskazał przy tym na Zigę, a Hok pokręcił głową, lecz nic nie powiedział. Malcon przystanął nad rzeczami wyrzuconymi wcześniej ze swojego worka i grzebał w nim chwilę. Podniósł się trzymając w ręku jakiś mały, pękaty przedmiot owinięty w skórę. Podszedł z tym do Hoka i pokazał mu.
5316 Albo będziemy już wtedy w korytarzach zamku, albo udusimy się między tymi gulamiami. Szybko wysmarował szew worka od wewnętrznej strony i jednym ruchem wywrócił go futrem na zewnątrz. Przebierał palcami ściskając szew, w końcu podeptał go stopami. Po chwili podniósł worek i obwąchał szew.
5317 Wór przeturlał się przez Hoka i koziołkując zniknął za zakrętem. Hok rzucił się za nim i zdołał go złapać tuż przed balkonem. Szybko wrócił, do trzęsącej się Zigi, szukając po omacku zgaszonej podmuchem pochodni. Krzesał ogień drżącymi rękami, gdy Ziga poderwała się i zniknęła w ciemności.
5318 Owiń czymś rękojeść miecza. Szybko – wstał i zrobił kilka kroków w kierunku wylotu. Gwizdnął cicho i poczekał, aż Ziga podejdzie do niego i razem zniknęli za zakrętem prowadzącym w kierunku balkonu. Gdy po chwili pojawili się z powrotem, Hok siedział pod ścianą trzymając w ręku swój miecz.
5319 Malcon przyjrzał się rękojeści i skinął głową. Przykucnął i ujął głowę wilczycy w dłonie. Szepnął coś cicho, a gdy Ziga drgnęła i jej ogon kiwnął się w obie strony Hok zacisnął zęby i uderzył ją owiniętą kaftanem rękojeścią w czubek głowy. Wilczyca zwaliła się na podłogę podtrzymywana przez Malcona.
5320 I pochodnię. Przytroczyli sobie do ramion tobołki. Malcon dźwignął Zigę i ruszył pierwszy. Hok chwycił oba worki z powietrzem i ruszył za nim. Szybko zeszli w dół, chwilami ślizgając się na pochyłościach do skrzyżowania korytarzy i skręcili w odnogę, w której Hok jeszcze nie był.
5321 Malcon nagle uderzył się dłonią w czoło i oderwał kawałek poły kaftana. Podzielił oderwany skrawek na kilka części i dwie z nich wepchnął sobie w nozdrza, resztę podał Hokowi. Zrobił kilka głębokich wdechów i wydechów, pilnując by Hok zrobił to samo, i szybkim krokiem ruszył w dół.
5322 Prawie nie zatrzymując się podniósł pochodnię i trzymając worek z powietrzem tylko zębami, z Gaedem z jednej dłoni i pochodnią w drugiej, schodził w dół twardo uderzając piętami w kamienne podłoże. Po kilkunastu krokach korytarz wyrównał się, potem nieoczekiwanie weszli po kilku stopniach.
5323 Dalej znowu było płasko. Hok, objuczony workiem z Zigą przerzuconym przez ramiona, z łukiem na piersi i workiem w zębach, maszerował szybko starając się być jak najbliżej Malcona. Czuł się zupełnie bezradny w tym korytarzu, bez broni w ręku, z miękkim, przelewającym się ciężarem na ramionach.
5324 Coraz wyraźniej czuł bicie serca, przyspieszającego jakby chciało go wyprzedzić i czym prędzej wydostać się z tego piekielnego korytarza. Malcon przystanął i odwrócił się do Hoka. Głośno wypuścił powietrze z płuc, zręcznie popuścił wiązanie worka i głęboko zaczerpnął z niego powietrza.
5325 Odczekał, aż Hok zrobi to samo, skinął głową i ruszył dalej. Hok zauważył, że idą po płaskim podłożu i że pochodnia przygasa wyraźnie. Zauważył to również Malcon, przystanął i opuścił pochodnię niżej. Poniżej kolan paliła się lepiej. Malcon odwrócił się i pokazał oczami na pochodnię.
5326 Najpierw było ich tylko kilka, po prawej stronie, potem pojawiły się również po lewej. Były ciemne i nic się w nich nie ruszało, ale gdy Malcon po kolejnym wdechu zbliżył do jednego z nich pochodnię, usłyszeli wyraźny bulgoczący syk, a płomień zaskwierczał i zmienił barwę na jadowicie żółtą.
5327 Kropla potu spłynęła mu po czole i wpadła do oka, mrugnął kilka razy i potrząsnął głową. Malcon przystanął i zaczerpnął powietrza, choć Hok świetnie wiedział, że może to robić nie przerywając marszu. Mruknął głośno i zrobił gniewną minę popędzając Malcona. Dogonił go, wskazując brodą korytarz.
5328 Przyspieszył, ale po kilku krokach zatoczył się i oparł o ścianę. Z pobliskiego otworu rozległ się znowu bulgot i chrapanie. Pochylił się, by oprzeć worek z Zigą o ścianę i zrobił dwa głębokie oddechy. Zawiązał worek zgrabiałymi jak od pływania w zimnej wodzie palcami i ruszył za Malconem.
5329 Szybko zawiązał wór i ruszył jak mógł najszybciej za Malconem. Korytarz cały czas był prosty jak lot strzały i tylko dlatego nie stracił go jeszcze z oczu, sam szedł już w całkowitych ciemnościach, świadomy narastającego za plecami szumu, podobnego do szelestu wysuszonych owoców massicy.
5330 Przebiegł trzydzieści kroków i runął na podłoże z cichym jękiem. Szeroko otwartymi ustami złapał łyk powietrza, od razu poczuł, że jest gorzkie i kwaśne zarazem, ciepłe, stęchłe. Wdychał je wraz z drobinami kurzu u podłoża, przekręcił głowę przywaloną workiem z Zigą i zobaczył ciemność przed sobą.
5331 Greez zawisła nad nimi, gładka, jak dobrze wypolerowane dłonią wojownika drzewce włóczni, straszliwa w swym ogromie. Ojciec nie zsiadał z konia, siedział chwilę nieruchomo, potem skinął na Dena, a gdy ten podjechał bliżej, odebrał mu wodze i pchnął w ramię, nakazując zejście z konia.
5332 Potem po prostu odjechał. Gdy Den patrzył na niego szeroko otwartymi oczami, wystraszony i zmarznięty, choć był jasny, ciepły, wiosenny dzień, ojciec przeskoczył w biegu na jego konia, wypoczętego po jeździe pod lekkim jeźdźcem i smagnął go batem. Już po chwili zniknął za niskim wzniesieniem.
5333 Den podrapał się po karku i wtedy po raz pierwszy odczuł działanie Siły. Coś śliskiego i zimnego jak płaski wąż jaskiniowy dotknęło jego głowy. Den chciał się odwrócić, chciał zrzucić to coś, co tak cicho i ohydnie siadło na jego głowie, ale nie poruszył się nawet. Zimno ogarnęło całą jego głowę.
5334 Nie wiadomo dlaczego tak właśnie pomyślał: że potężna Greez pochyliła się nad nim i dotknęła schowaną dotychczas macką. Ciało jej drgnęło. Wtedy rozpoczęła się pierwsza lekcja, piekielna obręcz opasała mu głowę tak, że krzyknął i pomimo bólu w całym ciele podniósł ręce i ścisnął głowę dłońmi.
5335 Rozpłakał się, ale posłusznie wstał i podszedł bliżej Greez, bo czuł każdą komórką ciała, że tego właśnie chce od niego Siła. Stał nieruchomo, dlatego dziwną rzecz z płaskich bali, która na linach zsunęła się z góry, zobaczył dopiero wówczas, gdy znalazła się na poziomie jego oczu.
5336 Nie wystraszył się ani nie zdziwił, stał nieporuszony, bojąc się tylko bólu. Wiedział już, że stojąc tak posłusznie podporządkowuje się Sile, więc nic powinien spodziewać się kary. Znienawidził Siłę, niewidocznego, nieczułego wroga, potężnego, ale tchórzliwego skoro ukrywa swe oblicze.
5337 Siła pozwalała na to, teraz wiedział, że kieruje nią Mezar i właśnie jego znienawidził jak nigdy dotąd. Być może bawił Maga fakt, że jego sługa, posłuszny, bez sprzeciwu wykonujący każde polecenie, w głębi duszy nienawidzi go, albo władza jego była zbyt słaba, by wykorzenić to uczucie z duszy Dena.
5338 Od tej pory nie myślał o tak prostej zemście i nie patrzył w zwierciadła, choć wiedział, że twarz jego odzyskała poprzedni wygląd. Przestał planować cokolwiek, zaczął uważnie obserwować życie w zamku, analizował każdy ruch Mezara, zważał na wszystko, co mogło mu dać broń do ręki.
5339 Nauczył się nawet nie myśleć o zemście, gromadził tylko wiedzę, którą postanowił kiedyś wykorzystać. Jeśli Mezar potrafił czytać w jego myślach, to z pewnością przekonany był, że złamał swojego sługę. Den zamknął się w skorupie z nienawiści, której – miał nadzieję – nie przeniknie nawet Siła.
5340 Z czasem Den nauczył się opowiadać tylko o tym, co naprawdę interesowało Mezara – o wszystkich podejrzanych wydarzeniach w bezpośredniej bliskości Greez, o wszystkim, co mogło zagrozić Magowi, jeśli nie działo się nic ciekawego Mezar najczęściej uderzał Dena przy pomocy Siły i wyganiał z komnaty.
5341 Normalnie, jak co dnia zjadł śniadanie, gdy Siła dała mu znak, że musi iść do komnaty z Salcerem. Szybko, prawie biegiem przebył część obwodu Greez i zatrzymał się przed drzwiami prawie całkowicie zasłoniętymi szeroką sylwetką jednego z niewielu w Greez Tiurugów, pilnujących skarbów Mezara.
5342 Den położył obie dłonie na jasnym pasie z białego metalu biegnącym przez całą szerokość drzwi. Metal był zawsze ciepły, choć w samej komnacie zawsze było dużo chłodniej niż w innych pomieszczeniach. Pośrodku na olbrzymim stole, otoczony kilkoma pasami różnokolorowych metali spoczywał Salcer.
5343 Drzwi drgnęły i bezgłośnie otworzyły się. Den zrobił dwa kroki i wszedł do komnaty. Drzwi zamknęły się. Den nie podchodził bliżej, czekając na przyzwolenie. Rozglądał się po ścianach, sprawdzając czy wszystkie otwory, przez które wpadały wąskie promyki i uderzały w Salcer, są otwarte.
5344 Widział, zapamiętywał jakieś poruszenia na skale, atak jednej z figur na coś żywego na małym występie skalnym. Zobaczył, jak z tego samego miejsca wypada na zewnątrz kłąb pyłu i piasku. Wszystko to z jednego i tego samego kierunku, ten sam opal przekazał wszystkie te wiadomości Salcerowi.
5345 Kamień wiadomości, błyszczący od wejścia Dena do komnaty, zmętniał i młodzieniec zrozumiał, że to już koniec bezgłośnej rozmowy. Odzyskał władzę w rękach i nogach, jęknął głośno, wyczerpany słuchaniem, którego Mezar unikał z tego właśnie powodu, skłonił się przed Salcerem i odwrócił do drzwi.
5346 Wycofał się na kolanach pod drzwi, nie odwracając się, z pochyloną głową, przekroczył próg i dopiero, gdy drzwi zamknęły się przed nim odwrócił się i poszedł w kierunku schodów. Zszedł na najniższe piętro nie spotykając nikogo po drodze i przystanął dopiero przy jednym z wąskich okien.
5347 Zupełnie bez strachu przyjął wiadomość, że niedługo nie będzie potrzebny Mezarowi. Mag wiedział, a Den domyślał się, że po kilku latach służby Salcer niszczy człowieka i trzeba go zastąpić nową ofiarą. Domyślał się również co się stanie z nim, Denem, ale i to nie przyspieszyło bicia jego serca.
5348 Miało bardzo słaby obcy zapach, ale z całą pewnością nadawało się do oddychania. Dorn zrzucił na schody prawie już pusty worek i kilka razy odetchnął przez nos. Zdjął łuk i kołczan ze strzałami. Nasłuchiwał. Nic prócz jego oddechu nie zakłócało ciszy. Chwycił pochodnię i zbiegł po schodkach w dół.
5349 Przebiegł ze czterdzieści kroków zanim w ledwo tlącym się płomieniu pochodni zauważył leżącego bez ruchu Hoka, worek z Zigą i kłąb grubych jak męskie ramię, długich, białych robaków. Ciął kilka razy kłąb gulamii mieczem. Gdy część skręciła się w agonii, a reszta zakłębiła się w pospiesznym odwrocie.
5350 Korytarz utonął w ciemnościach, pochodnia zgasła z braku powietrza albo zgasiły ją gulamie. Malcon wyjął Gaed i w jego świetle posuwał się do przodu trzymając miecz w drugiej ręce. Białe robaki były już przy worku, ale cofnęły się szybko, sycząc i wypuszczając kłęby białego dymu.
5351 Malcon schował miecz i przyświecając sobie Gaedem, z Zigą w worku i wrócił do Hoka. Tym razem prawie zemdlał padając obok przyjaciela, ale jego ręce, prawie bez udziału świadomości, rozerwały worek, w którym wciąż nieruchomo leżała Ziga. Tym razem Malcon potrzebował dłuższej chwili, by oprzytomnieć.
5352 Ja pójdę i sprawdzę co tam jest na górze. Poczekajcie na mnie. Ruszył w górę po schodach stawiając bezgłośnie stopy na kamiennych stopniach pokrytych cienką warstwą kurzu. Po chwili schody zaczęły skręcać, aż w końcu Malcon zorientował się, że stały się spiralą otaczającą kamienny, gruby słup.
5353 Ale drewno było spróchniałe a sztaby zardzewiałe, tak że gdy Malcon chwycił za jedną z nich, odłamała się prawie bez dźwięku. Pchnął drzwi najpierw słabo, potem mocniej. Zaskrzypiały, trzasnęło pękające drewno; Malcon naparł ramieniem, podważając jednocześnie drzwi ostrzem miecza.
5354 Dookoła wciąż panowała martwa cisza, Malcon przeszedł między rzędami skrzyń i doszedł do trzecich drzwi. Przez cieniutką szczelinę między drzwiami i podłogą sączyło się światło. Drzwi prowadziły więc do jakiejś sali albo na korytarz z oknami. Malcon zgasił pochodnię i przywarł uchem do drzwi.
5355 Malcon stanął w drzwiach i rozejrzał się na boki, wysunął się nieco i ponownie spojrzał w jedną i drugą stronę. Był sam i to go rozzłościło; przygotowany był na walkę, atak, wtedy czuł by się lepiej. Przesunął Gaed pod bluzą, tak by móc go Wyjąć szybko lewą ręką, odetchnął głęboko i ruszył w lewo.
5356 Trzymał się ściany po lewej ręce. Z każdym krokiem odsłaniał się kolejny kawałek skalnego krużganka i z każdym krokiem rosło zdziwienie Malcona. Spodziewał się gęstych straży, czujnych wartowników, tymczasem wcale nie napotykał śladu człowieka, nie słyszał żadnych kroków, rozmów.
5357 Ktoś szczupły, ubrany w niebieską, luźną szatę z żółtym pasem stał przy jednym z okien z głową wciśniętą w wąską szczelinę. Malcon nie widział żadnej broni, szybko rozejrzał się, wyjął nóż i zrobił kilka szybkich, cichych kroków. Zatrzymał się tuż za mężczyzną i rozejrzał jeszcze raz.
5358 Gdy napadnięty uderzył plecami w Malcona, ten złapał go lewą dłonią za brodę i zadarł do góry. Jednocześnie przyłożył ostrze noża do szyi. Pociągnął mężczyznę za sobą i poszli razem, przytuleni do siebie. Przy pierwszych drzwiach, Malcon mocniej przycisnął nóż i przysunął się bliżej drzwi.
5359 Weszli do malutkiego pokoju bez okien. Trzy cienkie łuczywa oświetlały pomieszczenie. Malcon rozejrzał się nie puszczając ofiary; niskie wąskie łóżko, prosta, drewniana skrzynia, gładkie ciemne ściany. Odwrócił jeńca twarzą do siebie i pchnął na ciężki zydel. Na stołku wsiał nowy, żółty pas.
5360 Wolał być dalej od ohydnych robaków. Po namyśle zszedł po odrzucone wcześniej worki, wrócił do Zigi i rozłożył je. – Połóż się – powiedział cicho. – Należy nam się odpoczynek. Pod głowę podłożył sobie jeden z tobołków i ułożył się najwygodniej jak tylko to było na wąskim stopniu możliwe.
5361 Wolno obracał w myślach kilka ostatnich dni, nie wiedząc, że wcale nie tak dawno czynił to samo Malcon. Zaczął cichutko nucić, w tej samej chwili Ziga poderwała się i sapnęła krótko. Hok, zaskoczony, poderwał się i usiadł. Wsłuchiwał się w ciszę, ale do jego uszu nie dotarł żaden dźwięk.
5362 Dźwięk zbliżał się, ktoś zbiegał po stopniach w dół. Hok zerwał się i wyciągnął przed siebie miecz, przyciągnął wilczycę do lewej nogi. Stukot lekkich kopyt rozlegał się coraz bliżej, czasem urywał się jakby to coś przystawało i nasłuchiwało, a potem robiło kilka szybkich nieregularnych kroczków.
5363 Cmoknięciem przywołał wilczycę i ruszył do góry. Musieli zrobić cztery przystanki, zanim dotarli do wyważonych drzwi. W zapomnianej komorze Hok, uspokojony zachowaniem się Zigi, oderwał strzęp jakiejś zetlałej szmaty i obwiązał nią koniec cienkiej deski, o którą się potknął w ciemnościach.
5364 Ziga niespokojnie dreptała w miejscu, więc Hok puścił ją przodem i poszedł za nią. Gdy doszli do drzwi, zostawił pod ścianą oba tobołki i łuk Malcona, i dopiero wtedy przekroczył próg. Ziga szybko skierowała się do drzwi, którymi Malcon wyszedł na krużganek i przystanęła przy nich.
5365 Malcon chwycił skrzynię i nie robiąc hałasu odciągnął ją od drzwi. Den rozejrzał się po pokoju i wyszedł pierwszy. Korytarz był pusty, ciemny, rozświetlony tylko światłem wpadającym tu z małego owalnego okienka nad drzwiami z galerii. Den poszedł wolno korytarzem oddalając się od drzwi.
5366 Gdy głowa Malcona zrównała się z następnym korytarzem, Den stał już na kamiennej posadzce i wskazywał ręką na drzwi w głębi. Podeszli razem do nich i Den pochylił się Przykładając oko do dziurki pod klamrą. Patrzył chwilę, a potem odsunął się i kiwnął kilka razy głową. Malcon zajrzał do komnaty.
5367 Różnej grubości linie splatały się w dziwny sposób a w nieregularnej kratownicy znajdowały się litery nieznanego Malconowi pisma. Jakaś postać mignęła przed dziurką, Malcon nie zdążył obejrzeć mężczyzny, widział tylko, że ubrany był w bladożółtą szatę, wydawał mu się gruby i niski.
5368 Malcon kiwnął głową i pochylił się jeszcze raz do dziurki. Odwlekał chwilę, w której będzie musiał wejść i zaatakować Mezara, nie miał zupełnie pojęcia jak to zrobi: krzyknąć coś, rzucić, uderzyć, może jakieś zaklęcie, ale nie znał żadnego. Oblizał suche wargi. Odetchnął głęboko.
5369 Wolno sięgnął ręką do klamki i zacisnął na niej palce. Prawą rękę wsunął pod bluzę i ujął mocno rękojeść Gaeda. Nacisnął klamkę, przymknął na chwilę oczy. Krótką jak mgnienie oka chwilę czekał jeszcze na pomoc Jogasa, szarpnął drzwi i wpadł do komnaty. Mezar stał w głębi, nieco z prawej.
5370 Tłusta twarz, błyszcząca jak wysmarowana łojem, odwróciła się do Malcona. Małe, przykryte wałami tłuszczu oczka, wytrzeszczone, wpatrywały się w Dorna. Wąski jak dziób ptaka nos wystawał spomiędzy wypchanych tłuszczem policzków, a prawa ręka, skierowana gdzieś w bok od Malcona drgnęła.
5371 Malcon zrobił jeszcze krok z radością widząc strach Mezara, prawie nie czuł już tych zimnych dłoni, które wystraszyły go chwilę wcześniej. Zrozumiał, że moc Mezara słabnie, widział to w oczach Maga, w drżeniu obu rąk wyciągniętych przed siebie. Mezar zachwiał się i przerwał zaklęcia.
5372 Zachwiał się i odsunął się do Dorna, nogi ugięły się pod nim, ale gdy Malcon zrobił dwa kroki chcąc zastąpić mu drogę, Mag nagle poderwał się i błyskawicznie skoczył do drzwi, którymi wszedł tu Malcon. Zanim król zawrócił, Mag był już na progu, a gdy Malcon dobiegł do drzwi, były już zamknięte.
5373 Malcon nie tracił czasu na tłumaczenia, przeskoczył Dena i runął ku schodom. Zbiegł piętro niżej i rzucił okiem na korytarz, warstwa kurzu była równa, nie było na niej śladów Mezara, zbiegł dalej po schodach mając Hoka tuż za plecami i pobiegł korytarzem ku galerii, na której spotkał Dena.
5374 Szerokie rękawy szaty Mezara zatrzepotały, zamgliły się i przemieniły w szerokie skrzydła. Grube ciało sflaczało, skurczyło się i zawisło w powietrzu. Malcon był już tylko o dziesięć kroków od Maga, gdy tamten złośliwie błysnąwszy okiem ku niemu i krzyknąwszy coś chrapliwie wskoczył na parapet okna.
5375 Mezar spadał bezładnym kłębem, z którego co jakiś czas wysuwało się złamane skrzydło, a zaraz potem ręka albo noga Maga. Skrzek rozlegał się coraz ciszej, kłąb prostował się, rozwijał do normalnej postaci Mezara, opadającej bezładnie i zwijał, przewalał stając się coraz mniejszy i mniejszy.
5376 Bał się, że chytry Mag nad samą ziemią uleci nagle żółtym ptakiem, mimo że Gaed uderzył Mezara. Żółty kłąb malał w oczach i nagle lot skończył się: Mezar uderzył w ziemię obok podstawy Greez. Uderzenia ciała nie było słychać, ale cała kolumna rozdzwoniła się jak skały w korytarzu-pułapce.
5377 W jednym z okienek zobaczył tak jak on wychylonego Hoka z uśmiechem mściwego zadowolenia na twarzy. Zaczął się szamotać, chcąc wrócić na korytarz, zeskoczył na posadzkę i podbiegł do Hoka. Szarpnął go za nogę i gdy Hok stanął na podłodze krużganka, złapał go za ramiona i potrząsnął mocno.
5378 Na podłodze pod parapetem, tam gdzie spadł po uderzeniu Mezara, leżał Gaed. Mocna żółta poświata rozchodziła się we wszystkie strony. Malcon ostrożnie podszedł i wziął miecz do ręki. Miał długie na łokieć ostrze, szerokie na dłoń, z rytami urwanymi w miejscu, gdzie głownia była złamana.
5379 Bardzo mi pomógł – odwrócił się i poszedł pierwszy. Mijając Zigę, która stała obok drzwi, poklepał ją po głowie i z wilczycą przy nodze zanurzył się w ciemnym korytarzu. Hok poszedł za nim. Dena spotkali na schodach wiodących na górę. Był straszliwie blady i obiema rękami trzymał się poręczy.
5380 Malcon, Hok i Ziga weszli do olbrzymiej komnaty. Podłoga pokryta niezliczoną ilością skór była o pół wysokości mężczyzny niżej od poziomu korytarza, a sklepienie ginęło gdzieś wysoko w mroku. Trochę dalej widzieli koniec olbrzymiego stołu, który śmiało mógłby być podłogą dużego pokoju.
5381 Nad każdą pochodnią na ścianie wisiał matowy owal, który, gdy tylko padło na niego światło pochodni, rozjaśnił się jak duże, pokryte bielmem oko. Po chwili cała sala była jasno oświetlona, mimo że Den zapalił tylko pięć czy sześć pochodni i wszystkie umieszczone były w jednym końcu sali.
5382 Nakryję Kamień i wtedy będziecie mogli wejść. Inaczej pozostali Magowie mogą dowiedzieć się o was. Malcon zrobił krok i położył rękę na drzwiach. Na jego twarzy malowała się rozterka, zerknął na Hoka, ale tamten również patrzył na Dena zdziwiony, poruszał wargami, chcąc coś powiedzieć.
5383 Był to jedyny mebel w pomieszczeniu. Obaj młodzi władcy od razu skierowali spojrzenia na ściany, szukając szczelin czy dziur, przez które światło mogło wpaść do komnaty, ale nie było w ścianach żadnych otworów na zewnątrz. Tylko kilkadziesiąt ogromnych opali rozjarzonych światłem.
5384 Malcon stał nieruchomo wpatrując się w nieregularny kłąb materiału, Hok odwrócił się i otworzył usta, ale nie powiedział nic, zerknął tylko na Dena stojącego z opuszczoną głową. Długą chwilę milczenia przerwała dopiero Ziga, podchodząc do Malcona i ocierając się z cichym skowytem o jego kolano.
5385 Zauważył, że Ziga obserwuje go nie poruszając się. Hok i Malcon spali jeszcze. Chwycił w ręce pas i trzymając go w ręku podszedł do małego kaganka. Dopiero gdy włożył koniec szydła w płomyczek przypomniał sobie wydarzenia poprzedniego dnia i rzucił kolec na stolik. Pokręcił głową i obudził Malcona.
5386 Malcon naliczył dziewięć stopni gdy Den, choć nie doszedł jeszcze do drzwi, zatrzymał się i zaczął wodzić rękami po ścianie. Trwało to chwilę. Malcon poczuł na ramieniu dłoń Hoka, gdy ręka Dena zagłębiła się w kamiennej ścianie, a zaraz potem cała płyta zapadła się gdzieś i Den skinął na Malcona.
5387 Szarpnął się nawet, ale zaraz uspokoił i zaczął kręcić głową jakby oglądał ściany skrytki, choć Malcon, wyciągając szyję i zaglądając mu ponad ramieniem, nie widział niczego, prócz ciemnych gładkich ścian. Ale gdy Den wysunął głowę z powrotem, Malcon zobaczył na jego twarzy szczere oszołomienie.
5388 Zmrużył oczy – blask porannego słońca uderzył w źrenice. Zobaczył zieloną równinę widzianą ze szczytu Greez. Poruszył głową, równina przemknęła przed oczami, chwilę Malcon szamotał się zanim zrozumiał, że jakimś niepojętym sposobem znalazł się jakby na szczycie słupa sterczącego ze strażnicy.
5389 Natknął się na trzeciego strażnika, gdy tamten, nie wiadomo jakim sposobem dowiedziawszy się o ataku, biegł w jego stronę. Malcon trafił go w pierś, ale Tiurug, choć już prawie martwy, biegł wciąż w jego kierunku, a bezwładna ręka wyciągała miecz z pochwy i kierowała go w pierś króla Laberi.
5390 Wtedy my zjedziemy na poziom stajni i tam borda się zatrzyma. Osiodłamy konie i wtedy naciśniesz dźwignię jeszcze raz. Gdy zejdziemy na ziemię, naciśniesz drugą dźwignię i borda wróci na swoje miejsce. Kiedy wrócimy, usłyszysz gong, na pewno go nie przegapisz – słychać go doskonale w całej wieży.
5391 Nie chciał, by zauważyli, że boi się rozłąki, że obawia się jakiegoś podstępu, ataku. Den bez słowa wskoczył na platformę bordy, Hok otworzył usta, ale machnął ręką i wszedł za nim. Malcon wsadził dłoń w otwór, wymacał mały drążek, nacisnął go i w tej samej chwili borda drgnęła i popłynęła w dół.
5392 Borda i postacie na niej zmniejszały się szybko, po chwili nie można było rozróżnić rysów twarzy. Wtedy platforma zatrzymała się i Den, a za nim Hok, weszli w skałę. Po długiej chwili, gdy Malcon zaczął już się niecierpliwić, najpierw Hok, a potem Den weszli na bordę ciągnąc za sobą konie.
5393 Gdy Dorn nacisnął drugą dźwignię i upewnił się, że borda wjeżdża na górę odwrócił się i rozejrzał po strażnicy. Najpierw wszedł do okrągłej wieżyczki z której wyskoczył czwarty strażnik i obejrzał ją dokładnie. Nie znalazł w niej żadnego przejścia, więc uznał, że do niczego mu się nie przyda.
5394 Malcon chwilę zastanawiał się i nawet wymyślił sposób na zamknięcie drzwi – wystarczyło przywiązać jakiś sznurek do dźwigni i pociągnąć za nią już ze strażnicy – ale nie dałoby się już nigdy wieżyczki otworzyć, więc zostawił ją otwartą. Odpoczywał chwilę obchodząc strażnicę i oglądając krainę Yara.
5395 Przerwała mu Ziga krótkim szczeknięciem. Malcon poczuł, że serce zatrzepotało mu w piersi. Rozejrzał się szybko i zobaczył małą, ciemną chmurką nadlatującą nad Greez. Poruszała się zbyt szybko jak na zwykły obłoczek, nic czuło się zupełnie wiatru – Malcon dotknął Gaeda i zawołał Zigę.
5396 Przez okna zaczęły wlatywać jakieś ciemne strzępy, wirowały pod sufitem zupełnie bezgłośnie, łączyły się w większe części okrążały Malcona i Zigę, Dorn wyjął Gaed i drugi miecz, usiłując przebić się do którejś z komnat; ale dziwne prawie czarne teraz płachty wielkości chust, nie puszczały.
5397 Nie bały się również Gaeda. Latały coraz bliżej Malcona, a im bardziej się zbliżały, tym bardziej kręciło mu się w głowie. Oparł się o ścianę plecami i nie przestawał machać mieczami, choć wiedział już, że tak się nie obroni. Nagle wszystkie czarne strzępy zawirowały i odskoczyły od Malcona.
5398 W pierwszej chwili wyglądał jak olbrzymia żaba wielkości taura, ale gdy otworzył paszczę i pokazał trzy szeregi cienkich zębów i w dodatku wysunął głowę na długiej szyi, tylko śliska gadzia skóra przypominała nieszkodliwą ropuchę. Malcon zrobił krok do przodu i wyciągnął miecz w kierunku potwora.
5399 Żadna z nich nie dotknęła Dorna, wszystkie uderzały w ścianę, ale za to gdy odsłonił twarz i obejrzał się zobaczył, że z miejsc, w które uderzyły, w błyskawicznym tempie wyrastają czarne wici. Zanim Malcon oprzytomniał i spróbował odskoczyć, wici zwinęły się, splątały i Malcon znalazł się w klatce.
5400 Włażę – Den zrzucił kaftan i usiadł na ziemi. Ściągnął jeden but i szarpnął za podeszwę drugiego. Zrzucił go i wstał. Jednym ruchem pozbył się miecza, ale wsadził za pas sztylet i zwrócił się do Hoka: – Daj mi swój. Hok wolno, jakby namyślał się, odpiął sztylet i podał go Denowi.
5401 Usiadł na ziemi i wziął w usta koniuszek cienkiego rzemyka zwisającego z kołnierza. Wbił zęby w skórę, wykrzywiając twarz. Patrzył chwilę na Dena, wolno, uparcie wpełzającego na skałę. Odwrócił na chwilę głowę i popatrzył na dwunastu Pia siedzących na koniach i również patrzących na Dena.
5402 Widocznie znajdował występy i szczeliny, których z dołu, z miejsca gdzie leżeli Hok i Pashut, nie było widać. Teraz jednak zawisł na jednej ręce drugą szukając jakiegoś oparcia. Palcami nóg coraz szybciej drapał skałę czepiając się najmniejszego załamania, ale ciągle nie znajdował.
5403 Wrzasnął krótko i zerwał się na nogi gdy ciało znikło przesłonięte plecami Pia, jedynych, którzy nie zamarli w chwili upadku, lecz przesuwali się celując skórą pod Dena. Gdy Hok dobiegł do nich Den siedział na ziemi z szerokim uśmiechem na twarzy. Hok przedarł się przez Pia i kucnął obok chłopca.
5404 Pierwsza strzała uderzyła w skałę o wiele za nisko i złamała się. Dopiero za szóstym strzałem linka zniknęła w otworze stajni. Den pierwszy chwycił drugi koniec i pociągnął delikatnie, wybrał cały luz, a potem, gdy lina przestała zjeżdżać, skoczył i zawisł na niej całym ciężarem.
5405 Chciał coś powiedzieć, ale poruszył tylko wargami. Odwrócił się i ruszył pierwszy ciągnąc za sobą na cienkim łańcuszku dwudziestu ośmiu towarzyszy. Szarpnął do siebie drzwi i przystanął na chwilę w progu, a potem zrobił duży krok i wyszedł na krużganek. Tuż za nim wysunął się Hok, a potem reszta.
5406 Król Laberi nie otwierając oczu poruszył palcami i chwycił bukłak. Chwilę leżał nieruchomo, a potem przyciągnął sflaczały worek do ust i wycisnął trochę wody na twarz. Hok machnął niecierpliwie ręką i rzucił Malconowi drugi bukłak. W zupełnej ciszy Malcon wypił kilka łyków wody i otworzył oczy.
5407 Zginiesz... Malcon szarpnął się i wyprostował. Chwilę wpatrywał się w grupę Pia, poznał Pashuta. Chlapnął wodą na dłoń i przetarł nią twarz. Odrzucił bukłak i opierając się o ścianę wstał na nogi. Najpierw uginały się pod nim kolana i drżał cały, ale widać było, że z każdą chwilą wracają mu siły.
5408 Potężna wieża Maga oszołomiła go i dopiero teraz otrząsnął się powoli z jej posępnego uroku. – Jeśli zaatakują tak jak Malcona? Nie wiemy jak się przed tym wszystkim bronić... Hok wykrzywił twarz w grymasie zastanowienia, cmoknął głośno i westchnął. Den podniósł rękę i zrobił mały krok do przodu.
5409 Malcon nie leżał już na posłaniu, ale był blady, a wyostrzone rysy twarzy powodowały, że wyglądał na starszego niż był w rzeczywistości. Gdy wszyscy usiedli i na chwilę w komnacie zapanowała cisza wstał, przeszedł do drzwi i z powrotem. Zatrzymał się przy skrzyni i przysiadł na niej.
5410 Pashut również, lecz chwilę później, jakby się jeszcze zastanawiał. – Nie wiemy czy Magowie przyczaili się tylko i czekają aż wyjdziemy z Greez, której być może nie mogą zdobyć, czy rzeczywiście nie wiedzą, że jeden z nich nie żyje. Ale chyba nie możemy zbyt radośnie patrzeć na wszystko dookoła nas.
5411 Nie wiem czy Jogasowi udało się utrzymać koronę dla mnie, a jeśli tron zajął któryś z moich wujów to na ich pomoc nie mamy co liczyć. No i możemy prosić o pomoc Enda – popatrzył na Hoka, ale gdy tamten otworzył usta dodał szybko: – Ale musielibyśmy długo... za długo czekać na twoich wojowników.
5412 Prawie jednocześnie wysunęły nadogonowe wyrostki i hipnotyczny terkot popłynął w dół. Caldovique nie zdążył nawet unieść głowy, szarpnął się, kolana rozjechały się i runął twarzą w trawę, Altar zatoczył się i z otwartymi do krzyku ustami upadł zwalając mieczem kocioł z resztą wystygłej tensy.
5413 Opadło prawie bezwładnie zakrywając jedno ucho. Od razu jadowity szelest ścichł, nakaz, któremu nie można było się przeciwstawić osłabł i Malcon zaczął budzić się ze snu, po którym stoczyć się miał w bagno śmierci. Poderwał głowę i odciął się od best zaciskając dłonie na uszach. Wstał.
5414 Malcon rozejrzał się i podbiegł – wciąż z zatkanymi uszami – do najbliższego Pia. Ukląkł za jego głową i ścisnął ją między kolana starając się jak najszczelniej zatkać uszy. Odczekał chwilę a gdy zauważył drgnięcie powieki oderwał prawą rękę od ucha i szybko uderzył wojownika kilka razy w twarz.
5415 Przez chwilę ciało nie słuchało go i tylko dlatego nie zdołał wyrwać się spomiędzy kolan Malcona, a gdy mógł już się poruszać, był również zdolny do myślenia, patrzył więc w twarz Malcona i odczytywał z jego ust polecenia. Szybko oderwał kawał poły swojej bluzy i podarł ją na kilka kawałków.
5416 Dwie pierwsze besty zbyt nisko lecące, rozcięte uderzeniami mieczy Malcona i Altara bezgłośnie opadły w trawę, reszta zburzyła koło jakie tworzyła nad obozem i przekrzywiając złośliwe wąskie pyski z rozjarzonymi strachem i wściekłością zielonymi wypukłymi oczyma, wzleciały wyżej.
5417 Drugą ofiarą był Caldovique, którego nikt nie zdążył obudzić. Gdy kilka ocalałych best odleciało okazało się, że nie można również dobudzić jednego z koni a czerniejąca na tylnej nodze rana wyjaśniła przyczynę bezruchu zwierzęcia. Ciała poległych zostały zakopane głęboko w wykrocie pod drzewem.
5418 Z kolei im mniej czasu spędzimy pod niebem Yara, tym lepiej dla nas. Ciągle znajduje się coś, z czym nie potrafimy walczyć, nie wiem czy w końcu nie trafimy w pułapkę, która się nieodwołalnie zatrzaśnie. Zabiliśmy dopiero kilka gadzin, których tu mogą być tysiące i kilku opętanych magią ludzi.
5419 Nie trwało to długo. Po opuszczeniu polanki Dorn od razu wysunął się na czoło i poprowadził swój oddział, wyprzedzany jedynie przez Zigę. Cienie przesunęły się sprzed pysków koni na boki, gdy spoza rosnących wszędzie dookoła drzew – za rzadkich, by tworzyły las – błysnęło żółcią.
5420 Zeskoczył z konia i poczekał aż Pashut i Hok podejdą bliżej. Położył palec na ustach i od razu wskazał nim przestrzeń przed sobą. Bezgłośnie stąpając po ubitej ziemi, z rzadka tylko upstrzonej kępką trawy, podeszli do grubego pnia. Następne drzewo widać było dopiero na horyzoncie.
5421 Pozostali popuścili popręgi koniom i poprzywiązywali je do drzew, wartownicy rozeszli się w ciszy na wszystkie strony, tak jednak, by widzieć się nawzajem. Malcon odszedł nieco na bok i usiadł pod jednym z drzew opierając się o nie plecami, z ręką zanurzoną w futro Zigi pogrążył się w myślach.
5422 Powietrze zamarło rozgrzane słońcem, upał rozkwitał jak jednodniowy kwiat sarsaperelli. W duchocie głucho zatętniły kopyta wracających zwiadowców, wszyscy się poruszyli. Pierwsza z dwójek nie znalazła żadnej drogi przez piaskową łachę, ale druga, badająca południowy kierunek, miała weselsze wieści.
5423 Była wąska, akurat dla konia, od biedy można by zeskoczyć z siodła i tuląc się do konia stać obok, ale nie wszędzie – droga była prosta, lecz jej szerokość zmieniała się. Malcon zauważył, że Ziga przyśpiesza w najwęższych miejscach i zwalnia tam, gdzie piasek dalej odstępuje od ścieżki.
5424 Malcon Dorn musnął piętami boki wierzchowca i ruszył do przodu. Ziga pobiegła szybciej. Hombet również przyspieszył, przeszli w galop. Ostatnie konie bez jeźdźców biegły na końcu, nie odstając ani na krok. Głośny krzyk Fineagona dotarł do Malcona, gdy zjechał ze ścieżki i ściągnął wodze Hombeta.
5425 Malcon ruszył w kierunku koni i drzew po drodze wyciągając Gaed z pochwy. Gestami dłoni rozdzielił towarzyszy i obejrzał się. Na brzegu został tylko Fineagon oczekujący obu biegnących do niego Pia. Malcon podbiegł kilka kroków, by zająć pozycję przy Hoku, gdy głośny krzyk z tyłu zatrzymał go.
5426 Obaj Pia stanęli, wbijając wzrok w ziemię pod stopami Malcona i towarzyszy. Mieli pochylone głowy, ale i tak widać było, że na twarze wypełzły im złe, zimne uśmiechy. Ziga zawyła krótko i ruszyła w ich stronę, jednakże po kilku krokach dziwnie pośliznęła się i upadla ze skowytem.
5427 Hok zerwał rzemień z ramienia i upadł na plecy, Malconowi podwinęła się noga i z trudem utrzymał równowagę. Nie widział co się dzieje za jego plecami, ale słyszał przekleństwa i odgłosy upadków, nie oglądał się więc tylko patrzył na Pia nazwanych przez Fineagona hirani i walczył ze śliskim gruntem.
5428 Malcon pośliznął się kolejny raz i musiał podeprzeć się na ręku, szybko przykląkł na jednym kolanie i rzucił bogo. Nie łudził się, że trafi, ale miał nadzieję, że hirani będą musieli zająć się nim i stracą z oczu innych. Zobaczył, że jego sznur leci za nisko i spada pod nogami hirani.
5429 Kątem oka zauważył, że Hok zdołał odczołgać się na pewniejszy grunt i rzuca swoje bogo. Obaj hirani poruszyli się, ciężko przestawiając stopy i od razu Malcon poczuł, że grunt pod jego kolanami nabiera szorstkości, zauważył innych Pia rzucających swoje bogo bardziej celnie niż on.
5430 Chwilę trwała szarpanina i kręcenie się wszystkich trzymających bogo i samych hirani, aż w końcu ustawiono obu niedawnych Pia twarzami do piasku, którego przebycie kosztowało ich utratę człowieczeństwa. Fineagon szybko podbiegł i od tyłu narzucił na ich głowy obszerne worki po suszonych plackach.
5431 Rada była zbyteczna. Nikt nie miał ochoty na dotykanie jeńców. Końce bogo zostały szybko przywiązane do pobliskich drzew i wszyscy bez żadnego rozkazu zeszli się pod gałęziami największego drzewa. Malcon popatrzył na rozżalone, smutne twarze Pia, zerknął w bok na stojących Potulnie hirani.
5432 Jeśli musiałby wierzyć tylko cieniom, przysiągłby, że bogo trzymają w powietrzu jedynie napełnione czymś niekształtne worki. Hirani rzeczywiście nie rzucali cieni. Kilku mężczyzn wstało również i przyglądało się jeńcom inni zadowolili się obejrzeniem niezwykłego zjawiska ze swoich miejsc.
5433 Pod koniec zimy tańczono jeszcze raz taniec Hirani. W tym tańcu Władca Lodu stał w kręgu ośmiu ognisk, tak aby jego zwielokrotniony cień padał zawsze pomiędzy dwa ogniska. W te miejsca wbijano ostre kołki, po wbiciu ostatniego, ósmego kołka, Hirani odlatywał w ślad za Sajoggą. Tyle wiem.
5434 Malcon usiłował przeniknąć w ich dusze, zrozumieć czym lub kim są teraz, czy tkwią w nich jeszcze okruchy człowieczeństwa, czy też utonęły w zwałach piasku. Nie widział ani wracających zbieraczy drewna, ani Fineagona, który kołkami zaznaczył miejsce, gdzie powinny zapłonąć ogniska i stać hirani.
5435 Teraz każdy wbity kołek powodował szarpnięcie hirani, po piątym zaczęli cicho skowytać. Kilku z Pia poruszyło się radośnie, ale Pashut podniósł zaciśniętą pięść i uciszył współplemieńców. Fineagon wbił siódmy i ósmy kołek i przystanął za ostatnimi ogniskami, między którymi nie było jeszcze palika.
5436 Ogień zniknął zdmuchnięty niewidzialnym, niewyczuwalnym wiatrem, ale gdy tylko Pashut skoczył w kierunku nieruchomo leżących na ziemi Pia, rozległ się wysoki, głośny zgrzyt i nagłe ze wszystkich wygaszonych stosów buchnął płasko ścieląc się po ziemi, zimny, ciemnoniebieski ogień.
5437 A gdy wszystkie kręgi połączyły się ze sobą tworząc jedno wielkie koło wokół nieruchomych postaci, coś zacharczało głośno, obrzydliwie, rozległ się głośny jęk i zaraz potem głębokie westchnienie, przeciągłe, mroczne, groźne, obiecujące zemstę. Niebieski ogień zgasł w mgnieniu oka.
5438 Ciemna, prawie czarna woda leniwie, tłusto przewalała się w olbrzymiej niecce. Środek jeziora zajmowała wyspa otoczona gęstą kamienną palisadą z ostrych kołków sterczących gęsto jak szpilki jeżaka. Za kamiennymi kolcami widniały baniaste kopuły budynków tworzących bastion Lippysa.
5439 Pashut odesłał Pia głębiej za drzewa, a sarn z Malconem i Hokiem podczołgał się do ostatnich drzew. Spoza ich pni obejrzeli dokładnie jezioro i ogrodzenie. Nie zauważyli w nim żadnego przejścia, bramy czy nawet furtki. W końcu zniecierpliwiony Hok syknął i gestami zaproponował wycofanie się.
5440 Malcon rozejrzał się po zebranych w krąg towarzyszach. Przywykł już do tego, że od czasu wejścia do Yara rzadko śmiał się sam i równie rzadko widział uśmiech na twarzy towarzyszy, teraz też wszystkie twarze były poważne, wychudłe i zszarzałe od ciągłego napięcia i oczekiwania na cios Yara.
5441 Chwilę w obozowisku trwało poruszenie, trzy pary konnych zwiadowców wyruszyły z obozowiska i zniknęły pośród drzew, pięciu Pia rozeszło się we wszystkie strony i zajęło stanowiska tyłem do biwaku. Reszta powoli zaległa w kilku grupkach, rozpoczęły się ciche rozmowy bez śmiechu i żartów.
5442 Przymknął oczy. Nie mówił tego nikomu, ale czekał na jakiś znak, na kolejną pomocną uwagę Jogasa, nie chciał uwierzyć, że nie otrzyma już żadnej wskazówki, że będzie musiał polegać na sobie i w dodatku od jego decyzji zależeć będzie nie tylko własne życie, ale życie kilkunastu ludzi.
5443 Przypatrywał się chwilę Nigwere i Jo, ale trzymali się dobrze. Poprawił się w siodle i zajął obserwacją drogi przed sobą i nieba nad głową. Jadący przed nim przewodnicy również co chwilę podnosili głowy i sprawdzali płaty ciemniejącego już nieba, widniejącego ponad konarami drzew.
5444 Najpierw przyglądali się badawczo koronom mijanych drzew, ale od kilku dni przestali zwracać na nie uwagi. Drzewa otaczające jezioro Lippysa również były martwe. Jechali niezbyt długo, gdy poczuli zapach bagniska, ciepły, duszący, od którego dziwnie wysychało gardło i łzawiły oczy.
5445 Teren obniżał się tu wyraźnie, był tak samo jak płaskowyż porośnięty z rzadka drzewami, tyle że było tu więcej trawy, porastała niemal całe zbocza olbrzymiego stoku. Do uszu docierał monotonny, dość głośny szum. Przyglądając się zboczu Malcon zauważył bielejący za drzewami wodospad.
5446 Kręcąc z niedowierzaniem głową przypatrywał się chwilę śpiącemu, aż wreszcie zrezygnowany okrył go derką i sam wyznaczył straże. Malcon nie poruszył się nawet. Zapadł w ciężki, głęboki sen, którego miał nie zapomnieć do końca życia. Jakiś głuchy szum dokuczliwie wdzierał się w uszy.
5447 Zobaczył, że rozsiodłane konie stoją pod ścianą, gdzie jaskinia była najszersza i spokojnie przeżuwają trawę, a ludzie bez pośpiechu krzątają się po kryjówce. Hok siedział na kamieniach tuż przy wejściu do wnęki pod wodospadem, a nieopodal, pod skórą, jaśniała twarz śpiącego spokojnie Pashuta.
5448 Wszyscy mamy tu jednakowe obowiązki do wykonania i wcale nie chcę... Hok szybko poderwał się i podniósł dłoń, Toulik wstał również. – Malconie, to nie był zwyczajny sen. Nic nie pamiętasz? Malcon umilkł i zamknął usta. Chwilę milczał ze zmarszczonymi brwiami, wpatrując się w Hoka.
5449 Trwało to prawie całe popołudnie. A potem znowu się wystraszyliśmy: zacząłeś drżeć i jęczeć, ale ponieważ Ziga leżała spokojnie więc nie usiłowaliśmy cię obudzić, tylko narzuciliśmy na ciebie jeszcze kilka skór i czekaliśmy... Malcon przestał słuchać Hoka, podniósł dłoń do czoła i potarł je mocno.
5450 Prawa dłoń wolno przesunęła się w kierunku pochwy z ułomkiem Gaeda i zacisnęła się na jego rękojeści. Nagle – jakby od tego dotknięcia – zachwiał się i zatoczył. Hok z Toulikiem podskoczyli przytrzymali go pod ramiona, ale Malcon prawie od razu potrząsnął głową i uwolnił się z ich objęć.
5451 Ale nie możemy ugotować więcej ciepłej strawy – brakuje tu chrustu, a nie chcieliśmy, żeby dym wydostawał się przez wejście. Hok proponował, żeby je szczelnie zasłonić, wtedy dym musiałby mieszać się z wodą i nie byłoby śladu, ale nie bardzo wiem jak zasłonić tę dziurę – wskazał ręką do tyłu.
5452 Potem musiałem pomyśleć o kilku sprawach – położył dłoń na ramieniu Pashuta. – Po posiłku zbieramy się wszyscy, dobrze? Pashut skinął kilka razy głową, ostrożnie położył rękę na karku wilczycy i przejechał dłonią po jej grzbiecie. Kiwał jeszcze raz głową i odszedł w kierunku wyjścia.
5453 Można tylko zarzucić żar grubą warstwą mokrych gałęzi i czekać, czy za jakiś czas nie buchnie płomień. Tak było i z nami. Musieliśmy czekać. Nasz ogień nie zapłonął pełnym blaskiem. Ja zostałam, a moim zadaniem jest walczyć z siłą, którą wy nazywacie Magami. Ale nie mogę tego zrobić.
5454 Wtedy ostatni, najgorszy z nas, odejdzie w nicość i zostawi was i wasz świat. Posłuchaj, Malconie. Nie mam już dużo czasu, wkrótce nie będę już mogła z tobą rozmawiać. Pomagałam ci dotychczas, ale wszystko, co się dotąd wydarzyło w krainie Yara, to głównie twoja zasługa, wszystkich ludzi.
5455 A teraz zostaniecie sami, nic na to nie poradzę, zresztą i tak niewiele mogę zrobić. Mogę ci tylko radzić – powinieneś stanąć do walki z Lippysem. Ten Mag jest częścią mocy, częścią istoty, która tu została. My go nazywaliśmy Doculot. Musisz walczyć z nim sam. Nie może ci pomóc nawet cała armia.
5456 Po chwili wrócili z trzema woreczkami. Do niewielkiej miseczki wsypali z każdego woreczka szczyptę jakiegoś proszku i wymieszali dokładnie. Pashut wziął od nich miseczkę, skinął na Malcona i podszedł do ściany położonej naprzeciw szumiącej strugi. Nasypał trochę proszku na mały występ.
5457 Przecież Ogiana wcale nie powiedziała, że Magowie czy ten Doculot jest niepokonany, prawda? Chodźcie, mam pomysł – odszedł od skały i wrócił na swoje miejsce. Reszta oddziału rozsiadła się w ciszy kręgiem. Osiemnaście par oczu wpiło się w Malcona. Ziga podeszła do pana, stanęła obok niego.
5458 Odczekał chwilę, ale nic się nie poruszyło w zasięgu wzroku. Malcon nabrał powietrza w płucach, ale nie zdążył wydać z siebie dźwięku, gdy nagle mały placek gliny między nim i wodą zmienił kolor na czarny, zawirowało nad nim powietrze, tworząc małą trąbę powietrzną, bezgłośną, wąską i wysoką.
5459 W sali było jasno, choć Malcon nie widział ani jednego okna, jasność biła z dołu, spod nóg, jakby stał na olbrzymiej lampie oliwnej. Jeszcze raz spróbował poruszyć oczami i od razu zaniechał wysiłku. Z boku dostrzegł jakieś poruszenie i w odległości trzech, czterech kroków przed nim stanął Lippys.
5460 Czoło zakrywała szeroka opaska nałożona na długie, ciemne, bez pasemka siwizny włosy, choć twarz była przybrużdżona kilkoma zmarszczkami, wskazującymi na podeszły wiek. Gęsta, krótko przystrzyżona broda i wąsy były nieco jaśniejsze niż włosy na głowie, ale również nie widać w nich było siwizny.
5461 Skamieniałe światło, na którym stali, wbrew pierwotnym odczuciom, nie było wcale śliskie. Szybko odwrócił się w stronę Maga. Lippys stał nieruchomo, z lekkim uśmiechem pod gęstym wąsem. Malcon nagle zrozumiał, że przypomina mu ojca i krew załomotała w skroniach. Opuścił oczy i zgrzytnął zębami.
5462 I to, że był ciepły. Ruszył za Magiem do stołu. Lippys usiadł spokojnie, nie zwracając uwagi na Malcona, wziął do ręki jeden ze stojących na stole dzbanów i dopiero wtedy spojrzał na zbliżającego się króla Laberi. Gestem wskazał miejsce naprzeciwko siebie i nalał bez pytania do dwu pucharów.
5463 Spojrzał Malconowi w oczy i podniósł puchar, a widząc, że Malcon siada, ale nie bierze do ręki naczynia, wypił sam kilka łyków. Odstawiony puchar brzęknął cicho, zbyt gwałtownie postawiony na blacie. Mag westchnął i odsunął się od stołu opierając plecami o szerokie, miękkie oparcie.
5464 Też nie? – i widząc drgnięcie głowy Malcona szybko powiedział: – Tak myślałem. Znalazł lepszy sposób – wbił spojrzenie w stojący przed nim puchar i chwilę zastanawiał się. Nie podnosząc głowy powiedział: – Spróbuję zagadnąć, co ci opowiedziano o Yara, dobrze? – popatrzył na Malcona.
5465 Gdy umierał ich ojciec, Valcotferic zwany Ostrożnym, koronę przekazał obu synom, nie chciał, by tylko jeden z nich był władcą. Spodziewał się, że prędzej czy później poleje się krew – albo ten panujący zabije brata broniąc korony, albo ten drugi popełni mord chcąc władać krainą Laberi.
5466 W rzeczywistości pragnie, byśmy się nawzajem pozabijali, bo – jak się domyśliłeś – to ja jestem Altarusem, bratem podłego Cergolusa, ja pędzę żywot w tej krainie już ponad 800 lat, to ja czekam na koronę i to ja mam być uśmiercony przez ciebie, aby Targa-Rhovil mógł bez przeszkód zasiąść na tronie.
5467 Siedział z głową opuszczoną na piersi, z przymkniętymi powiekami, nieruchomy, tylko pierś unosiła się i opadała w rytm oddechu. Malcon siedział z wytrzeszczonymi oczami, z półotwartymi ze zdumienia ustami, krztusząc się dziesiątkami pytań, oszołomiony, złamany opowieścią Lippysa-Altarusa.
5468 Jeszcze niedawno nie myślałem o tym, ale teraz wydaje mi się, że to jest najważniejsze... – odchrząknął kilka razy czując, że głos zaczyna mu się łamać. Altarus kiwnął kilka razy głową nie podnosząc jej znad stołu, potem oderwał spojrzenie od mis i talerzy i popatrzył Malconowi w oczy.
5469 Kłamiesz, Altarus kiwnął się do tyłu jakby wystraszony gwałtownym ruchem Malcona, ale pozostał na miejscu. Skrzywił twarz i zmrużył oczy, blade czoło pokryło się siecią zmarszczek, a po chwili, gdy zmarszczki rozpłynęły się, kilka czerwonych kresek podzieliło czoło Maga na poziome paski.
5470 Malcon zawahał się, ale wstał wolno i popatrzył we wskazanym kierunku. Nie było tam żadnych drzwi; jak i wszędzie w tym pokoju ściana pochylała się do środka jakby pod ciężarem pokrywającej ją farby i wzoru. Przeniósł spojrzenie na Altarusa, który drgnął i wykonał mały gest dłonią lewej ręki.
5471 Ściana za nim ściemniała i pojawiły się półokrągłe drzwi. Malcon zaczął iść dookoła stołu, zdążył zauważyć błysk złości w oczach Altarusa, ominął stół i zatrzymał się trzy kroki przed gospodarzem. Ciemne oczy Altarusa wpiły się w jego twarz. Stali obaj nieruchomo sczepieni spojrzeniami.
5472 Altarus zamilkł. Nie wykonał żadnego ruchu, a mimo to urósł nagle w oczach Malcona, nie było ani czerwonej komnaty, ani sufitu, sylwetka Maga przesłoniła wszystko jednocześnie Malcon widział każdy szczegół jego twarzy, każdą nitkę tkaniny, z której wykonana była purpurowa szata. Był tylko Altarus.
5473 Podszedł bliżej Malcona. Utkwił spojrzenie oczu, z których nagle zniknęły źrenice, w prawej dłoni Malcona, ten poczuł, że jego ręka, zupełnie mu nie podlegając, wypuszcza rękojeść z palców i przesuwa się do biodra. Mag zaczął poruszać wargami, ale Malcon nie słyszał najmniejszego dźwięku.
5474 Lippys odsunął się wolno, nie spuszczając spojrzenia z posuwającego się w ślad za nim miecza. Nie wiadomo skąd w jego rękach pojawiła się biało-żółto-czerwona chusta, którą szybkim, ostrożnym gestem narzucił na Gaed. Uśmiechnął się szeroko, tak szeroko, że Malcon po raz pierwszy zobaczył jego zęby.
5475 Będę Trójkolorowym Magiem! Ściszył głos, napawając się treścią wypowiedzianych słów. Malcon zebrał ślinę w ustach i splunął w stronę Maga. Plwocina odbiła się od niewidzialnej przeszkody przed jego twarzą i spadła na podłogę. Lippys po raz drugi uśmiechnął się, pokazując swoje czerwone zęby.
5476 Odpłynął od Malcona i tyłem przesunął się do ściany, na której wciąż czerniał półowalny otwór drzwi. Zatrzymał się na chwilę i wyciągnął ręce w stronę Gaeda. Miecz zakołysał się i ruszył w jego stronę. Malcon zrozumiał, że jeśli teraz nie przeszkodzi Magowi, to tutaj zakończy się jego wyprawa.
5477 Mag zatrzymał się. Jego ręka zadrżała, spojrzenie rozżarzonych rubinowo oczu skierował na Malcona. Purpurowa postać skręciła się, zafalowała, z szeroko otwartego gardła wydarł się ryk, który prawie ogłuszył Malcona, ale prawie jednocześnie niewidzialne pęta jakby osłabły od tego dźwięku.
5478 Nie słyszał swego głosu w ogromie potwornego ryku Lippysa. Chusta zakrywająca miecz zafalowała nagle, jak uderzona podmuchem powietrza, buchnął z niej płomień i ognistym kłębem wzleciał w powietrze. Lippys wysunął ręce i skoczył w kierunku miecza, wrzask, od którego drżało powietrze, ustał.
5479 Gaed! Skamieniałe powietrze, w którym tkwił zamurowany od kilku godzin, skruszało bezdźwięcznie. Malcon wysunął rękę i, choć spojrzenie Lippysa boleśnie, aż do granic wytrzymałości, oparzyło dłoń, chwycił Gaed, błyszczący mocnym żółtym światłem. Zrobił krok w kierunku Maga. Potem drugi.
5480 Zauważył, że jego ubranie jest równie całe jak przed wejściem w ogień, a gdy spojrzał w dół przypomniał sobie, że pod pasem ukrył Ma-Na. Biegnąc w kierunku Lippysa sprawdził czy Magiczny Łańcuch jest na swoim miejscu i znajdując go szarpnął za koniec i odwinął łańcuszek lewą ręką.
5481 Zrozpaczony Malcon, chrypiąc z wysiłku, przedarł się do miejsca, gdzie znikł Lippys. Stał nad brzegiem olbrzymiej niecki, która jeszcze niedawno – widać to było po pokrytym grubą warstwą szlamu dnie – zalana była wodą i tworzyła cuchnące bajoro z potworami, broniącymi Lippysa przed nieprzyjaciółmi.
5482 Był bezradny, czuł że Lippys pomagając sobie magią wymyka mu się z rąk i to w chwili, kiedy osiągnął nad nim przewagę. Uniósł obie ręce z mieczem i łańcuszkiem nad głową jakby chciał przy ich pomocy znieść się w powietrze i wtedy poczuł, że łańcuszek zadrżał w jego ręku. Malcon zacisnął palce.
5483 Ale w ciągu dwóch dni od chwili, gdy plama mroku na brzegu bajowa pochłonęła Malcona, konie zostały podkarmione ziarnem i trawą rwaną rękami między zmierzchem i nocą; nie były to zbyt duże porcje, ale przecież konie nie pracowały, a ich rany goiły się świetnie pod okiem Jo, Sachela i Fineagona.
5484 Obudziło go krótkie parsknięcie Lita. Dotychczas wszystkie konie jakby świadome niebezpieczeństwa milczały, więc Hok poderwał się na równe nogi i od razu wyszarpując miecz Tiuruga z pochwy. Zbliżał się do niego Pashut i widząc napięcie w twarzy Hoka uspokajająco uniósł do góry rękę.
5485 Chwilę później chwycił wodze i poprowadził konia ku wyjściu. Większość wierzchowców była już wyprowadzona, w jaskini został tylko Chalis i Pashut. Wódz Pia gestem wskazał Hokowi wyjście i nie zwracając nań więcej uwagi podszedł w ślad za Chalisem do głębokiej ognistej szczeliny w skale.
5486 Ubywała w oczach, ale nikt nie przyglądał się pędzącej w jednym kierunku wodzie. Kilku Pia rozrzuciło po ziemi podarte na małe kawałki skóry i gorączkowo sypało w nie po garstce ogniowego proszku, puszczone samopas konie rozbiegły się zdenerwowane krzątaniną i smrodem bijącym z osuszanego jeziora.
5487 W tej samej chwili, w tym samym miejscu co poprzednio, pokazała się druga mała sylwetka. Przystanęła. Widzieli wyraźnie jak porusza głową. W prawej dłoni mocnym żółtym światłem błyszczał Gaed. Malcon podniósł do góry lewą rękę i wykonał nią jakiś ruch, ale zaraz szarpnął się i upadł do tyłu.
5488 Fala radości zalała go, poczuł ogromną siłę wypełniającą całe jego ciało, wydawało mu się, że gdyby tylko chciał, mógłby ramieniem przesunąć górę, oddechem wywołać sztorm na morzu. Uniósł w górę rękę i patrząc na niespokojnie biegające po brzegu małe postacie towarzyszy krzyknął z całej siły.
5489 Jakieś przeczucie, pozostałe po rozmowie z Jogasem i Ogianą, mówiło mu, że tym razem spotka się z czymś, co nie ma odpowiednika nawet w Yara, będzie to coś tak odmiennego, że wszelkie dotychczasowe sposoby walki staną się zupełnie nieprzydatne, ale prócz tego przeczucia nie miał żadnej wskazówki.
5490 Przez dwa dni od walki z Lippysem przebyli więcej niż połowę tego, co przejechali w czasie poprzednich dwóch kwadr. Dwa dni spędzili w siodle, krótko tylko popasając w ciągu dnia, a i to tylko ze względu na konie. Potem Malcon dosiadał Hombeta i poprzedzany przez Zigę gnał do przodu.
5491 Tu wszystko może mieć swoje znaczenie. Słońce dolnym brzegiem tarczy dotykało już szczytu góry, gdy wypoczęci, zaopatrzeni w pochodnie zrobione z gałęzi, których końce zakończone były kulami ze smoły drzewnej wymieszanej z ognistym proszkiem, ruszyli naturalnym żlebem przecinającym pasmo gór.
5492 To nie jest miejsce... – Malcon przerwał. Przebyli kolejny zakręt, nisko wiszący księżyc niespodziewanie wychylił się zza niższych w tym miejscu wzgórz i oświetlił wyraźnie drogę. Zwężała się nagle, strome zbocza przysunęły się do ścieżki, gałęzie gęściej rosnących drzew zawisły nad dróżką.
5493 Malcon uniósł pochodnię wyżej, niemal muskając płomieniem najniższe, zwisające nad nim gałęzie, puścił wodze Hombeta i chwycił rękojeść tiuruskiego miecza. Jego czujne spojrzenie nie wychwyciło w gałęziach żadnego ruchu, nie widział błysku oczu, nie czuł tchnienia wyszczerzonej paszczy.
5494 Księżyc zniknął za jedną ze skał i w skąpym świetle Malcon zobaczył, że skały zbliżają się jeszcze bardziej do siebie, aż po kilku krokach schodzą nad głową. Malcon na galopującym Hombecie wpadł w tunel, koń zwolnił równie gwałtownie jak ruszył. Drżąc na całym ciele zatrzymał się.
5495 Zdążył jeszcze zauważyć pochodnie zbliżających się przyjaciół, a potem – zanim uczynił jakikolwiek gest – skała zamknęła się cicho. Malcon zrozumiał, że wjechał w likaorga. Przypomniał sobie wieści o małych bestiach żyjących we wnętrzu ogromnego ślimaka, które pierwsze atakują nieostrożną ofiarę.
5496 W tej samej chwili zobaczył je. Mały oddział Pia wracając z bagien zatrzymał się tuż przed sklepieniem sztolni prowadzącej do pierwszej komory składowej. Czterej wartownicy uzbrojeni w miotacze strzał szybko przeliczyli współplemieńców. Jeden z nich odetchnął głośno i roześmiał się.
5497 Idziemy! Oddział dźwigając wiązki drewna i worki z owocami i jagodami bezgłośnie wsunął się w korytarz. Wartownicy chwilę rozglądali się, potem jeden podrzucił drewna do ogniska i na skale rozłożył pojedynczo strzały. Oparł się plecami o kamień i wbił spojrzenie w parujące bagno.
5498 Zrobimy obchód. Poszedł pierwszy, ale zanim doszedł do drzwi usłyszał głośne westchnienie z komnaty Kamienia. Zawrócił i odtrącając obu Pia pobiegł do drzwi i szarpnął je, W komnacie panowała niczym nie zakłócona cisza. I najczarniejsza ciemność. Den wolno cofnął się i zamknął drzwi.
5499 Ale nie cieszmy się za bardzo. Dopóki nie będziemy mieli pewnych wiadomości, musimy uważać, że nic się nie stało. Idziemy – powiedział i ruszył pierwszy. Z korytarza wyroiły się od razu setki niewielkich, białych szczurów. Mleczna fala zalała podłogę i bezgłośnie wtargnęła na ściany jaskini.
5500 We wnętrzu likaorga zrobiło się jaśniej, ale mocny czerwony blask został zlekceważony prze tilie. Malcon przypomniał sobie, że są to najgłupsze stworzenia na świecie i zrozumiał, że dlatego właśnie są niebezpieczne – nie bały się niczego, parły do przodu i tylko śmierć je zatrzymywała.
5501 Usłyszał chrzęst łamanych kości i kilka małych białych kłębków futra spadło na podłogę. Zobaczył, że duża część tilii zniknęła, zrozumiał, że rzuciły się za Hombetem, zza zakrętu słyszał głośne rżenie i stukot kopyt, a potem kilka głuchych uderzeń ciała o skałę, kwik, i zaległa cisza.
5502 Do kolan tonął już w gęstej masie napastników, których małe zęby zaczęły drzeć na strzępy skórę jego butów i boleśnie ciąć łydki. Machał obiema rękami, tańczył w miejscu, skrapiając krwią i potem białą śmierć kotłującą się pod nogami. Nie mógł już ciąć z całej siły, bo ściany były zbyt blisko.
5503 Kilka razy potężna dłoń podrzucała go jak okruszek, kilka razy przewalał się z boku na bok jakby płynął w ogromnej beczce, boleśnie uderzał całym ciałem o jakieś ostre występy. Zdążył zdziwić się zniknięciem tilii, a potem szczególnie mocne uderzenie w głowę pozbawiło go przytomności.
5504 Odpowiedziała mu cisza. Przełknął twardą kulę napęczniałą w gardle. Odszedł na bok, trzymając rękę na łbie wilczycy. Słyszał za plecami krzątaninę i ciche rozmowy, a gdy wszystko umilkło podniósł oczy i zerknął w niebo, westchnął głęboko i wypuszczając powietrze odwrócił się do towarzyszy.
5505 W ciągu dnia popasali dwukrotnie, na nocleg zatrzymali się, gdy tylko słońce usiadło dolnym brzegiem na ostrzu jednego z grzbietów. Droga rozszerzała się nieznacznie i na nieco dłuższym odcinku była prosta. Postanowili nie szukać lepszego miejsca na nocleg, po rozstawieniu wart zapadli w sen.
5506 Wyrastała niespodziewanie z lewej strony drogi. Była co najmniej dwukrotnie wyższa od otaczających ją ze wszystkich stron małych górek, przypominała nieco Greez, bo była tak samo równa, bez występów, jakby ociosana gigantycznym dłutem albo wbita w ziemię Yara jednym mocnym ruchem.
5507 Różniła się od skały Mezara tym, że wiodły na jej szczyt dwie spiralne ścieżki przecinające się kilkakrotnie na jej obwodzie. Wierzchołek widziany z dołu wydawał się płaski, jakby ścięto go jednym potężnym uderzeniem. Kawalkada koni i jeźdźców w milczeniu kierowała spojrzenia na kamienny pal.
5508 Hok, który o kilka kroków wyprzedził Malcona, poczekał chwilę, usłyszawszy gwizd przyjaciela zrobił kilka ostatnich kroków i wyszedł na płaską platformę, która wieńczyła skałę. Stanęli obok siebie, w opuszczonych rękach trzymali niepotrzebne łuki, a przed ich oczami leżała spora część Yara.
5509 W różne strony od pierścienia i kuli rozchodziły się trzy prawie proste linie. Tworzyły je drzewa, trzy aleje drzew. Wydawało się, że specjalnie posadzono je w takich pojedynczych szeregach. Rzucało się to w oczy. Hok zmarszczył brwi i myślał chwilę. Potem jego ręka dotknęła ramienia Malcona.
5510 Malcon popatrzył ponad jego ramieniem w kierunku niecki z kulą i skinął głową. Poczekał, aż Hok wstanie i razem ruszyli w dół. Milczał podczas zejścia, nie odezwał się słowem, dopóki nie doszli do oczekującej ich reszty wyprawy. Zaciekawiony Pashut wyszedł na ich spotkanie i stanął na jego drodze.
5511 Zaczął zsuwać się w dół. Ziemia była tu miękka, bez trudu wbijał pięty w zbocze i wolno, spokojnie schodził na dno. Pashut odwrócił się do stojących przy koniach Pia i pokazał im, by przygotowali łuki. Po chwili prócz Chalisa i Jo, trzymających koniec rzemienia, wszyscy gotowi byli do walki.
5512 Hok zsunął się na dno i zatrzymał. Musiałby przejść dwadzieścia kroków, żeby zbliżyć się do Pierścienia, ale najpierw przyjrzał mu się uważnie, a potem – nie odrywając spojrzenia od przytłaczającego swą wielkością kręgu – zrobił dwa wolne kroki. Zatrzymał się na krótką chwilę i ruszył znowu.
5513 Zanim trzymający linę zdążyli ją naprężyć pobiegł w kierunku pierścienia, zatoczył się kilka razy i runął na ziemię osłaniając głowę dłońmi. Porzucony miecz leżał krok od jego ręki. Jo i Chalis szybko wyciągnęli Hoka pod sam brzeg niecki, a tam zsunął się Nigwere i Oopol, wynosząc Hoka na brzeg.
5514 Dopiero gdy to nie pomoże, będziemy musieli myśleć o jakimś sposobie. Daj ten rzemień – skinął na Jo i szybko okręcił się w pasie i zaciągnął węzeł. Dużo szybciej niż Hok zsunął się po skarpie i poszedł w stronę kręgu. Przed sobą w wyciągniętej dłoni trzymał rubinowo lśniący Gaed.
5515 Malcon wyciągnął miecz i nie widząc efektu zamierzył się, by uderzyć jeszcze raz, gdy zobaczył, że w miejscu zderzenia pojawia się ciemna plama. Szybko się rozszerzała, nie nabierając jednakże żadnej określonej barwy, wyglądało to tak jakby na białą lnianą tkaninę wylano kubek czystej wody.
5516 Malcon odsunął się pół kroku, ale gdy zobaczył, że w okrągłej, dużej teraz jak brama plamie, widać podłoże, że pierścień staje się przeźroczysty, uśmiechnął się radośnie i odwrócił do reszty oddziału. W tej samej chwili potężna dłoń uderzyła go w pierś odrzucając kilka metrów do tyłu.
5517 Przekręcił głowę i nie unosząc jej przyjrzał się obozowisku. Było cicho. I zimno. Nie było ognia, ruchu, kilka postaci, które zauważył, siedziało lub leżało prawie nieruchomo, czterej Pia siedzący naprzeciwko siebie – Chalis, Paiza, Kinjeny i Fineagon prawie nie odzywali się do siebie.
5518 Malcon łapczywie wypił kilkanaście łyków, wylał trochę wody na dłoń. Przetarł nią twarz. Odetchnął głęboko, czując obręcz lekkiego bólu w piersiach i oddał bukłak. Wyciągnął lewą rękę do Nigwere i wstał akurat w chwili, gdy Pashut i Hok na spienionych koniach wyłonili się zza zakrętu.
5519 Proszek zapienił się w zetknięciu z winem, dookoła rozszedł się mocny gorzki zapach. Malcon podniósł kubek i głęboko wciągnął powietrze znad jego brzegu. Oczy zaszkliły mu się łzami, odkaszlnął kilka razy, ale wdychał zapach wytrwale, a potem jednym ruchem przechylił kubek i wypił jego zawartość.
5520 Może boi się przybrać jakąś postać, może nie może, może nie chce – wzruszył ramionami. – Ale wszystko wskazuje na to, że zielone drzewa są mu do czegoś potrzebne. Możemy... musimy chyba nawet przyjąć, że inaczej nie potrafi się poruszać i wtedy zostaje nam tylko obudzić Zacamela i.
5521 Zresztą, jak dotychczas, zawsze miałeś dobre pomysły. Chyba musimy zgodzić się... – przerwał. – Czy ktoś zna inny sposób albo nie zgadza się z Malconem? – wszystkie głowy prawie równocześnie zakołysały się w przeczącym ruchu. Pashut uniósł obie dłonie i szarpnął się za włosy z tyłu głowy.
5522 Jeśli znowu spisze się tak jak poprzednim razem... – przestąpił z nogi na nogę, skrzywił się. Pashut zrozumiał, że działanie mieszanki wina z proszkiem ustępuje. Podniósł się również. Poderwali się pozostali Pia, dwaj porozumiawszy się z wodzem spojrzeniem odeszli do worków i przykucnęli przy nich.
5523 Pijemy złą wodę, oddychamy zgniłem powietrzem. Nie zauważyłeś, że wszyscy dorobiliśmy się kilku nowych dziurek w pasach? Popatrz na żebra koni – kciukiem wskazał za siebie, ale Malcon nie obejrzał się, łapczywie chwytał słowa Pashuta, sycił się nimi, przywracały mu wiarę w siebie i w przyszłość.
5524 Sięgnął w zanadrze i wyjął starannie wybraną wcześniej strzałę z owiniętym tuż za grotem Ma-Na. Obejrzał się jeszcze raz i szybko wrócił spojrzeniem do Mlecznego Pierścienia. Zobaczył smugę dymu nad górami, strzała z małym woreczkiem proszku Pia przeleciała, zanim ją zauważył, ale dym pozostał.
5525 Brzęknęła zwolniona cięciwa i krótko Zafurkotała strzała rozpoczynając lot w kierunku kuli Zacamela. Hok delikatnie pociągnął lewą wodzę trącając jednocześnie Lita piętami i odjechał od brzegu niecki, ale już po kilku krokach nie wytrzymał i – wbrew umowie – zatrzymał się. Zerknął do tyłu.
5526 Stożek zwinął się nagle w ogromny nieforemny kłąb, ale od razu powstała z niego gigantyczna wyrazista twarz. Była to twarz człowieka, jeśli można tak określić twarz wielkości wysokiej góry, poszczególne rysy nie odbiegały do widoku normalnej Ludzkiej twarzy, tylko oczy... Spojrzenie.
5527 Hok zajęczał pod spojrzeniem i, czując że całe wnętrze rozrywa mu potworny ból, przełamując bezwład rąk, szarpnął jeszcze raz wodze. Koń, chrypiąc ze strachu, z wytrzeszczonymi z wysiłku oczami, przykuty do miejsca wzrokiem Maga zachwiał się i zrobił kilka nierównych kroków w kierunku niecki.
5528 Lit skręcił w lewo i Zacamel zniknął z oczu Hoka. A gdy Loffer pochylił się, by jeszcze raz poklepać wierzchowca, Lit potknął się i runął na ziemię. Hok bezwładnie przekoziołkował przez jego szyję i nie mając siły wstać, przekręcił się tylko, zwracając twarz W stronę nadciągającego Maga.
5529 Uświadomił sobie, że zgubił łuk, a potem wyrzucił miecz, chcąc ulżyć Litowi. Został mu mały sztylet i tę właśnie broń zacisnął w dłoni. Po wypiciu kilku łyków wina z dodatkiem otrzymanych od Jogasa sproszkowanych ziół, Malcon poczuł znowu gorąco w głowie i zaraz potem przypływ siły.
5530 Pashut chwycił Malcona za ramię i ścisnął mocno. Niskie dudnienie wypełniło góry, kilka kamyków z cichym turkotem obsunęło się w dół, dudnienie zmieniało rytm, stawało się coraz wyrazistsze, coraz szybsze. Malcon splunął, na chwilę puścił rękojeść Gaeda, by wytrzeć spoconą dłoń i uchwycił ją znowu.
5531 Przebiegł kilka dzielących go od drzewa kroków i trzymając Gaed w lewej ręce zamachnął się i ciął – pień buka z całej siły. Miecz wszedł gładko, jak w żywe ciało, ale zaraz zatrzymał się, trafiwszy na jakiś twardy rdzeń. Malcon szarpnął rękojeść, lecz Gaed tkwił w drzewie jak wtopiony w skałę.
5532 Stał trzymając rękojeść Gaeda wbitego w pień drzewa. Buk sczerniał, gałęzie ciemne, jakby opalone ognistym podmuchem, ale jednocześnie miękkie i oślizłe niczym wyjęte z bagna, zwisały prawie do samej ziemi, liście skręciły się w czarne wrzeciona, z których spływała na ziemię smolista ciecz.
5533 Nie odrywając spojrzenia od drzewa, w którym zaklęty został Doculot, zrobił dwa małe kroczki do tyłu i potknął się. Dopiero wtedy obejrzał się do tyłu i zobaczył leżących obok siebie Pashuta i Zigę, stał, chwilę kołysząc się na miękkich nogach, aż przestał widzieć cokolwiek przez grubą warstwę łez.
5534 Dłuższą chwilę szarpał koszulę na piersi wodza Pia, zanim palce ręki dotknęły ciepłego ciała. Poderwał się zaskoczony. Przyłożył ucho do piersi i usłyszał równe bicie serca. Wrzasnął coś z całej siły i rzucił się do Zigi. Żyła również i szybciej wróciła do przytomności niż Pashut.
5535 Musimy sobie przypomnieć tę nazwę. Malcon kiwnął głową i poprawił znowu swój worek, był lżejszy niż bagaż pozostałych, ale i tak pasy wżynały mu się w ramiona. Lewą ręką szarpnął troki układając je równo na piersi, i, przy okazji, kolejny raz obejrzał swoją dłoń. Aż do nadgarstka była kredowo biała.
5536 Ziga biegła przodem, ale teraz nie węszyła i nie wyszukiwała niewidzialnej, bezpiecznej ścieżki jak to czyniła pięć kwadr temu. Łąka, pokryta wówczas dziwnymi, czarnymi kwiatami, stała się plątaniną brunatnych śliskich łodyg. Ostry zapach wisiał w powietrzu. Milczeli. Powiedzieli już sobie wszystko.
5537 Malcon Dorn, Malcon Biała Dłoń, niekoronowany król Laberi, zatrzymał się w miejscu, gdzie niedawno lekkomyślny, zapalczywy młodzieniec wjechał do krainy zła, mając u boku ułomek miecza, a w sercu chełpliwą wiarę, że uda mu się zło pokonać. To nie miało sensu, to się nie mogło udać.
5538 Teraz już wiedział, że nie miał prawa wierzyć w zwycięstwo i że nie dokonałby tego, gdyby właśnie tak naiwnie nie uwierzył w swoją siłę. I gdyby – jak powiedziała Ogiana – nie pomógł mu ten nieznany człowiek z nieznanego czasu. Lewą ręką uniósł prawe przedramię i uwolnił je z temblaka.
5539 Było w niej kilkanaście zupełnie białych pasemek. Mike wszedł jeszcze raz do sypialni. Rozejrzał się, sprawdzając czy zabrał już wszystkie bagaże. Otworzył szafę, przejrzał szuflady, przystanął chwilę przed toaletką. Przypatrzył się odbiciu w lustrze, przeczesał palcami gęstą czuprynę.
5540 Z niedowierzaniem, pokręcił głową, dostrzegając wśród włosów kilka białych pasemek. Z dołu dobiegały, mieszając się ze sobą, głosy Helen i gospodarzy, nawoływania dzieci. Mike zamierzał już do nich dołączyć i zakończyć rytuał pożegnania, wyszedł na schody, ale jeszcze raz zawrócił.
5541 Wśliznął się cicho do środka, zamknął za sobą drzwi i podszedł do niewielkiej, oszklonej szafki. Wyjął z niej spore pudło, obciągnięte wytartą skórą. Delikatnie położył je na blacie stołu i wsuwając palec pod jeden z narożników uruchomił mechanizm. Wieko odsunęło się na bok. Mike otworzył skrzynkę.
5542 Muki wskoczył do przedziału bagażowego i ułożył się po wykręceniu dwóch kółek w pogoni za własnym ogonem. Helen i Mike pomachali gospodarzom i wsiedli do wozu. Głośne wrzaski dzieci zagłuszyły szum silnika, pierwsze pięćdziesiąt metrów towarzyszyły im krzyki i wymachiwania rękami.
5543 Za zakrętem pokazała się duża plansza, Mike zaśmiał się triumfalnie nie rozwierając warg, a potem zahamował gwałtownie i, łamiąc podstawową zasadę poruszania się po autostradzie, cofnął wóz, żeby jeszcze raz przeczytać napis. Wyjął papierosa z ust i wyrzucił go gwałtownie przez okno.
5544 Pracownik oprowadzi cię po obiekcie udzielając fachowych informacji. To ciekawsze niż sądzisz. Na brzegu planszy wisiał pomarańczowy intercom. Mike, wlepiając oczy w tablicę, wysiadł z samochodu odprowadzany zdziwionymi spojrzeniami trzech par oczu, trzaśniecie drzwi zagłuszyło jego głos.
5545 Mówił coś do siebie, wdrapując się na skarpę, Helen widziała jego poruszające się wargi, ale gdy odkręciła szybę Mike umilkł, stał i wpatrywał się w czarne litery. Potem wrócił do samochodu i otworzył klapę z tyłu, duży łeb nowofundlanda wbił mu się w brzuch, ale on znowu patrzył na tablicę.
5546 Nie od razu go poznałem. W wojskowym mundurze, w długim zielonym płaszczu, z plecakiem na ramionach, w rogatywce z białym orłem na głowie, z aluminiową manierką u boku i w butach z cholewami na nogach. Jakiś wychudły, z zapadniętymi policzkami, ze szramą na czole i obandażowanym uchem.
5547 Jak przedzierali się w trudzie przez most na Czeremoszu, a działka i inna broń wpadały do wody, lecz oni tysiącami parli naprzód, bo już na plecach czuli oddech nieprzyjaciela – sowieckie tanki i karabiny były tuż za nimi. Nie mieli nawet chwili czasu, by rzucić się w toń rzeki i ratować armaty.
5548 I wtedy oddział ojca został rozbity, tuż przy samej granicy, wojska sowieckie zablokowały mosty i nikt już nie miał szansy przebić się na Zachód. Dowódca dał rozkaz ocalałym z pogromu, by każdy ratował się jak może. Bo nie ma już Polski. Tak powiedział, nie ma już Polski, chłopcy.
5549 Gdy pluton został rozwiązany, ojciec począł się rozglądać za znajomymi ze wsi albo z powiatu, żeby razem z nimi wracać do domu, bo to i raźniej, i bezpieczniej, a gdy się już zebrali, to na noc ukryli się w chaszczach, a o świcie jęli przemykać lasami w stronę Stanisławowa, Halicza i Podhajec.
5550 Po drodze niektórzy z nich odłączali się od grupy, zmniejszała się liczba niedobitków, aż w końcu zostało ich pięciu, dwu z Hnilcza, jeden z Panowic i dwu z Horożanki, i przemieszczali się o zmroku, przeskakując z miejsca na miejsce i nasłuchując, czy nikt ich nie śledzi albo nie goni.
5551 Przed północą? W takiej ciemności? A poza tym, nie było tam żadnego kościoła ani cerkwi, tylko cmentarz i wzgórze. A jednak wyraźnie słyszeli ludzką mowę, potem znowu śpiewy, toteż stali się czujni, a równocześnie pchała ich ciekawość. Usłyszeli jakby chór kobiecy, który intonował ukraińskie pieśni.
5552 Słychać było piękne, melodyjne i młode głosy. Robiło to wśród ciemności, ledwie rozjaśnionej błyskającymi na niebie gwiazdami oraz powoli wydobywającym się zza chmur księżycem, niesamowite wrażenie. Byli wstrząśnięci i oniemiali. Nigdy się z niczym podobnym o takiej porze nocy nie spotkali.
5553 Obok nich stał ukraiński pop z długą siwą brodą, w liturgicznych szatach, wysoki, postawny i właśnie unosił dłoń do nieba, gdy zwrócili uwagę na jeszcze coś innego, na świeży, dopiero co usypany kopiec widniejący za plecami zgromadzonego tłumu; pośrodku tego kopca dostrzegli odsłonięty dół.
5554 Mężczyzna stanął nad jamą, przez moment zawahał się, zdawało się, że sobie z czymś nie radził, bo dał jakiś znak, zbliżył się do niego drugi mężczyzna, wziął mundur i flagę, a najważniejszy uniósł orła do góry i na chwilę zastygł, jakby się nad czymś zastanawiał. Panowała wielka cisza.
5555 Przez chwilę zapanowała taka cisza, że słychać było tylko szmer liści, lecz zaraz zerwała się burza oklasków. Gdy mężczyzna powtórzył tę samą ceremonię z polską flagą, unosząc ją do góry, a potem z pogardą w oczach i z wykrzywioną twarzą rzucił do dołu, rozległa się druga fala oklasków.
5556 Za każdym razem pierwszy zaczynał klaskać pop, a po nim biła brawa cała gromada. Ojciec przecierał oczy ze zdumienia. Mąka leżał z otwartą gębą i wyglądał jak otumaniony. Najważniejszy Ukrainiec wrzucał teraz po kolei do czarnej jamy części munduru, spodnie, bluzę i na koniec czapkę.
5557 Huragan braw trwał długo, a kiedy wreszcie ucichł, pop mówił dalej: – Za chwilę zakopiemy grób, a na kurhanie stanie maszt i zawiśnie ukraińska flaga. I już na zawsze będzie tutaj łopotać – wydął wargi i tak zastygł. I wtedy posypały się kolejne brawa. – Kurhan sławy! – pop wskazał ramieniem kopiec.
5558 I wszyscy potoczyli wzrokiem za jego gestem. Ojciec poczuł się tak źle, jakby umierał. I jakby to jego chowali. Zwalił się na niego ciężar, którego nie był w stanie dźwignąć. Leżał przytłoczony strasznym bólem, gniewem i przerażeniem. I nie wiedział, co ma robić. Pierwszy raz widział taki pogrzeb.
5559 Podjęły ją chórem kobiety, a po nich mężczyźni. Gdy skończyli śpiewanie, pop, dyrygujący całą uroczystością, dał nowy znak i mężczyźni, dobywszy skądś łopaty, poczęli zasypywać dół. Wiatr powiewał szatami, a wszyscy byli wpatrzeni w znikającą pod ziemią Polskę, jej flagę i Orła Białego.
5560 Wysoki, postawny mężczyzna nachylił się ku dziewczynom z chóru, one pokiwały głowami i wybuchła radosna pieśń weselna, jakby wesele już się odbywało, uciecha zapanowała, radość wielka, wszyscy byli szczęśliwi. Na szczycie kurhanu wyrosła i załopotała na wietrze czerwono czarna flaga i zawisł tryzub.
5561 Głowy mieli wypełnione smutnymi obrazami pochówku Polski. Czuli na sobie ciężar tego spotkania. Ojca bolało serce. Mąka jakby uwiądł, nogi się pod nim uginały. Kiedy wrócili bez jedzenia, koledzy rzucili się na nich z pretensjami, że nic nie przynieśli i jak tak dalej pójdzie, umrą z głodu.
5562 Jeszcze kilka dni wcześniej mieszkali obok Rusinów czy Ukraińców, jak kto chce, byli ich sąsiadami, powiernikami, przyjaciółmi, a tu nagle pogrzeb Polski. I nie ma już dobrych sąsiadów, przyjaciół, znajomych. Trudno im było w to uwierzyć. Mimo przekonującej opowieści wątpliwości nie ustępowały.
5563 Bo jakże to tak?! Setki lat wspólnego życia, z dziada pradziada, wspólne wesela, święta, praca w polu. Nawet wspólne msze święte, w kościele albo w cerkwi. A teraz nagle koniec z tym wszystkim?! Koniec z przyjaźnią, znajomością, sąsiedztwem?! Jakże to tak? Nie mieściło się to w głowach.
5564 Było to nie do przyjęcia. A jednak odbył się pogrzeb Polski! Ciągle nie mogli w to uwierzyć. I kazali jeszcze raz sobie powtarzać, wypytywali o szczegóły, flagi, tryzuby, popa, śpiewy, a ojciec i Mąka powtarzali. Wtedy dopiero uznali, że sprawa jest poważna i nie należy jej lekceważyć.
5565 Nie wiedzieli. A że byli żołnierzami, przeszli odpowiednie szkolenia, zdawali sobie sprawę, że jak w jednej wsi odbywa się taki pogrzeb, to może się on odbywać w setkach podobnych wsi, na całej polskiej ziemi. Ścierpła im skóra. Zastanawiali się, co mają począć ze sobą, z rodziną, z Polską.
5566 Nie dość, że Rzeczpospolita przegrała wojnę z Niemcami. Że nóż wbili jej w plecy Sowieci. Teraz jeszcze głowę podnosi sąsiad. I ma złe zamiary. Ale jakie? Jak daleko sięgają? – zastanawiali się. – Czy to nie były tylko popisy? Stroszenie piór? – Mieli markotne miny i smutne spojrzenia.
5567 Najstarszy stopniem, kapral Bakuła, wyznaczył wartownika, bo musieli się pilnować, by nikt ich nie zaskoczył, więc kapral wyznaczył szeregowego Cieślika, który miał pełnić wartę przez dwie godziny, a potem zmienić go miał starszy strzelec Iglak, a po Iglaku, już nad ranem, ojciec.
5568 Uniósł głowę i zdrętwiał. Na klepisku leżeli powiązani sznurami jego koledzy, jeden obok drugiego, a nieznani mężczyźni wciskali im do gardeł szmaty i kneblowali usta. Powoli krzyki i jęki przycichły. Nad żołnierzami kołysali się zarośnięci chłopi z nożami, siekierami i widłami w rękach.
5569 A żołnierze co chwilę podrygiwali, podskakiwali, jakby się zrywali do buntu, lecz nie mieli żadnych szans. Byli tak mocno skrępowani, że żaden z nich nie był w stanie uwolnić się z więzów. Ojciec, niewidziany przez nikogo, ostrożnie obserwował scenę na dole i zastanawiał się, co ma zrobić.
5570 Też by go związali jak warchlaka. I zadźgali nożami. Uciekać również nie miał gdzie. Rozglądał się z nadzieją w sercu, że znajdzie jeszcze jakąś lukę w tym szczelnym kordonie, jakieś wolne miejsce na dole, dziurę w ścianie, po tej lub po tamtej stronie, da nura i zniknie w krzakach.
5571 Jednak nie znalazł niczego takiego. A równocześnie drżał na myśl, że któryś z drabów wespnie się na stertę słomy i go odkryje. Zerkali w górę, popatrywali na belki, lecz nie sprawdzali, co się wyżej znajduje, jakby uznali, że wszyscy padli ze zmęczenia na klepisko i sen ich zmorzył.
5572 Ojciec jednak wciąż czuł się niepewnie. Zdał sobie bowiem sprawę, że w każdej chwili mogą go znaleźć. Nawet pomyślał, by się zaryć w słomie, ale zląkł się, że usłyszą jego ruchy i będzie po nim. Stali koło wrót, panowali nad całością i było ich dziesięciu. Policzył dokładnie. I to kilkakrotnie.
5573 Bo cokolwiek bym zrobił, już by mnie nie było. A tak wciąż żyłem i miałem nadzieję, że Bóg mnie wybawi. A ja ściągnę wtedy pomoc. Ale gdzie tam?! Ruszyć się nie mogłem – powtarzał. Prześladowały go wyrzuty sumienia. I dręczyły do końca życia. No ale teraz leżał nieporuszony. I wtedy się zaczęło.
5574 Rzucili się na kaprala Bakułę, jako najstarszego stopniem, unieśli go do góry, rzucili na deski ułożone na dwu kozłach, zdarli mundur, ściągnęli buty i przez chwilę zostawili tak nagiego, powiązanego sznurami. Nie spieszyli się. Zachowywali się tak, jakby pragnęli go poddać jakiejś próbie.
5575 I żeby udzielił się pozostałym żołnierzom. I zobaczyli ten strach w oczach Bakuły. Jakiś toporny osiłek, jak się później okazało, dowódca tej zgrai, z ciężkimi łapami i kamienną gębą, kazał wszystkich jeńców poprzewracać do góry twarzami, by mogli widzieć, co jego podwładni robią z kapralem.
5576 Potężni mężczyźni rozkaz natychmiast wykonali. I już żołnierze leżeli na plecach. Wtedy dopiero zabrali się za Bakułę. Pękaty dowódca skinął głową, a dwaj młodzi chłopcy w wyszywanych koszulach, poszarpanych bluzach i pomiętych spodniach, stanęli z nożami nad Bakułą i zaczęli się nad nim pastwić.
5577 Patrzył w dół, przepełniony nieznanym dotąd bólem i czuł wielki ciężar w sobie. I z tym ciężarem w oczach patrzył, jak nagle noże w tych rękach, które wisiały nad ciałem kaprala, po słowie dowódcy "rękawiczka", spadły w okolicy łokcia i wbiły się głęboko w ciało, a kapral skręcał się i wył z bólu.
5578 Wycinali wokół łokcia krąg i popatrywali na herszta, jakby go pytali, czy dobrze kroją, zgodnie z jakąś instrukcją, wedle ustalonych z góry reguł i norm. Watażka skinął głową, tamci się oblizali i cięli dalej. Gdy już nadcięli skórę dokoła łokcia, odłożyli noże na bok i znowu zerknęli na herszta.
5579 Ojcu zmącił się umysł i wydawało mu się, że walczy na wojnie z jakimiś potworami, wojna zamienia się w polowanie, polowanie w musztrę, musztra w pogoń za zwierzyną, która ma ludzkie głowy, ogarnęły go jakieś rojenia, koszmary senne, zwidy, omamy i halucynacje. Wielokrotnie potem to powtarzał.
5580 Oprawcy odwrócili się ku hersztowi i czekali na jego rozkazy. Podszedł do nich, poklepał po plecach, powiedział, że spisali się na medal, zdali egzamin i udowodnili, że są silni i dzielni, zasłużyli się Samostijnej Ukrainie, tak powiedział, Samostijnej Ukrainie, i mogą teraz odpocząć.
5581 Siekierami palce u nóg odrąbywali, przez wargi do uszu druty przeciągali. Ojciec poczuł jak pot zalewa mu twarz, skronie i ścieka po szyi. Znowu opadły go jakieś zjawy i widma, i dusiły. Nawiedzały omamy, rojenia i napady gorączki. Wydawało mu się, że jest w kilku miejscach naraz.
5582 Tracił przytomność. Ale widział jeszcze, jak wykrwawiają się jego koledzy, a krzyki i jęki odbijały się echem od ścian. Zdawało mu się, że znowu wróciła wojna, na okopy waliły się pociski, spadały bomby, a trupy fruwały w powietrzu. A potem unosiły się ku niebu i machały mu rękami.
5583 Aż ocknął się z tych koszmarów i przetarł oczy. Było już jasno, dzień wstał na dobre. Słońce świeciło i wdzierało się do wnętrza przez otwarte wrota i dziurę w dachu. Na zewnątrz zauważył dwu wartowników z karabinami na plecach. Obserwowali okolicę, choć i tak mało kto mógłby się tu zbliżyć.
5584 Wydobył się na wierzch i rzucił w dół, by ratować kolegów. Ale potężna ściana ognia odgrodziła go od nich. Zdążył zobaczyć tylko w błysku sekundy obraz, który nim wstrząsnął do głębi. Żołnierze wisieli przywiązani do belki głowami w dół, a ogień zżerał im twarze, szyje i ramiona.
5585 Rzucił się w stronę wrót, parł po omacku przez ogień w kierunku światła i po chwili znalazł się na dworze. Gdy padł na ziemię, paliły mu się nogawki i rękawy u płaszcza. Szybko zdusił płomienie. Słyszał jeszcze wycie kolegów, którzy umierali w płonącej stodole, a on nie był w stanie im pomóc.
5586 Bo wtedy właśnie w tej wsi był, odwiedził w niedzielę starego przyjaciela, Justyna Wróbla, pszczelarza i ludowego artystę, którego znał od dawna, podobnie jak wielu innych gospodarzy w okolicy. Wracał z kościoła i gdy uniósł wzrok, zobaczył przed sobą sąsiada Wróbla, Ukraińca, Pawła Hawryłę.
5587 Źle się czujesz? – A tamten odwrócił się bokiem i nawet nie odburknął. Dziadek, pełen życzliwości i uszanowania dla każdego sąsiada, podszedł do niego bliżej i znowu spytał: – Stało się coś, Paweł? Pomóc ci w czymś? Widzę, że minę nasz nietęgą. – Inny by się obraził i poszedł sobie.
5588 Ani żaden inny ukraiński sąsiad z tamtej wsi. Wszyscy się nagle odwrócili i zamknęli w swoim kręgu. Gdy wieczorem dziadek wrócił do domu, a później przyszedł nas odwiedzić, bardzo zmartwiony, że Hawryło cierpi, zaczął się zwierzać, jak mocno przeżywa ludzki ból i jak martwi się z powodu Hawryły.
5589 I ojciec chodził. Wszyscyśmy chodzili, bo niedaleko było. Ciekawie wśród znajomych spędzało się czas. Chłopcy grali na harmonii. Dziewczęta śpiewały. Dzieci piłkę kopały. W dwa ognie grały. W stawie kąpały się. Dlatego i ja nieraz wpadałem do kolegów, by popływać i piłkę z nimi pokopać.
5590 Przyszedł jeszcze dziadek Ignacy, któremu się to całe zachowanie Ukraińców nie spodobało i uznał, że znaczy ono coś bardzo groźnego, o wiele bardziej groźnego niż nam się wydaje. I że jest to coś, czego jeszcze nie znamy, a co dopiero nadchodzi, zapowiada się złowieszczo i groźnie.
5591 Ale dziadek nie zdradził jakie, powiedział tylko, że idzie w naszą stronę nieszczęście. I że coś złego na świecie się dzieje. Miał kiepskie sny. Męczyły go zmory, zwidy, napadały mary. Wydrapywały mu oczy i krzyczały, strasznie krzyczały. – A to nic dobrego nie wróży. I coś zapowiada – wieszczył.
5592 Reszta rodziny nie chciała w to wierzyć, ciocia i mama wmawiały dziadkowi, że wracają jego dawne przeżycia, widzenia z bitwy o Lwów, kiedy walczył wśród licealistów oraz studentów i został ciężko ranny w głowę. To tamte bóle się odzywają, mówili. Ale dziadek nie dał się przekonać.
5593 Co ty wygadujesz? – zirytował się wujek Marian. Nie lubił za bardzo wiedźmy Honoraty. Ciągle włóczyła się nie wiadomo gdzie. Opowiadano, że dawno temu jakieś tajne nauki pobierała, magią się zajmowała, a nawet studiowała na uniwersytetach, tylko potem nieszczęśliwie się zakochała i rozum straciła.
5594 Ale nie całkiem i nie do końca, tylko po części, jednak wujek się na nią boczył. Może miał pretensje, że nie zwierza się mu z sekretnych podróży, o których nikt we wsi nic dokładnie nie wiedział. Po prostu znikała i tyle. A potem nagle się pojawiała, poobijana, znużona i chuda jak szczapa.
5595 Sami młodzi, poza popem. Chłopcy i dziewczyny. Po siedemnaście, dwadzieścia lat. I zaczęli rabować. Sutanny, ornaty, komże, kapy, stuły, chorągwie, figurki anielskie – podawała nazwy, których nie znałem. – Rozwalili też tabernakulum i wyjęli kielichy, komunikanty i... monstrancję.
5596 Pop z synami poszli na plebanię, by ukryć co cenniejsze zdobycze. Chłopcy błyskawicznie zorganizowali akordeon i cymbały, chwycili za instrumenty i zaczęli się bawić, trwały już tańce, śpiewy i dzikie harce. Strumieniami lała się wódka. I to w kościele! Rozumiecie?! W kościele! W domu bożym.
5597 A gdy splądrowali wszystko, a nie dla wszystkich starczyło łupów, runęli do bezczeszczenia grobów na pobliskim cmentarzu, wydobywając na powierzchnię ciała zmarłych i ściągając z nich garnitury, koszule, krawaty, lśniące jeszcze pantofle i pierścionki na palcach oraz złote i srebrne zęby.
5598 Po kilku godzinach, gdy już nadszedł wieczór i nasycili się zdobyczami, znużeni trzydniowym szaleństwem, porozchodzili się po domach, zostawiając splądrowany kościół, kaplicę i zbezczeszczone groby pomarłych Polaków oraz zabitych na wojnie żołnierzy w chaosie i totalnym bezładzie.
5599 Jakby dzikie stado knurów i macior przewaliło się przez wieś – nabrała powietrza i coraz wolniej mówiła: – Przez tydzień panował trwożny spokój. Zdawało się, że nawałnica już przeszła. Burza minęła, pioruny przestały walić. Ale wciąż czuło się odór trupów i mdły zapach odkopanych grobów.
5600 Nikt z Polaków nie pokazywał się na ulicy. Siedzieli po domach przelękli, z wystraszonymi twarzami, zerkali przez okna i nasłuchiwali, czy groźne wycie ponownie nie zabrzmi. A kiedy się już zdawało, że burza minęła, choć nie bez szkód, okazało się, że był to dopiero początek nieszczęść.
5601 Gdy już wydawało się, że zapanował spokój, runęli na Polaków. Tym razem na żywych. Znowu chwycili noże, widły, siekiery, sierpy, kosy, piły i ruszyli mordować. Rżnęli w dzień i w nocy. Wycięli kilka wsi. Krew lała się strumieniami. Na ulicach i w domach leżały trupy. Gałęzie obwieszone mężczyznami.
5602 Powiem wam, jak to było z rodziną Janki Kulak, mojej bratanicy, aptekarki z powiatu, która przyjechała tutaj na urlop, matki trojga dzieci, pięknego Jasia, który miał cztery lata, trzyletniej złotowłosej Jadzi i szczebioczącej jak ptaszek, ślicznej jak aniołek Bogusi, ledwie dwulatki.
5603 A że dzień był ciepły, nie musiał się martwić, że zmarzną. Na wszelki wypadek dał im jednak koce, gdyby rzeź się przedłużała. Ale ktoś musiał donieść, że chowa u siebie polską rodzinę, bo bandyci wpadli z widłami, nożami i siekierami, runęli na Iwana, wściekle dopytując się o Polkę z dziećmi.
5604 A więc wiedzieli, że u niego się ukrywa. On jednak jej nie wydał. Wtedy rzucili się do przeszukiwania domu, obory i stodoły, a kiedy nikogo nie znaleźli, miotali się w gniewie, aż jednego z nich coś tknęło, podszedł do dowódcy i na ucho mu szepnął, że trzeba przeczesać jeszcze ogród i sad.
5605 No i rozbiegli się. Ganiali z widłami i siekierami po sadzie, kłuli ziemię, ponieważ myśleli, że w kopcu jakimś się ukryli, w kryjówce podziemnej, przetrząsali stare klatki na króliki, ule bez pszczół, jakąś graciarnię i wreszcie natrafili na altanę, ale i tam nikogo nie znaleźli.
5606 Któryś zauważył kupę chrustu, gałęzie z poprzedniego roku, wszedł na nią i zaczął dźgać widłami, a pozostali walili siekierami. Ten, co dźgał widłami, usłyszał jakby jęk, nastawił uszu, ale jęk ustał, więc znowu zaczął kłuć miejsce po miejscu i wtedy rozległ się rozdzierający płacz dziecka.
5607 Krew tryskała jak z fontanny. I nie było już Hryćki. A jego rodzinę, żonę i syna, powiesili w stajni. Gdy z nimi skończyli, zabrali się do mojej kochanej Janki. Chcieli się zabawić i pokazać całej wsi, jakie z nich chojraki. Pragnęli, by tłuszcza biła im brawo i piała z zachwytu.
5608 Bili w bębny, gwizdali i ryczeli z uciechy, gonili za wozem, jakby czary jakieś chcieli jeszcze odprawić. A ciało Janki, Panie zlituj się nad jej duszą, latało z prawa na lewo, podskakiwało i opadało, tłukło się o polną drogę, o ostre kamienie, wystające korzenie, twarde grudy i krwawiło.
5609 Na dodatek kazali na to młodej matce patrzeć. Ona nie miała już siły do życia, ledwie dychała, mrużyła oczy i nie rozumiała, co się wokół niej dzieje. Leżała uniesiona na pagórku i cichutko pojękiwała, już bez pamięci. A jej pisklęta konały na drzewie spętane sznurami. Jednak i tego im było mało.
5610 Koromysło zbliżył się ostatni, szedł wolno, jakby z namysłem, a gdy stanął nad ciałem, wskazał palcem czterech najsilniejszych i powiedział: – Chwyćcie ją za ręce i nogi i trzymajcie, by się nie ruszała. A reszta oglądać! Do dzieła, Karp! – zachęcił studenta. – Pokaż, na co cię stać.
5611 Dwu innych trzymało ją za głowę. Oksana zacisnęła zęby, wbiła igłę w wargę, przeciągnęła nitkę i zaszywała usta. Nikt nawet nie pisnął. Pot spływał jej po twarzy, ale ona uparcie szyła. Kiedy skończyła i Janka już nie mogła otworzyć ust, Oksana była mokra jak mysz i czerwona po uszy.
5612 I wtedy rozległy się brawa, wołania i okrzyki. Patrzyli z podziwem, jak wódz gładzi jej policzki i woła: – Jak widzicie, wielki duch może być nawet w tak drobnym ciele! Ukraina nie zginie, mając takie silne charaktery – chwalił ją. A Oksana dyskretnie wycierała sobie pot z twarzy.
5613 Podskoczyła i opadła, kopnęła nogami powietrze i już jej nie było. A tryskająca krew oblała twarz studenta i opryskała dowódcę, który gwałtownie się cofnął i skoczył w bok, wściekły na studenta, że tak nieudolnie ciął. Ryknął, by mu podał siekierę, a on sam pokaże, jak należy operować.
5614 Pewnie myślał, że już z nim koniec. Koromysło wyrwał z jego ręki siekierę, ślina mu ciekła z gęby i wszyscy myśleli, że za chwilę spadnie studentowi głowa, gdy usłyszeli głośne okrzyki i zobaczyli, że z lasu wyłania się uzbrojony oddział polskich żołnierzy. Stali jak sparaliżowani.
5615 Nie mogli uwierzyć, że to polskie wojsko. Żołnierze runęli na pijaną hołotę. Błyskawicznie ją rozbroili, rzucili na ziemię i powiązali sznurami, które leżały na wozie. Była to zagubiona jednostka, której udało się schronić w lasach przed sowiecką armią. Teraz przebijała się na Zachód.
5616 Ale ona rozkładała je na raty, fragmenty, epizody, mówiła z przerwami, jakby chciała Radę Starszych oswoić ze światem prawdziwym, jakiego jeszcze nie znali, choć wydawało się im, że już wystarczająco dużo o nim wiedzą. Przyzwyczajała radę do rzeczy, które nadchodzą. By w niczym nie była zaskoczona.
5617 A przez to, że mówimy, zło się trochę cofa, zatrzymuje się, choćby na moment, by sprawdzić, czy już o nim wiemy. I wtedy szukamy ratunku. Wydało mi się całkiem prawdziwe to, co ciotka mówi. Jak na mój malutki rozum, miała rację. Ale matka strasznie się marszczyła, zerkała na zapiecek i marudziła.
5618 Bo oto ciotka opowiedziała nam, co się stało w jednej z chat koło Dryszczowa. Zjawiło się w niej trzech bandytów. Gospodyni akurat piekła chleb. Wyjęli chleb z pieca, kobiecie i mężczyźnie przybili dłonie gwoździami do stołu i kazali patrzeć, co robią z dzieckiem, które leżało w kołysce.
5619 Buchnął płomień i objął ciało długimi, czerwonymi językami. A oni rechotali, oblizywali palce i pokrzykiwali, że szykują smaczny obiad. Płacz dziecka trwał krótko. Kobieta i mężczyzna szlochali i podrywali się od stołu. Ale im bardziej się szarpali, tym bardziej rozszarpywali swoje rany.
5620 Mężczyzna, miotający się bezsilnie przy stole i wyjący jak wilk, posiwiał, podniósł głowę i patrzył niewidzącym wzrokiem przed siebie. Zwariował. Mordercy podpalili dom i zniknęli wśród drzew. I wtedy wylazł spod łóżka chłopiec, który w ostatniej chwili zdołał się tam ukryć i wszystko słyszał.
5621 A potem w ptaka, który podrywa się do lotu, ale ma urwane skrzydła. Stawałem się cieniem wielu rzeczy, które się nagle kurczyły i pobladłe padały na ziemię. Nie wiedziałem, czy mam się wsunąć pod łóżko i pośród pajęczyn zamieszkać, czy skulić na zapiecku i nasłuchiwać, co nowego jeszcze się zdarzy.
5622 Jeszcze przed chwilą broniła mnie przed zjawami, marami świata. Twierdziła, że nie powinienem takich rzeczy słuchać, a tu raptem: "Mów, Elza!". Co ma mówić, myślałem. Znowu ma opowiadać o tych strasznych rzeziach?! O tych potworach, które zieją siarką i ogniem? I po nocach mnie ścigają.
5623 Ale okazało się, że nie było to takie proste. Znałem starego Bąka. I znałem Wołodźkę. Różne już rzeczy tutaj słyszałem, ale by stary Bąk zarąbał siekierą własnego syna, tego jeszcze nie słyszałem. Co innego, kiedy Ukraińcy ścinali głowy Polakom. To już wiedziałem. Bo nasłuchałem się tego po uszy.
5624 Ale żeby Ukrainiec zarąbał siekierą drugiego Ukraińca, na dodatek własnego syna, tego nie mogłem pojąć. A tu nagle stary Bąk obharatał Wołodźce głowę. A może nie obharatał?! Może się ciotce przywidziało, broniły się we mnie ostatnie szańce zdrowego rozsądku. Albo się przesłyszała, myślałem.
5625 Przecież to był Wołodźka. Silny jak tur chłopak. Nie pozwoliłby na to. A poza tym, myślałem, był miły, kopał ze mną szmaciankę, lubił opowiadać wice, śmiał się, nawet rechotał, jak coś go rozśmieszyło. Pomagał rodzicom w domu. Ze studni wodę do chaty nosił. Krowy poił. Dach ojcu naprawiał.
5626 A jego piękna matka, Lusia Bąk, która z polskiej rodziny Wysockich się wywodziła, błagała Boga, by Wołodźkę na popa wyświęcić. Bo pobożny był. Co niedzielę do cerkwi chodził. Ręce jak święty przed ołtarzem składał. Pieśni pięknie w chórze śpiewał. A głos jaki miał?! Artystą zostać mógł.
5627 Siedzieliśmy, jakby piorun w chatę walnął. Zaćmienia dostali wszyscy. Nikt się nie ruszał. Matka głośno przełknęła ślinę i niemo się wpatrywała w ciotkę. Była blada, jej twarz zrobiła się pergaminowa, usta zsiniały i zaschły, jak suszona śliwka. Dziadkowie wyglądali, jakby byli sparaliżowani.
5628 Ojciec nie zwracał na to uwagi. Matka pomyślała, że się nie wyspał, ponieważ poprzedniego dnia poszedł do lasu i wrócił późną nocą. Od pewnego czasu tacy ukraińscy chłopcy jak on zbierali się poza wsią, o czymś żywo rozprawiali, a potem szli do lasu. Nic nadzwyczajnego w tym nie było.
5629 Młodzi mają różne zachcianki, tłumaczyła ciotka. Tym razem też coś we własnym gronie załatwiali. A potem ruszyli w stronę zagajnika. Tylko że po takich wyprawach Wołodźka się zmieniał. Już nie ganiał z chłopakami za piłką. Nie pomagał sąsiadom drewna rąbać ani snopów z pola zwozić.
5630 I właśnie tego ranka był ponury, ze zmiętą twarzą, nieswój i zamyślony. Matka, jak co dzień, podała mu śniadanie, jajecznicę z trzech jajek ze skwarkami z boczku, pajdę chleba z masłem i serem, na dodatek kawałek kiełbasy, ale on jeść nie chciał. Odsunął nerwowo miskę i burknął, że nie jest głodny.
5631 Scena powtórzyła się i następnego dnia. A był to dzień, gdy w pobliskim lesie polscy chłopi znaleźli martwe ciała dwu nieznanych osób. Wieść o tym lotem błyskawicy rozniosła się po okolicy. Zapanowała trwoga, że mordy do wsi się już zbliżają. Wołodźka nie zjadł tego dnia także obiadu.
5632 Jeszcze nie tak dawno tulił go do piersi, opowiadał mu bajki o rycerzach i królach, którzy śpią w górach, o Wernyhorze, duchach i zjawach, które nawiedzają żywych, a Wołodźka prosił go o nowe opowieści. Może rzeczywiście na popa by go wyświęcić, myślał już tak jak żona. I do wyższych szkół wysłać.
5633 Czuł, jakby mu w środku coś pękło. Przecież to niemożliwe, myślał i patrzył zdruzgotany na Wołodźkę. Przypomniał sobie, jak Wołodźka był mały i przez długie miesiące chorował na płuca, a matka noc w noc nie spała, czuwała przy jego łóżku, tuliła go i śpiewała piosenki, nosiła na rękach.
5634 Jest teraz ostra jak brzytwa – pogładził ostrze. Stary z ciężkim sercem przyglądał się jego twarzy. Zdawało mu się, że już nie poznaje syna. Niby ten sam, te same rysy, oczy, czoło, policzki, nos, ten sam chód, głos, a jednak już inny, obcy, cudzy. Coś mu się w środku zmieniło, pomyślał.
5635 Stary zacisnął zęby, wolnym krokiem opuścił stodołę i po niedługim czasie razem z żoną, z tobołkami na plecach, ruszyli w świat. Nikt tego wieczoru w naszej izbie już się nie odezwał. Ciotka Elza pokiwała głową, omotała się chustami i wyszła. Po niej w milczeniu chatę opuścili dziadkowie i wujkowie.
5636 Był to widok niesamowity, porażający i groźny. A może dlatego, że nagle znikała i nikt jej nie widział przez całe tygodnie. Nie wiadomo było, gdzie się podziewała, czym się zajmowała i skąd wracała. Podobnie się działo z wiedźmą Honoratą. Też chodziła swoimi drogami. Ale to osobna historia.
5637 Gdy ciotka Elza zjawiała się na powrót we wsi, była poobijana, z licznymi siniakami, guzami i plamami na skórze, jakby się z demonami zmagała. Wyglądało na to, że w ciemności przedzierała się przez gęste lasy, a napadali na nią rabusie, zbóje i złoczyńcy, gonili i zadawali jej krwawe rany.
5638 We wszystkich kierunkach prowadziły jej ślady. Ludzie we wsi gadali, że uczestniczy w jakichś tajnych spiskach, w podziemnych organizacjach, w niedozwolonych akcjach, a dziadek Ignacy tylko pomrukiwał: "Jeszcze sobie jakiejś biedy napyta", co oznaczało, że spotka ją nieszczęście.
5639 Rzadko ją odwiedzałem, ponieważ – powiem to szczerze – bałem się tych kotów. Zresztą do dzisiaj nie jestem pewien, czy to były koty, czy magiczna straż ciotki Elzy. Bo to nie były zwyczajne koty. To były mroczne monstra, wygięte w kabłąk, zjeżone, syczące i przeraźliwie miauczące.
5640 Ciotka z piersią wysuniętą do przodu samotnie wkraczała na trakt prowadzący do sklepu, a kobiety siedzące na progach zamierały i w milczeniu odprowadzały ją wzrokiem do drzwi starego Żyda, Rywina, którego później Niemcy chcieli zabić, ale ciotka jakimś cudem go ocaliła i Rywin przeżył.
5641 Dlatego wszyscy spojrzeli po sobie z przestrachem, a dziadek Piotr chrząknął. Chrząkał zaś w wyjątkowych przypadkach. Teraz patrzył na ciotkę spod zmarszczonych brwi i miał otwarte usta, jakby chciał nimi złapać pierwsze słowo, które ona wypowie. Ale ciotka Elza nie od razu się odezwała.
5642 Nie duś w sobie – burknął. Popatrzyła na niego ciężkim wzrokiem i wyciągnęła przed siebie obie ręce, jakby nimi łatwiej dało się mówić niż ustami. Wyciągnęła te długie, kościste ręce i poczęła unosić je do góry, a potem opuszczała w dół, jakby chciała coś ważnego zatrzymać albo dogonić w powietrzu.
5643 Zdołała się jakoś wyczołgać na podwórko i leżała na ziemi, gdy dopadli ją mordercy i jak opętani zaczęli nad nią z nożami, siekierami i widłami tańczyć. Jakby stado diabłów, z rozpalonymi od ognia twarzami, z płonącymi oczami, okrążali ją, podskakiwali i wykrzykiwali niezrozumiałe słowa.
5644 Jej duża, siwa głowa ciężko zwisała ku ziemi. – Gdy przestali tańczyć i rechotać – ciągnęła – stanęli nad nią jak wypełzłe z piekła demony i zaczęli gwałtownie zdzierać jej ubranie, bluzkę, sukienkę i halkę. I słyszeli tylko cichy płacz. Tak była przerażona, że nawet głośno płakać nie była w stanie.
5645 I wtedy usłyszeli przeciągłe, głębokie i smutne miauknięcie kota, jakby zwierzę błagało o ratunek. Zastygli i czujnie nasłuchiwali. Miauczenie się powtórzyło, rozdzierające i mrożące krew w żyłach, jakby kot siły niebieskie wzywał na pomoc, bo tylko one jedne mogły coś tutaj jeszcze zdziałać.
5646 Gdy się zatrzymał nad dogasającym ułamkiem belki, dostrzegł, że przygniata on kota, który nie może się spod niego wydostać i dlatego miauczy. I to jego oczy tak świecą. Twarz mężczyzny stężała, pochylił się nad zwierzęciem, a kot ze spaloną sierścią wpatrywał się w niego przerażony.
5647 Od grupy oderwał się niski, przysadzisty, może szesnastoletni chłopak i ruszył w stronę kamrata. Gdy podszedł do niego, tamten wskazał belkę i polecił, by ją podniósł, a gdy niski podnosił, mężczyzna wsunął siekierę za pas, sięgnął ręką po kota i wyciągnął go na wierzch, mocno trzymając za kark.
5648 Ciotka ciągnęła opowieść: – Chłopak zanurzył w brzuchu kobiety ramię i wyciągnął dziecko, które krzyknęło, a on walnął nim o ziemię. Mężczyzna zamachnął się siekierą, odcinając pępowinę, podał chłopcu kotka, a chłopak wsadził go w otwarty brzuch kobiety. Też jak gdyby od dawna wiedział, co ma robić.
5649 Co innego Podhajce, Brzeżany, Złoczów, Halicz, a nawet Stanisławów, gdzie bywałem z ojcem na jarmarkach, nie mówiąc o Dylatynie, Zawałowie czy Panowicach, dokąd można było dojść na bosaka i z chłopakami w szmaciankę pograć, a nawet o Monasterzyskach, gdzie matka do rodzonej siostry jeździła.
5650 Od południa zachodzą... Wujek Tośko zamilkł. Przez dom jakby czerwona iskra przeleciała. Cicho się zrobiło. Ojciec z niepokojem zerknął na matkę, sprawdzając, czy nie drżą jej już usta, bo wiedział, że jak zacznie się najciemniejsza godzina wieczoru, matce zaczną drżeć usta i będzie załamywać ręce.
5651 Nie wiedziałem, czy mam się pod łóżkiem schować, czy głębiej w zapiecku ukryć, czy wprost przeciwnie, przysunąć się na sam brzeg i słuchać. Bo co jak co, ale słuchać to lubiłem bez końca. Taki już byłem. Strach mnie zżerał, bałem się okropnie, ale słuchałem, bo to było silniejsze ode mnie.
5652 Byli weseli, żartowali, cieszyli się, że są razem i że życie sprawia im tyle radości, choć od północnego wschodu naciągały już czarne chmury. Słyszeli o mordach na Wołyniu. I o spopieleniu Huty Pieniackiej, w której spłonęły żywcem setki ludzi, ale to było daleko, poza nimi, odległe i obce.
5653 Żądałem od niej, by się spieszyła, bo już nie wytrzymuję. Ale ona nie słyszała mojego głosu. I nikt inny nie słyszał. Ani dziadkowie, ani wujkowie, ani nawet mama i tato, choć wołałem do nich: "Zróbcie coś! Mamo! Tato! Pogońcie ciotkę, by szybciej kończyła, bo później sobie z tym nie poradzę".
5654 Mój przyjaciel Motio po żydowsku gadał. Sławko po rusku. Nawet psy i koty miały swoje języki. Jaskółki i wróble. Więc jasne było, że Huculi mówili po huculsku. Ale ciotka Elza musiała to jakoś specjalnie zaakcentować, podkreślić, uwypuklić. I nie bez powodu, jak się potem okazało.
5655 Dowiedziałem się jednak o tym znacznie później. Znowu nikt nie reagował na to przeciąganie, choć mnie się zdawało, że wszyscy czekają, by dopięła wreszcie jakąś klamrą losy tej ormiańskiej rodziny. Jednak ciotka, jakby na przekór wszystkim, uciekała od Ormian. Zatrzymała się przy Hucułach.
5656 Jakby kotwicę przy nich zarzuciła. I wtedy błysnęła mi myśl, że ona specjalnie tak robi, bo nie wie, jak nam o tym opowiedzieć. Jakby to był ciężar ponad jej siły. Dlatego zwlekała, postękiwała, męczyła się, odsuwała na później tę straszną chwilę, bo już wiadomo było, że będzie to straszna chwila.
5657 Bo wszystko i zawsze kończyło się u niej strasznie. A więc pewnie nas tak do tej chwili przygotowuje. Jakby mówiła, że do wszystkiego trzeba dojrzeć. Wszystko ma swój czas. Jest czas czekania i czas spełniania. Czas mówienia i czas milczenia. I dorośli jakoś to zaakceptowali. Ale ja nie.
5658 Mnie się spieszyło. Ja chciałem wszystko wiedzieć od razu, już, teraz. A ciotka dawała do zrozumienia, że wszystko ma swoją kolej. I nie należy niczego przyspieszać. Trzeba się uczyć cierpliwości i pokory. Dochodzić do sedna rzeczy. Iść w jakimś porządku. Mieć wyraźny i jasno określony cel.
5659 Wciąż nie była gotowa. Czegoś jej brakowało. I tego czegoś szukała w języku Hucułów. – Na przepaść mówią "berdo" – ze schyloną głową ciągnęła, od czasu do czasu zerkając na Radę Starszych – na drewniany młot leśny "doubnia", a na gada "hadiuga...". Jak usłyszałem słowo "hadiuga", drgnąłem.
5660 Bałem się jej jak diabła, bo już niejednego chłopaka posłała na tamten świat. Pełno ich było dokoła. Leżały w trawach, wylegiwały się na słońcu, na rozgrzanych kamieniach. Ale gdy nadepnąłeś taką żmiję, wbijała ci się w nogę i wypuszczała śmiertelny jad, na który nie było lekarstwa.
5661 Dlatego się bałem. A jeszcze bardziej bałem się jego czarów, z których wyłaniały się mroczne duchy, widma i koszmary. Ciotka dodała też "watrę", czyli ogień. I wtedy coś mi zaczęło świtać. Ciotka stopniowała złe rzeczy, układała obok siebie słowa, które coraz bardziej powiększały grozę.
5662 Czarodziej do ognia. A ogień do siekiery. A co to jest siekiera, wszyscy wiedzieli. Mogła odesłać nas tylko do krwi. I tego bałem się najbardziej. Zrozumiałem coś więcej, że jej opowieść sama się opowiada. Jakby ciotka utraciła nad nią kontrolę. I słowa same siebie już pociągały.
5663 A nie ciotka. Wsłuchiwałem się w jakieś wewnętrzne szepty. Opowieść poprzez ciotkę się opowiadała. Nie było więc jej winą, że tak przeciągała. Po słowie "topór" ciotka głęboko westchnęła, jakby pokonała wielki kawał drogi. Ale przed nią zamajaczyła ogromna góra, na którą musiała się wspiąć.
5664 Znowu siekiera – pokiwała głową. Nie topór, tylko "siekiera", powiedziała. Matka zgarbiła się, jakby ta siekiera miała na nią spaść. I wtedy z jakąś desperacją, zaciskając zęby, ciotka Elza zaczęła mówić nerwowo, szybko, kołysząc się przy tym, chwiejąc na boki, zagryzając wargi i ściągając usta.
5665 Unosili do ust łyżki i z tymi łyżkami w powietrzu zastygli. Już wolę nie wiedzieć, co się z nimi w środku działo – rzuciła ze dławioną skargą. – Co sobie myśleli, co czuli. Może chcieli się chwycić za ręce, a nie mogli. Może chcieli siebie dotknąć, być blisko jedno drugiego, dławić w uścisku ból.
5666 Pewnie tak było, Mario, prawda? – dłużej zatrzymała wzrok na szczepionych dłoniach matki. – A może modlitwa na nich spłynęła – zastanowiła się – jak biały gołąb, ale żadne z nich nie ruszyło ustami. Byli sparaliżowani. A może chcieli zapłakać, tylko płacz im zamarł w gardłach – zawahała się.
5667 Na chwilę zamilkła. Zerknęła na święte obrazy, znowu zamknęła oczy, by ta opowieść z głębi niej się opowiadała, i kontynuowała: – Potężni, kudłaci mężczyźni – mówiła – których nikt nigdy tam nie widział, stali nad nimi z uniesionymi do góry siekierami i w milczeniu czekali na jakiś rozkaz.
5668 W tym jednym zdaniu dała do zrozumienia, że najważniejsza była ta chwila zawieszenia, niepewności, oczekiwania na najgorsze. W chacie zapanowała przytłaczająca, mrożąca krew w żyłach cisza. Nie słychać było nawet oddechu. Zdawało mi się, że moje serce też zamarło, a oczy znieruchomiały jak kamienie.
5669 Był nawet niższy od innych, tylko bardziej krępy, ale w oczach miał coś takiego, co można by określić jako wyrok. Jakby patrzyła przez niego śmierć. Ciało matki chwycił nagły skurcz, raptem pochyliła się do przodu, zagryzła wargi, chwyciła się za czoło, a jej ręce trzęsły się jak galareta.
5670 Nie dotknęli się. Nie chwycili za ręce. Nie zapłakali. By umrzeć razem. I wtedy usłyszeliśmy to, czego nikt nie mógł sobie wyobrazić nawet w najczarniejszych snach. Dziadkowie się poruszyli. Matka tak wytrzeszczyła oczy, że wyszły jej na wierzch. Tylko wujkowie trwali w zaklętym znieruchomieniu.
5671 I powtarzaj reszcie, coś widziała! – huknął. – Nie chcemy was tutaj widzieć! Wynoście się z naszej ziemi! – A po chwili ryknął: – Ciąć! – Jednocześnie błysnęły ostrza, siekiery mignęły w słońcu i cztery głowy potoczyły się po stole, niektóre spadły na podłogę. Krew trysnęła jak z fontanny.
5672 Zachowywał się tak, jakby przez lata cucił katowanych. Kobieta otworzyła oczy i niemo patrzyła w sufit. Najważniejszy uniósł do góry palec. Pozostali chwycili kobietę za ramiona i posadzili przy stole. Wokół leżały odcięte głowy, a przechylone korpusy ciał opierały się ramionami o stół.
5673 Zewsząd spływała strugami krew. Kobieta zdawała się nic nie widzieć, nic nie wiedzieć, nic nie rozumieć. – Patrz! – najważniejszy znowu chwycił ją za włosy i gwałtownie szarpnął, jakby chciał je wyrwać. – Patrz, żmijo! – dał znak kamratom, a ci poczęli podnosić głowy ze stołu i podłogi.
5674 Ciotka nagle urwała, jakby dalsza opowieść nie mogła przejść jej przez gardło, jakby sama w sobie się zaparła i nie chciała się opowiedzieć do końca. Ciotka otwierała i zamykała usta, ale w jej gardle musiał powstać jakiś zator, bo żadne słowo nie było w stanie przecisnąć się na zewnątrz.
5675 Może i Rada Starszych to zrozumiała, bo nie wtrącała się, szanując to, co się samo z siebie rozwija. Ja jednak chciałem, by opowieść się opowiedziała do końca. Toteż zerkałem na ciotkę Elzę, dodając jej sił i szepcząc w sobie: "Ciotko, idź dalej. Nie zostawiaj mnie z tymi strasznymi głowami.
5676 Co się stało z tą kobietą, która patrzyła na swoją rodzinę, ale nic nie rozumiała". Tak przemawiałem do ciotki Elzy. I ona musiała w końcu odczuć moje wołanie, bo przełknęła ślinę, a ja usłyszałem w wielkiej ciszy to przełykanie, potem zaś usłyszałem, jak opowieść znowu się z niej opowiada.
5677 Ale ciotka Elza mnie zaskoczyła, powiedziała: – Jakie życie ludzkie jest nic niewarte. – Nigdy niczego podobnego nie słyszałem. Owszem, dorośli klęli na życie, wściekali się, ale by życie ludzkie nie było nic warte, tego nie słyszałem. – Bo popatrzcie na tych bandytów, co zrobili – z odrazą dodała.
5678 Ale musiało być w tym powtarzaniu coś ważnego, skoro opowiadanie samo się tak opowiadało. Musiało być coś bardzo ważnego. I wtedy ciotka rzuciła: – Pamięć, moi drodzy. Pamięć! – uniosła oczy do nieba. – Bo tylko pamięć ratuje świat. I trzeba wszystko powtarzać, by pamięć nie zardzewiała.
5679 Nic nie widziała. Siedziała pochylona, z twarzą zanurzoną w zupie i milczała. Nie krzyczała. Nie płakała. Nie wyła. Tylko milczała. Ciotka Elza też zamilkła. Rada Starszych jeszcze przez chwilę trwała w bezruchu, aż pierwszy począł się prostować dziadek Ignacy, a za nim dziadek Piotr.
5680 A młoda jeszcze była – mówiła coraz ciszej. – I piękna. Jaka ona piękna była! – zamknęła oczy. – A teraz chodzi po mieście, bełkocze i tylko rękami pokazuje, co się w jej domu stało – ciotka zwiesiła ręce, i opowieść po tych jej rękach jakby spłynęła ku ziemi. Matka szukała mnie wzrokiem.
5681 I trzeba było coś z tym zrobić. Nie tylko ciotka Elza miała dużo do powiedzenia, ale cała Rada Starszych, dziadkowie, wujkowe i rodzice, a nawet wiedźma Honorata, dalsza nasza krewna. Na przemian siebie przekrzykiwali i każdy coś nowego dodawał. Że kapłanów za miedzą mordują. Zakonnice gwałcą.
5682 Tak szybko mówili, że nie byłem w stanie wszystkiego ogarnąć. Kręciłem tylko głową, by widzieć każdego, kto rękę nerwowo podnosi, szybko mruga, pomrukuje, brwi ściąga lub nagle wstaje i w okno patrzy. Mówili na przemian. I mówili jakby obok siebie. Niby, że jeden drugiego nie słucha.
5683 A przecież słuchali uważnie. Nawet kontrolowali. Bo jak ktoś coś palnął nie tak, od razu reagowali, zaprzeczali i swoje dodawali. Zdania już się nie ciągnęły tak długo, jak u ciotki Elzy, gdy o Kutach opowiadała. Były krótkie i zwarte. Jak rozkazy w wojsku. Albo krzyk ostrzegawczy.
5684 Pozostali zastygli, jakby zamienili się w przydrożne figury. A mnie się słabo zrobiło. Nie wiedziałem, czy mam uciekać z zapiecka, czy też trwać na swoim posterunku z nadstawionymi uszami i słuchać dalej. Poczułem, że mieni mi się w oczach, jakby zaszły mgłą. I ta mgła okrywała już mnie całego.
5685 Bo było jak cichutki pisk myszy, głęboko we mnie ukryte, w środku głowy, w ciemności. Wiedziałem już, że wewnątrz mego mózgu gadają różne głosy, ale jakoś nie mogły się przebić na zewnątrz. Dławiły się, dusiły, lecz gadały, jakby szukały wyjścia osobnymi szczelinami, lecz nie mogły ich znaleźć.
5686 A ja natychmiast usłyszałem głos naszego księdza Kowalczyka, który wskazywał w niedzielę na mszy świętej obrazy w nawach bocznych kościoła i mówił o ukrzyżowaniu Chrystusa. Ale przecież tutaj nie było Chrystusa ani wielkiego drewnianego krzyża. "Nie mogą go więc ukrzyżować", pomyślałem.
5687 Przez jakie swoje. Ciotka musiała jednak wiedzieć, bo przecież była bardzo mądra, świat znała, wielkich ludzi spotykała. Teraz jednak, gdy miała mówić o Męce Pańskiej, nagle jakoś zmalała, skurczyła się, tak jak moja matka, nawet na nią rzucała niespokojne spojrzenia, opóźniając opowieść.
5688 To ból, cierpienie, męczarnia nie do wytrzymania. Co ty opowiadasz?". Ale ciotka pominęła te uwagi głosu. Dała do zrozumienia, że głos musi dorosnąć, by zrozumieć. W każdym razie zignorowała mój wewnętrzny głos. Matce zaczęły drżeć usta. Ojciec chwycił ją za rękę i mocno uścisnął.
5689 Mordercy wręczyli ukraińskim dziewczynom noże. Obrócili księdza twarzą do ziemi i kazali wyciąć mu na plecach dużą polską flagę. "Na kolor czerwony krwi nie zabraknie", szydzili. Dziewczyny cięły skórę i rysowały. Mężczyźni w tym czasie przekazywali sobie z ust do ust butelkę samogonu i pili.
5690 Mężczyźni przenieśli drzwi z nagim ciałem na pusty plac, ułożyli na czterech dużych kamieniach, dokoła drzwi i pod nimi poukładali suche gałęzie, polana i chrust, po czym podpalili. Ogień płonął, rozległa się skoczna muzyka akordeonu, a dziewczęta rozpoczęły dokoła księdza szybki taniec.
5691 A kiedy płomienie pożerały drzwi, zobaczyły unoszące się z ognia nagie ramię. Przestały tańczyć i patrzyły osłupiałe, jak ksiądz czyni w powietrzu znak krzyża, a opadającą rękę trawi już siny płomień. Matka zemdlała i padła na podłogę. Była żółta jak glina. Tego wieczoru nikt już się nie odezwał.
5692 Ale jeszcze nie wiedziałem co. Dziadkowie, Piotr i Ignacy, pokuśtykali do swoich domów. Wujkowie, Marian i Tośko, chyłkiem wynieśli się z izby i znikli w mroku. Ciotka Elza pomruczała pod nosem, pokręciła się po izbie, jakby nie wiedziała, co ze sobą zrobić, pchnęła drzwi i utonęła w ciemności.
5693 Księżyc świecił, gwiazdy z daleka mrugały, a wiedźma Honorata postękiwała. Nie wiedziałem, kto ją gonił i dlaczego, ale ktoś musiał ją we śnie gonić, bo do rana nie spała, wierciła się, płakała, nawet szlochała, a gdy nadszedł świt, wstała spocona jak mysz i zgarbiona wyniosła się nie wiadomo dokąd.
5694 A matka bezradnie popatrywała przez okno, jakby chciała sprawdzić, czy wiedźma Honorata nie czatuje jeszcze przy furtce. Ale nie czatowała. Znikła jak kamfora i przez kilka dni się nie pokazywała. Dopiero gdy znaleźli Stasia w stawie z kamieniem u szyi, zjawiła się i jako pierwsza zaczęła opowiadać.
5695 Ponieważ księdza nie zastali, bo był w przysiółku, udzielając ostatniego namaszczenia choremu, wzięli zamiast niego Stasia, mówiąc, że on też sprawy urzędowe załatwi, bowiem chodzi do szkół i zna się na rzeczy. Wsadzili go na wóz i powieźli w stronę lasu. Widziała to wiedźma Honorata.
5696 Konie ruszyły z kopyta. I wóz skrył się w lesie. We wsi powstał popłoch. Mało kto spał tej nocy. W chatach o niczym innym się nie mówiło, tylko o obcych mężczyznach i Stasiu, który biegł za wozem z pętlą na szyi. Niczego dobrego to nie wróżyło. Tym bardziej, że nie wrócił na noc.
5697 Był jego siostrzeńcem. A Miasto było czymś ogromnie ważnym i tajemniczym. Czymś potężnym i nieogarnionym. Nie tak jak wieś, gdzie wszystko było małe i wiadome. Stasio stawał się dla nas przepustką do Miasta. Taką drogą, po której szliśmy, by wiedzieć, co się gdzie indziej dzieje.
5698 Student to było coś ważnego. Nie każdy mógł być studentem. A ze wsi mało kto. Toteż student od razu był wielką biblioteką, kinem, teatrem, muzyką, światem. Czekaliśmy na Stasia jak na objawienie. I tego dnia akurat przyjechał i od razu spotkał się z naszą grupą i opowiadał o ogromnym Mieście.
5699 Zebrał gromadkę urwisów takich jak ja, co gapili się w niebo i zadawali pytania, zebrał na plebanii i opowiadał, jaki jest wielki świat, a my otwieraliśmy szeroko gęby, bo Stasio mówił takie rzeczy, od których po plecach ciarki przechodziły. A przecież wysłuchiwaliśmy już niejednego mądrego we wsi.
5700 Miał tu krewniaka, kuzyna swego, i jego odwiedzał. A że lubił sobie pogadać, więc i z chłopami niejedną gadkę sobie uciął. Nadjeżdżał bryczką z Halicza, w szarym garniturze, z krawatką pod szyją, z przedziałkiem na głowie i wesołym uśmiechem. "Sam profesor", "tęga głowa", jak o nim mówiono.
5701 Jakie zdumienie budzili! Chłopi gęby tylko rozdziawiali. A potem szli do Domu Ludowego, a za nimi ciągnęła gromada wieśniaków, którzy byli bardzo skupieni, zamyśleni i, ma się rozumieć, ubrani jakby do kościoła się wybierali, elegancko i czysto, w garniturach ślubnych, w mesztach wyglancowanych.
5702 Gołym okiem widać było, że szanowali profesora. A on opowiadał im, że liczby też mają swój wielki świat. I że ten wielki świat ciągnie się w nieskończoność. Ja naturalnie nie wiedziałem, że jest jakiś świat, który ciągnie się w nieskończoność. Bo nie wiedziałem, co to jest nieskończoność.
5703 Bo wszędzie był jakiś koniec. I wszędzie moje patrzenie gdzieś się kończyło. Ale wróćmy do Stasia, bo on jest tutaj najważniejszy. Jeszcze kilka dni temu razem biegaliśmy, graliśmy w piłkę, skakaliśmy. A potem opowiadał nam, że jest taki świat, którego nie widać, ale on istnieje i nie ma końca.
5704 Bo skąd mogli wiedzieć?! Jak go banda zaciągnęła do lasu, już zmierzchało. I nikt tego nie widział. Więc pojęcia nie mieli, że kogoś tam męczą. Jak wiecie, nigdy czegoś takiego w naszej wsi nie było. W każdym razie następnego dnia rano na kolonii opowiadali sobie, kto co słyszał i jak to wyglądało.
5705 Jasio Kurek, którego dom znajduje się na skraju lasu, zastanawiał się nawet, czy by nie zajrzeć w głąb, co się tam dzieje, ale kobieta go nie puściła, bo bała się, że może mu się stać coś złego. I miała rację. Niespokojne czasy idą, mordercy grasują i napadają na niewinnych ludzi.
5706 Dworki palą. Zamki i pałace pańskie rabują. Dobra polskie rujnują. Obrazy sławnych wodzów na podpałkę biorą – narzekała. – Skarby w popiół zamieniają. Hołota! Nie dziwota, że kobieta Kurka bała się go samego puścić do lasu. "Nie chodź tam", prosiła, chwyciła go za rękę i przytrzymała.
5707 Bo to byli mali chłopcy, dzieci. I zaczęli się niespokojnie rozglądać. Akurat nadjeżdżał nasz Rysio Włoch, ten, co mieszka koło kościoła. Chłopcy krzyknęli, że umarlak w wodzie. Rysio się zatrzymał i podszedł do stawu. Zobaczył wystającą z wody rękę. Od razu go tknęło, że to może być Stasio.
5708 Ale nie od razu wyciągnęli. Bo była tam taka skarpa, znacie okolicę, to i wiecie, że tam jest wysoka skarpa. By Stasia wyciągnąć, trzeba się było porządnie natrudzić. Na dodatek bardzo się zlękli, bo jak go wyciągali, usłyszeli za sobą krzyk. Obejrzeli się, a tu dwaj Niemcy z rewolwerami w rękach.
5709 Oficer i żołnierz. Pomyśleli, że już po nich. I że Niemcy uznają, że to ich sprawka. Że oni zamordowali Stasia. Na szczęście okazało się, że Niemcy chcieli tylko Stasia obfotografować, jak leży w wodzie. Dlatego zabronili wyjmować ciało. Wyciągnęli aparaty i zaczęli robić zdjęcia.
5710 Ale gdy nasi go wyciągali, oni dalej fotografowali i coś sobie na kartkach notowali. Najwięcej pstrykali, kiedy nasi odwiązywali kamień u szyi i rozplątywali sznury. A było co rozplątywać. Bo kamień był duży, ale gładki, mordercy musieli omotać go ze wszystkich stron, by się nie wyślizgnął.
5711 Nie pamiętałem tylko, kiedy i gdzie, i czy to wiedźma Honorata mówiła, ciotka Elza, czy ktoś inny z Rady Starszych... – Musimy wiedzieć, co z człowiekiem robią. Musimy to ludziom mówić – jej głos był stanowczy – by przestrzec resztę świata. – Tak powiedziała, "By przestrzec resztę świata".
5712 Ani nie mógł mówić. Co więc mogło być gorszego? – myślałem. – Odrąbali mu przyrodzenie! – wybuchnęła. I zamknęła oczy. Wszyscy wstrzymali oddechy. – Siekierą odrąbali przyrodzenie! – powiedziała, nie otwierając oczu, jakby się bała, że gdy je otworzy, zobaczy okaleczonego Stasia.
5713 Otworzyła oczy i zdawała się nikogo nie rozpoznawać. Przetarła je i dopiero wtedy podjęła wątek: – Dopóki Niemcy nie pozwalali go zabrać, bo wciąż fotografowali, dopóty Stasio leżał na brzegu. Był zakrwawiony i poraniony. Pełno ran na ciele. Na twarzy, piersiach, brzuchu i na nogach.
5714 I całe czoło okaleczone. Głowa też. Jakby ktoś wbijał gwoździe. Dużo kłutych ran. Ktoś zauważył wtedy, że po wodzie pływa cierniowa korona. Wyciągnęli ją ze stawu i byli wstrząśnięci. To rzeczywiście była korona z cierni. Mordercy musieli ją nałożyć Stasiowi na czoło, a ciernie wbijały się w ciało.
5715 Podszedł do tych grabczaków i chwycił się za głowę. Zrozumiał, że w tym miejscu Stasia męczyli, znaczy katowali, bardzo katowali – wiedźma zgrzytnęła resztkami zębów. – Przywołał pozostałych i oglądnęli dokładnie okolicę – opowiadała. – Zauważyli ślady po ognisku oraz żelazne pręty.
5716 Mordercy musieli je w płomieniach rozgrzewać do białości i wydłubywać nimi oczy. Jedno po drugim. Najpierw jedno, a potem drugie. Może między jednym a drugim bawili się Stasiem. Najpierw przywiązali go sznurami do tych grabczaków. A potem rzucali w niego nożami, bo całe ciało było pokłute.
5717 Bo gadali potem ci, co to widzieli, że grabczaki prawie do połowy były nadgryzione, poszarpane. Musiał bardzo cierpieć. Aż w końcu zęby mu wybili, by nie mógł gryźć. I wtedy chyba drugie oko wydłubali. I przyrodzenie odrąbali, pozostała widoczna duża rana. Ale Stasio już nic nie widział.
5718 Przecież po niego przyjechali – dobitnie powiedziała. – Po niego, Janek – poszukała ojca wzrokiem. – I to jego mieli tak zakatrupić... – urwała, spuściła głowę i już się nie odezwała. Nikt inny też nie miał siły, by cokolwiek powiedzieć. Powoli, cichcem, jak cienie, po kolei poczęli znikać z chaty.
5719 A ja wciąż nasłuchiwałem, czy nie odezwie się jeszcze jakiś inny głos, bo już wiedziałem, że po takich opowieściach nasz dom napełniał się duchami i one sobie coś w nocy szeptały, przekazywały i do czegoś nawoływały. Ale na razie nie odzywały się. Dopiero w nocy mnie zaatakowały.
5720 Ale po kolei. Najpierw zajmijmy się Maryną. Chuda, niska i pomarszczona jak suszona śliwka, patrzyła z przerażeniem na umierającego ojca i widziała, jak okropnie się męczy. Nigdy w życiu nie chorował. Był silny jak tur. Dźwigał stukilowe worki na plecach i własnymi rękami wóz podnosił.
5721 W końcu znachorkę z dalekich stron ściągnęła. A gdy znachorka w domu się zjawiła, poczęła czary odprawiać, światła pogasić kazała, kadzidłami nad chorym machała, tajemnicze zaklęcia mamrotała, zapachami cały dom wypełniała, ale i to nic nie pomogło, chory znowu zrywał się z łóżka i na pole uciekał.
5722 Szczególnie po tej nocy, gdy przez sen wołał, że za mało chat się pali, za mało krwi kobiet i dzieci za mało. I wołał, by niemowlęta za nogi rozszarpywać, na kołki wbijać, do studni wrzucać, dziewczyny gwałcić, a gospodarstwa ogniem i siarką palić i z korzeniami z ziemi wyplenić.
5723 Gdy znikał z domu, nikt z rodziny nie wiedział, dokąd się wybiera i co się z nim dzieje. Matka smutno kiwała głową i błagała, by jakiegoś nieszczęścia do domu nie sprowadził. A gdy wybierał się w drogę, trzykrotnie żegnała go krzyżem świętym, modląc się, by nic złego mu się nie przydarzyło.
5724 Patrzyła na ojca ze zgrozą w oczach i domyślała się, że gnębi go jakiś brutalny świat, do którego nie miała dostępu, a starość wyrywała z niego dzikie obrazy, które go dobijały. Co prawda domyślała się wielu rzeczy, odgadywała jego dawne kroki, ale nie miała odwagi, by nazwać je po imieniu.
5725 I oto nadeszła ta straszna noc, kiedy ojciec chciał się powiesić, ale się nie powiesił, bo był za ciężki i sznur się urwał. Zbudził ją w świetle księżyca okropny łomot i zobaczyła hak na suficie i ojca leżącego na deskach, ciężko dyszącego. Zrozumiała, że życie ciąży mu już ponad miarę.
5726 Wasyl zrzucił krzesła z wozu, z nikim się nie przywitał, świsnął batem i już go nie było. Od tej pory ciągle ze sobą coś przywoził, a to okazały stół okrągły, który wzbudzał wśród sąsiadów wielkie zainteresowanie, a to kilka szafek, parę butów, jakieś czapki, kapelusze, kamizelki, męskie ubrania.
5727 Najwięcej zachwytów wywołała ogromna trzydrzwiowa szafa, lśniąca i piękna; dech zapierała sąsiadom. Z oszklonymi drzwiami, z postaciami wyrzeźbionymi po bokach, z malowidłami i nieznanymi w okolicy zwierzętami dokoła. Nikt nie miał takiej szafy na wsi, jedynie pan na folwarku za lasem.
5728 Dom także był pełen mebli. I nowe się z trudem mieściły. Raz przywiózł stojący zegar z wahadłem, który miał kukułkę w środku i jak wybiła okrągła godzina, kukułka wyskakiwała i wykukiwała nowy czas. Aż któregoś dnia zjawił się o świcie z paczką, w której była piękna, czerwona sukienka.
5729 Była wyjątkowa, nagle wydoroślała, z wyraźnie zarysowanymi kształtami, z piersiami krągłymi jak dojrzałe owoce. I niby na kobiercu ślubnym stała. A przecież była prawie że dzieckiem, zaledwie podlotkiem. Niepewnie oglądnęła się za siebie, sprawdzając, czy ktoś za nią nie przymierza się do lustra.
5730 A gdy dorosła, powiesiła ją w szafie i dla swojej córki przeznaczyła. Przez wiele lat opowiadali sobie ludzie, jaki to niezwykły prezent przywiózł jej ojciec. A z daleka dochodziły już pomrukiwania dział, ponad wsią przelatywały długie, ogniste pociski z katiusz i budziły przerażenie.
5731 Za nimi wtargnęli rosyjscy żołnierze, wynędzniali i brudni, z automatami w rękach, z płonącymi oczami, zżerani przez bezsenność, gorączkę i choroby. Pędzili jak opętani na zachód. Armaty grzmiały, katiusze wypuszczały długie serie czerwonych pocisków, a we wsi zainstalował się sztab wojskowy.
5732 Na karku widniał jakiś wielki nabrzmiały strup, jakby monstrualny potwór wyrósł mu zamiast głowy, ciemna maszkara, z głębi której świeciły złowrogo dwa ślepia. Cały był tak poharatany, z wieloma szramami i ranami na piersiach, osmalony ogniem i poparzony, że nikt mu długiego życia nie dawał.
5733 I nikogo innego już nie słyszał. Taki był poobijany i okaleczony. A ktoś we wsi nawet powiedział, że zmartwychwstał, bo inaczej nie dało się wytłumaczyć jego powrotu do świata żywych. Czasy nie były łaskawe. Po domach krążyli rosyjscy szpiedzy i wyłapywali wszystkich, którzy poszli do lasu.
5734 Krył się przed ludźmi, płochliwy i wystraszony, trząsł się jak galareta. Zamykał się w domu, na strychu albo w piwnicy, uciekał do brata, który mieszkał w Haliczu, a gdy się pojawiał we wsi, skradał się o zmierzchu, by nikt go nie poznał, i stał się niemową. Tylko na boki się rozglądał.
5735 W końcu wyszła za mąż, ale po latach, kiedy już matka i mąż Maryny zmarli, a jej dzieci się usamodzielniły, z rodziny została tylko ich dwójka – ojciec i ona, jako córka i opiekunka. Dopadały Wasyla koszmary, potwory bez ust i oczu, z ogromnymi, ciężkimi łapami, które go dławiły i w nocy dusiły.
5736 Upijał się od rana do nocy, wyciągał z komory samogonkę i lał do gardła z butelki, aż gulgotało, tracił równowagę, ludzi nie poznawał, nie wiedział gdzie się znajduje, padał na drodze albo w rowie i zdawało się, że pewnego dnia zapije się na śmierć, jednak wciąż żył. A złe sny go nie opuszczały.
5737 Nie, chciała krzyknąć. Nie trzeba było, ojcze. Nie trzeba było – ale głos uwiązł jej w gardle. Patrzyła na niego porażona. W jego oczach płonęły ognie obłędu. Pomyślała, że już nigdy nie skończą się te męki, to długie, straszliwe konanie. Ale rano, gdy się obudziła, ojca w łóżku nie zastała.
5738 W wysokich szkołach wykłada. Na uniwersytetach mądrości głosi! Książki wydaje. W światowych miastach bywa. We Lwowie, w Wilnie, Wiedniu, Paryżu, a nawet w samej Warszawie, gdzie rząd rządzi, prezydent ma pałac, a ministrowie kierują państwem. I ona, Stasiu, między nimi się kręci.
5739 Wydawało mi się, że to jakaś ogromna, niedosiężna góra, a po jej wierzchołku chodzą sami dostojni panowie i patrzą na świat z bardzo wysoka. A między nimi przechadza się ciocia Zuzia i każdemu szepcze coś do ucha. Do niedawna była tylko ciotka Elza, a teraz doszła ciocia Zuzia. Ciotka i ciocia.
5740 Trzydziesty dziewiąty i później. Też duże miasto, a deportacje, mordy, zbrodnie. Pamiętasz, jak Sowieci zagłuszali mordowanie polskich więźniów warkotem pracującego silnika, a w nocy setki zwłok rozstrzelanych chłopców wrzucali do Złotej Lipy? Pamiętasz to wszystko? Ojciec nie chciał pamiętać.
5741 I kiedy zdawało się, że już do cioci Zuzi nie będą wracać, wtedy właśnie zaskrzypiała furtka i stanęła w niej wysoka, piękna pani z walizką w ręku i zaczęła się rozglądać. Przywiózł ją jakiś chłopina na wozie, a obok niego siedziało jeszcze dwu mężczyzn z karabinami i wóz szybko odjechał.
5742 Stasio gdzie? – kręciła się dokoła siebie. Matka poszukała mnie oczami, ale nie znalazła, bo akurat siedziałem w budzie koło psa i tuliłem się do niego. Od kiedy kózka Wala wyrosła na dużą kozę i nie chciała się ze mną bawić, ojciec kupił mi psa, zrobił budę i częściej z psem się bawiłem niż z kozą.
5743 I wkrótce już skakały płomienie dwu świec na stole. Zrobiło się jasno. Lampa wisiała na ścianie. Było świątecznie, jak przed Wigilią. Matka pochyliła się nad kufrem i wyciągnęła świąteczne ubranie, w które się przebrała. Była taka elegancka, jak rzadko kiedy. Doniosła jeszcze powidła na stół.
5744 Wszyscy cię szanują... – jeszcze raz popatrzyła przez szybę i dodała: – Janek pewnie poszedł po rodzinę. Zaraz zjawią się nasi. I rzeczywiście, ojca przez dłuższy czas nie było. Matka z ciocią Zuzią opowiadały, jak się czują, co u kogo słychać. Matka szybko przygotowała naleśniki.
5745 Spojrzała po twarzach zgromadzonych i blado się uśmiechnęła. – Dobrze, że was widzę – powiedziała. – Nigdy człowiek nie ma czasu, a i odległości nie sprzyjają – zerknęła na matkę. – Najważniejsze, że jesteście zdrowi – przesuwała wzrok z twarzy na twarz. Dziadkowie pokiwali głowami.
5746 Nie znają dnia ani godziny. Na Wołyniu katastrofa. Już nie rzeki, ale morze polskiej krwi się leje – urwała i zacisnęła usta. – Sama wiem najlepiej, bo wokół mnie, dokoła Krzemieńca płoną polskie wioski. Czas przerwać to wykrwawianie narodu. Nie mamy jeszcze tyle siły, by przeciwstawić się mordom.
5747 Sikorski, znaczy premier naszego rządu w Londynie, zaproponował im, by przerwali tę przerażającą rzeź. Bo dalej na to nie można pozwolić. Giną ludzie, majątek, wioski, dworki, zamki, pałace. Ginie nasz Kościół, łacińska cywilizacja – mówiła tak mądrze, że nawet wujek Marian marszczył czoło.
5748 A tu nagle zamieć, wichura i śmierć. Płonie nasza ziemia, płonie najpiękniejsza część Polski... Musimy ją ratować. W tym celu Sikorski zaczął prowadzić rozmowy z dowódcami Ukraińskiej Powstańczej Armii. Doszło do kilku spotkań. Nasi przedstawiciele spotkali się z ich komendantami.
5749 Uznali, że pora najwyższa, by razem uderzyć na Niemca. Polacy i Ukraińcy, razem! – zaakcentowała. – Dlaczego ma się lać bratnia krew? – spytała. – Nie ma co się wykrwawiać – mówiła – bo największy wróg znajduje się obok. To Szwab. A za chwilę Moskal. Trzeba przewidywać rozwój wypadków.
5750 Dostały się do niewoli. Jest osłabiony. Dlatego można go tutaj porządnie rąbnąć po łapach, przetrącić kręgosłup, by szybciej zginął. Polacy razem z Ukraińcami to siła. Możemy Niemca powalić na obie łopatki. A jak nie powalimy, to przynajmniej porządnie okaleczymy, by się na naszych oczach wykończył.
5751 W jedności siła. I Ukraińcy to zrozumieli. Zgodzili się. Ja też miałam w tym udział. Byłam na tych rozmowach w jednej z delegacji. Polska strona zaproponowała, by podpisać ostateczny rozejm. I natychmiast uderzyć na Szwabów. I na to Ukraińcy też się zgodzili. Poczuli swój interes.
5752 Czterech cywilów, przedstawicieli rządu londyńskiego, w tym ja, i sześciu uzbrojonych po zęby żołnierzy AK. Nasza ochrona. Ze strony ukraińskiej miał być taki sam skład. Ustaliliśmy miejsce, wynajęliśmy dwie furmanki, zaufanych woźniców z konspiracji, naszych chłopców, i pojechaliśmy.
5753 I posuwaliśmy się szybko na południe, przez Zadyby do Turzyska, a stamtąd już było blisko. Znałam tamte okolice jak własną kieszeń, bo jak wiecie, tam mieszkała moja babcia, świętej pamięci Bernadeta z domu Jasieńczyk, która pięć lat temu zmarła. W młodości często u niej bywałam.
5754 Zresztą, jak już wspomniałam, znałam go wcześniej z opowiadań. Bo kończył to samo liceum, które i ja kończyłam, i to samo, w którym przed wojną byłam dyrektorką, słynne Liceum Krzemienieckie, do którego chodził, jak wiecie, sam Słowacki... – urwała. Dziadkowie i wujkowie pokiwali głowami.
5755 Nie ma większego od niego poety. Wiem, wiem – szybko dodała – powiecie, że Mickiewicz. I ja was rozumiem. Ale nie wchodźmy w szczegóły. Dla mnie Słowacki jest największy. Mówcie, co chcecie, ale nikt nie ma takiego ducha jak Słowacki. A nam, Polsce, potrzeba dziś wielkiego ducha.
5756 Zresztą – wyprostowała się, wypięła pierś – przystojny był, elegancki, szarmancki – wyliczała, a ja znowu miałem kłopoty ze zrozumieniem tych jej dziwnych słów. Nie to, co dziadek Ignacy albo dziadek Piotr, czy nawet wujkowie. Mówili jasno, wyraźnie i zrozumiale. I od razu wszystko chwytałem.
5757 Ten szlachetny, arystokratyczny orli nos. I to zdecydowane, śmiałe spojrzenie. Jakoś niepasujące do jego łagodnego charakteru. No i jasna cera i dumnie unoszące się nad czołem blond włosy. Taki był. Kapitan! – rzekła z mocą i zastygła, jakby chciała go jeszcze pełniejszego z pamięci przywołać.
5758 Tak nam mówił. Nic nie ma sensu. I to zrozumieliśmy. Powiedział, że do chutoru pojedzie tylko on, sam. Zresztą był ubrany po cywilnemu. I ja dopiero wtedy zrozumiałam, dlaczego nie miał na sobie munduru. Powiedział, że pojedzie sam. Ale myśmy zaprotestowali. Jak to sam? Nie znamy ludzi.
5759 Nie wiemy, jak się zachowają. Bez obstawy nie może jechać. Przecież po to jedzie z nami sześciu zdrowych, odważnych chłopców. Po to jesteśmy tu wszyscy, argumentowaliśmy. Ale on nie chciał słyszeć. Uparł się, że nie jest mu potrzebna żadna obstawa. To sprawa honorowa, powiedział.
5760 Pokażemy im na samym początku, czym jest dla nas honor. Honor to wielka rzecz, mówił, a ciocia to powtarzała: – Honor to wielka rzecz – a mnie znowu uderzyła ta wielkość. Wszystko musiało być wielkie. I znowu wszystko w moich oczach rosło. Już było takie jak Karpaty, Iwan Pop i Howerla.
5761 A ja się zastanawiałem, dlaczego wciąż mówi, że był, a nie jest. Przecież wszystko się działo teraz, w lipcu, i mieliśmy nadal lipiec. A ciocia mówiła o lipcu, że był, było, byliśmy... To mnie uderzyło, ale przecież nie mogłem jej zapytać, bo byłem zwierzątkiem, psem. Nikt inny też nie zapytał.
5762 Kapitan Hawel kategorycznie stwierdził, że na rozmowy pojedzie sam, a ponieważ był dowódcą, tylko on mógł wydawać rozkazy. Jednak widział po naszych minach, że bardzo to nam nie odpowiada i zgodził się, że pojedzie z nim jeszcze furman i jego kolega, sierżant Kawecki, też bez munduru.
5763 Kobiety łagodzą obyczaje, przekonywałam, ale on odparł, że kobiety padają jako pierwsze i zdecydowanie zabronił. Kazał nam ukryć się w lesie, na niedalekiej polance i czekać ze dwie, trzy godziny, a gdyby nie wracał, wtedy mieliśmy wejść do chutoru zbrojnie. "To nie może długo trwać", powiedział.
5764 Gdy minęły trzy godziny, zaczęliśmy się martwić, ale poczekaliśmy jeszcze ze trzydzieści minut, bo chutor był oddzielony od nas zagajnikiem i by dojechać do niego krętą leśną ścieżką, trzeba było godziny. Obliczyliśmy, że najpóźniej za pół godziny kapitan Hawel powinien do nas wrócić.
5765 Kiedy nie było go i po półgodzinie, ruszyliśmy do chutoru. A wcześniej ustaliliśmy z dowódcą oddziałów AK na ziemi kowelskiej, by na czas naszej operacji jego chłopcy z daleka nad nami czuwali. Mieliśmy więc pewność, że gdzieś za naszymi plecami czai się odpowiedzialna i poważna siła.
5766 Znakiem alarmowym miała być podwójna raca rozświetlona nad lasem, a sygnałem zapasowym seria z karabinu maszynowego, który mieliśmy przy sobie. Jechaliśmy do chutoru pełni niepokoju. Chłopcy kilkakrotnie sprawdzali karabiny, automaty, pistolety, granaty i byli przygotowani na najgorsze.
5767 Gdy zobaczyliśmy chutor z daleka, panował w nim podejrzany spokój. Absolutna cisza, jakby nikogo tam nie było. To nas zastanowiło. Zatrzymaliśmy się na moment i naradzili, co robić. Przez kilka minut obserwowaliśmy zabudowania. Nic się tam nie ruszało. Żadne zwierzę nie dawało znaku życia.
5768 Ten wydał rozkaz, by chłopcy ustawili się w tyralierę, i powoli, kryjąc się, ruszyli w kierunku chutoru, a mnie polecił, bym się schowała za ich plecami, co mi nie odpowiadało. Poczułam się poniżona i odrzucona. Nie chciałam się na to zgodzić. Zażądałam karabinu i ruszyłam z nimi.
5769 I też należałam do AK. Byliśmy coraz bliżej. Nawet bez lornetki widać było już dobrze zabudowania i coś jakby ciemne plamy na podwórku, jakby porozrzucane rzeczy. Posuwaliśmy się wolno, a kapral Bartek co jakiś czas stawał na palcach i wpatrywał się przez lornetkę w chutor. Wciąż nic się nie działo.
5770 Pokiwał smutno głową i podał mi lornetkę. Spojrzałam przez nią na obejście i od razu natrafiłam na przerażający widok. Na środku chutoru leżały porozrywane ludzkie zwłoki, zapewne kapitana Hawla, a obok nich, po lewej i prawej stronie dwa krzyże z ciałami naszych żołnierzy. Zmroziło mnie.
5771 Ruszyliśmy biegiem. Z karabinami gotowymi do strzału. Ale nie musieliśmy strzelać. To, co zobaczyliśmy, przeszło nasze najgorsze oczekiwania. Na podwórku leżały szczątki kapitana. Ale w jakim stanie?! – ciocia chwyciła się za twarz. – W jakim stanie, Maniu – odsłoniła oczy i spojrzała na matkę.
5772 To nie dzicz, Tośku – popatrzyła na wujka Tośka. – To rasa morderców! Monstra w ludzkiej skórze! – szukała słów, które by oddały ogrom jej zaskoczenia. – W ich mózgach lęgnie się zagłada! – mówiła, zdruzgotana. – Do dzisiaj widzę patrzące na mnie z oderwanej głowy oczy kapitana – skarżyła się.
5773 I co z nim zrobili?! Co zrobili?! – znowu chwyciła się za twarz i tarła policzki, a w jej oczach pojawiły się łzy. Zaczęła szlochać. Cała się trzęsła. Trzęsły się jej ramiona, ręce i ciało. Aż podbiegła do niej matka i ją przytuliła. Wszyscy siedzieli osłupiali. Nikt słowa nie mógł wydobyć.
5774 Boże, daj nam moc, byśmy przetrwali ten ból. Ten ciężar ponad ludzkie siły. – Ciocia uścisnęła matkę, jakby jej dziękując za współczucie, pokiwała głową i powiedziała, panując już nad głosem: – Nie wiem, Maniu, jak to nazwać. Nie ma takich słów – powiedziała – które by oddały to, co zobaczyliśmy.
5775 Jakby specjalnie chcieli nas upokorzyć. To bydło straszne było – ciocia była rozżalona, rozgoryczona i bardzo blada. Rysy jej twarzy się zmieniły. Zgarbiła się, oczy miała szkliste i patrzyła w ziemię, nawet jakby poprzez ziemię. Musiało minąć dobrych kilka chwil, zanim doszła do siebie.
5776 Ten czyn potwierdza domysł, że przygotowali się wcześniej. Drzewo było świeżo heblowane. Młotki, siekiery, gwoździe, widły leżały pod krzyżami. Specjalnie zostawili, byśmy widzieli. Krzyży nie wkopali w ziemię. Leżały po lewej i prawej stronie kapitana. Może się spieszyli? – zastanowiła się.
5777 I choć mieliśmy broń gotową do strzału, kapral Bartek syknął, by nie strzelać: – Nie mamy szans. Wybiją nas jak kaczki – powiedział. I nagle chwyciły go torsje. Może spojrzał na wnętrzności kapitana. Może wpadł w popłoch. W każdym razie chwycił się za brzuch i zwymiotował. Był młody.
5778 Race! Zanim tamci się zorientowali, co się dzieje, już leżeliśmy na ziemi i kryliśmy się między drzewami. Konie się spłoszyły i skręciły w las, ale wóz zahaczył kołami o dwa stojące blisko siebie drzewa i zatrzymał się. Chłopcy wystrzelili racę. Widać było ją doskonale na niebie.
5779 Tylko kule świszczały. Nie spodziewali się chyba takiego obrotu sprawy. Ale po chwili wstali i ruszyli na nas tyralierą. I wtedy stał się cud. Od tyłu zaatakowali ich nasi z lasu. Z jednej strony waliliśmy my, z drugiej nadciągali z odsieczą żołnierze AK. Bandyci nie mieli żadnych szans.
5780 Z bandy ukraińskiej została sieczka. Kilkunastu zabitych. Kilku musiało uciec. Gdy nasi podeszli, opowiedzieliśmy, co się stało. Dławili wściekłość. Pułkownik, który stał na czele oddziału, Józef Blaszka, zobaczył rozerwanego kapitana, a właściwie jego szczątki, i ryknął, by łapać niedobitków.
5781 Kilku żołnierzy rzuciło się za nimi w las. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy po chwili z innej części lasu wyłoniła się kolumna żołnierzy. Myśleliśmy, że to banderowcy. Na szczęście była to druga grupa akowców, która miała nam gwarantować bezpieczeństwo. Teraz już naprawdę odetchnęliśmy.
5782 I po krótkiej naradzie ruszyliśmy przed siebie, a z obu stron mieliśmy dobrą ochronę. Dogoniła nas też grupka tych, którzy rozprawili się z uciekinierami. Wiedli ze sobą dwóch jeńców. – Rozstrzelać psy! – krzyknął pułkownik, wciąż widząc szczątki kapitana Hawla. Ale nie pozwoliłam.
5783 Bo to sprawa międzynarodowa. Po to tam jadę – zdawała się kończyć. Ale coś sobie przypomniała i dodała: – Miał dwadzieścia osiem lat, znaczy kapitan Hawel. Był taki młody. Miał przed sobą przyszłość. I jako żołnierz, i jako poeta. Może wyrósłby z niego nowy Słowacki... Mickiewicz.
5784 Ale ja już mknąłem do budy psa. I sam byłem psem. Skomliłem cichutko, przytulając się do drugiego psa. Słyszałem, jak chatę opuszczali goście. W milczeniu, wolno, z pochylonymi głowami. Księżyc, który pokazał się na niebie, rozświetlił ścieżki. Słyszałem szuranie nogami. I ciężkie oddechy.
5785 Gwiazdy wyszły na niebo. Księżyc w całej okazałości wysunął się zza drzew i gapił się w nasze okno, rozświetlając wnętrze, jakby chciał powiedzieć coś ważnego. Zdawało się, że nic już nie zmieni tego wieczoru, gdy raptem do chaty wpadła wiedźma Honorata, a po niej ciotka Elza i zaczęło się.
5786 Wybrali polankę. Wznieśli okazały namiot. Zdjęli z wozu niezbędne produkty, chleb, kiełbasę, wodę, naczynia. Nie zabrakło świniaka i kilkunastu skradzionych kur. Wykopali dołek, obłożyli go kamieniami, nałożyli do środka drewna i podpalili, buchnęły płomienie i rozległ się trzask płonących gałęzi.
5787 Pan młody odciął piłą kawał grubego konara i uszykował kilka pniaków, na których usiedli. A chłopak, który miał z jedenaście lat, zobaczył wiewiórki i pogonił za nimi leśną ścieżką, wlazł na drzewo, znalazł między gałęziami duże wygodne wgłębienie, jakby kołyskę, położył się w niej i.
5788 A było ich ze dwudziestu. Z siekierami, nożami, widłami i kosami na ramionach. Tylko dowódca w szarej marynarce, w czapce z tryzubem na głowie, z pistoletem w ręku, nie trzymał siekiery ani wideł. Ryknął na cały głos, by wszyscy się położyli. Dzieci były przerażone. Nie wiedziały, co się dzieje.
5789 Niektórzy z nich byli bardzo młodzi, kilkunastoletni chłopcy, ze sznurami w rękach. Cyganów błyskawicznie powiązali. Dzieci jeszcze pojękiwały, płakały i skomliły jak szczenięta, ale szybko przestały, bo mężczyźni zagrozili starszym, że jak ich nie uspokoją, natychmiast zastaną zarąbane.
5790 Jewhen przywołał drugiego młodzieńca, grubego byczka, i pokazując drugą dłoń, warknął: – Rąb! – Tamten poczerwieniał na twarzy, stanął nad pniakiem, uniósł siekierę, ale widząc, jak krew spływa z odrąbanej ręki, nagle zbladł, chwyciły go mdłości, rzucił się w krzaki i począł wymiotować.
5791 Od tej chwili akcja potoczyła się szybko i przebiegała bez najmniejszych zakłóceń. Kolejni dwaj młodzieńcy, jeden po drugim, odrąbali stopy panu młodemu, a na końcu trzeci odrąbał mu głowę, która potoczyła się pod nogi dowódcy. Dowódca kopnął ją jak piłkę, czym wywołał chichot całej bandy.
5792 Dowódca z zastępcą z boku przyglądali się tej scenie. Pierwszy, zamiast w głowę, trafił obuchem w brzuch. Cygan skręcił się z bólu, a przerażony młodzieniec stał z otwartymi ustami i patrzył nieruchomo na dowódcę, spodziewając się najgorszego. Jednak herszt tym razem był łaskawy.
5793 Stał z opuszczoną, krwawiącą głową, nic już nie widział, krew zalewała mu oczy, twarz, szyję, pluł nią i nie mógł już złapać tchu, gdy błysnęło ostrze i z wielką mocą wbiło się bokiem w szyję, przecinając tętnice i martwa głowa zawisła na piersi. Stara Cyganka zdawała się już nic nie widzieć.
5794 Unieśli głowy, a potężny wybuch wyrwał ich z ziemi i szczątki porozrzucał po całej polanie. Po chwili spadł następny pocisk, w sam środek ogniska, a po nim kolejny i nikt już nie żył. Chłopiec na drzewie jeszcze przez jakiś czas nasłuchiwał, a potem szybko zsunął się z drzewa i uciekł.
5795 Jaki miało przebieg? Kto w nim uczestniczył? Kto je zorganizował? W którym miejscu? A w końcu – kto przewodniczył? Te i inne pytania cisną się na usta. Dlatego zaczynamy poszukiwania, swoiste śledztwo. By zrekonstruować zaistniałą sytuację, niezbędne są jednak podstawowe informacje.
5796 Ale nie jest to takie proste. Po pierwsze, nie znamy daty. Żaden ze świadków tamtych wydarzeń nie jest nam w stanie podać dnia, godziny ani minuty. Pal zresztą licho godzinę i minutę. A nawet dzień. Żaden ze świadków nie pamięta także miesiąca i roku. A to przecież historia wciąż żywa.
5797 Mniejsza o to, że to dość dziwne nazwiska i nazwy. Od razu wyjaśniam. To nie żadne nazwiska i nazwy. To przybrane imiona, pseudonimy i przydomki, ponieważ każdy z ich właścicieli boi się wystąpić pod własnym nazwiskiem. Nie będę komentował tego faktu. Informuję tylko, że tak było.
5798 Żaden z nich za żadną cenę nie poda swojego nazwiska. Jedni twierdzą, że się boją, bo bandyci wciąż żyją, a drudzy, że nie chcą brać odpowiedzialności za to, co napiszę, bo nie wiedzą, jaki ostatecznie kształt historia ta przybierze. Wedle mnie jedni i drudzy są tchórzem podszyci.
5799 A sprawcy żyją i mogą być niedaleko. Tak mi powiedziała Kulawa Zośka. Przecież oni chodzą tymi samymi ulicami co pan i ja, mówiła. Mogą nas zabić. To mordercy. I podała przykład, że pewnego razu jakiś mężczyzna, jeden z nas, z Kresów, spotkał na targu człowieka, którego twarz wydała mu się znajoma.
5800 Pewnie zadźgał Polaka i na jego dowodzie osobistym wjechał do Polski, domyślała się Kulawa Zośka. A teraz gdzieś się ukrywa, albo i nie ukrywa. Bo oni, proszę pana, wyjaśniała, oni, drogi panie, strasznie zhardzieli, wycwanili się, często udają Polaków. Porobili się tutaj panami.
5801 Stawiają na naszej ziemi pomniki mordercom. A nasza władza na to nie reaguje, szeptała Kulawa Zośka. Bo nasza władza, proszę pana, jest skurwiona i sprzedajna. Sprzedała nas, proszę pana. Przehandlowała, Bóg wie za co. I nie mamy w nikim oparcia. Jesteśmy sami, proszę pana. Samotni.
5802 I pana mogą zadźgać nożami. Ich stać na wszystko. A potem dodała, że ów człowiek, który rozpoznał bandziora, po kilku dniach od tamtego wydarzenia na targu zniknął. I do dzisiaj nikt nie wie, co się z nim stało. Więc nie warto ryzykować, proszę pana. Chcę, by pan o tym wiedział, ostrzegła.
5803 I jak inni się boją. Ale co mamy robić. Sprawę tego zebrania musimy wyjaśnić. Bo ta sprawa w innym świetle stawia Ukraińców z Hnilcza, gdzie mieszkałem, z mojej wsi. A ja chcę, by świat zobaczył ich w prawdzie. Nawet, jeśli się okaże, że się mylę. I oni nie byli tacy, jak mi się wydaje.
5804 Nawet jeśli moje poszukiwania funta kłaków nie są warte. Jestem przekonany, że prawdy warto szukać. Bo zawsze warto szukać dobrych ludzi. Nie ma ich za wielu na świecie. Nasi Ukraińcy nie byli rezunami. W każdym razie nie byli rezunami w takim stopniu jak inni. Coś ich powstrzymywało przed rzezią.
5805 Wiedzieli, jaką zapłacą cenę. Ale nie godzili się. I powiedzieli, że nie będą mordować. Powiedzieli to jasno i prosto: – Nie będziemy Polaków mordować. – To jedno jest ważne. Bo ważne, by w morzu krwi, zbrodni i kłamstw znaleźć iskierkę nadziei i światła. By człowiek nie sparszywiał.
5806 To żelazny fakt. Potwierdzają to zarówno Polacy, jak i Ukraińcy oraz Żyd, Joachim Birka. Żyd wydaje się szczególnie ciekawym i ważnym świadkiem, ponieważ ukazuje daty graniczne. Nie podaje konkretnego tygodnia i miesiąca, ale wyraźnie daje do zrozumienia, kiedy się to nie mogło zdarzyć.
5807 Przynajmniej tyle. Wiedzieć, że czegoś wtedy nie było, to znaczy wiedzieć, że było to kiedy indziej. To już jest wskazówka. Z całą pewnością nie mogło się to zdarzyć wówczas, kiedy Żydzi nie znaleźli się jeszcze na liście śmierci. A nie znaleźli się na liście śmierci do roku 1941.
5808 Przyznaje to także Birka. Drogi panie, powiada, w ciągu tych dwu lat takie zebranie nie mogło się odbyć. Bo gdyby się odbyło, wiedziałbym o tym na pewno. Byłem wtedy komendantem milicji w Podhajcach i o wszystkim wiedziałem. A Podhajce, jak się doskonale orientuję, to pana powiat.
5809 Bo mieliśmy swoich agentów w każdej wsi, w każdym zakątku. Oni nam donosili o najdrobniejszych ruchach w okolicy. Wiedzieliśmy, kto gdzie idzie, co robi, czym się zajmuje i o czym mówi. Niech pan pamięta, że było nas, Żydów, bardzo dużo. Mieliśmy swoje domy w każdym miasteczku i prawie w każdej wsi.
5810 Ale najwięcej w miastach i miasteczkach. Nieraz więcej nas było niż was, Polaków. Mieliśmy swój handel, prasę, teatry, fabryki, samochody, transport. Mieliśmy swoich lekarzy, nauczycieli i swoją palestrę. Wszystko mieliśmy w swoich rękach. Władzę też. Nie było więc przed nami tajemnic, drogi panie.
5811 No dobrze, panie Birka, odpowiadam, ale mordy dokonywane na Polakach, a także na Żydach, miały miejsce na naszym terenie już w 1939 roku. Przyzna mi pan rację, prawda? W pojedynczych przypadkach przyznaję panu rację, miły panie, odpowiada Birka, ale masowych mordów wtedy jeszcze nie było.
5812 Miałem w tej wsi znajomych gojów. Owszem, odbył się taki napad, zamordowanych zostało tam wielu Polaków, bodajże pięćdziesięciu, ale ani jeden Żyd, drogi panie. Ani jeden. Ani tam, ani w innych wsiach. A skoro nie został zamordowany żaden Żyd, nie może być mowy o masowych mordach.
5813 Nie po tej dacie, drogi panie, ale przed tą datą. Bo po tej dacie już nasza milicja rządziła. Wasza i ukraińska, wtrącam. To prawda, formalnie stójkowymi byli ukraińscy milicjanci, ale to my rządziliśmy, drogi panie. To my, Żydzi, obsadzaliśmy stanowiska komendantów. Nie wszystkie, sprzeciwiam się.
5814 I o wszystkim wiedzieliśmy. Ukraińców mieliśmy w garści. Tak samo jak was, że ośmielę się tak brutalnie powiedzieć. Tylko że wy, Polacy, byliście w dużo gorszej sytuacji niż Ukraińcy, nie mówiąc już o nas. W swoim kraju byliście niewolnikami. Parobkami Ruskich. Sowieckimi niewolnikami.
5815 Nic bez naszej wiedzy się nie odbyło. Nic, drogi panie. Za pierwszego Sowieta my rządziliśmy. I za drugiego też my. Ale to nie ma w tej sprawie nic do rzeczy. Trochę ma, panie Birka, powiedziałem. Trochę ma. Bo to zebranie mogło się odbyć za drugiego Sowieta, czyli już wiosną 1944 roku.
5816 Mordowali na naszym terenie. Wycięli w pień Wołyń. I ruszyli na Tarnopol. Nie, drogi panie, to nie mogło być tej wiosny, bo jak sam pan ustalił, zebranie miało miejsce jesienią. A po drugie, też bym o tym coś wiedział, bo również od wiosny 1944 roku pełniłem wysokie funkcje we władzach powiatowych.
5817 I to mnie zaskoczyło. Wprawdzie istnieją jeszcze ściśle tajne i zastrzeżone akta, do których nie mam dostępu, ale już badania w aktach jawnych niczego nie potwierdziły ani niczemu nie zaprzeczyły. Słowem, zabrakło w nich informacji. Choć to dziwne. Taki przypadek nie został w historii odnotowany.
5818 Zakończmy jednak ten wątek. I idźmy dalej. O zebraniu dość dużo wie Halina Jagła, ale tylko z drugiej ręki. Słyszała o nim od swojej matki, która już nie żyje, Jadzi Kłak. I twierdzi, że ta wiadomość od matki jest bardzo prawdopodobna. Wiele rzeczy się w niej zgadza. Wiele się tłumaczy.
5819 I usłyszała głos Korpaka, swojego sąsiada, który głośno mówił, a nawet wydawało się jej, że krzyczał, że w Hnilczu od wieków ludzie ze sobą w zgodzie żyli i będzie teraz trudno przekonać ukraińskich chłopów, by gremialnie mordowali swoich sąsiadów. I to ją zmroziło. Była w szoku.
5820 A to był już czas, kiedy mordy przesuwały się z Wołynia i zagarniały północne rejony województwa tarnopolskiego, powiaty Radziechów, Brody i Złoczów. Już banderowcy nie na pojedyncze gospodarstwa napadali, nie pojedynczych ludzi mordowali, tylko atakowali całe wioski i jedną po drugiej wycinali.
5821 I Jadzia Kłak musiała już o tym wszystkim też wiedzieć. Bo wszyscy wiedzieli. Dlatego zapewne było to później niż w 1942 roku. Mordy stały się czymś powszednim. Nadstawiła uszu i podekscytowana słuchała. A jej córka, Halina Jagła, wszystko mi powtórzyła, słowo w słowo. A wyglądało to tak.
5822 Wydawał się jej obcy. Musiał pochodzić z innej wsi albo z powiatu. Przystąpił od razu do ostrego ataku na Korpaka. Oznajmił, że Korpak jest wrogiem wolnej, samostijnej, jak się wyraził, Ukrainy i sieje złą propagandę. Przeszkadza rozwojowi wielkiego wyzwoleńczego ruchu narodowego.
5823 Widocznie Korpak się przestraszył, bo jeszcze raz poprosił o głos i powiedział, że został źle zrozumiany. On chce, tak samo jak wszyscy, wolnej, samostijnej Ukrainy i nie poskąpi krwi, by ją zdobyć, ale dlaczego należy mordować sąsiadów, tego nie rozumie. Jest wiernym synem cerkwi i wierzy w Boga.
5824 A Bóg nie zezwala mordować bliźniego swego. I wtedy poparł go Wasyl Chwat. Powiedział wprost, że on nie podniesie ręki na żadnego Polaka. Jego brat ożenił się z Polką. Jego siostra wyszła za Ormianina i on pyta, czy ma zabić żonę brata i męża siostry, bo tak by wynikało z wypowiedzi gościa.
5825 Jadzia Kłak już wiedziała, że ten, co nawoływał do mordowania Polaków, pochodził z innej miejscowości. Był gościem. I gość znowu wystąpił i odpowiedział na pytanie, ostro i jednoznacznie. Każdy Polak to wróg, grzmiał. Brat, swat czy chwat, ironizował, Ormianin albo Żyd musi zginąć.
5826 Ta ziemia jest ziemią Ukraińców, krzyczał. To wasza ziemia. Musimy tej ziemi mieć jak najwięcej. Musimy być silni i bogaci. By powstała wolna Ukraina. Musimy mieć swoje domy, wioski, miasta. Musimy mieć fabryki, huty i kopalnie. Cały ten kraj musimy mieć jako nasz własny kraj, wołał.
5827 Spokojnie, ale pewnie i rzeczowo oznajmili, że zrobią dla Ukrainy wszystko, majątek oddadzą, życie, swoich synów do wojska oddadzą, wszystko, czego tylko Ukraina od nich zażąda, ale mordować Polaków nie będą. Bo znają ich od lat. Znali ich dziadowie i pradziadowie. Razem pracowali.
5828 Razem cierpieli biedę, głód, nędze, choroby, zarazy, wywózki, morowe powietrze. Polacy im pomagali. A oni Polakom. Wielu z nich ma polskie żony. A wiele ukraińskich kobiet ma polskich mężów. Wspólnie gospodarzą. Wspólnie wychowują dzieci. Dzieci chodzą i do cerkwi, i do kościoła.
5829 Mam przyjść do swojej żony, wziąć nóż i na oczach dzieci poderżnąć jej gardło? Będę wtedy lepszym Ukraińcem? Mądrzejszym? Sprawiedliwszym? – rzucał pytania. – Będę bohaterem? – I dodał: – Człowieku, opamiętaj się! – Nawet krzyknął do obcego: – Nawołujesz do bratniej rzezi! – Tamten był wściekły.
5830 Nikt się nie odzywał. Milczenie trwało długo. Jadzia Kłak pomyślała, że zarządzili jakąś przerwę, więc chyłkiem się wycofała, a potem wszystko, co słyszała, opowiedziała rodzinie. Słyszała też jej opowieść Halina Jagła, jej córka, która miała wtedy piętnaście lat. Ale brakuje nam tutaj czegoś.
5831 Mamy kilka luk. Jagła twierdzi, że było to jesienią 1942 roku. Ale nie ma na to żadnego dowodu. Nie ma żadnej pewności, czy dobrze zapamiętała opowieść matki. Od tamtego czasu minęło siedemdziesiąt lat. Matka Jagły mogła coś przekręcić, czegoś nie dopowiedzieć. Jej relacja jest bardzo ważna.
5832 Bo wnosi konkretne fakty, słowa, oddaje atmosferę. Mówi, że nie było to zebranie proste ani łatwe. Było na nim wiele sporów, spięć i konfliktów. Główna luka jest jednak taka: Czy na pewno to było jesienią? I czy na pewno 1942 roku? Wiele rzeczy wskazuje na to, że było to kiedy indziej.
5833 I w innym miejscu. Może w szkole, jak twierdzą pozostali świadkowie. Stary Burak, Henio Burak, który lubił wędrować sobie po świecie, twierdzi, że gdy wracał do domu, usłyszał głośne rozmowy dobiegające ze szkoły. Podszedł tam i zesztywniał. Usłyszał, jak obcy głos nawoływał do mordowania sąsiadów.
5834 Tylko usłyszał, że w tym dokumencie, a właściwie w rozkazie, dowódca podziemnej armii polecał, wręcz zobowiązywał, jak wynikało z pisma, by wyciąć wszystkich Polaków, spalić ich domy, a nawet drzewa w pobliżu rosnące, by żaden ślad po Polsce nie został. – Rozumiecie? – wołał. Znowu go nie rozumieli.
5835 Zawsze bryczką do cerkwi jeździł. Sforę psów rasowych trzymał. Z popem się zadawał. Szkoły ważne pokończył. Dyplomy na ścianach wieszał. Książki mądre czytał. Słowem, panem był. I to on zadał to pytanie: – Dlaczego mamy mordować naszych Polaków, kobiety, dzieci? Ten obcy się wściekł.
5836 Bo kto mnie podskakuje, wolnej Ukrainie podskakuje! – grzmiał. Musiało to Jastrzębia zaboleć, bo ryknął na całą salę, że żaden chłystek nie będzie mu rozkazywał. Jemu, wielkiemu gospodarzowi, który od dawna wspiera wolną Ukrainę, ale Polaków mordować nie będzie. I poszło na noże.
5837 Widział, jak ten obcy, jakiś młodzian, kędzierzawy, ryży i czupurny, z loczkiem na czole, rwał na piersi koszulę, bo było gorąco, pot wycierał z twarzy i strasznie wrzeszczał na Jastrzębia, aż musieli krzyknąć na niego inni, by się tutaj tak nie rządził, bo nie jest u siebie, tu oni rządzą.
5838 Nikt niczego nie będzie im dyktował. I to by się mniej więcej zgadzało z tym, co słyszała Jadzia Kłak. Tylko prawdopodobnie w innym nieco czasie. Najpierw ona, a potem Burak, albo odwrotnie, najpierw Burak, a potem ona. Oboje zapamiętali podobne głosy. I oboje mówili o otwartym oknie.
5839 Dla obojga było ciepło. Tylko różne podają czasy. I różne miejsca. Kłak bibliotekę, a Burak szkołę. Przypuśćmy, że to problem pamięci. Jedni zapamiętali lepiej, inni gorzej. Ale najważniejsze fakty potwierdzają i Kłak, i Burak. Oboje słyszeli, że nasi Ukraińcy nie chcieli nas mordować.
5840 Mamy jeszcze trzeciego świadka, Włodka Kłosa. Kłos był niestety pijany. Wracał od kolegi, z którym sobie popił. Wspomina, że wymłócili zboże. Potem usiedli na progu i pociągali prosto z butelki, bez zagrychy. Dlatego się uchlali. A zboże młóci się u nas jesienią, po zbiorze żyta.
5841 Albo zimą, jeśli ktoś nie zdążył wcześniej. Więc Kłos podaje kolejny dowód, że zebranie mogło się odbyć jesienią. Ale na pewno nie na wiosnę. Bo nikt z młocką do wiosny nie czeka. Była więc jesień. Kłopot powstaje z miejscem. Bo według niego nie była to ani szkoła, ani biblioteka, tylko kooperatywa.
5842 I gdy wieś kładła się do snu, żadne z nich nie słyszało krzyków ani kłótni. Nasz poczciwy Kłos po prostu pozmyślał sobie, nakręcił, bo wiele rzeczy mu się wydawało. Ale ważne, że słyszał, jak się Ukraińcy spierali i bronili swoich Polaków. Nie chcieli ich mordować. To jedno jest pewne.
5843 Potwierdzają to jeszcze dodatkowe fakty. Po pierwsze, zanim doszło siedemnastego sierpnia 1944 roku do napadu na naszą wieś, ukraińscy sąsiedzi powiadomili mieszkających blisko Polaków, by się ukryli. Niektórych sami schowali w swoich domach, na strychach, w piwnicach lub w stodołach.
5844 Byli to napastnicy z sąsiednich wsi. A druga grupa podpalała domy i szła z żagwiami od chaty do chaty, by zniszczyć dobytek. I to by się zgadzało z ustaleniami w czasie ostatniej fazy zebrania, gdy nasi Ukraińcy podjęli uchwałę, że nie będą swoich mordować. Będą tylko grabić i palić.
5845 Ale nie zabijać. I jak wiadomo, albo nie wiadomo, tak się stało. Ale posłuchajmy, co mówi ostatni i wyjątkowo wiarygodny świadek, Rysio Buczek. A właściwie nawet dwoje świadków, bo jego ówczesna dziewczyna, Kasia Toporek, i on. Byli na spacerze, omawiali przygotowania do ślubu. Oboje byli młodzi.
5846 Kasia miała osiemnaście lat. Rysio dziewiętnaście. Byli zakochani po uszy. Bez siebie nie potrafili godziny spędzić. Dlatego wykorzystywali każdą porę, by być blisko jedno drugiego, rozmawiać, marzyć, radować się sobą i planować własną przyszłość. Właśnie skręcili koło kościoła. Wieczór był cichy.
5847 W chatach paliły się lampy. Dobrze to pamiętają. Gospodarze zaganiali krowy do obór. Poili konie. A młodzi długo spacerowali pomiędzy sadami. Kryli się wśród drzew, trzymali za ręce i mieli już skręcać do domu Kasi, kiedy usłyszeli jakieś głosy. Buczek zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać.
5848 Ale on stał i słuchał. – Chodźże – naciskała. Pora była późna, spacerowali długo, a ona chciała jeszcze matce pomóc i nalegała, by się pospieszył. Jego jednak zaintrygował głos, który usłyszał. Znał ten głos. To był głos jego sąsiada, Saszy Dłubaka, porządnego Ukraińca, przyjaciela jego ojca.
5849 Dłubak kogoś przekonywał, że to ostatnia szansa, by się pogodzić z Polakami. I Buczek chciał tego posłuchać, jednak Kasia ostro go osadziła: – Radzą już od kilku dni – powiedziała. – Nie ma czego słuchać. To mordercy! – miała żal do Ukraińców. Połowę jej rodziny na Wołyniu wymordowali.
5850 Kobietom piersi odcinają! Księżom w kościołach głowy siekierami odrąbują! Nie mogę ich słuchać! – wylewała się z niej gorycz. Pojawiają się więc nowe informacje. Że Ukraińcy obradują już od kilku dni. Nie jeden dzień, a kilka. Mogło więc być tak, że każdy ze świadków w innym dniu ich podsłuchiwał.
5851 I każdy na swój sposób miał rację. Bo raz mogli obradować w szkole, raz w bibliotece, a raz w kooperatywie. To by jakoś tłumaczyło poszczególne wątki z tych relacji. Nieoczekiwanie Kasia Toporek porządkuje nam całą historię. Jak to warto nieraz wysłuchać nawet nieistotnych z pozoru wskazówek.
5852 Przekonywał ją, że to ważne, co się tam dzieje, bo może i ich dotyczyć, więc posłucha, co mówi jego sąsiad, Dłubak, i w ogóle chce wiedzieć, o czym gadają. Kasia oznajmiła, że skoro tak, niech sobie słucha, była lekko obrażona, ale opanowała się, uspokoiła i oznajmiła, że sama pójdzie do domu.
5853 Ale Buczek nie pozwolił jej samej odejść, wziął pod ramię, powiedział, że szybko ją odprowadzi i wróci, bo – powtórzył – bardzo go to interesuje, a potem odwiedzi ją znowu, jeszcze przed snem, i pożegna się. Kasia się zgodziła i tak zrobili. Buczek odprowadził ją do furtki i wrócił pod bibliotekę.
5854 Mógł bez kłopotu ukryć się w krzakach, nikt go nie zauważy, i słuchać, o czym rozmawiają. Pomyślał też, że niezły byłby z niego szpieg. Czyżby nie zdawali sobie sprawy, że wszystko, co mówią, dociera także tutaj, zastanawiał się. Ale gdy zaczął się wsłuchiwać, poznał, że byli już dosyć pijani.
5855 Nie kontrolowali się. I to by tłumaczyło całą sytuację. A być może tak byli zadufani i pewni swego, tak bardzo butni, zuchwali i aroganccy, że nie liczyli się już z niczym i nikim. I robili, co chcieli. Nie musieli ukrywać swoich tajemnic. Bo i tak wszyscy wiedzieli, że mordują Polaków.
5856 Nie mordujcie Polaków. Idźcie i walczcie. Ale nie mordujcie niewinnych, śpiących kobiet i dzieci. Wsłuchał się w ten głos i poznał kobietę spod kościoła, Olgę Rybak. Tam mieszkała. Tak, to na pewno była ona, pomyślał, dobra, zawsze uśmiechnięta i serdeczna Ukrainka. Mieszkała między Polakami.
5857 Już wiemy, kto przewodniczył zebraniu: Sasza Dłubak. I wiemy, ilu było tam obecnych Ukraińców. Dwudziestu pięciu. Domyślić się też możemy, że było to zebranie wiejskie albo zgromadzenie lokalnej Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Bardziej prawdopodobny wydaje się wariant drugi.
5858 No i wiemy, że było to po mordach na Wołyniu. Rysio Buczek wycofał się i zniknął w bocznej uliczce. Był roztrzęsiony, otumaniony i nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Skręcił do chaty Kasi. Zobaczył, że dziewczyna jeszcze nie śpi. Lampa się świeciła. Zapukał do drzwi i już był w środku.
5859 Ale byli poparzeni i przerażeni. Gdy później ludzie we wsi zastanawiali się, kto mógł to zrobić, wiązali ten pożar z zebraniem w bibliotece, bo wieść o tajemniczym zebraniu rozeszła się po okolicy. Zastanawiające było także to, że pies nie ostrzegł gospodarzy. Wielki i groźny pies.
5860 Nikt nie miał prawa bez zgody właściciela przejść przez furtkę, a nawet zbliżyć się do obejścia, bo pies rzucał się i szczekał, a gdyby ktoś w nocy wtargnął na podwórko, zagryzłby go na śmierć. A teraz nawet nie zaszczekał. Był martwy, uwiązany na długim łańcuchu, ale martwy, choć nie spalony.
5861 I tak jak stał, zabrał pożółkłą jak wosk żonę, przestraszone i płaczące dzieci oraz chorą matkę, która nie wiedziała, co się dokoła niej dzieje. I już chciał ruszać pieszo do sąsiedniej wsi, Zawałowa, kiedy z pomocą przyszli mu polscy sąsiedzi i zaproponowali, że zawiozą go furą do brata.
5862 Gdy brat poszedł za nim, bo długo nie wracał, zobaczył polankę usłaną trupami bez głów, jego klęczącego nad dziećmi i coś mamroczącego pod nosem. Rzucił się ku niemu i zaczął rozpytywać, co się stało, ale nie mógł z niego niczego wydobyć. Dłubak stracił mowę i nigdy potem już jej nie odzyskał.
5863 A gdy zbliżał się wieczór, ze strachem zamykali furtki, dorabiali nowe zamki do drzwi, zasłaniali okna i po zmroku już nie wychodzili na dwór. Jednak prawdziwy popłoch nastąpił dopiero wtedy, kiedy tydzień później, w nocy, spłonęły zabudowania Witalija Korpaka, a on sam zginął w płomieniach.
5864 Obudziła go ziejąca paszcza ognia. W mgnieniu oka rzucił się do izby, gdzie spały żona i córka. Chwycił dziecko na rękę, poderwał kobietę, ale płomienie skakały już dokoła niego i ogarniały jego ciało. Drewniany dom płonął jak zapałka. Ramieniem osłaniał się przed pożarem i parł do drzwi.
5865 Dziecko paliło mu się na ręku, a na żonie płonęła nocna koszula i włosy. Wciąż napierał na drzwi. Coraz mocniej i rozpaczliwiej. Jednak bez skutku. I przy drzwiach strawił go ogień. Zginęła też żona i córka. Znaleziono jego spalone ciało i dwie zwęglone bryły zamiast dziecka i matki.
5866 Już wiadomo było, że zbiera żniwo tajne zebranie. Bo zarówno Dłubak, jak i Korpak byli przeciwnikami mordowania Polaków. Ale i na tym nie koniec. Olga Rybak o świcie popędziła na pastwisko krowy. Robiła tak od lat. Pastwisko znajdowało się niedaleko lasu, stawu i niewielkiego strumyka.
5867 Mąż zaniepokojony, że wciąż jej nie ma, chwycił karbidową lampę, skoczył na konia i popędził w stronę lasu. W świetle księżyca zobaczył zbite w kupę krowy, jakby się czegoś bały. Pierwszą jego myślą było, że z lasu wyszły wilki i krowy się zbiegły, by się w stadzie ratować. Nieraz się tak zdarzało.
5868 Podniósł wyżej lampę i już czując niepokój, skierował w tamtą stronę konia. Był blisko i poczuł jak wali mu serce, gdy rozpoznał leżącą na ziemi żonę. Zeskoczył z konia, podbiegł do niej i osłupiał. Z ręki wypadła mu lampa. Zamiast twarzy zobaczył miazgę, jakby przez twarz przejechał czołg.
5869 Boże, dlaczego?! – Rzucił się na ziemię i bił pięściami. I wył, straszliwie wył, szlochał i jęczał. W końcu zaczął paznokciami rozrywać sobie twarz, jakby chciał wydłubać oczy, by nie widzieć tego obrazu. Gdyby nie przejeżdżający nieopodal spóźniony woźnica, który wracał do domu.
5870 Odwrócił się powoli i ujrzał zjawę na wozie. Zjawa powoli się podnosiła i wydała mu się coraz większa i większa, aż wyrosła do monstrualnych rozmiarów. To płachta, którą okryte były ziemniaki na wozie, poderwana nagle przez wiatr, unosiła się do góry. Zjawa zeskoczyła z wozu i ruszyła w jego stronę.
5871 Kiedy się obudził, leżał w obcym łóżku, a nad nim pochylała się nieznana kobieta i kładła mu na czole mokry ręcznik. Później dowiedział się, że to widmo, które wciąż miał przed oczami, to był mąż tej kobiety, który zabrał go spod lasu na wóz razem z martwą żoną i przywiózł do domu.
5872 I tak się skończyła historia Olgi Rybak. Ale nie skończyła się sprawa. Ostateczne rozstrzygnięcia związane z zebraniem w Hnilczu nastąpiły dopiero kilka lat po wojnie, bodajże, jak twierdzą świadkowie, w 1947 roku. I Hnilcze nie nazywało się już wtedy Hnilczem, tylko po ukraińsku Hnylcze.
5873 Wojna i rzezie zmieniły wszystko. Śladu po Polsce. Tylko resztki kościoła zamienione w magazyn desek. Ruiny szkoły. Fragmenty biblioteki. A na cmentarzu pasące się krowy. I właśnie do Hnylcza pojechali kilka lat temu dwaj synowie Kulawej Zośki, by zobaczyć, jak wyglądała wieś ich matki.
5874 Nigdy wcześniej tam nie byli. I nie mieli skali porównawczej. Nie mogli jej porównać z poprzednią wsią, gdzie mieszkali Polacy, Żydzi i Ukraińcy, a w pobliżu, na kolonii, gospodarzyli Niemcy i Ormianie. W opowiadaniach matki też nie wszystko było jasne. Dlatego chcieli się przekonać na własne oczy.
5875 Teraz słyszeli tylko ukraińską mowę, a dokoła siebie widzieli niepewne spojrzenia. Ludzie niechętnie wspominali dawne czasy. Nie chcieli się zwierzać. Na pytanie, jak wieś wyglądała przed wojną, kto w niej mieszkał i jak się im żyło pod polskim panowaniem, odwracali się i uciekali do domów.
5876 Pamiętam, kochaneńkie, tylko pamięć się trochę zacina, nieraz się rozsypuje, skrzypi, jak stare drzwi, ale pamiętam. Dla nas wszystkich to było wielkie zaskoczenie... – Co? – spytali. – No, jak go ukatrupili – wzdrygnęła się. – Kogo? – spytali. – Tyle lat po wojnie, kochaneńkie – mówiła.
5877 I kto by się spodziewał? – dłużej zatrzymała na nich wzrok, najpierw na jednym, potem na drugim. – Zemsta, kochaneńkie, straszliwa zemsta po tylu latach – rwała słowa. – To pamiętliwe plemię! – syknęła. – Żmije jadowite! – uniosła wzrok. – Czyja zemsta? Jakie plemię? – naciskali.
5878 I jak ktoś im nadepnął na odcisk, choćby sto lat temu, nigdy nie zapomną. Bo to bandziory, moje drogie, mordercy. Mściwe pokolenie. Gady, kochaneńkie. Drapieżne gady! Żmije! Do piekła pójdą za wami, z płomieni wydobędą i zamordują. – Ale kto? – naciskali. – Jak to kto? – rozglądnęła się.
5879 Tylko węszą, kogo by tu jeszcze zadźgać nożami! Kogo by jeszcze zamordować. Do tej pory węszą. Wysiadują na gankach, łażą po knajpach, piją, wyją po nocach, piana im z pysków leci, gadają sami do siebie, w głowach im się pomieszało, ale pamiętają i gotowi wam w każdej chwili wsadzić nóż w plecy.
5880 Jeszcze bardziej się ku nim nachyliła, skinęła na nich palcem, by i oni się ku niej nachylili, a gdy to zrobili, całkiem trzeźwo, jakby jej pamięć raptem się odsłoniła, zaczęła mówić: – Sasza Dłubak bardzo się bał – szeptała. – To jeden z tych, co na zebraniu w bibliotece bronili Polaków.
5881 Prowadził to zebranie – mówiła trzeźwo. – A gdy mu wymordowali rodzinę, stracił mowę. – A jednak pamięta, pomyśleli obaj, bo matka im sporo opowiadała. – Od tamtego czasu – ciągnęła – gdy zamordowali pod lasem Olgę Rybak, on już, znaczy Dłubak, Sasza Dłubak, wiedział, że przyjdzie i jego kolej.
5882 Katowali i mordowali jednego po drugim. – Po wojnie? – upewnili się bracia. – I w czasie wojny, i po wojnie. Do dzisiaj mordują – chwyciła braci za ręce i jakby w wielkim spisku, snuła opowieść: – Na swoją kolej czekał Sasza Dłubak. On wiedział, że po niego przyjdą. Tylko nie wiedział kiedy.
5883 Sądy? Prokuratura? Wymiar sprawiedliwości? – dopytywali. – Głupiście! – fuknęła. – O czym wy gadacie?! Oni tutaj rządzą. To oni są policją, sądem i prokuraturą. Oni są wymiarem sprawiedliwości. Do nich należy wojsko. Wszystko mają w garści. – I co było z tym Dłubakiem? – wrócili do sedna.
5884 Nikt nie wiedział gdzie. Dom zamknął na kłódkę i zniknął jak kamfora. – Gdzie zniknął? – naciskali. – Ha, gdzie zniknął?! – uniosła ramiona. – Żebym to ja wiedziała! Nikt wtedy nie wiedział. Ale prawdę mówiąc, to było trochę inaczej – poprawiła się. – Znikał w nocy, ale w dzień go widziano.
5885 Ale po prawdzie to ludzie coraz bardziej po wojnie od niego się odwracali, odgradzali się, niebezpiecznie się było z nim zadawać. Bo Polaków bronił. A to już było przestępstwo, karane. Za to płaciło się życiem. Polak dla nich to wróg. I do dzisiaj to im zostało. Rezuni! – zacisnęła zęby.
5886 I wyśledzili. Zorientowali się, że w dzień wychodzi na dwór, a w nocy zamyka się w domu, ale w domu go nie ma. Bo nawet policja go szukała w nocy, niby że zalega tam z czymś w urzędzie, ale wiadomo było, że to lipa, pozór, przyszli, by sprawdzić, czy nocuje w domu. Ale nie nocował.
5887 I mordercy już wiedzieli, że coś wykombinował. Pilnowali, czy następnego wieczoru znowu wejdzie do domu. No i wszedł. Tej nocy napadli na niego, wyłamali drzwi, a jego nie ma. Domyślili się, że musi się gdzieś ukrywać. Stukali, pukali po ścianach i natrafili na tajne wejście do schronu.
5888 Wleźli do środka i zobaczyli jego ciało, a właściwie nie ciało, nie wiadomo, co to było, jeden wielki strup. Zdzierali mu płatami skórę z pleców. Plecy to była jedna wielka rana. Ściągnęli mu też skórę z głowy. Razem z włosami. I jakby mało tego było, ściągnęli też skórę z obu rąk, od łokcia w dół.
5889 Dacie wiarę, kochaneńkie. Jakby prosiaka na zimę zasalali. Dacie wiarę?! Bez sumienia. "Rękawiczkę" mu uszyli. Wiecie co to "rękawiczka"? Pojmujecie, co mówię? – Wiedzieli. Więc już nie tłumaczyła. Tylko w skrócie opowiedziała. Nacinali skórę poniżej łokcia i ściągali aż po palce.
5890 Potem wkładali za pas. I który najwięcej uzbierał "rękawiczek", był bohaterem. Tak im tłumaczyła. I kontynuowała: – Oczy mu wyłupili. Musieli go na męki straszne wystawić. Nie da się tego opisać. W jakiej kolejności zdzierali mu skórę? Co najpierw, a co potem robili? Nie wiadomo.
5891 O to im chodziło. A na koniec, a może na początek, nikt tego nie wie, paznokcie z palców obcęgami pozrywali. Albo czymś innym. Ogień palili i przypiekali go żelaznym prętem, bo pełno dziur na ciele miał. I chyba, wychodząc, sztylet mu w gębę wbili... Już pewnie martwemu, trupowi.
5892 Rezuni, krwawi rezuni... Aha, zapomniałabym – stuknęła się w czoło – musieli go najpierw skuć jakoś. Bo miał obręcze na rękach i nogach. I był przyczepiony do haków w tym schronie. Haków z łańcuchami. Wisiał między tymi hakami. A oni bawili się nim, kochaneńkie, taką zabawę urządzili.
5893 W taki sposób odsłonięta została ostatnia tajemnica zebrania z jesieni 1943 roku w bibliotece. Gdy bracia opuścili dom staruszki i wyszli na ulicę, zobaczyli ponure spojrzenia i nieruchome twarze. Szybko wsiedli do samochodu i odjechali. Kilka tygodni później dowiedzieli się, że staruszka nie żyje.
5894 I siekierą żeś porąbał. Ciotka Elza od dawna nie pojawiała się w naszym domu. I nikt dawno jej nie widział. Dlatego wszyscy popadli w smutek. A najbardziej ojciec. Bo ojciec najbardziej ją kochał. Jak własną córkę. I wiele by dał, by ją odnaleźć. Sąsiedzi ginęli już w tym czasie bez wieści.
5895 Przepadali nagle i niespodziewanie. Jednego dnia byli, drugiego już ich nie było. Znikali z chat i obejść, z pól i łąk, z sadów i ogrodów, jakby się w powietrzu rozpływali. Nikt nie wiedział, co się z nimi stało. W taki sam sposób zniknęła ciotka Elza. I też nikt nie wiedział, co się z nią stało.
5896 I wtedy wywlekli ją nad rzekę, kamieniem głowę rozbili i strącili do wody, by się utopiła. Rzeka w tym miejscu była głęboka, bystry nurt natychmiast ją porwał i już pogrążała się w odmętach i ciemnych wirach, gdy natknęła się na jakiś konar, którego się uczepiła i tak się uratowała.
5897 I to on chciał ją utopić – burczał dziadek Ignacy. Lecz nie miał żadnego dowodu. Ciotka Elza też go nie rozpoznała. Choć później, gdy wspomniała tamto zajście, mówiła, że słyszała jego głos, nigdy jednak tego nie powtórzyła. Minęło kilka miesięcy, nadeszła wiosna i znowu ktoś jej zagroził.
5898 Znaleziono ją w rowie, zakrwawioną, poobijaną, z siną pręgą na szyi. Kiedy doszła do siebie, opowiedziała, co się zdarzyło. O zmierzchu, w drodze do Halicza, jacyś zakapturzeni jeźdźcy zarzucili jej pętlę na szyję i pociągnęli za sobą. Z pewnością myśleli, że się udusi, ale ona się nie udusiła.
5899 Gdy przeskakiwali przez rów, sznur się urwał, a ona wpadła do środka i tam pozostała do późna, aż upewniła się, że napastnicy skryli się za drzewami i nie wracają po nią. Wygrzebała się z rowu, poprawiła ubranie i powędrowała dalej, jakby się nic nie stało. Taka była. Twarda i nieustępliwa.
5900 Nic ją nie powstrzymywało. Niczego się nie bała. Pewnie dlatego Ukraińcy marszczyli czoła i spode łba gniewnie na nią popatrywali, mierząc ją wściekłymi spojrzeniami. Szeptali po cichu, że ma potężnych sprzymierzeńców i po lasach z polskimi partyzantami się zadaje. Broń po kryjomu przemyca.
5901 Nagle pchnął ją ktoś w przepaść i nie miała prawa żyć, a żyła. Upadła w skalną kieszeń wypełnioną starymi liśćmi i bujnymi roślinami, potłukła się porządnie, skórę z pleców zdarła, nogi poprzetrącała, kark nadwerężyła, ale wyszła z tego zwycięsko. Teraz jednak nie usłyszała głosu Badyla.
5902 I żadnego słowa, tylko śmiech złowrogi, szyderczy, jakby diabelski. Dopadł ją, gdy zlatywała, ale nie była w stanie powiedzieć, do kogo ten śmiech należał. Jakby złe moce szydziły, bawiły się z nią w kotka i myszkę. Niemniej na razie ona wygrywała. Po raz trzeci nic się jej nie stało.
5903 Ale do trzech razy sztuka, jak mówi przysłowie. Tym razem sprawa zrobiła się poważna. Wszelki słuch o niej zaginął. Wszyscy wiedzieli, że krąży po świecie, tajnym misjom się oddaje, z leśną partyzantką w konszachty wchodzi, meldunki zakazane przenosi, do Lwowa, Stanisławowa i Tarnopola jeździ.
5904 Tylko jej nie było. Jednak kilka dni później okazało się, że nie żyje. Stary gajowy, ledwie na nogach się trzymający Jasio Kudłacz, mieszkający na skraju zagajnika, znalazł jej ciało wrzucone do studni i rozkawałkowane. Najpierw wyciągnął głowę. Poszedł tam rano, by nabrać wody i napoić konia.
5905 Był tak rozdygotany, że nie zapanował nad sobą i wypuścił wiadro z rąk, a głowa z wielkim hukiem, przy pędzącym z trzaskiem łańcuchem i uderzającym o cembrowiny wiadrze, leciała w ciemną toń wody. Gajowy myślał, że mu się przewidziało. Że jakiegoś zmącenia umysłu dostał. Ale nie mylił się.
5906 Nie miał wątpliwości, że to ona. Patrzyła na niego z dna wiadra, a jego mdłości chwyciły. Pokuśtykał do wsi i sprowadził dziadka Ignacego oraz dziadka Piotra, a także obu wujków. I wszyscy zobaczyli głowę ciotki Elzy. Dopytywali, czy wie, gdzie jest jej ciało, ale on nie wiedział.
5907 Albo na migi rozmawiać. W każdym razie nic nie wiedział. Później znalazł na płocie kartkę z napisem: "Polaczki, wynoście się z naszej ziemi". Pojął, że to nie żarty. I choć z innych wsi dochodziły już wieści, że takie kartki się pojawiały, nie wierzył, że mają one jakiekolwiek znaczenie.
5908 A teraz uwierzył. Ale na razie z dziadkiem Ignacem poszukiwał ciała ciotki. Obeszli wszystkie zakątki, przejrzeli rowy, jamy, doły, wojenne okopy, ciotki nie znaleźli. Co się z nią stało? – zastanawiali się. – Gdzie ją ukryli? – I wtedy dziadek Piotr pomyślał, by raz jeszcze do studni zajrzeć.
5909 Poruszyli kilka razy sznurem, ale nic nie wyciągnęli, tylko czystą wodę. Przez chwilę naradzali się, co dalej czynić, patrząc na dziadka Piotra. A on zaproponował, by jeszcze raz spróbować. Spróbowali. I odrąbaną rękę ciotki Elzy wyciągnęli. A potem drugą. Patrzyli na siebie z otwartymi ustami.
5910 Długo wpatrywali się w odciętą głowę i martwe ręce, aż dziadek Piotr polecił, by jeszcze raz spuścić wiadro. Spuścili, ale bez skutku. Próbowali tak kilka razy. Nic to nie dało. Wujek Marian zaproponował, by obwiązali go sznurami, a on zjedzie na samo dno i sprawdzi, czy nie ma tam ciała.
5911 Odbył się pogrzeb, w którym uczestniczyła cała wieś. Nie brał w nim udziału tylko Badyl, który stał na progu swojej chaty i ponuro się przyglądał długiej procesji żałobników. Ciągnęła się od kościoła do cmentarza. I nie było już ciotki Elzy. Minęły lata. Został zamordowany siekierami dziadek Ignacy.
5912 Wbiły mi się mocno te słowa w serce, jak drzazga, która boli. Bo nikt nie znał prawdy. Nikt nie wiedział, kto zamordował ciotkę Elzę. A wszelkie domysły na nic się zdały, ponieważ nikt nie miał żadnego dowodu. Sprawa wydała się beznadziejna i przegrana na zawsze. Tak jak wiele innych spraw.
5913 Wysłał mnie jak swój prywatny list na zaginioną Atlantydę. Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Jeszcze niedawno odwodził mnie od planów wyjazdu, dawał do zrozumienia, że i tak nie odkryję prawdy, więc nie ma sensu, bym jechał, a teraz mu się odmieniło. Nie miałem pojęcia, jak to rozumieć.
5914 I tak na jedno wyjdzie. Znowu go nie rozumiałem. Nie zrozumiałem, co miał na myśli. Ale taki ojciec był. Coś głęboko ukrywał. A dawał tylko sygnały, by pobudzić moją wyobraźnię. Reszty musiałem się sam domyślać. Wiedziałem jednak, że za tym kryje się coś ważnego; "...jedź albo nie jedź.
5915 I tak na jedno wyjdzie" – kołatało mi się po głowie. A ojciec odwrócił się na pięcie i już nigdy do tego nie wracał. Wkrótce umarł. A ja pojechałem do swojej wsi. Sam nie wiem dlaczego. Wcale nie po to, by coś napisać albo nie napisać, nakręcić lub nie nakręcić. Długo się wzbraniałem.
5916 Jedź! I pojechałem. Posłuchałem tego tajemniczego głosu. Spakowałem walizki i w drogę. Towarzyszyła mi telewizja, by pokazać, jak to stary, schorowany pisarz wraca po pół wieku do swojej wsi i co się wtedy z nim dzieje. Wiedziałem, że takie pytania zacznie mi zadawać mądra pani redaktor.
5917 Czy poznaje pan dawne kąty? Gdzie zamordowano pana dziadka Ignacego? A gdzie ciotkę Elzę? Gdzie katowano Stasia? A gdzie spalono kuzyna? I jak się pan uratował? Ale nie zadała mi żadnego pytania. Bo nagle we mnie wszystko się zablokowało. Patrzyłem na wieś i głosu wydobyć nie mogłem.
5918 Widziałem, jak obserwuje mnie nieruchome oko kamery. Jak idą w ślad za mną technicy, specjaliści od światła, obrazu i dźwięku. I chcą, bym coś powiedział, pokazał palcem, ruszył głową, objaśnił, bym w końcu się odezwał i cokolwiek bąknął. Ale ja stałem jak słup, nieruchomy i martwy.
5919 Szliśmy przez wieś w przygnębiającym, trudnym milczeniu, a ja nic. A to długa wieś. Ciągnąca się przez siedem kilometrów. A może i więcej. Powoli obok nas i za nami zbierały się grupki źle ubranych, obdartych, chudych i zmizerowanych wieśniaków, brudnych dzieci i zaniedbanych kobiet.
5920 I ciągnęły za kamerą jak coraz dłuższy kondukt pogrzebowy. W skupieniu, z uwagą śledzący każdy nasz gest, poruszenie dłoni, ruch ust, drgnienie powiek. Widziałem też kątem oka, jak mądra redaktorka unosi brew i porozumiewa się po cichu ze swoim zespołem. Jak gestykuluje i nie spuszcza mnie z oka.
5921 Mocno waliło mi serce, jakby chciało z piersi wyskoczyć. Ze szkoły zostały tylko odrapane ściany. Zamiast dachu niebo widniało. Z chaszczy cmentarza krowy się wyłaniały. Ze sklepu wujka Mariana pustką straszyły powybijane okna. W rozwalonej i pełnej blizn bibliotece stada kotów się wylegiwały.
5922 Co chwilę migała mi jego zapadnięta, blada twarz i znikała. Najpierw przy ruskim cmentarzu. Potem wśród sadów. Przy chatce samotnej kobiety. Posuwał się za konduktem i zerkał tylko na mnie. Przy szkole zatrzymałem się na dłużej i gwałtownie się odwróciłem. Zobaczyłem jego szeroko rozwarte oczy.
5923 Gdy minęliśmy kościół, zaszedł mnie z drugiej strony i wyglądał zza drzewa. "Kim jesteś, staruszku, że tak mnie śledzisz?", wdarła się do mojego mózgu niespokojna myśl. Ale ta myśl musiała i do niego trafić, bo zniknął mi z oczu i przez długi czas go nie widziałem. A oko kamery wciąż mnie śledziło.
5924 Wkraczaliśmy na uliczkę, która do mego domu prowadziła. Nogi same w tę stronę ciągnęły. Redaktorka straciła już wszelką nadzieję, że cokolwiek powiem i kiedykolwiek się odezwę. Bezradnie opuściła głowę i zamyślona szła za kamerą. Ale myliłem się, sądząc, że zrezygnowała ze swoich planów.
5925 W każdej chwili gotowa była do akcji, profesjonalistka, perfekcjonistka, znowu bacznie na mnie zerkała, sprawdzając, czy coś się może we mnie odmieniło i czy jestem w stanie sklecić choć ze dwa zdania. Ogarniała nas jakaś pulsująca, bolesna cisza. Tylko stukot butów było słychać.
5926 Ruszyliśmy pod górę, gdzie stała moja chata. Ale zamiast chaty wyłoniła się ogromna biała pustka. Nie było mojej chaty, płotu, ogrodu, sadu, przydrożnej kapliczki, aniołów, które zostawiłem, by chroniły obejście, archaniołów i chórów anielskich, ani złotych pszczół, które fruwały nad domem.
5927 Halucynacja. Zwidy chorego umysłu, myślałem. Cała ta podróż była dla mnie omamem. Koszmar jakiś. Przetarłem z niedowierzaniem oczy. Miał z osiemdziesiąt osiem lat. Na oko. Nie przedstawił mi się, nie powiedział, o co mu chodzi, nie przygotował mnie do tego, tylko palnął: "To ja zamordowałem Elzę".
5928 Przecież tak się nie zdarza, gorączkowo myślałem. Chyba się przesłyszałem. To jednak złudzenie, przewidzenie jakieś, zjawa. A widmo przede mną stało, widziadło jakieś, upiór. Ciarki mnie przeszły. Pomyślałem, że to jakieś maszkary z wojny mnie naszły. Ale nie były to żadne maszkary.
5929 Że wszystko, co tu zachodzi, jest bez sensu. Poczułem to bardzo mocno. Ja, redaktorka, oświetleniowiec, kamerzysta, telewizja, ten człowiek, pytania i odpowiedzi, cisza poza nami, ta straszna cisza wieczornej pory, kiedy wszyscy się odsunęli na bok i nasłuchują, a ja nic z tego nie rozumiem.
5930 A ja zobaczyłem, jak ciotka Elza patrzy na mnie z głębi czasu. Jej duże, smutne oczy przyglądały mi się w milczeniu. Wielka gorąca fala powietrza uderzyła w moją głowę. Odwróciłem się i bez słowa odszedłem. Odchodziłem powoli i jakby niepewnie. Czułem jak on wciąż stoi i nie spuszcza ze mnie wzroku.
5931 Nie wiedziałem, czy dobrze robię czy źle, mądrze czy niemądrze. Nie miało to już żadnego znaczenia. Nie podałem mu ręki. I to nie ja nie podałem mu ręki. I nie ja się od niego oddalałem. Oddalało się od niego coś znacznie głębszego i ważniejszego niż ja, pyłek w obliczu wszechświata.
5932 Oddalało się od niego coś ogromnego i potężnego, coś, co płakało i wyło we mnie, co szlochało i łkało z zaświatów. Wielki ból, jęk i cierpienie odwracało się od niego i szło przed siebie. I żal, straszny, porażający żal. Tylko te trzęsące się ręce niosły się przede mną, jakby w powietrzu płynęły.
5933 Dwie samotne, blade, trzęsące się ręce. A potem nadszedł ból serca, zmącenie umysłu i straszny szum w czaszce. Musiałem się zatrzymać i stanąłem z opuszczoną głową. Owiał mnie lekki, jesienny wiatr. Wtedy uniosłem wzrok i zastygłem. Zniknął gdzieś kondukt pogrzebowy, który się wolno za nami posuwał.
5934 Odczułem je szczególnie boleśnie, kiedy zostali zamordowani moi najbliżsi: dziadek, zarąbany siekierami, ciotka brutalnie zamęczona na śmierć, kuzyn Stanisław, spalony żywcem i wielu innych krewnych. Żyłem w strachu wieczornych zwierzeń i niezliczonych opowieści przy zapalonej lampie".
5935 Już wiedzieliśmy, że Wołyń spłynął krwią. Nie znaliśmy jeszcze tylko pełnych liczb, całego koszmaru zniszczenia, degradacji człowieka i natury ludzkiej, ale dowiedzieliśmy się wszystkiego wiele lat później. Okazało się, i to już dzisiaj wiemy na pewno, że na Wołyniu Ukraińcy wymordowali ok.
5936 Powoli zamieniałem się z pogodnego, radosnego dziecka w wystraszone zwierzę, które kryje się w ciemnościach i cichutko pojękuje pod łóżkiem, skryte wśród pajęczyn. To nie opowieść z bajki. To realny, konkretny świat. Zamieniałem się w szczura, którego goni potwór i oślepia krwawymi oczami.
5937 Wyobraźnia ten świat koszmaru powiększała i zwielokrotniała. Nieraz wyciągała mnie matka spoconego, jąkającego się i chorego spod łóżka, unurzanego w kurzu i zapłakanego. A przecież nigdy do tamtego czasu się nie jąkałem, niczego się nie bałem. Teraz zaś płakałem ze zdławionym gardłem.
5938 Płakałem głośno i płakałem w sobie, po cichu. Coraz częściej płakałem w sobie. By nikt nie słyszał. Był to szloch wewnątrz mnie, w głębi, głuchy i pełen bólu. Te straszne opowieści trwały miesiącami i latami, aż nadszedł październik 1943 roku, gdy do naszej wsi przyjechał wóz z obcymi mężczyznami.
5939 Wsadzili go na wóz i powieźli w stronę lasu. Później jego martwe ciało leżało na plebanii, a ja na nie patrzyłem. Matka mnie zabrała, kiedy już gromadziła się tam wieś. Ludzie załamywali ręce i nie wiedzieli, co mają ze sobą zrobić. To była pierwsza śmierć w naszej wsi zadana przez Ukraińców.
5940 Wcześniej jacyś Niemcy robili mu zdjęcia. Miał osiemnaście lat. Śnił mi się potem po nocach. Tamte zbrodnie do dzisiaj wdzierają się do moich snów i zrywają mnie z łóżka. A rodzina słyszy co jakiś czas w nocy rozdzierające serca krzyki, rwany szloch i głuchy płacz. Po tylu latach.
5941 Moje dzieciństwo również zostało zamordowane. Demony mroków skakały wielkimi krokami po mojej ziemi i w początkach marca 1944 roku przyszła porażająca wiadomość, że w naszym województwie mordują już całe wioski. Nie pojedynczych ludzi czy wybrane rodziny, tylko całe miejscowości.
5942 I wycinają w pień. Nie gdzieś tam daleko. Tylko za miedzą. Następowały mordy zbiorowe. Wciąż najgorszy był ten dawkowany strach, te jego mroczne fale, które jak czarne morze otaczały nas ze wszystkich stron. Śmierć nadchodziła powoli, ale zewsząd słychać było jej kroki. I jęki ofiar.
5943 Teraz tam diabeł rozpostarł mroczne skrzydła. Kilka dni później usłyszałem na własne uszy, że bandyci zapędzili ludzi do stodół, stodoły oblali benzyną i podpalili, a w środku umierali w okropnych męczarniach kobiety, starcy i dzieci. Te obrazy moja pamięć także musiała zamknąć w sobie.
5944 I musiałem z tym żyć. Znowu narady starszych. Znowu ich smutne twarze, opuszczone głowy, bezradne spojrzenia. Krążyli wokół siebie, niepewni dnia ani godziny. I dławili strach. Pewnie taki sam, jaki i mnie dusił. Ten strach powodował, że ludzie umierali. Serca nie wytrzymywały. Niektórzy wariowali.
5945 Płonącą wieś widać było z daleka jak na dłoni. Ludzie widzieli płomienie, ogień, dym, ale nic nie mogli zrobić. Słychać było strzały, serie z karabinów maszynowych. Śmierć nas okrążała. Mój kuzyn i imiennik, Stanisław Srokowski, zginął tam w płomieniach. Nikt już nie spał tej nocy.
5946 Bardzo szybko została przetłumaczona na język hebrajski. I wyróżniona nagrodą Mackiewicza. To książka o tamtych czasach, o konflikcie sumienia i dramacie ludzkiej godności, a także o pamięci, o której Kardynał Stefan Wyszyński pisał: «Gdy gaśnie pamięć ludzka, dalej mówią kamienie»".
5947 Wydaje się, że dobrze spożytkowana wiedza literacka i historyczna może się przeobrazić w ostrzeżenie i krzyk rozpaczy przed powtórzeniem się aktów ludobójstwa. Lepiej więc wiedzieć, co się zdarzyło na Kresach, niż nie wiedzieć i czekać z założonymi rękami, aż tragedia się znowu powtórzy.
5948 I znowu ściśnie w kleszczach śmierci nas, nasze dzieci i wnuki lub bliższych albo dalszych sąsiadów. Nie jest to więc tylko pokarm dla duszy, ślad dla pamięci i wskazówka dla wyobraźni, ale przede wszystkim wyraźny i ostry znak ostrzegawczy dla sumienia, z którym współczesny świat sobie nie radzi.
5949 Niestety, nie da się stwierdzić z całą pewnością, co Tolkien miał na myśli, mówiąc "skończyłem" – być może jedynie to, że cała historia (w swej początkowej postaci) została opowiedziana podczas wakacji. Zapis w nawiasie potwierdza jednak, iż rozwijała się ona w czasie opowiadania.
5950 Nigdzie jednak nie zapisano, i teraz nie da się już ustalić, w jakiej formie początkowo po wstał Łazikanty – na przykład czy wszystkie pojawiające się gry słowne, a także aluzje do mitów i legend od początku stanowiły część opowieści, czy też zostały dodane, gdy w końcu autor zapisał swą baśń.
5951 Wszystkie te obrazki także reprodukujemy w tej książce. Ilustracje z września 1927 roku sugerują, iż Łazikanty został ponownie opowiedziany w Lyme Regis, może dlatego, że Tolkienowie znów spędzali wakacje nad morzem i wspominali wydarzenia z Filey, które miały miejsce zaledwie dwa lata wcześniej.
5952 Smok często wywoływał zamieszanie: "Czasami, podczas smoczej uczty albo gdy ogarniała go wściekłość, wypuszczał ze swej jaskini prawdziwie zielone i czerwone płomienie, a już nagminnie wydmuchiwał chmury dymu. Raz czy dwa sprawił, że cały księżyc poczerwieniał, albo zgasił go zupełnie.
5953 W tym okresie mógł on poświęcić swój czas zapisaniu Łazikantego i choć nie da się stwierdzić z całą pewnością, iż uczynił to w grudniu 1927 roku, jeszcze jedna wskazówka sugeruje tę właśnie datę, przynajmniej jako terminus a quo najwcześniejszego (nie datowanego) istniejącego tekstu.
5954 Podaje on dokładną datę zaćmienia, które nastąpiło podczas nieobecności Człowieka z Księżyca – 8 grud nią, co dowodzi, iż Tolkien pamiętał o prawdziwych wydarzeniach. Najwcześniejszy istniejący tekst Łazikantego to tylko jedna z czterech wersji w tolkienowskim archiwum oksfordzkiej Bodleian Library.
5955 Niestety, jedna piąta z niego zaginęła – stanowi to odpowiednik obecnego rozdziału pierwszego i pierwszej poło wy drugiego. Reszta wypełnia dwadzieścia dwie strony, zapisane na różnych kartkach (być może wydartych ze szkolnych zeszytów) szybko i częściowo niemal nieczytelnie, z licznymi poprawkami.
5956 Na nowym maszynopisie widnieje też niewiele odręcznych dopisków, bardzo starannych i stanowiących niemal wyłącznie poprawki literówek. Ta dbałość o formę każe nam przypuszczać, iż Tolkien zamierzał pod koniec 1936 roku złożyć drugi manuskrypt u swego wydawcy, Georgea Allena Unwina.
5957 Łazikanty był niewątpliwie jedną z "krótkich bajek w różnych stylach", które Tolkien przygotował do wydania we wrześniu 1937 roku, jak zanotował Stanley Unwin. Do tego czasu jednak Hobbit stał się tak wielkim przebojem, że Allen Unwin pragnęli przede wszystkim dalszego ciągu historii o hobbitach.
5958 Żadne z tych historyjek nie miały większego znaczenia; choć Tom Bombadil znalazł sobie później miejsce w wierszach i Władcy Pierścieni. W 1924 roku Tolkien stworzył niezwykle osobliwą, dłuższą historię, The Orgog. Maszynopis jej nadal istnieje, jest jednak nie dokończony i nie dopracowany.
5959 W krótkich przypisach po tekście identyfikujemy i omawiamy wiele źródeł Tolkiena (pewnych bądź prawdopodobnych), jak również mało znane słowa, kilka faktów dotyczących Wielkiej Brytanii i nie znanych czytelnikom z innych krajów – tu jednak, w ogólnym wstępie, warto omówić szerzej parę kwestii.
5960 W pochodzącym z 1939 roku eseju O baśniach Tolkien krytykuje "kwiatowo–motyle" rozmiary wróżek przedstawianych w opowieściach dla dzieci, cytując szczególnie Nymphidię Michaela Draytona, w której rycerz Pigwiggen dosiada "żwawej szczypawki" i "w kielichu pierwiosnka umawia się na schadzkę".
5961 Niektóre poruszały się niespokojnie, jak wyrwane z głębokiej drzemki, inne biegały po ogrodzie, roześmiane i pełne zapału: grzebały w ziemi, zbierały kwiaty, rozbijały namioty, budowały dom, uganiały się za motylami, kopały piłki, wdrapywały się na drzewa, I wszystkie śpiewały" .
5962 Zanim przejdziemy do tekstu, warto jeszcze wspomnieć o towarzyszących mu ilustracjach. Omawialiśmy je dokładnie w książce J.R.R. Tolkien: Artist Illustrator (1995); teraz jednak, kiedy w końcu zostały wydrukowane wraz z pełnym tekstem opowieści, lepiej można ocenić ich zalety i niedoskonałości.
5963 Nie zostały ona zaplanowane jako ilustracje do książki drukowanej i pod względem tematyki nie są rozmieszczone w równych odstępach w opowieści (w istocie w niniejszej książce umieszczono je zgodnie z wymogami druku). Nie są też jednolite, jeśli chodzi o styl czy metodę wykonania.
5964 Dwie to szkice piórkiem i tuszem, następne dwie to akwarele, a jedna – rysunek kredkami. Cztery są w pełni dopracowane, zwłaszcza akwarele, podczas gdy piąta, wizja Łazika przybywającego na Księżyc, .to znacznie słabsza praca. Łazik, Mewa i Człowiek z Księżyca są na niej dziwnie mali.
5965 Być może Tolkien, pracując nad tym rysunkiem, skoncentrował się głównie na wieży i bardzo udatnie oddanym jałowym krajobrazie, na którym jednak nie dostrzegamy ani śladu księżycowych lasów, opisanych w Łazikantym. Wcześniejszy "Krajobraz księżycowy" znacznie wierniej odpowiada tekstowi.
5966 Tytuł "Krajobraz księżycowy" został zapisany na ilustracji we wczesnej formie Tolkienowskiego pisma elfów, tengwaru. "Biały Smok ściga Łazikantego i księżycowego psa" także wiernie odpowiada tekstowi. Oprócz smoka i dwóch skrzydlatych psów można na nim znaleźć kilka interesujących szczegółów.
5967 Tolkien nigdy nie przygotował jej w pełni do wydania i nie wątpimy, że gdyby Allen Unwin przyjęli ją jako następcę Hobbita, z pewnością wprowadziłby wiele poprawek i ulepszeń, tak by stała się w pełni zrozumiała nie tylko dla najbliższej rodziny, ale także dla szerokiej rzeszy czytelników.
5968 Nie każdy stary człowiek w postrzępionych spodniach musi być zły. Niektórzy z nich zbierają kości i butelki i mają własne pieski; inni to ogrodnicy, a czasem, bardzo rzadko, zdarzają się też znudzeni czarodzieje na wakacjach, wałęsający się bez celu po świecie w poszukiwaniu jakiegoś zajęcia.
5969 Próbował zaszczekać, jednak zdołał wydobyć z siebie tylko słabiutki dźwięk, zbyt cichy, by dosłyszał go zwykły człowiek; wątpię zresztą, by nawet pies mógł go usłyszeć. Stał się tak mały, że gdyby w tym momencie pojawił się tam kot, z pewnością pomyślałby, że Łazik to mysz, i pożarłby go.
5970 Taka spotkała go kara. Po długim, mrocznym czasie raz jeszcze spróbował zaszczekać dość głośno, by usłyszeli go ludzie. Potem usiłował gryźć inne przedmioty leżące wraz z nim w skrzynce: małe, niemądre zwierzęta–zabawki, zrobione z drewna i ołowiu, nie zaczarowane pieski, jak Łazik.
5971 Zamknij się więc! Przez twoje gadanie nie możemy zasnąć, a niektórych z nas czekają ciężkie czasy w pokojach dziecinnych! Nic więcej nie chciały powiedzieć, toteż biedny Łazik nie miał nikogo, z kim mógłby porozmawiać. Był bardzo nieszczęśliwy i okropnie żałował, że rozdarł spodnie czarodzieja.
5972 Nie potrafię rzec, czy to czarodziej wysłał matkę, by zabrała pieska ze sklepu. W każdym razie właśnie w chwili, gdy czuł się najnieszczęśliwszy, weszła do środka z koszykiem na zakupy w ręku. Zobaczyła Łazika na wystawie i pomyślała, że taki piesek będzie świetnym prezentem dla jej synka.
5973 Kupiła więc Łazika i starannie owiniętego w papier wsadziła do koszyka pomiędzy wiktuały przeznaczone na podwieczorek. Łazik wkrótce zdołał uwolnić głowę z papieru. Poczuł zapach ciasta, odkrył jednak, że nie może się do niego dostać, toteż warknął cichutko, wciśnięty między papierowe torebki.
5974 Wkrótce się przekonał. Zaniesiono go do domu, postawiono koszyk na stole i wyjęto wszystkie sprawunki. Krewetki powędrowały do spiżarni. Łazik natomiast trafił wprost do chłopca, dla którego został kupiony; nowy właściciel zabrał go do pokoju dziecinnego i przemawiał do niego bezustannie.
5975 Łazik wyprostował zmęczone, zesztywniałe nogi i szczeknął tak cicho, że nie usłyszał go nikt oprócz starego, złośliwego pająka w kącie. Potem zeskoczył z krzesła na łóżko, a stamtąd sturlał się na dywan, następnie zaś wybiegł z sypialni i popędził schodami w dół. Zwiedził cały dom.
5976 Na dodatek niczego nie osiągnął. Wszystkie drzwi zastał starannie pozamykane; nie znalazł najmniejszej dziurki ani szpary, przez którą mógłby się wydostać. Toteż tej nocy biedny Łazik nie zdołał uciec i ranek zastał go bardzo zmęczonego na krześle. Siedział tam i służył, dokładnie tak jak wieczorem.
5977 Toteż gdy chłopcy zbiegali ścieżką w dół i galopowali po plaży, próbował szczekać, kręcić się i wiercić w kieszeni. Lecz mimo wszelkich starań, zdołał się poruszyć jedynie odrobinę, choć tkwił w ukryciu i nikt go nie widział. Wciąż jednak próbował i w końcu dopisało mu szczęście.
5978 Nigdy wcześniej nie widział morza i nie czuł jego zapachu; wioska, w której się urodził, leżała wiele mil od brzegu i nie dochodził do niej żaden dźwięk ani woń. Nagle, właśnie gdy się wychylał, wielki biało–szary ptak śmignął tuż nad głowami chłopców, wrzeszcząc niczym ogromny skrzydlaty kocur.
5979 W istocie nikt nie bywał tam zbyt często, bo choć piasek był w tym miejscu czysty i żółty, kamyki białe, a niebieskie morze pieniło się srebrzyście w małej zatoczce pod szarymi skałami, w okolicy panowała niesamowita atmosfera – oprócz wczesnych ranków, gdy słońce dopiero co wynurzyło się z fal.
5980 Ludzie mówili, że już popołudniami przybywają tam dziwne istoty, a wieczorami wokół roi się od syrenich chłopców i dziewcząt, nie mówiąc nawet o małych morskich goblinach, które podjeżdżały tuż pod skały na swych konikach morskich o uzdach z wodorostów i zostawiały je leżące w pianie przy brzegu.
5981 Powód tych niezwykłości był bardzo prosty: w zatoczce mieszkał najstarszy z piaskowych czarodziejów, Psamatyków, jak zwał ich w swym chlupiącym języku morski lud. Nazywał się Psamatos Psamatydes, albo tak przynajmniej twierdził, i bardzo się przejmował właściwą wymową swego imienia.
5982 Psamatos uśmiechnął się tylko w odpowiedzi, to też Łazik ułożył się na gorącym piasku i zasnął, śniąc o kościach i o tym, że gania koty, które umykają na śliwy – jedynie po to, by tam przemienić się w czarodziejów w zielonych kapeluszach i zacząć obrzucać go ogromnymi śliwkami wielkości dyni.
5983 Posadziła zatem Łazika na jednej z wąskich półek, znacznie węższej niż zwykły próg, każąc mu czekać i uważać, żeby nie spadł. Możecie być pewni, że Łazik bardzo uważał, aby nie zlecieć, a mocny boczny wiatr bynajmniej mu te go nie ułatwiał. Z całych sił przywarł do skały i popiskiwał cichutko.
5984 W końcu blask słońca zgasł ostatecznie, morze zasnuła mgła, a w zapadającej ciemności rozbłysły pierwsze gwiazdy. Potem zaś, ponad woalem mgły, daleko nad falami pojawił się księżyc, żółty i okrągły, kreśląc na wodach swą świetlistą ścieżkę. Wkrótce Mewa powróciła i zabrała dygoczącego Łazika.
5985 Mimo to minęły wieki, nim Łazik ujrzał cokolwiek poza srebrnym blaskiem i przestworem wód w dole, a cały ten czas księżyc rósł coraz bardziej i w powietrzu czuło się coraz większy chłód. Nagle na horyzoncie zobaczył ciemny punkt, który rósł z każdą chwilą; wreszcie Łazik pojął, że to wyspa.
5986 Kiedy świeci księżyc, urządza ją prawdziwe koncerty, szczekając na swą ulubioną nutę. Podobno rosną tam kościodrzewa, których owocami są soczyste mięsne kości, spadające na ziemię, gdy dojrzeją. Nie! Na razie tam nie lecimy! Widzisz, chwilowo nie jesteś do końca psem, choć też i nie zabawką.
5987 Śmiem twierdzić, że dowiesz się w swoim czasie, jeżeli tylko zachowasz rozsądek i przestaniesz marnować czas na próżną gadaninę. Uważam, iż to bardzo uprzejmie ze strony Psamatosa, że w ogóle się tobą zajął; prawdę mówiąc, nie pojmuję, czemu zawracał sobie głowę. To do niego niepodobne.
5988 Niemniej jednak zdążył spaść dość nisko, zanim udało mu się zatrzymać – nie był przecież przyzwyczajony do latania. Potrzebował nieco czasu, by do niego przywyknąć, jednakże na długo zanim Człowiek z Księżyca skończył rozmawiać z Mewą, Łazik ścigał się już z księżycowym psem wokół wieży.
5989 Zanim tu przybyłem, nigdy nie za trzymałem się nigdzie na dłużej ani do nikogo nie należałem. Od szczenięcych czasów biegałem na swobodzie i łaziłem tak i wędrowałem, aż w końcu pewnego ranka – bardzo pięknego; słońce świeciło mi prosto w oczy – spadłem z krawędzi świata, goniąc za motylem.
5990 Na szczęście w tej właśnie chwili księżyc przepływał pod światem i po okropnym locie przez chmury, poobijany od zderzeń ze spadającymi gwiazdami, wylądowałem na nim. Ściśle mówiąc, wpadłem prosto do jednej z olbrzymich srebrnych sieci, które tutejsze szare pająki rozsnuwają między górami.
5991 Lepiej dam ci parę skrzydeł, żeby zapobiec dalszym przykrym niespodziankom, a teraz leć sobie i pobaw się! Nie ganiaj moich promyków księżyca i nie poluj na białe króliki! A kiedy poczujesz się głodny, wróć! Okno w da chu zazwyczaj stoi otworem! Uznałem, że miły z niego gość, lecz dość stuknięty.
5992 Tymczasem żegnaj. Nie poluj na białe króliki, a wszystko będzie dobrze i w końcu bezpiecznie wrócisz do domu – czy tego chcesz, czy nie. Po tych słowach Mewa odleciała w takim tempie, że zanim zdążylibyście rzec "szzzzu! ", była już tylko punkcikiem na niebie, i wkrótce zniknęła.
5993 Łazikanty robił to, co ptaki żyjące po tej stronie księżyca: rzadko latał, chyba że w bliskim sąsiedztwie domu i w miejscach, w których nic nie mogło zbliżyć się niepostrzeżenie, z daleka od owadzich kryjówek; a podczas swych wędrówek starał się zachowywać bardzo cicho, zwłaszcza w lesie.
5994 Wyniosłe czarne pnie, proste i wysokie niczym dzwonnice kościołów, wyrastały ze srebrzystych kobierców; u góry rozciągało się sklepienie z jasnobłękitnych liści, które nigdy nie opadały, toteż z Ziemi nawet przez najdłuższy teleskop nie da się zobaczyć owych drzew i dzwoneczków pod nimi.
5995 Wszystkie dzwonki rozbrzmiewały zgodnym chórem, owce lśniły jak śnieg i nikt ich nie niepokoił. Łaziki były zbyt dobrze wychowane (i zanadto bały się gniewu Człowieka z Księżyca), by to zrobić, a poza nimi na księżycu nie żyły żadne psy, podobnie zresztą jak krowy, konie, lwy, tygrysy czy wilki.
5996 Po tej stronie nikt nigdy nie śni; to tam trafiają wszyscy śpiący. Łazikanty podrapał się z namysłem: miał wrażenie, że to wyjaśnienie tak naprawdę niczego nie wyjaśnia. Mimo to księżycowy pies nie chciał powiedzieć nic więcej: jeżeli pragniecie znać moje zdanie, wątpię, by coś jeszcze wiedział.
5997 Prawdę mówiąc, zabłądziły i pomyliwszy kierunki, miast wracać do wieży, oddalały się od niej coraz bardziej. Księżycowy pies twierdził, że zwiedził całą białą stronę księżyca i zna ją na pamięć (zdecydowanie lubił przesadzać), w końcu jednak musiał przyznać, że okolica wydaje mu się obca.
5998 Czasami męczy mnie ta biel. Na księżycu trudno solidnie się ubrudzić. Jak sami widzicie, miał on dość prostackie upodobania, a że setki lat temu na świecie nie było podobnych miast, łatwo pojąć, iż zdecydowanie przesadził z długością czasu, jaki upłynął od jego upadku przez krawędź świata.
5999 Znalezienie kryjówki zabrało im nieco czasu i zdążyli kompletnie zmoknąć, i przemarznąć: w istocie czuli się tak okropnie, że zadowolili się pierwszym schronieniem, na jakie trafili, i zapomnieli o ostrożności – a to podstawa, kiedy jest się w nieznanym miejscu na skraju księżyca.
6000 Sam Człowiek z Księżyca niepokoił się czasem wyczynami tego smoka. Kiedy w ogóle o nim wspominał, nazywał go nieodmiennie "tym utrapionym stworem". Jak zapewne wiecie, wszystkie białe smoki wywodzą się z księżyca, ten jednak odwiedził nasz świat i wrócił, nauczył się więc tego i owego.
6001 Po tej walce jego przeciwnik stał się Bardzo Czerwony. Później Biały Smok narobił sporo szkód na Trzech Wyspach i na jakiś czas osiadł na szczycie Snowdonu. Póki tam mieszkał, ludzie woleli nie wspinać się na tę górę – prócz jednego, którego smok zaskoczył, gdy ten pił właśnie coś z butelki.
6002 Człowiek ów skończył pić w takim pośpiechu, że zostawił butelkę na szczycie; odtąd wielu poszło w jego ślady. Zaczęli jednak naśladować go dopiero wtedy, gdy smok odleciał do Gwynfy, niedługo po zniknięciu króla Artura, w czasach kiedy królowie sascy uważali smoczy ogon za największy przysmak.
6003 Gwynfa leży niedaleko skraju świata i lot stamtąd na księżyc nie sprawił żadnej trudności tak ogromnemu i niewiarygodnie złemu smokowi. Teraz gad za mieszkał na krawędzi księżyca, nie był bowiem pewien, jak wiele może zdziałać Człowiek z Księżyca za pomocą swych zaklęć i wynalazków.
6004 Wówczas Człowiek z Księżyca zamykał się w wieży (wraz ze swym psem), mówiąc jedynie: "Znów ten utrapiony stwór". Nigdy nie wyjaśniał, co za stwór ani gdzie mieszka; po prostu schodził do piwnicy, odkorkowywał fiolki z najlepszymi zaklęciami i jak najszybciej naprawiał wyrządzone szkody.
6005 Zostały jednak dostatecznie długo, bym mógł wam opowiedzieć o Białym Smoku, który tymczasem zdążył wypełznąć z jaskini biały gad o zielonych oczach, otoczony tryskającymi ze wszystkich stawów zielonymi płomieniami i wyrzucający z paszy gęste chmury czarnego dymu. Smok wydał z siebie potworny ryk.
6006 Dokładnie w tym momencie smok przeleciał nad wieżą i uniósł szponiastą łapę, aby zmiażdżyć Łazikantego – zmieść go w otchłań. Nie zdążył jednak. Człowiek z Księżyca odpalił z okna zaklęcie, trafiając smoka w sam środek brzucha (szczególnie wrażliwego u wszystkich gadów) i odrzucając go na bok.
6007 Łazikanty nadal czuł zawroty głowy po długiej wędrówce krętymi jak korkociąg schodami. W ciemności Człowiek z Księżyca zaczął jarzyć się bladym blaskiem niczym robaczek świętojański, i było to jedyne światło, jakim dysponowali. Wystarczyło jednak, by dostrzec drzwi – wielkie drzwi w podłodze.
6008 W końcu jednak spadanie dobiegło końca. Po długim czasie poczuł, że zwalnia, i wreszcie niemal się zatrzymał. Resztę drogi musiał pokonać sam, używając skrzydeł – miał wrażenie, że leci w górę wielkiego komina. Na szczęście pomagał mu prąd powietrza. Z ogromną radością znalazł się w końcu na górze.
6009 Zanim ten się po jawił, minęło sporo czasu i Łazikanty zdążył się zorientować, ze znalazł się na dnie głębokiej, mrocznej doliny, otoczonej pierścieniem niskich ciemnych wzgórz. Gęste czarne chmury zdawały się niemal dotykać ich wierzchołków, a ponad nimi świeciła jedna samotna gwiazda.
6010 Na ciemnej stronie księżyca także żyją pająki, czarne i jadowite, choć nie dorównujące rozmiarami potworom z białej strony. Nienawidzą wszystkiego, co jasne, białe bądź świecące, a zwłaszcza swych pobratymców, których nie znoszą niczym bogatych krewnych, składających rzadkie wizyty.
6011 Są bardzo miłe, ale trzeba im poświęcić mnóstwo energii. Oczywiście mógłbym użyć skrzydeł, ale niszczę je strasznie szybko, a poza tym musiałbym poszerzyć dziurę, jako że skrzydła, potrzebne, aby mnie unieść, raczej by się w niej nie zmieściły. Zresztą i tak znakomicie wspinam się po linie.
6012 Po jakimś czasie krzaki ustąpiły miejsca sosnom, a powietrze wypełniło się zapachem nocnych sosen. Potem ścieżka zaczęła piąć się coraz wyżej i w końcu dotarli na szczyt najniższego z pierścienia wzgórz, które przesłaniały im dotąd widok. Wówczas Łazikanty ujrzał sąsiednią dolinę.
6013 Nagle stanęli na skraju przepaści. Nie była zbyt głęboka, lecz zamykająca ją ściana wznosiła się niemal pionowo, ciemna i lśniąca. Łazikanty spojrzał w dół i zobaczył ogród o zmierzchu; niespodziewanie, na jego oczach, światło uległo zmianie, przywodząc teraz na myśl słoneczne popołudnie.
6014 A teraz ześliznął się, by dołączyć do tej zabawy. Po prostu usiadł i zjechał, szzzuuuur! – w sam środek tłumu dzieci. Łazikanty turlał się tuż za nim, bo zupełnie zapomniał, że może polecieć. Czy raczej mógł polecieć – kiedy bowiem pozbierał się z ziemi na dole, odkrył, że jego skrzydła zniknęły.
6015 Jeśli zjawisz się tam teraz, czy to jako prawdziwy pies, czy jako zabawka, natychmiast rzuci na ciebie nowy czar. Nie żeby tak bardzo przejął się spodniami – już dawno je załatał – ale bardzo zirytowało go wtrącenie się Samatosa, a Samatos nie załatwił jeszcze tej sprawy, choć wiem, że coś szykuje.
6016 Ciekawe, jak to się skończy! Na razie Artakserkses przeżywa swe dwudzieste czy nawet dwudzieste pierwsze dzieciństwo i okropnie się przejmuje wszelkimi drobnostkami. Straszny z niego uparciuch. Kiedyś był całkiem niezłym czarodziejem, ale ostatnio stał się złośnikiem i prawdziwym utrapieniem.
6017 Zapewne dobrze się stało. Od dłuższego czasu stanowisko naczelnego maga Oceanu pozostawało wolne. Proteusz, Posejdon, Tryton, Neptun i ich następcy już dawno zamienili się w narybek albo małże, a zresztą nigdy nie przejmowali się innymi morzami poza Śródziemnym – zanadto lubili sardynki.
6018 Zakochała się w nim, bo zawsze miał czyste nogi (to ogromna wygoda przy sprzątaniu), a potem, gdy było już za późno, odkochała się, odkrywszy, że jego stopy są także stale mokre. Słyszałem, że ostatnio marnie się miewa. Strasznie zgrzybiał, biedaczysko, a od ropy naftowej dostał paskudnego kaszlu.
6019 Przypuszczam, że jeśli mu na to pozwolą, przez pierwszych kilka lat będzie próbował wyhodować śliwki na koralowcach – to znacznie łatwiejsze niż zaprowadzenie porządku wśród morskiego ludu. Ale zaraz! O czym to ja mówiłem? A, oczywiście: jeśli chcesz, możesz teraz wrócić do domu.
6020 Wszystkie zamieszczały dokładnie te same (reklamowane jako zrobione na wyłączność dla każdego pisma!) zdjęcia ze ślubu Artakserksesa na plaży, przy pełni księżyca. Z tyłu dawało się dostrzec szeroko uśmiechniętego pana Psamatosa Psamatydesa, znanego finansistę (zwykły tytuł grzecznościowy).
6021 Nastał świt popojutrza, nim w końcu ujrzeli w dali czarne urwiska, gdzie mieszkała Mewa, kiedy zaś wylądowali w zatoczce Psamatosa, słońce solidnie grzało ich w plecy, a szczyty piaszczystych pagórków zdążyły już wyschnąć. Mewa krzyknęła cicho i postukała dziobem w leżący na ziemi kawałek drewna.
6022 Jesteś własnością starszej pani, która pierwsza cię kupiła, i właśnie do niej będziesz musiał wrócić. Nie można kupować kradzionych rzeczy, podobnie zaczarowanych – wiedziałbyś o tym, gdybyś znał Prawo, mój niemądry psiaku. Matka chłop ca Numer Dwa zmarnowała swoje sześć pensów i tyle.
6023 Ale Artakserkses jest naprawdę dziwny. Kto by pomyślał, że przypomni sobie o tobie w całym tym rwetesie i przed udaniem się w podróż poślubną zmarnuje na ciebie swój najsilniejszy czar – tak jakby jego pierwsze zaklęcie nie wystarczyło dla głupiego małego szczeniaka? Pęknąć można ze złości.
6024 Musisz iść do niego i błagać o przebaczenie. Na mą duszę jednak! Nie zapomnę mu tego, póki morze nie stanie się dwakroć tak słone i o połowę bardziej suche. Idźcie na spacer, wy dwoje, i wróćcie za pół godziny, kiedy poprawi mi się humor! Mewa i Łazik powędrowali brzegiem i dalej, na skały.
6025 Zatrzymali się przed domem ojca chłopca, a Łazik przecisnął się nawet przez furtkę i usiadł na klombie pod oknem sypialni. Wciąż jeszcze było bardzo wcześnie, lecz z nadzieją zaczął ujadać – ale chłopcy albo bardzo mocno spali, albo nie było ich w domu, bo nikt nie wyjrzał na zewnątrz.
6026 Tak przynajmniej sądził Łazik. Zapomniał, że świat rządzi się innymi prawami niż ogród na ciemnej stronie księżyca i że ciągle ciąży na nim zaklęcie Artakserksesa, które zmniejszyło go, a także osłabiło jego głos. Po jakimś czasie Mewa poprowadziła go, pogrążonego w żalu, z powrotem do zatoczki.
6027 Z okien wylewała się muzyka – to setki mieszkańców morza grały na rogach, fletach i konchach. Morskie gobliny uśmiechały się do niego szyderczo z cienia pod drzewami, podczas gdy Łazik – który maszerował naprzód najszybciej, jak umiał – odkrył, że pod wodą stąpa mu się ciężko i niezdarnie.
6028 Ale czemu nie utonął? Nie wiem, przypuszczam jednak, że załatwił to Psamatos Psamatydes (wie znacznie więcej o morzu, niż przypuszcza większość ludzi, choć jeśli tylko może temu zaradzić, nie zanurza w nim nawet palca u nogi), kiedy Łazik i Mewa spacerowali, a on, kipiąc gniewem, obmyślał nowy plan.
6029 Nikt nie zauważył noska małego psa, wystające go spomiędzy wodorostów, toteż po chwili Łazik zakradł się do środka. Podłogę wysypano srebrnym piaskiem i różowymi sercówkami, otwartymi i kołyszącymi się łagodnie w falującej wodzie, toteż bardzo ostrożnie stawiał łapy i trzymał się tuż przy ścianie.
6030 W istocie był to parapet na pierwszym piętrze (w podmorskich domach nie ma schodów – ani parasolek – z tego samego powodu), drzwi zaś i okna niespecjalnie różnią się od siebie. Wkrótce syrena usadowiła wygodnie swe piękne (i dość pulchne) ciało na kanapie, sadzając sobie Łazika na kolanach.
6031 Leżeć! Dobry pies! – powiedziała pani Artakserksesowa. Nie zwracała się jednak do naszego Łazika, lecz do białego morskiego psa, który mimo jej poleceń wychylił się właśnie spod kanapy, warcząc, skomląc, przebierając w wodzie małymi płetwiastymi łapami i wymachując długim płaskim ogonem.
6032 W deszczu strzał i szczęku mieczy i tarcz wybiegłem na pokład dziobowy, lecz załoga "Czarnego Łabędzia" wdarła się na nasz okręt i wypchnęła za burtę ludzi mojego pana. On odszedł ostatni – stanął obok głowy smoka, a potem w pełnej zbroi zanurkował do morza, ja zaś skoczyłem za nim.
6033 Poszedł na dno szybciej niż ja i tam złapały go syreny, poprosiłem jednak, aby zaniosły go szybko na ląd, bo wiele osób płakałoby, gdyby nie wrócił. Uśmiechnęły się do mnie, uniosły go i zabrały. Teraz niektóre twierdzą, iż odstawiły go na brzeg, a inne jedynie potrząsają głowami.
6034 Opuściłem tamte okolice dawno temu i powoli zamieniłem się w morskiego psa. W owych czasach stare syreny parały się czarami, a jedna z nich była dla mnie bardzo dobra. To właśnie ona podarowała mnie morskiemu królowi, dziadkowi obecnego władcy, i odtąd mieszkam w pałacu. Taka jest moja historia.
6035 Widziałem Księżyc – czasami wypływam na górę – ale nigdy nie wyobrażałem sobie, że może tak wyglądać. Tamtejszy szczeniak ma dopiero tupet! Trzy Łaziki! Dwa to już za dużo, ale trzy! Niemożliwe! I wcale nie wierzę, aby był starszy ode mnie; zdziwiłbym się, gdyby przekroczył setkę.
6036 Wypisywali też wiele innych rzeczy, każdego ranka zasypując go listami, zwłaszcza w poniedziałki. Poniedziałki zawsze były najgorsze (przeciętnie o kilkaset kopert); a że był właśnie poniedziałek, Artakserkses cisnął kamieniem w Łazikantego, który umknął zręcznie niczym krewetka z sieci.
6037 Opuścił ogród i ucieszył się, gdy stwierdził, iż na dal jest psem. Śmiem twierdzić, że gdyby nie usunął się dość szybko, czarodziej zamieniłby go w morskiego ślimaka albo odesłał poza Najdalszą Granicę (gdziekolwiek to jest) czy nawet do Otchłani, leżącej na dnie najgłębszego morza.
6038 Chodź! Popływamy sobie! Po tym zdarzeniu Łazikanty tak długo zostawił w spokoju czarodzieja, że prawie zapomnieli o sobie nawzajem – no, niezupełnie: psy nie zapominają, kiedy ktoś rzuci w nie kamieniem. Ale pozornie zdawało się, że osiadł w morzu na dobre i został stałym mieszkańcem pałacu.
6039 Jednakże właśnie wtedy Uin zanurkował tak nagle, iż piesek nie mógł się upewnić, czy to nie złudzenie.Jeśli miał rację, jest jednym z nielicznych stworzeń–czy to dwu, czy czworonożnych – żyjących w naszym świecie, które mogą się pochwalić, iż widziały, choćby przez sekundę, tamtą krainę.
6040 Biedny stary Artakserkses podjechał prosto do wylotu jaskini Węża Morskiego. Lecz gdy tylko wysiadł z powozu, natychmiast zauważył koniuszek ogona Węża, wystający na zewnątrz – większy niż rząd ogromnych beczek na wodę, zielony i oślizły. To w zupełności wystarczyło czarodziejowi.
6041 A sytuacja pogarszała się coraz bardziej, bo Wąż wciąż się obracał. Stary Artakserkses, trzymający kurczowo lejce rekinów, także latał nad dnem, porwany przez wiry, okrutnie im wymyślając. To znaczy rekinom. Na szczęście dla naszej historii, nigdy nie dowiedział się, co zrobił Łazikanty.
6042 Istotnie! A cały ten czas Wąż Morski obracał się i obracał, próbując z roztargnieniem złapać zębami czubek własnego ogona. Należy jednak dziękować niebiosom, że nie rozbudził się do końca – w przeciwnym razie bowiem mógłby wynurzyć się z wody, gniewnie potrząsnąć ogonem i zatopić kolejny kontynent.
6043 Wreszcie wyłonił się z kryjówki i w pewnej odległości od jaskini wy puścił niezwykle potężne zaklęcie (któremu towarzyszył kojący śpiew). Wszyscy uciekli do domów i pochowali się w piwnicach, czekając, co się stanie – to jest wszyscy, z wyjątkiem pani Artakserksesowej i jej nieszczęsnego męża.
6044 W każdym razie Wąż Morski nie wynurzył się z wody – na szczęście dla naszej historii. Przysunął głowę do ogona, ziewnął, rozdziawiając wielką jak wylot jaskini paszczę, po czym prychnął tak głośno, że usłyszeli go mieszkańcy wszystkich morskich królestw, którzy przycupnęli ze strachu w piwnicach.
6045 Nawet morski pies naśmiewał się z niego. O dziwo jednak, Łazikanty nie podzielał tej radości. Ostatecznie miał własne powody, by wierzyć, że magia Artakserksesa rzeczywiście działa. A poza tym to przecież on ugryzł rekina w ogon, prawda? I dał początek całej historii, łapiąc maga za spod nie.
6046 Najpierw odejdźmy stąd! A poza tym jestem w tej chwili naprawdę okrutnie zajęty. I rzeczywiście był. Poszedł do swej pracowni, ze brał wszystkie akcesoria, insygnia, memoranda, chemikalia, regalia, antidota, księgi czarów, arkana, aparaty oraz worki i flaszeczki pełne najróżniejszych zaklęć.
6047 Na razie domagali się, by odszedł jak najszybciej. Przygotowawszy się do wyjazdu, Artakserkses pożegnał morskiego króla – trzeba przyznać, dość chłodno. Nawet dzieci nie żałowały jego odejścia; zbyt często był zajęty, a bąbelki (o których wspominałem wcześniej) zdarzały się stanowczo zbyt rzadko.
6048 A wszyscy ludzie mówili głośno: "Do widzenia!" – a cicho (ale nie tak cicho, żeby nie było słychać) do dawali: "Najwyższy czas, stary śmieciu!" – i tak za kończyła się kariera Artakserksesa na stanowisku Pacyficzno–Atlantyckiego Maga. Nie mam pojęcia, kto odtąd odprawiał u nich czary.
6049 Pani Artakserksesowa zaczekała tam wraz z Uinem, podczas gdy czarodziej (z Łazikantym w kieszeni) pomaszerował kilka mil do pobliskiego nadmorskiego miasta, aby wymienić wspaniały aksamitny garnitur (który wywołał powszechną sensację) na stary strój, zielony kapelusz i porcję tytoniu.
6050 W istocie Łazikanty stał się bardzo mądry i zyskał sobie w okolicy doskonałą reputację. Przeżył też mnóstwo innych przygód (często razem z chłopcem). Lecz te, o których wam opowiedziałem, pozostają z pewnością najciekawsze i najniezwyklejsze. Tylko Psotka twierdzi, że nie wierzy w ani jedno słowo.
6051 W najwcześniejszej istniejącej wersji tego fragmentu (pierwszy maszynopis) Łazik został posadzony na komodzie. Tolkien uznał zapewne, że to zbyt duża wysokość, by pies wielkości Łazika miał z niej skakać, nawet na łóżko, wyruszając na zwiedzanie domu – i wdrapywać się na nią z powrotem przed świtem.
6052 Podobnie jak psamatyk Tolkiena, psammetych Nesbit miał szorstki, kapryśny charakter i nade wszystko uwielbiał spać w ciepłym piasku. W pierwszym maszynopisie Tolkien czasami nazywał psammetycha samytychem, na krótko też ochrzcił Psamatosa mianem nilboga ("goblin" napisane odwrotnie).
6053 Tolkien wykorzystuje tu oczywiście podobne brzmienie słów Persja i Pershore; warto też jednak zauważyć, iż dolina Evesham słynie ze swych śliwek (w tym żółtej odmiany Pershore) i że brat Tolkiena, Hilary, był właścicielem sadu i ogrodu niedaleko Evesham, gdzie przez wiele lat hodował śliwy.
6054 Pytanie księżycowego psa: "A zatem nazwano cię po mnie? " zostaje zrozumiane przez Łazikantego jako: "A zatem nazwano cię tak na moją cześć? ", lecz z dalszej wypowiedzi tamtego: "toteż bez wątpienia nazwano cię po mnie! " wynika jasno, że chodziło mu o kolejność chronologiczną. .
6055 Zarówno Birmingham z czasów młodości Tolkiena, jak i Leeds, gdzie mieszkał wraz z rodziną w okresie powstania Łazikantego, były brudnymi, zadymionymi przemysłowymi miastami. Obecnie są znacznie czyściejsze. Na szczury i króliki! Przekleństwo, stosowne dla psa o "prostackich upodobaniach".
6056 Na dnie sadzawki leżały dwa pogrążone we śnie smoki, biały i czerwony. Ocknąwszy się, natychmiast zaczęły walczyć. Czerwony smok, wyjaśnił Merlin, symbolizował lud Brytanii, a biały – Sasów, którzy zwyciężą. Wówczas czerwony smok stanie się "bardzo czerwony", czyli zakrwawiony po boju.
6057 Miało się to dziać w Dinas Emrys w Gwynned w Walii, tu zwanym Caerdragon, "zamek (albo forteca) smoka". W rękopisie pojawia się Caervyrddin, "fort Myrddina (Merlina)", później zmieniony na Caerddreichion; ta wersja jednak została skreślona i zmieniona na Caerdragon w pierwszym maszynopisie.
6058 Nie zdołaliśmy odnaleźć w mitologii Gwynfy, pasującej do tej w Łazikantym, lecz wzmianka o "zniknięciu króla Artura" (we wcześniejszych wersjach "śmierci króla Artura"), to jest jego odejściu do innego świata (Avalonu), sugeruje, iż Gwynfa jest podobnym miejscem, leżącym "niedaleko skraju świata".
6059 Podobnie jak w Łazikantym, najwyraźniej przenoszą się tam we śnie, bo ich prawdziwe ciała zostają na ziemi. David jednak trafia do ogrodu w bardziej prozaiczny sposób niż Łazikanty: tylnymi schodami domu Człowieka z Księżyca.134 ...dzieci przybywają do tego miejsca inną drogą niż ty.
6060 John Tolkien nie przypomina sobie, by jemu czy jego bratu Michaelowi przeszkadzały owe anomalie, kiedy pierwszy raz słyszeli tę historię. Zauważa też, iż Łazikanty powstał z myślą o małych dzieciach, dla których podobne niekonsekwencje stanowią jedynie dodatkowy element magii opowieści.
6061 Sindbad uwalnia się, upijając Starca i zabijając go kamieniem Rok czy dwa temu usiadł na pływającej minie... na samym zapalniku! Chodzi o miny stawiane na wodach podczas I wojny światowej. (Najwyraźniej Starzec Morski chciał, by go "nosiła".) Miały one liczne sterczące zapalniki.
6062 Ponieważ jednak cała historia zaczęła się od tego, że Łazik nie powiedział "proszę" do Artakserksesa, a zwrot "pamiętać o p i p" odnosi się do dobrego wychowania. Człowiek z Księżyca żartuje przy okazji ze swego rozmówcy. ...przynajmniej kolorowe, W owych czasach gazety były czarno–białe.
6063 W rękopisie Łazikantego statek w istocie nazywa się "Długi Smok", a Tolkien wspomniał nazwę okrętu króla Olafa w wykładzie o smokach, wygłoszonym w styczniu 1938 w oksfordzkim Muzeum "Uniwersyteckim. Król Olaf miał słynnego psa, Vige, który zdechł z tęsknoty po zaginięciu pana. .
6064 Aluzja do węża Midgardu z mitologii skandynawskiej, który oplata cały świat, lecz por.też Lewiatana z Księgi Hioba, 41 ("Gdy wstaje, mocni drżą ze strachu"). Tolkien nie mógł się zdecydować, czy pisać kraniec (w znaczeniu krańca płaskiego świata z Łazikantego) wielką, czy małą literą.
6065 W tej wersji.jednak Artakserkses (który również zniszczył wcześniej swoje zaklęcia) wyglądał na lepszego maga niż zwykły "sztukmistrz"; . Lizaki Pama, W brytyjskich kurortach nadmorskich tradycyjnie sprzedaje się lizaki na patykach, zazwyczaj białe w środku, z cienką, lepką różową warstewką wokół.
6066 Staż u Rothschilda miał trwać pół roku. Wyglądało na to, że przez sześć ciężkich, wyczerpujących miesięcy będę na łasce i niełasce dupków w rodzaju Scotta i bandy japiszonowatych sukinsynów, którzy - takie miałem wrażenie - wypłynęli tu prosto z ognistych trzewi swego własnego piekła.
6067 Szedł i gadał, a ja drobiłem krok za nim zahipnotyzowany tysiącami pomarańczowych napisów i notowań giełdowych przesuwających się na ekranach monitorów. Przednia ściana sali, całkowicie przeszklona, była wielkim oknem z widokiem na centrum Manhattanu. W oddali widziałem Empire State Building.
6068 Wyglądasz jak gówniarz, a Wall Street to nie miejsce dla gówniarzy. To miejsce dla zabójców. Dla bezwzględnych najemników. Dlatego masz szczęście, że to nie ja odpowiadam tu za nabór nowej kadry. - Ironicznie zachichotał i szedł dalej, ciągnąc mnie za sobą. Bez słowa zagryzłem wargi.
6069 Jesteś tu ostatnim śmieciem. Nie masz nawet prawa dzwonić do potencjalnych klientów. Jesteś zwykłą maszyną, prymitywnym automatem do wybierania numerów. - Każde jego słowo ociekało pogardą. - I dopóki nie zdasz egzaminu maklerskiego, wybieranie numerów będzie całym twoim światem.
6070 Jeśli jakimś cudem nie wylecisz za lenistwo, głupotę, bezczelność czy opieszałość, może kiedyś zostaniesz brokerem. - Uśmiechnął się złośliwie i dodał: - Będziesz pracował dla mnie i mojego kolegi. Tak dla twojej wiadomości: w zeszłym roku zarobiłem trzysta tysięcy dolarów, a on ponad milion.
6071 Ty kretynie skończony, nigdy nie odzywaj się niepytany! Jak w piechocie morskiej. Coraz częściej odnosiłem wrażenie, że ulubionym filmem tego debila jest Oficer i dżentelmen, że facet ma się za Lou Gossetta i odgrywa przede mną rolę sierżanta znęcającego się nad dupowatym żółtodziobem.
6072 Mark Hanna. Zalatywał szmalem jak prawdziwy pan wszechświata. Był duży, rosły i potężnie umięśniony; musiał mieć ze sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i ważyć koło setki. Miał kruczoczarne włosy, ciemne oczy, przeszywające spojrzenie, grube rysy twarzy i trochę dziobów po trądziku.
6073 Ludzie nie kupują akcji: akcje się im sprzedaje. Nigdy o tym nie zapominaj. - Zrobił pauzę, żebym to sobie przetrawił. - Tak czy inaczej nasz rodzimy kretyn, ten za mną, miał rację co do jednego: telefonowanie to syf. Robiłem to przez siedem miesięcy i codziennie miałem ochotę się zabić.
6074 Przy każdej okazji obijaj się i leseruj. - Uśmiechnął się, puścił do mnie oko i normalnym głosem dodał: - Tylko dobrze mnie zrozum: podsyłaj mi jak najwięcej klientów, bo na nich zarabiam. Ale nie chcę, żebyś się przez to pochlastał, bo nie znoszę widoku krwi. - Znowu puścił do mnie oko.
6075 Jeśli musisz, idź do kibla i sobie zwal. Ja tak robiłem i działało jak czary. Chyba lubisz walić, co? Trochę mnie tym zaskoczył, ale jak się już wkrótce przekonałem, centrum operacyjne domu maklerskiego przy Wall Street nie jest miejscem, gdzie wymienia się symboliczne uprzejmości.
6076 Walenie konia to klucz. Bardzo zalecam również prochy, zwłaszcza kokainę, bo po koce będziesz szybciej dzwonił i więcej zarobię. - Zmarszczył czoło, szukając kolejnych mądrości, ale widocznie mu się skończyły. - Cóż, to chyba wszystko. Więcej wiedzy ci nie potrzeba, przynajmniej na razie.
6077 Żeby zrobić miejsce dla kłębowiska rur, sufit obniżono tak bardzo, że zdawało się, iż zaraz spadnie mi na głowę. Do dziesiątej Mark Hanna odbył trzy wyprawy do kolumny i właśnie miał odbyć kolejną. Umiał rozmawiać z klientami tak spokojnie i przekonująco, że przerastało to mój umysł.
6078 Dwie minuty później stał przy rurze z zamówieniem na ćwierć miliona dolarów na pakiet akcji firmy o nazwie Microsoft. Nigdy dotąd o niej nie słyszałem, ale wyglądało na to, że to porządna spółka. Tak czy inaczej pobrał za tę transakcję prowizję w wysokości trzech tysięcy dolarów.
6079 Ja miałem w kieszeni siedem. Do dwunastej zdążyłem zgłodnieć. Burczało mi w brzuchu, kręciło mi się w głowie i koszmarnie się pociłem. Ale najważniejsze było to, że złapałem bakcyla. W moich żyłach i wnętrznościach grzmiał potężny ryk, poruszając wszystkie włókna nerwowe ciała, całe moje jestestwo.
6080 Ale ku mojemu zaskoczeniu Mark odparł, że on jadł nie będzie, że zjem tylko ja, na co Luis podał mi menu i poszedł po drinki. Chwilę później Hanna sięgnął do kieszeni marynarki i wtedy dowiedziałem się, dlaczego nie zamierza jeść: wyjął fiolkę z kokainą, otworzył ją i włożył do środka małą łyżeczkę.
6081 Miała na imię Denise i była wspaniała - piękna zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie. Prawdopodobieństwo tego, że ją zdradzę, było mniejsze niż zero. Jeśli zaś chodzi o kokę, cóż, w studenckich czasach bywało ostro, ale minęło kilka lat, odkąd dotknąłem czegoś mocniejszego od marychy.
6082 Po prostu bierzemy garść strzałek i rzucamy nimi do tarczy, sramy, dmuchamy i mieszamy. Niedługo sam zobaczysz. Przez następne kilka minut opowiadaliśmy o sobie - on mnie, ja jemu. On wychowywał się na Brooklynie, w Bay Ridge; z tego, co wiedziałem, była to dość niebezpieczna dzielnica.
6083 Uśmiechnęliśmy się i trąciliśmy się jeszcze raz. Gdyby w tamtej chwili ktoś mi powiedział, że za kilka krótkich lat będę właścicielem restauracji, w której właśnie siedziałem, i że Mark Hanna, wraz z połową innych brokerów Rothschilda, będzie pracował dla mnie, pomyślałbym, że facet zwariował.
6084 Głos, dzięki któremu mogłem racjonalnie usprawiedliwić i ominąć wszystko to, co przeszkadzało mi żyć życiem pełnym nieokiełznanego hedonizmu. Głos, który pomagał mi korumpować innych - i skutecznie nimi manipulować - który pogrążył w chaosie i obłędzie całe pokolenie młodych Amerykanów.
6085 Mój nazywał się Życie bogatych i dysfunkcyjnych i zdawało się, że każdy następny dzień jest bardziej dysfunkcyjny od poprzedniego. Założyłem firmę brokerską Stratton Oakmont, która była teraz jedną z największych, a już na pewno jedną z najbardziej zwariowanych w historii Wall Street.
6086 W tym konkretnym momencie, w środę rano w połowie grudnia, siedziałem za sterami dwusilnikowego bell jeta, lecąc z lądowiska dla śmigłowców przy Trzydziestej na Manhattanie do mojej rezydencji w Old Brookville na Long Island i mając we krwi tyle prochów, że można by nimi nawalić całą Gwatemalę.
6087 Było kilka minut po trzeciej i pruliśmy przed siebie z prędkością dwustu dwudziestu dwóch kilometrów na godzinę gdzieś nad zachodnim wybrzeżem Little Neck Bay. Leciałem prosto jak po sznurku i pamiętam, zdążyłem jeszcze pomyśleć, że to niesamowite, bo przecież widzę wszystko podwójnie.
6088 Do góry! Do góry! Rozwalimy się! Cholera jasna! I nagle wyrównaliśmy. Mój wierny, zaufany druh, kapitan Marc Elliot, był ubrany na biało i siedział przed swoimi własnymi sterami. Ale miał surowy rozkaz, żeby ich nie dotykać, chyba że stracę przytomność albo grozić nam będzie katastrofa.
6089 Bardzo sprytny był ten mój kapitan, kwadratowy, sprytny i bystry, jak na zawodowca przystało. Sam też nieźle imprezował. Był nie tylko jedynym licencjonowanym pilotem w kabinie, ale i kapitanem mojego pięćdziesięciometrowego jachtu "Nadine", nazwanego tak od imienia mojej wspomnianej wyżej żony.
6090 Delikatnie pracując pedałami, wprowadziłem maszynę w zawis na wysokości sześciu metrów i spróbowałem ją posadzić. Lekka poprawka lewą nogą, lekka poprawka prawą, trochę mniej mocy, lekkie ściągnięcie drążka... Ni z tego, ni z owego śmigłowiec grzmotnął w ziemię i zaczął się ponownie wznosić.
6091 Na niebie mrugały miriady jaskrawych gwiazd. Jak na grudzień było całkiem ciepło. Nie wiał nawet najlżejszy wiatr, dzięki czemu powietrze pachniało tym leśnym, trochę ziemistym zapachem, który tak bardzo kojarzy się z dzieciństwem. Przypomniały mi się noce spędzone pod gołym niebem na letnim obozie.
6092 Mimo to były to dobre wspomnienia - z o wiele prostszych czasów. Do domu miałem z dwieście metrów. Głęboko odetchnąłem, delektując się zapachem. Boże, jak cudownie tam pachniało. Ta bermudzka trawa. Ten ostry zapach sosen. I tyle kojących duszę dźwięków. Nieustanne granie świerszczy.
6093 Każda była podłączona do czujnika ruchu i silnego reflektora, co tworzyło nieprzenikniony pierścień bezpieczeństwa. W pewnej chwili uderzył we mnie potężny podmuch powietrza, więc podniosłem głowę, żeby zobaczyć znikający w ciemności śmigłowiec. Nie wiedzieć czemu zrobiłem kilka kroczków do tyłu.
6094 Cholera jasna, miałem kłopoty! Groził mi upadek! Odwróciłem się szybko, rozłożyłem ręce jak skrzydła i zrobiłem dwa wielkie kroki do przodu. Próbując znaleźć swój środek ciężkości, niczym łyżwiarz, który stracił równowagę, zatoczyłem się w lewo, potem w prawo i nagle... oślepiło mnie jakieś światło.
6095 Przytknąłem dłonie do miękkiej trawy. Cóż za cudowne miejsce wybrałem na upadek! Byłem w tym prawdziwym ekspertem i zawsze umiałem upaść tak, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Cała tajemnica polegała na tym, by nie napinać mięśni i po prostu się temu poddać, tak jak robią to kaskaderzy z Hollywood.
6096 Ostatecznie korzyści z ich łykania było tyle, że uważałem się za szczęściarza, że jestem od nich uzależniony. Bo po ilu narkotykach ma się tak cudowny nastrój, nie mając nazajutrz kaca? Przecież ktoś tak ważny jak ja - ktoś obarczony tyloma ważnymi obowiązkami - nie mógł pozwolić sobie na kaca.
6097 To chyba coś mówi! A dzisiaj? Co ja takiego zrobiłem? Nic strasznego, a przynajmniej nic, co mogłaby mi udowodnić. I tak w kółko, jak na karuzeli: mój pokręcony umysł tłumaczył, usprawiedliwiał, zaprzeczał, potem znowu tłumaczył, wreszcie zgromadziłem w sobie zdrową porcję słusznej urazy.
6098 Istnieją swobody, pewne swobody, do których ludzie u władzy mają pełne prawo, na które sobie zasłużyli. Oczywiście nie mogłem tego powiedzieć Nadine, nie tak otwarcie. Miała skłonność do przemocy fizycznej i była ode mnie wyższa, a przynajmniej równa mi wzrostem, o co też miałem do niej pretensje.
6099 Tak czy inaczej któryś z nich po mnie jechał. To zdumiewające, że wszystko się tak dobrze układało, i to zawsze. Ilekroć upadłem, zawsze ktoś mnie podnosił. Ilekroć przyłapano mnie na jeździe po pijanemu, zawsze znalazł się przekupny sędzia albo policjant, który przymykał na to oko.
6100 A ilekroć straciwszy przytomność przy kolacyjnym stole, topiłem się z twarzą w zupie, zawsze była przy mnie żona, a jeśli nie ona, to jakaś życzliwa prostytutka, która ratowała mnie, stosując oddychanie usta-usta. Jakbym był kuloodporny, cholera! Ile to razy oszukałem śmierć? Nawet tego nie zliczę.
6101 Czy poczucie winy i wyrzuty sumienia zżerały mnie do tego stopnia, że podświadomie próbowałem odebrać sobie życie? Kiedy o tym tak na trzeźwo pomyśleć, to naprawdę niesamowite. Ryzykowałem życie tysiące razy i zawsze wychodziłem z tego bez najmniejszego uszczerbku, bez choćby jednego zadrapania.
6102 Miałem trzydzieści jeden lat, czułem się jak sześćdziesięciolatek i starzałem się jak pies - siedem lat na rok. Ale byłem również bogaty i potężny, miałem wspaniałą żonę i czteromiesięczną córeczkę, uosobienie żyjącego, oddychającego ideału. Tak jak mówią: wszystko grało i wszystko się układało.
6103 Gdzie jest moja żona? Cholera jasna, moja żona! Żona! Huragan Nadine! Chlust! Na widok gniewnej, mimo to ślicznej twarzy mojej połowicy natychmiast się obudziłem. W prawej ręce trzymała pustą szklankę, lewą miała zaciśniętą w pięść i uzbrojoną w siedmiokaratowy żółty brylant w platynowej oprawie.
6104 Wytarłem oczy wierzchem dłoni i odczekałem chwilę, żeby się jej przyjrzeć. Boże, co za dziewczyna! Naprawdę wspaniała. Nawet teraz musiałem jej to oddać. Była w malutkiej różowej szmizjerce, tak kusej i wydekoltowanej, że wyglądała w niej bardziej nago niż nago. I te nogi! Chryste, były przepyszne.
6105 Tak czy inaczej miała pełne prawo zrobić mi scenę, trudno było temu zaprzeczyć. A Księżna Bay Ridge należała do kobiet o piekielnym temperamencie. Tak, była prawdziwą księżniczką, Brytyjką z urodzenia, i wciąż miała brytyjski paszport; o tym jakże cudownym fakcie z upodobaniem mi przypominała.
6106 A nikt nie umiał wkurzyć jej bardziej niż ja, jej wierny, spolegliwy mąż, Wilk z Wall Street, który przed niespełna pięcioma godzinami leżał w prezydenckim apartamencie hotelu Helmsley Palace ze świeczką w tyłku. Próbowałem zebrać myśli, ale była dla mnie za szybka. Nie miałem czasu się zastanowić.
6107 Potrząsnąłem głową, próbując otrzeźwieć. Przeczesałem ręką włosy - Jezu, były zupełnie mokre! Musiała chlusnąć wodą prosto na nie. I to kto, moja własna żona! A potem nazwała mnie małym - małym gówniarzem! Dlaczego? Przecież nie byłem mały. O tak, Księżna bywała bardzo okrutna. Już wróciła.
6108 No i te nogi. Boże wszechmogący, te długie gołe nogi nie mieściły się w żadnej skali! Były naprawdę doskonałe: tak ślicznie zwężały się ku kostkom, tak zmysłowo rozszerzały od kolan w górę. Nie licząc pupy, były zdecydowanie jej największym atutem. Zobaczyłem ją pierwszy raz ledwie trzy lata temu.
6109 Bo co ja takiego zrobiłem? Że powiedziałem kilka słów przez sen? Czy to zbrodnia? Nie, Księżna zdecydowanie przesadziła. Wściekła się ona, wściekłem się i ja - dała mi dobry powód. Może udałoby mi się jakoś ją zbajerować, namówić na szybki numerek na zgodę; takie numerki są najlepsze.
6110 To nie ty ślęczałeś nad projektami, to nie ty gadałeś z tymi od terenów zielonych i od golfa. Wiesz, ile czasu straciłam na ten twój zasrany projekt? Wiesz, ty bezduszny sukinsynu? A, no tak, teraz wszystko było jasne: w tym miesiącu Księżna chciała zostać projektantką terenów zielonych.
6111 Ale, niestety, zwycięstwo było krótkotrwałe, bo kiedy opuściłem kołdrę, Nadine maszerowała już do łazienki po amunicję. I szybko wróciła. Szklanka była napełniona po sam brzeżek. Oczy Nadine błyszczały jak zabójcze lasery, jej piękna jak u modelki szczęka była na milę szeroka, a jej nogi.
6112 Nadeszła pora, żeby Wilk obnażył kły. Wyjąłem ręce spod jedwabnej kołdry, uważając, żeby nie zaplątały się w tysiące malutkich perełek, którymi ją obszyto. Podniosłem je, zgiąłem w łokciach jak kogucie skrzydła i mocno napiąłem, demonstrując rozwścieczonej żonie moje potężne bicepsy.
6113 Jestem dobrą żoną. Piękną. I mam męża, który wraca do domu o świcie i mówi przez sen o jakiejś dziewczynie! Jezu, te "cytrynki" bywały zabójcze. No i masz: Księżna płakała. Kompletna klęska. I jak zaciągnąć ją teraz do łóżka? Musiałem coś zrobić, musiałem wymyślić nową strategię działania.
6114 No i był oczywiście George Campbell, mój czarny jak węgiel kierowca, który nienawidził wszystkich białych, a w szczególności mnie. To, że mieliśmy tak liczną służbę, w niczym nie zmieniało faktu, że byłem teraz zupełnie sam, mokry i napalony jak wszyscy diabli, w rękach mojej ambitnej blond żony.
6115 Rozejrzałem się za czymś, czym mógłbym się wytrzeć. Chwyciłem połeć spływającego z góry chińskiego jedwabiu i spróbowałem tym. Nie, nic z tego. Najwyraźniej nasączono go jakimś środkiem impregnującym i skutek był taki, że materiał tylko przesuwał krople wody z miejsca na miejsce.
6116 Musiała kosztować kupę pieniędzy, w dodatku moich. Ściągnąłem ją z pękatej wsypy - gęsi puch oczywiście - i zacząłem się wycierać. Hmm, bawełna była taka gładka i mięciutka. I jak dobrze wchłaniała! Od razu poprawił mi się humor. Przesunąłem się na drugą stronę łóżka, żeby uciec z mokrego miejsca.
6117 Cała krew natychmiast spłynęła mi do lędźwi. Chryste, mała szelma z tej mojej żony, rozbrykana szelma o cudownym zapachu. Musiałem sobie zwalić, teraz nie miałem już wyboru. Zresztą tak było najlepiej. Ostatecznie cała władza Księżnej zaczynała się i kończyła na wysokości mojego podbrzusza.
6118 I przyniosłam mięciutki ręcznik, żeby się pan wytarł. Pani Belfort mówiła, że oblał się pan wodą. Kurwa mać, nie do wiary! Moja Martha Stewart wetknęła mi szpilę. Nagle zdałem sobie sprawę, że wciąż mam wzwód i że kołdra wygląda jak namiot. Cholera! Błyskawicznie podciągnąłem nogi.
6119 Chryste! Moja własna pokojówka proponuje mi "cytrynki" o wpół do ósmej rano! I jak ja miałem przestać ćpać? Dokądkolwiek szedłem, narkotyki wędrowały tam za mną, ścigały mnie i wołały. A już najgorzej było w firmie, bo z kieszeni moich młodych brokerów wysypywały się wszystkie możliwe prochy.
6120 To jej pies tak mnie załatwił - ten mały sukinsyn, maltańczyk Rocky, który ciągle szczekał i który żył tylko po to, żeby doprowadzać do szału każdego, kto się do niego zbliżył. Pod koniec lata, na plaży w Hamptons, próbowałem zapędzić tego kutasa do domu, ale ani myślał mnie słuchać.
6121 No i się rzuciłem. Przypominało to trochę scenę z Rocky II, kiedy to Rocky Balboa ściga kurczaka przed rewanżowym pojedynkiem z Apollem Creedem. Ale w przeciwieństwie do Rocky'ego, który stał się szybki jak błyskawica i w końcu wygrał, ja uszkodziłem sobie dysk i przez dwa tygodnie leżałem w łóżku.
6122 Dlaczego Księżna nie mogła być taka? To prawda, płaciłem Gwynne siedemdziesiąt tysięcy rocznie, ponad dwa razy więcej niż średnia stawka, ale... Spójrzcie tylko, co dostawałem w zamian: obsługę z uśmiechem na twarzy! Tymczasem moja żona wydawała siedemdziesiąt tysięcy miesięcznie, i to lekko licząc.
6123 I dobrze, nie miałem nic przeciwko temu, ale coś za coś, prawda? Jeśli od czasu do czasu chciało mi się pójść w tango, tu pociupciać, tam podupczyć, powinna chyba dać mi trochę luzu, nie? Na pewno, to oczywiste, tak oczywiste, że pokiwałem głową, zgadzając się z własnymi myślami.
6124 Ale zapłaciłem bez mrugnięcia powieką. Cóż, dwudziestowieczny kapitalizm wymagał, żeby wszyscy wszystkich oszukiwali, a ci, którzy oszukiwali najwięcej, ostatecznie wygrywali. Jeśli patrzeć na to w ten sposób, byłem niepokonanym mistrzem świata. Przez chwilę przeglądałem się w lustrze.
6125 Przez narkotyki? Zawsze mnie to zastanawiało. Cóż, może i tak, ale wygląd ten do mnie pasował. Miałem tylko sto sześćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, a pewien bardzo mądry człowiek powiedział kiedyś, że nie można być za bogatym albo za chudym. Otworzyłem apteczkę i wyjąłem buteleczkę visine.
6126 I nagle stwierdziłem, że zaczynam wpadać w depresję. Co ja zrobię z żoną? Jezu, czyżbym tym razem przegiął? Nadine była naprawdę zła. Ciekawe, co teraz robi. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że rozmawia pewnie przez telefon z którąś ze swoich psiapsiółek, wyznawczyń czy kimkolwiek tam były.
6127 Prawda? Owszem, czasem jej odbijało i zachowywała się wtedy jak Martha Stewart, mimo to była cholernie dobrą żoną. Sto razy dziennie powtarzała, że mnie kocha. A w miarę upływu dnia dodawała coraz więcej tych cudownych wyrażeń wzmacniających: "Kocham cię rozpaczliwie! Kocham cię bezwarunkowo!".
6128 Ostatecznie była moją drugą żoną, a słowa są tanie. Czy na pewno zostałaby ze mną na dobre i złe? Wszystko wskazywało na to, że naprawdę mnie kocha - nieustannie zasypując mnie pocałunkami - a ilekroć pokazywaliśmy się publicznie, brała mnie za rękę, obejmowała albo przeczesywała mi ręką włosy.
6129 Z Denise nigdy się tym nie przejmowałem. Wyszła za mnie, kiedy nic nie miałem, więc jej lojalność nie podlegała dyskusji. Ale kiedy zarobiłem pierwszy milion, musiały najść ją złe przeczucia, bo spytała mnie, czy nie mógłbym mieć normalnej pracy i zarabiać miliona dolarów rocznie.
6130 Głęboko odetchnąłem i powoli wypuściłem powietrze, próbując odpędzić od siebie myśli o Denise, zepchnąć je na powrót do podświadomości. Ostatecznie poczucie winy i wyrzuty sumienia to emocje zupełnie bezwartościowe, prawda? Nieprawda. Wiedziałem, że tak nie jest, ale nie miałem na to czasu.
6131 Chciałem wpaść do Chandler na codzienną porcję ojcostwa, moją ulubioną poranną rozrywkę. Channy była jedyną prawdziwie czystą rzeczą w moim życiu. Ilekroć brałem ją w ramiona, miałem wrażenie, że udało mi się okiełznać cały chaos i obłęd. Gdy do niej szedłem, czułem, jak poprawia mi się humor.
6132 Channy odziedziczyła po mamie żywe niebieskie oczy i prześlicznie ukształtowane kości policzkowe i była jej wierną kopią. Głęboko odetchnąłem, żeby podelektować się trochę zapachem pokoju. Ach, ten zapach zasypki dla dzieci, szamponu, nawilżanych chusteczek kosmetycznych. Kolejny oddech i.
6133 Sam pokój był absolutnie doskonały - malutka, różowa kraina czarów. Wszędzie walały się niezliczone pluszaki, ułożone tak celowo i z rozmysłem. Po prawej stronie stała biała kołyska i wiklinowe łóżeczko zrobione na zamówienie u Belliniego w Piątej Alei za jedyne sześćdziesiąt tysięcy dolarów.
6134 To też był zrobiony na zamówienie akcent pomysłu mojej kochanej żony, ambitnej dekoratorki wnętrz, akcent za ledwie dziewięć tysięcy dolarów (za karuzelę?). Ale co tam. To był pokój Chandler, najbardziej uprzywilejowane pomieszczenie w całym domu. Przyglądałem się im przez chwilę - żonie i córce.
6135 Miała idealnie gładką skórę, oliwkową i bez najmniejszej skazy. No i była tam jej mamusia, ubrana zabójczo, a dla mnie... prowokacyjnie. Miała na sobie łososiową sukienkę bez rękawów, z wielkim dekoltem. Chryste, te cudowne piersi! Jej bujne złociste włosy błyszczały w porannym słońcu.
6136 Sukienka była podwinięta za biodra, tak że widziałem wszyściutko aż do talii. Ale czegoś mi w tym obrazku brakowało, tylko czego? Ponieważ nic nie przychodziło mi do głowy, odpędziłem tę myśl i gapiłem się dalej. Miała lekko ugięte kolana, więc przesunąłem wzrokiem po jej nogach.
6137 Pragnąłem Nadine bardziej niż kiedykolwiek, ale tak przy córce? Chociaż z drugiej strony była tak mała, że nie miało to żadnego znaczenia. Tylko co na to Księżna? Czy już mi przebaczyła? Chciałem coś powiedzieć, ale zabrakło mi słów. Kochałem moją żonę. Kochałem moje życie. Kochałem naszą córeczkę.
6138 Dlatego błyskawicznie podjąłem decyzję, tam, przy nich, w pokoju Chandler: koniec z tym. Tak, koniec z dziwkami. Koniec z nocnymi podróżami śmigłowcem. Koniec z prochami, a przynajmniej z taką ilością prochów. Już miałem to powiedzieć, zdać się na łaskę i niełaskę sądu, ale nie zdążyłem.
6139 Nie, żebym nie widział tego przedtem. Mamusia nie pierwszy raz robiła mi szybki pokaz. Pokazywała mi w windzie, na korcie tenisowym, na publicznym parkingu, a nawet w Białym Domu. Kiedy miała nastrój, żadne miejsce nie było do końca bezpieczne. Tyle tylko, że kurewsko mnie to walnęło.
6140 Jedna z tych ukrytych kamer jest tutaj, tuż nad ramieniem tatusia. - Wskazałem malutki otworek w ścianie. - Przy odrobinie szczęścia może być tak, że celuje teraz w najpiękniejszą część wspaniałej anatomii mamusi... No i proszę: nogi zamknęły się momentalnie jak wrota bankowego skarbca.
6141 Cholera jasna! Boże, nie wierzę! Ja pierdolę! Podbiegła do okna, spojrzała na wartownię, odwróciła się na pięcie, ruszyła biegiem przed siebie i... bum! upadła jak długa na podłogę, bo jeden z jej długich na kilometr erotycznych obcasów nie wytrzymał i pękł. Ale leżała tam tylko sekundę.
6142 Z szybkością i zwinnością zawodowej zapaśniczki dźwignęła się na czworaki i błyskawicznie wstała. A potem, ku mojemu bezgranicznemu zdumieniu i zaskoczeniu, otworzyła drzwi, wypadła z pokoju i zamknęła je z trzaskiem za sobą, zupełnie nie dbając o to, co pomyśli o tym nasza dziwaczna menażeria.
6143 Kiedy otworzyliśmy tam swoje podwoje, miasteczko momentalnie ożyło, chcąc zaspokoić potrzeby, zachcianki i pragnienia moich pokręconych brokerów. Były tam teraz nie tylko urokliwe sklepy i sklepiki, ale i burdele, nielegalne jaskinie hazardu, nocne kluby - słowem, wszystkie możliwe rozrywki.
6144 Nie, nie, nie! Niechętnym okiem patrzyły na nas wszystkie okoliczne kluby, nie tylko zresztą na Żydów, ale i na tych wszystkich, którzy nie byli błękitnej krwi waspowskimi sukinsynami. (Trzeba przyznać, że Brookville Country Club przyjmował katolików, więc nie był jeszcze najgorszy).
6145 Po lewej stronie były Stajnie Złotego Wybrzeża albo - jak woleli nazywać je właściciele - Ośrodek Jeździecki Złote Wybrzeże, co brzmiało bardziej elitarnie i bardziej po anglo-amerykańsku. Kiedy go mijaliśmy, zobaczyłem stajnię w zielono-białe pasy, gdzie Księżna trzymała swoje konie.
6146 Mieszanka prochów, którymi raczyłem się poprzedniego wieczoru, przebiła się już przez system nerwowy i trafiła do wątroby i naczyń limfatycznych, gdzie było jej miejsce. Ale znaczyło to również, że ból niebawem powróci. Że obudzi się powoli jak rozwścieczony smok i znowu buchnie ogniem.
6147 Chociaż byłem szefem, jechałem do pracy i nie mogłem wejść tam, zataczając się i śliniąc jak kretyn. Mogłem tak zrobić tylko wieczorem, wieczorem było to dopuszczalne. Dlatego odmówiłem szybko modlitwę do Najwyższego, błagając go, żeby zesłał z nieba piorun i usmażył kundla mojej żony.
6148 Jak to możliwe, aby chłopak z biednej rodziny stał się niewrażliwy na rozbuchane bogactwo do tego stopnia, że na dom za milion dolarów patrzył jak na nędzną chatkę? Ale w sumie nie było to takie złe, prawda? Wszystko się dokumentnie pochrzaniło i nikt nie mógł się już w tym połapać.
6149 Ale nie, w rzeczywistości nie było aż tak źle. Większość bagniska osuszono na początku lat osiemdziesiątych i stał tam teraz nowoczesny kompleks biurowy z olbrzymim trzypoziomowym parkingiem podziemnym, gdzie podczas przerwy na lunch moi brokerzy rżnęli się ze szwadronem wesołych prostytutek.
6150 Trudno było sobie wyobrazić, że zaczynałem w rozdzielni elektrycznej komisu samochodowego. Kiedyś rozdzielnia, a teraz to. W zachodniej części budynku było olbrzymie wejście, które miało olśnić każdego gościa. Ale my nigdy tamtędy nie wchodziliśmy. Główne wejście było za daleko, a czas to pieniądz.
6151 Wysiadłem, pożegnałem się z George'em (który bez słowa skinął mi głową) i wszedłem rampą na górę. Otwierając stalowe drzwi, słyszałem już słabe echo potężnego kociokwiku, który brzmiał jak ryk rozszalałego tłumu. Była to muzyka dla moich uszu. Bez wahania skierowałem się w tamtą stronę.
6152 Była olbrzymia: miała długość boiska futbolowego i prawie połowę jego szerokości. Ogromna, bardzo niska i zupełnie otwarta, bez żadnych przepierzeń. Jasne biurka - miały kolor drewna klonowego - stały rzędami, jedno za drugim, jak w klasie, a między nimi kipiało morze bielutkich koszul.
6153 Podwiń pan sukienkę, chwyć się za jaja i podejmij wreszcie decyzję! - wrzeszczał Bobby Koch, pucołowaty Irlandczyk, dwudziestodwulatek po maturze, zdeklarowany kokainista, który poprzedniego roku zarobił milion dwieście dolarów brutto. Właśnie ochrzaniał jakiegoś zamożnego Billa z głębi kraju.
6154 Steve Madden to najgorętszy towar na rynku, więc nie ma o czym myśleć! Nie, po południu będzie po herbacie! - Przed dwoma tygodniami zaliczył odwyk w Hazelden Clinic i już zaczynał mieć nawrót. Oczy wychodziły mu z orbit i dosłownie czułem, jak z gruczołów potowych wypływa mu krystaliczna kokaina.
6155 Było wpół do dziesiątej. Trzy rzędy dalej młody Strattonita - kręcone brązowe włosy i młodzieńczy trądzik na twarzy - stał sztywno jak kołek z czarną słuchawką przyciśniętą ramieniem do ucha. Ręce miał rozłożone jak skrzydła samolotu, a pod jego pachami widniały wielkie plamy potu.
6156 Bo jeśli tak, to polecę. Co za oddanie - pomyślałem. Krostowaty młodzian wciskał klientowi akcje nawet podczas przymiarki! Mój gabinet mieścił się po drugiej stronie sali i kiedy wszedłem między biurka, ludzkie morze rozstąpiło się przede mną jak przed Mojżeszem w kowbojskich butach.
6157 Większość była również przystojna, rozbuchana i próżna, dlatego z upływem dnia napięcie seksualne gęstniało do tego stopnia, że dosłownie się je czuło. Obowiązującym strojem dla mężczyzn - dla chłopców! - był szyty na miarę garnitur, biała koszula, jedwabny krawat i złoty zegarek.
6158 Ale nie, wszystko grało, pasowało i miało sens. Byliśmy młodzi, piękni i żyliśmy chwilą. Żyj chwilą - to właśnie ta korporacyjna mantra płonęła żywym ogniem w sercu i duszy każdego z tysiąca Strattonitów, wibrując w nadaktywnych ośrodkach przyjemności ich ledwie dwudziestoletniego mózgu.
6159 Jeśli zgarnął mniej, sprawa była podejrzana. Po dwóch latach pracy albo zarabiał pół miliona, albo uważano go za słabego i bezwartościowego. Po trzech obyś zarabiał co najmniej milion, inaczej obśmieją cię, wyszydzą i wyzwą. A były to tylko zarobki minimalne, bo najlepsi zgarniali trzy razy tyle.
6160 Do złudzenia przypominało to dawną gorączkę złota i Lake Success stał się wkrótce drugim Klondike. Młodzi Strattonici, dosłownie dzieci, zaczęli przyjeżdżać do naszego brokerskiego Disneylandu, doskonale wiedząc, że jeśli ktoś ich stąd wyrzuci, już nigdy w życiu tyle nie zarobią.
6161 Bo od każdego Strattonity oczekiwano, że będzie wiódł godne Strattonity Życie (koniecznie przez duże Ż), że będzie jeździł wypasioną bryką, jadał w najmodniejszych restauracjach, dawał największe napiwki, nosił najlepsze ubranie i mieszkał w domu na osławionym Złotym Wybrzeżu na Long Island.
6162 Podstawą przepisu były dwie proste prawdy. Pierwsza mówiła, że zdecydowana większość najbogatszych Amerykanów to zdegenerowani hazardziści, którzy nie mogą oprzeć się pokusie, by rzucić kośćmi jeszcze raz - i jeszcze raz - nawet wtedy, kiedy wiedzą, że stoją na z góry przegranej pozycji.
6163 I to kto, młodziutkie dzieciaki z drugiego końca Ameryki: wchodziły do naszej sali i przysięgały dozgonną wierność Wilkowi z Wall Street. Reszta, jak powiadają, jest historią. Janet, moja superwierna sekretarka, jak zwykle siedziała przy biurku, niecierpliwie czekając, aż przyjdę.
6164 Palcem wskazującym prawej ręki stukała w klawiaturę i kręciła głową, jakby chciała powiedzieć: "Kurwa mać, dlaczego ilekroć mój szajbnięty szef raczy przyjść do pracy, cały mój dzień wywraca się do góry nogami?". Ale może była to tylko moja wyobraźnia i Janet po prostu się nudziła.
6165 Gdybyście chcieli się ze mną zobaczyć, a nawet porozmawiać, najpierw musielibyście przebić się przez nią. A nie było to łatwe. Janet strzegła mnie jak lwica młodych i bez wahania dawała upust swojemu nieraz słusznemu gniewowi, rugając każdego, kto próbował wziąć szturmem jej mury.
6166 Była biurowym odpowiednikiem Gwynne. Płacenie rachunków, zarządzanie moimi rachunkami maklerskimi, pilnowanie terminów, załatwianie formalności wyjazdowych, opłacanie prostytutek, przepędzanie dilerów, okłamywanie moich żon - nie było rzeczy, dla której chętnie nie przeskoczyłaby przez płonące koło.
6167 Kiepsko dzisiaj wypadnie. Natychmiastowy przypływ adrenaliny. Steve Madden! Co za ironia: w chaosie i obłędzie poranka zupełnie zapomniałem, że Steve Madden Shoes wchodzi dzisiaj na giełdę. Że pod koniec dnia moja kasa zabrzęczy w takt melodii za dwadzieścia milionów dolarów. Całkiem nieźle.
6168 Co to, do diabła, jest? Zmrużyłem oczy. Jezu Chryste: ktoś przyniósł do pracy plastikową piłkę plażową w czerwone, białe i niebieskie pasy! Wyglądało to tak, jakby siedziba Stratton Oakmont zmieniła się nagle w stadion, jakby sala stała się płytą boiska, na której koncertować mieli Rolling Stonesi.
6169 W dniu debiutu! Nie uważasz, że to chore? Popatrzyłem w stronę domniemanego przestępcy, młodego Strattonity - nie, na pewno nie Strattonity! - młodego odmieńca w muszce, z dziko nastroszoną czupryną włosów na głowie. Samo to, że miał na biurku akwarium, nie było czymś nadzwyczajnym.
6170 Właśnie, jak my za coś takiego karaliśmy? Postanowiłem zostawić to Danny'emu Porushowi, mojemu młodszemu wspólnikowi, który miał wybitną smykałkę do dyscyplinowania krnąbrnych pracowników. Co więcej, bardzo to lubił. I właśnie wtedy go zobaczyłem, jego i truchtającą dwa kroki za nim Janet.
6171 Rok później założyłem Stratton Oakmont, stopniowo odsprzedałem mu część udziałów i zrobiłem z niego wspólnika. W ciągu tych pięciu lat Danny udowodnił, że jest dzielnym wojownikiem, bez pardonu usuwając z drogi każdego, kto próbował wygryźć go ze stanowiska mojego zastępcy i trzeciego po Bogu.
6172 A Danny po prostu otworzył usta i wrzucił rybkę do gardła. Sto asystentek grupowo sapnęło, a dziesięć razy tylu brokerów zaczęło wiwatować z podziwu, składając hołd Danny'emu Porushowi, pogromcy morskich żyjątek. A on, wieczny zgrywus, skłonił się nisko, jak aktor na broadwayowskiej scenie.
6173 Najważniejsze były układy personalne - układy i wierność. Dlatego kiedy Andrew Todd Greene, alias Wigwam, usłyszał o spektakularnym sukcesie swego przyjaciela z piaskownicy, natychmiast poszedł w ślady moich innych przyjaciół: odszukał mnie, poprzysiągł mi dozgonną wierność i zaczął zarabiać kokosy.
6174 Od tamtego czasu minął rok i kilka miesięcy. Przez ten czas, jak na prawdziwego Strattonitę przystało, Andy knuł, manipulował i wbijał nóż w plecy każdemu, kto stanął mu na drodze, by w końcu, zgodnie z zasadą Laurence'a J. Petera, zawędrować na sam początek naszego łańcucha pokarmowego.
6175 Zabawa z karłami to nie żarty. Jeśli chcecie wiedzieć, są silniejsi od niedźwiedzia i boję się ich jak jasna cholera. Dlatego zanim to zatwierdzę, musicie znaleźć strażnika leśnego, który obezwładni tego stwora, gdyby mu odbiło. Strażnika, strzałki ze środkiem usypiającym, kajdanki, puszkę.
6176 Prawda była taka, że przestaliśmy zwracać uwagę na prasę, bo wszyscy pisali o nas tendencyjnie: że Strattonici to banda rozwydrzonych renegatów pod kierownictwem przedwcześnie rozwiniętego bankiera, który stworzył na Long Island swój własny zamknięty świat, gdzie nie obowiązuje normalne zachowanie.
6177 W oczach pismaków Stratton Oakmont i ja staliśmy się nierozłączni jak syjamskie bliźnięta. I chociaż dawałem pieniądze na fundację dla molestowanych dzieci, zawsze udawało im się dopatrzyć w tym czegoś złego: pisali jeden akapit na temat mojej hojności i trzy czy cztery strony o wszystkim innym.
6178 Atak prasowy zaczął się w 1991 roku, kiedy to pewna bezczelna reporterka z czasopisma "Forbes", niejaka Raula Khalaf, nazwała mnie "pokręconym Robin Hoodem, który to, co zabierze bogaczom, rozdziela między siebie i kompanię swoich wesołych brokerów". Oczywiście zasłużyła na piątkę za bystrość.
6179 Jesteśmy wesołą kompaniją!". Kilku przyszło w rajstopach, inni w przekrzywionych na bakier wyszukanych beretach. Ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby rozdziewiczyć jakąś dziewicę - żeby było bardziej średniowiecznie - ale po żmudnych poszukiwaniach żadnej nie znaleźliśmy, przynajmniej w sali.
6180 Resztę będziemy musieli przekazać Steve'owi, i to przed pierwszą sesją. Co znaczy, że trzeba podpisać papiery już teraz, zaraz. I że będziemy musieli mu zaufać, uwierzyć, że kiedy firma wejdzie na giełdę, Steve nie zrobi nic głupiego. - Zacisnąłem usta i powoli pokręciłem głową. - Nie wiem.
6181 Znam go od zawsze i wierz mi, wie, co to omerta, tak jak każdy z nas. - Danny ścisnął palcami wargi i lekko je przekręcił, jakby chciał powiedzieć: "Będzie milczał po grób"; właśnie to znaczyła mafijna omerta: milczenie, zmowa milczenia. - Po tym, co dla niego zrobiłeś, na pewno cię nie wykiwa.
6182 Wierz mi. Robię w tym dłużej niż ty. Tu chodzi bardziej o kontrolowanie ich oczekiwań niż o to, co zrobiło się dla nich w przeszłości. Wczorajsze zyski to wczorajsze nowiny, a wczorajsze nowiny zawsze działają przeciwko tobie. Nikt nie lubi być czyimś dłużnikiem, zwłaszcza dobrego przyjaciela.
6183 Straciłem w ten sposób kilku dobrych kumpli. Ty też stracisz, sam się przekonasz. Nieważne. Próbuję ci tylko wytłumaczyć, że przyjaźń za kasę jest krucha, tak jak lojalność. Dlatego starzy przyjaciele tacy jak Wigwam są bezcenni, zwłaszcza tutaj. Lojalności w ten sposób nie kupisz.
6184 Wiedziałem, że wychwala, i to aż za dobrze. Rzecz w tym, że zainwestowałem w jego firmę, w zamian za co zabrałem mu osiemdziesiąt pięć procent udziałów, no to co mi tak naprawdę zawdzięczał? Ograbiłem go, więc powinien raczej wieszać na mnie psy, chyba że był drugim wcieleniem Mahatmy Gandhiego.
6185 Wciąż przeglądają notowania z dziewięćdziesiątego pierwszego. W zamyśleniu potarłem policzek. Odpowiedź Danny'ego wcale mnie nie zaskoczyła. Ostatecznie sala konferencyjna była od ponad miesiąca na podsłuchu, tak że codziennie docierały do mnie kontrwywiadowcze meldunki na temat moich wrogów.
6186 Niech zdechną ze starości. A z Maddenem zrobimy tak: chcę, aby podpisał oświadczenie, że udziały będą należały do nas bez względu na ich cenę i bez względu na to, co piszą w prospekcie emisyjnym. Chcę również, żeby złożył akcje na rachunku depozytowym, którego dysponentem będzie Wigwam.
6187 Jeśli złamiemy umowę, wpadniemy w takie samo gówno jak on. Przecież kiedy Steve przetrzyma dla nas tyle udziałów... - Chociaż gabinet niedawno przeszukiwano, dokończył bezgłośnie, samym ruchem warg: "Złamiemy co najmniej siedemnaście tysięcy przepisów!". Podniosłem rękę i uśmiechnąłem się ciepło.
6188 Po drugie, nie złamiemy siedemnastu tysięcy przepisów. Najwyżej trzy czy cztery, maksymalnie pięć. Ale i tak nikt nie ma prawa o tym wiedzieć. - Wzruszyłem ramionami i zaskoczony dodałem: - Dziwię ci się, Dan. Umowa zabezpieczająca bardzo nam pomoże, nawet jeśli nie będziemy mogli jej wykorzystać.
6189 Możesz przynajmniej odwrócić jakoś jego uwagę? Włączyć alarm pożarowy albo coś? Ja spróbuję... - W tym momencie Danny zaczął wstawać z fotela, jakby chciał wyjść. Podniosłem rękę i stanowczym głosem spytałem: - A ty, kurwa, dokąd?! - Dźgnąłem palcem powietrze, wskazując fotel. - Siadaj i wyluzuj.
6190 Dwoje ludzi nie mogło się bardziej różnić. Danny był bystrzejszy i chociaż to nieprawdopodobne, zdecydowanie bardziej wytworny. Za to Kenny był ambitniejszy, obdarzony nienasyconym apetytem na wiedzę i mądrość, atrybuty, których wybitnie mu brakowało. Tak, Kenny był zwykłym tumanem.
6191 Miał niesamowity wprost talent do wygadywania największych głupot na spotkaniach biznesowych, zwłaszcza tych najważniejszych, na które zakazałem mu w końcu przychodzić. Danny delektował się tym ponad wszelką miarę i wykorzystywał niemal każdą okazję, żeby przypomnieć mi o jego niedostatkach.
6192 Tak więc miałem Kenny'ego Greene'a i niespokrewnionego z nim Andy'ego Greene'a - otaczali mnie sami Greene'owie. Nagle otworzyły się drzwi i w gabinecie rozbrzmiał potężny ryk. W sali szalała burza chciwości, a ja uwielbiałem każdy jej odgłos. Ten potężny ryk - tak, nie było silniejszego narkotyku.
6193 Od widoku tych twoich świecących zębów bolą mnie oczy. Będę musiał włożyć ciemne okulary, bo oślepnę. Danny usiadł i posłusznie zamknął usta. Wymieniliśmy spojrzenia i stwierdziłem, że zaraz nie wytrzymam i się uśmiechnę. Ale nie, wytrzymałem, wiedząc, że tylko pogorszyłbym sprawę.
6194 Prezydencki model, mój stary zegarek, ten sam, który Księżna kazała mi sprzedać, bo był zbyt toporny i jarmarczny. Ale Kenny nie wyglądał na straganiarza, chociaż nie robił również wrażenia kogoś bystrego. W dodatku ostrzygł się po wojskowemu i jego kwadratowa głowa przypominała teraz pustak.
6195 Zdajecie sobie sprawę z ryzyka... Szalony Max gadał i gadał, jak to on, ale ja się wyłączyłem. Szczerze mówiąc, zahipnotyzowała mnie jego cudowna zdolność do błyskawicznego łączenia soczystych przekleństw w długi łańcuszek, do tego, że chociaż mówił bez przygotowania, brzmiało to jak czysta poezja.
6196 W Stratton Oakmont, gdzie rzucanie mięsem uchodziło za formę sztuki, powiedzieć, że ktoś umie łączyć przekleństwa, było największym komplementem. Ale Szalony Max wyniósł tę sztukę na zupełnie inny poziom i kiedy wpadał w trans, tak jak teraz, jego tyrady brzmiały niemal przyjemnie.
6197 Zapamiętajcie moje słowa: prędzej czy później te kutasy z urzędu skarbowego przyjdą tu na kontrolę i wpadniecie w gówno po same uszy, chyba że ktoś położy kres temu szaleństwu. Dlatego zapłacicie ten rachunek z własnego konta, wszyscy trzej. - Kiwnął głową, zgadzając się ze swoją decyzją.
6198 Tak zwany Wilk z Wall Street! Wilk, kurwa, z demencją! Mój własny syn! Z moich własnych lędźwi! Powiesz mi, po jakiego chuja kupiłeś dwa identyczne futra po osiemdziesiąt tysięcy sztuka? Tak, tak, zadzwoniłem tam, do tego, kurwa, Allessandra, bo pomyślałem, że to jakiś błąd! Ale nie.
6199 Przecież wiesz, że wszyscy kochamy cię i szanujemy, że przemawia przez ciebie rozsądek. Cofnijmy się trochę, najlepiej zacznijmy od początku... Odkąd sięgałem pamięcią, ojciec prowadził krucjatę z samym sobą - wielką wojnę złożoną z codziennych bitew z niewidzialnym wrogiem i różnymi przedmiotami.
6200 Pierwszy raz zauważyłem to, kiedy miałem pięć lat - walczył wtedy ze swoim samochodem, z czymś, co według niego żyło i samodzielnie myślało. Był to zielony dodge dart rocznik 1963 i ojciec mówił o nim "ona". Problem polegał na tym, że spod "jej" deski rozdzielczej dochodził upiorny klekot.
6201 Oprócz niego nikt tego klekotu nie słyszał - nikt z wyjątkiem mojej matki, która tylko udawała, że słyszy, bo gdyby nie udawała, ojciec dostałby szału. Ale był to dopiero początek. Max lubił pić mleko prosto z kartonu i nawet zwykły wypad do lodówki mógł okazać się ryzykowną wyprawą.
6202 Jadł śniadanie, znowu wypalał kilka papierosów, po czym przepraszał nas i szedł do klopa na wielką kupę. Potem starannie się czesał, wkładał koszulę, zapinał ją powoli, stawiał kołnierzyk, wiązał krawat, opuszczał kołnierzyk i wkładał marynarkę. W końcu, tuż przed wyjściem z domu, naciągał spodnie.
6203 Było to tym dziwniejsze, że urodził się i wychował na ponurych ulicach południowego Bronxu i ani razu nie był w Anglii. Tak więc podnosił słuchawkę i mówił: "Halo? W czym mogę panu pomóc?". Zaciskał przy tym usta i lekko wciągał policzki, stąd brał się ten arystokratyczny akcent.
6204 Po ostatniej operacji zrobiło się jeszcze gorzej. Przepisali mi tylko jakieś głupie pigułki, po których mam sraczkę i po których boli mnie tak jak przedtem. - Pokręciłem głową. - Nieważne, nie chcę cię denerwować. Po prostu spuszczam parę. - Zdjąłem nogi ze stolika i położyłem ręce na oparciu sofy.
6205 Ale jeszcze ważniejsze jest to, żeby byli bankrutami. - Ruchem głowy wskazałem brokerów za szklaną ścianą. - Spójrz na nich: zarabiają tyle forsy, a każdy z nich jest spłukany. Wydają każdego centa, próbując naśladować mój styl życia, chcąc dotrzymać mi kroku. Ale nie mogą, bo za mało zarabiają.
6206 Pomyśl tylko: dosłownie każdy z nich siedzi po uszy w długach, bo pobrali kredyty na te wszystkie samochody, domy i jachty, na całe to gówno, więc jeśli stracą chociaż jedną wypłatę, będzie po nich. To tak, jakbym założył im złote kajdanki. Tak, stać mnie na to, żeby płacić im więcej.
6207 I nagle mnie olśniło: Janet przyszła mi na ratunek! Spojrzałem na ojca i zrobiłem gest z cyklu: co ja na to poradzę? Muszę iść. Wymieniliśmy uściski i przeprosiny, po czym obiecałem mu, że w przyszłości będę uważał na wydatki, co było kompletną bzdurą, o czym obydwaj dobrze wiedzieliśmy.
6208 Ale kiedy dotarł na koniec sali... Boże, ta jego mina! Czyste przerażenie. I to ubranie! Zgroza. Wyglądał jak spłukany zawodowy golfista, który wymienił kije na litr dobrej whisky i dwa bilety na koncert Skid Row. Co za ironia: robił w modzie, a był chyba najgorzej ubranym mężczyzną na świecie.
6209 Tak jak ci zgrywający się na znawców sztuki porąbańcy, zwariowani artyści i pseudoartyści, od których wszędzie się roiło, chodził po mieście z koszmarnym butem na koturnie w ręku, nieproszony tłumacząc wszystkim, dlaczego w następnym sezonie każda nastolatka będzie o takich marzyła.
6210 Przyszedł do nas w wymiętym granatowym blezerze, który wisiał na nim jak kawał taniego płótna żeglarskiego na wieszaku. Reszta - wystrzępiony szary podkoszulek, trochę zresztą poplamiony, i poplamione "rurki" Levisa - wyglądała niewiele lepiej. Ale największą obrazą były jego buty.
6211 Z ociąganiem się wziął mikrofon z mównicy i kilka razy odchrząknął, dając wyraźny sygnał, że jest gotowy do przedstawienia. Powoli - bardzo powoli - brokerzy odłożyli słuchawki telefonów i usiedli wygodniej. Nagle poczułem serię silnych wstrząsów z lewej strony, małe trzęsienie ziemi.
6212 Ale kiedy miało się boisko futbolowe pełne młodych Strattonitów - uśmiechających się, nieustannie wydzwaniających i wyłupujących klientom oczy - popyt zdecydowanie przewyższał podaż. W konsekwencji, kiedy tylko zaczynaliśmy sprzedaż, cena jednostki wzrastała do dwudziestu i więcej dolarów.
6213 Dać klientowi pakiet dziesięciu tysięcy akcji to tak, jakby podarować mu kilka milionów dolarów. Dlatego oczekiwaliśmy, że klient będzie grał z nami dalej, to znaczy, że po rozpoczęciu sprzedaży publicznej na każdą jednostkę po cenie wyjściowej dokupi dziesięć razy więcej (już na rynku wtórnym).
6214 Głos miał przekonujący i gładki jak jedwab. Był jednym z moich pierwszych pracowników i kiedy do mnie przyszedł, miał zaledwie dziewiętnaście lat. W pierwszym roku zarobił dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów. W tym przymierzał się do półtora miliona. Mimo to wciąż mieszkał z rodzicami.
6215 Ktoś głośno zabuczał, zasyczał, ktoś inny zagwizdał i zawył. Potem w sali zapadła cisza. Steve zerknął na mnie niepewnie. Miał lekko rozchylone usta i oczy wielkie jak spodki. Wyciągnąłem ręce otwartymi dłońmi do przodu i kilka razy poruszałem nimi, jakbym mówił: "Uspokój się, wyluzuj!".
6216 A potem omówić moje wielkie plany, moje i firmy. Kiedy miałem szesnaście lat, zacząłem pracować w sklepie z obuwiem, zamiatając podłogę w magazynie. I gdy moi kumple uganiali się po mieście za dziewczynami, ja uczyłem się wszystkiego o damskich butach. Byłem jak Al Bundy z butem sterczącym.
6217 Szkoda, że nie zdążyliśmy spisać dzisiaj umowy, ale kto powiedział, że świat jest doskonały? Okej, trzeba to przerwać, bo zjedzą go żywcem. Nie wiem, co mu się stało. Ćwiczył to ze mną kilka minut temu i wszystko było dobrze. Ma naprawdę niezłą firmę. Musi tylko o niej opowiedzieć.
6218 I ciągnął: - Pozwólcie, że go wam opiszę, bo to ważne. Była to odmiana klasycznej Mary Jane z lakierowanej skóry, zapinana na cieniutki paseczek. Ale największym przebojem było to, że miał pogrubiony nosek. Niektóre z obecnych tu pań na pewno wiedzą, o czym mówię, prawda? Tak, to był wspaniały but.
6219 Jak dobrze wiecie, ta lista jest znacznie dłuższa... Byłem na fali i w czasie tej przemowy zacząłem myśleć dwutorowo. Najpierw podsumowałem moje potencjalne zyski i oczami wyobraźni ujrzałem oszałamiającą kwotę dwudziestu milionów dolarów. Szacowałem dobrze, bo obliczenia były bardzo proste.
6220 Wystarczyło zrobić mały przeciek, szepnąć kilka słów najważniejszym graczom i reszta potoczyłaby się sama. (A ja nie omieszkałem już tego zrobić). Po Wall Street krążyła plotka, że Stratton Oakmont będzie kupował do dwudziestu dolarów za akcję, tak więc machina już ruszyła. Niewiarygodne.
6221 Bo do tego to się przecież sprowadza: do działania. Bez działania nawet najlepsze intencje w świecie są niczym więcej jak tylko tym: intencjami. A teraz chcę, żebyście wszyscy spojrzeli w dół. - Wyciągnąłem rękę i wskazałem stojące przede mną biurko. - Spójrzcie na to małe czarne pudełko.
6222 Nie obchodzi mnie, czy ukończyliście Harvard, czy dorastaliście na niebezpiecznych ulicach nowojorskiej Hell's Kitchen: dzięki temu małemu czarnemu pudełku możecie osiągnąć wszystko. Telefon to pieniądze. Nieważne, jakie gnębią was problemy, ponieważ każdy z nich można rozwiązać dzięki pieniądzom.
6223 A kto będzie siedział w pinto? Wy i ohydne babsko z trzydniowym zarostem w długiej domowej kiecce! Będziecie pewnie wracali z zakupów w Price Clubie z bagażnikiem pełnym przecenionego żarcia! Pochwyciłem spojrzenie młodego brokera, który wyglądał tak, jakby miał zaraz umrzeć ze strachu.
6224 Wzbudzać gniew inspektora generalnego? Broń Boże! Dlatego zamiast pozwolić, by cenę wyjściową akcji dyktowała naturalna równowaga między sprzedającymi i kupującymi, zastrzegli to niezwykle cenne prawo dla głównego gwaranta emisji papierów wartościowych, czyli - w tym przypadku - dla mnie.
6225 Teraz wszystko zależało od moich wiernych Strattonitów, bo to oni mieli wcisnąć te rozdęte papiery klientom. I to wszystkie, nie tylko milion jednostek, które dali im w ramach pierwszej oferty publicznej, ale i milion jednostek od figurantów, które spoczywały już na naszym koncie handlowym.
6226 Co za zuchwałość! O tak, Stratton Oakmont miał władzę. Właściwie to był władzą, prawdziwą potęgą, a ja, jako zasiadający na samym szczycie szef, czerpałem z niej pełnymi garściami. Czułem, jak władza ta wzbiera w moich wnętrznościach, jak wibruje w sercu, duszy, wątrobie i w lędźwiach.
6227 Stałem w głównej sali, opierając się plecami o szklaną ścianę gabinetu. Miałem skrzyżowane ręce w pozie potężnego wojownika po zwycięskiej bitwie. Rozbrzmiewający w sali ryk wciąż był głośny, ale miał teraz inne brzmienie. Bardziej przytłumione, mniej intensywne. Nadchodziła pora świętowania.
6228 Ale nie, narkotykowy bóg był dla mnie łaskawy i "cytrynki" nie zniknęły. Pobawiłem się nimi trochę czubkami palców, co napełniło mnie poczuciem irracjonalnej radości. Potem zacząłem obliczać, kiedy najlepiej je wziąć, i wyszło mi, że o wpół do piątej, czyli mniej więcej za dwadzieścia pięć minut.
6229 Ostatecznie, czy było w tym coś złego? Początkowo wydawało mi się to trochę niesmaczne, ale po zastanowieniu zmieniłem zdanie. W gruncie rzeczy sprawa sprowadzała się do tego, że prawo do rzucania karłem było po prostu walutą należną każdemu potężnemu wojownikowi, swego rodzaju łupem wojennym.
6230 Wszystko zaczęło się w październiku 1989 roku, kiedy dwudziestojednoletni wówczas Peter Galletta, jeden z pierwszych ośmiu Strattonitów, ochrzcił naszą szklaną windę szybkim obciągankiem i jeszcze szybszym numerkiem na pieska z siedemnastoletnią asystentką o nader zmysłowych udach.
6231 Początkowo byłem zaszokowany i zastanawiałem się nawet, czy nie zwolnić Petera za to, że zanurzył swoje pióro w firmowym kałamarzu. Ale już w ciągu tygodnia okazało się, że dziewczyna lubi grę zespołową: zrobiła loda wszystkim ośmiu Strattonitom, większości w windzie, a mnie pod biurkiem.
6232 Ale miał to gdzieś. Może brał go ten tańczący derwisz? Chłopak miał ledwie szesnaście lat, kiedy zaczął u nas pracować. Rzucił szkołę, żeby zostać Strattonitą i żyć Życiem (tym przez duże Ż). Ale po krótkim małżeństwie wpadł w depresję i popełnił samobójstwo. Nie on pierwszy ani ostatni.
6233 Chociaż miał najbardziej kwadratowe czoło na Long Island, był w sumie przystojny. Natura obdarzyła go delikatnymi, chłopięcymi rysami twarzy, w miarę krzepką budową ciała, średnim wzrostem i średnią wagą, co było zaskakujące, zważywszy na to, kto go urodził. Matka Pustaka, Gladys Greene, była duża.
6234 Kobieta upadła i straciła przytomność, a ona spokojnie zapłaciła za zakupy i z tętnem nieprzekraczającym siedemdziesięciu dwóch uderzeń na minutę szybko wyszła. Dlatego nie trzeba było wielkiej logiki, żeby wykoncypować, dlaczego Pustak jest tylko odrobinę zdrowszy na umyśle od Danny'ego.
6235 I co? Wkurzyła się? Ależ skąd! Bez chwili wahania wsparła małego Pustaczka, dobrze rokującego dilera, zachęcając go do działania, dając mu pieniądze, bezpieczne schronienie, no i oczywiście ochronę, czyli swoją specjalność. O tak, kumple Kenny'ego dobrze wiedzieli, do czego jest zdolna.
6236 Ale Gladys dopiero się rozgrzewała. Trawkę można lubić lub nie, co nie zmienia faktu, że jest to najpopularniejszy narkotyk na rynku, zwłaszcza wśród nastolatków. W świetle powyższego Gladys i Kenny szybko uświadomili sobie, że na Long Island jest wiele innych nisz do zapełnienia.
6237 Ten interes miał po prostu podstawowe wady i nikt nie wyprowadziłby go na prostą. Ale Victor był Chińczykiem i tak jak jego bracia, gdyby musiał wybierać między stratą twarzy i obcięciem tudzież spożyciem swoich własnych jaj, bez wahania wziąłby nożyczki i ciachnął sobie worek mosznowy.
6238 Przysięgał ci wierność tysiąc razy. I zrobi to jeszcze raz, choćby dzisiaj, w naszej obecności. Już ci mówiłem: nie licząc ciebie, to najbystrzejszy facet, jakiego znam. Zarobimy na nim kupę forsy. Masz moje słowo. Znalazł już firmę brokerską, którą mógłby kupić za grosze. Duke Securities.
6239 Ty naprawdę nic nie rozumiesz. Nie widzisz, że tym swoim planowaniem, spiskowaniem i wojowaniem Victor zawojuje się na śmierć jak jakiś Sun Tzu? I to pieprzenie o zachowaniu twarzy. Nie mam teraz czasu ani zamiaru się tym zajmować. Wbij to sobie do głowy: ten facet nigdy nie będzie lojalny.
6240 Ani w stosunku do ciebie, ani w stosunku do mnie, ani nawet w stosunku do samego siebie. Żeby wygrać wyimaginowaną wojnę, którą toczy nie z kim innym, jak z samym sobą, na złość swojej chińskiej twarzy jest gotów obciąć sobie swój chiński nos. Kapujesz? Uśmiechnąłem się cynicznie i spuściłem z tonu.
6241 Wiesz, jak bardzo cię kocham. Jak bardzo cię szanuję. - Po tych ostatnich słowach omal nie parsknąłem śmiechem. - Właśnie dlatego pogadam z Victorem i spróbuję go udobruchać. Ale nie zrobię tego dla Victora, kurwa, Wanga, którego nie znoszę. Zrobię to dla Kenny'ego Greene'a, którego kocham.
6242 Byłem największym udziałowcem, miałem ponad trzy miliony akcji, podczas gdy on miał tylko opcje, które po obecnej cenie - dwa dolary - były zupełnie bezwartościowe. Tak więc jako właściciel trzech milionów akcji utopiłem w Judicate sześć milionów, chociaż cena dwóch dolarów za sztukę była myląca.
6243 A ja musiałem powtarzać mu w nieskończoność, że nie zamierzam puszczać go w trąbę, że postawię go na nogi, nawet gdyby miał zostać moim "słupem". Ale Zepsuty Chińczyk dawał się przekonać najwyżej na kilka godzin. Jakby moje słowa wpadały mu do głowy jednym uchem i wypadały drugim.
6244 Skutkiem tego nienawidził teraz wszystkich Żydów, zwłaszcza tych najdzikszych, a przede wszystkim mnie. Jak dotąd udawało mi się go przechytrzyć - przechytrzyć i wymanewrować. To właśnie przez to swoje powalone ego nie wszedł do grona pierwszych Strattonitów. Zamiast tego trafił do Judicate.
6245 Do tej pory zrobiłem to dwa razy: z Alanem Lipskym, moim najstarszym i najbardziej zaufanym przyjacielem, obecnie właścicielem Monroe Parker Securities, i Elliotem Loewensternem, też przyjacielem, obecnie właścicielem Biltmore Securities. Z Elliotem sprzedawałem lody, oczywiście nielegalnie.
6246 Każdego lata odkładaliśmy dwadzieścia tysięcy, z czego zimą płaciliśmy czesne za studia. Obie firmy, Biltmore i Monroe Parker, radziły sobie fenomenalnie, zarabiając dziesiątki milionów i płacąc mi po kryjomu tantiemy w wysokości pięciu milionów rocznie tylko za to, że pomogłem je założyć.
6247 Pięć milionów to niezła sumka, ale prawdę mówiąc, nie dostawałem jej za pomoc. Lipsky i Loewenstern wypłacali mi ją z szacunku i poczucia lojalności. Bo w gruncie rzeczy spoiwem, które nas łączyło, było to, że wciąż uważali się za Strattonitów. W moich oczach też wciąż nimi byli.
6248 Nie, Victor żywił do wszystkich urazę, gardził Strattonitami, wszystkimi razem i każdym z osobna. Sprawa była jasna: nie istniał żaden powód, dla którego mógłbym go poprzeć, z czego wynikał inny problem, mianowicie taki, że nie sposób go było powstrzymać. Mogłem to wszystko jedynie opóźnić.
6249 Tak - pomyślałem - moja władza jest tylko iluzją i szybko zniknie, jeśli nie będę myślał dziesięć kroków naprzód. Jakie to ironiczne i smutne. Dlatego nie miałem wyboru i zadręczałem się przed podjęciem każdej decyzji, analizując tysiące rzeczy, które mogły kierować zachowaniem innych.
6250 Sfinansować go mógłby nawet Pustak, ale stanowiłoby to jawny akt wojny - gdyby udało mi się to udowodnić, co byłoby trudne. W rzeczywistości Wanga powstrzymywał jedynie brak pewności siebie czy po prostu niechęć do tego, by wystawić na szwank swoje rozbuchane chińskie ego i malutkie chińskie jaja.
6251 Chciał wskazówek. Chciał emocjonalnego wsparcia, ochrony przed tymi, którzy sprzedają na krótko, ale przede wszystkim chciał dostawać duże pakiety naszych nowych emisji, najgorętszych akcji na Wall Street. Wiedziałem, że będzie tego potrzebował, dopóki nie wymyśli, jak załatwić to inaczej.
6252 Chińczyk natychmiast to wykorzysta i spróbuje mi ich wykraść, zarzucając ich fałszywymi obietnicami o lepszym życiu w Duke Securities. Tak - pomyślałem - będzie mały, szybki, zwinny i niebezpieczny. Przed takim trudno się obronić. Tymczasem ja byłem ociężałym kolosem słabo osłoniętym na flankach.
6253 I wciągnąwszy Victora do interesu, dam mu zarobić porządne pieniądze, ale tylko porządne, nic więcej. Poradzę mu, żeby handlował w sposób, który delikatnie go odsłoni. O tak, znałem różne chwyty, różne sztuczki, na których poznaliby się tylko najwytrawniejsi brokerzy, na pewno nie on.
6254 Rozpętam kanonadę, będę sprzedawał tak szybko, że zanim się spostrzeże, wyleci z interesu i wreszcie będę miał go z głowy. Tym razem na zawsze. Oczywiście Pustak straci na tym trochę pieniędzy, ale na biednego nie trafiło. Zapiszę to w rubryce "straty uboczne". Uśmiechnąłem się do niego.
6255 Ale nikt nie może służyć dwóm panom zbyt długo, a już na pewno nie do końca życia. A właśnie tym był Zepsuty Chińczyk: kolejnym panem. Czekał za kulisami, manipulując jego słabym umysłem i siejąc ziarno niezgody w moich szeregach. A zaczął od mojego własnego wspólnika. Zanosiło się na wojnę.
6256 Samolotem był najwyraźniej boeing 747, a ja siedziałem na miejscu 2A przy oknie w pierwszej klasie i chociaż oczy miałem otwarte w trybie czuwania, podbródek wciąż wbijał mi się w mostek w trybie spania i czułem się tak, jakbym oberwał w łeb farmaceutyczną pałką. Kac? Zmarszczyłem brwi.
6257 To ważna wskazówka. Od razu poprawił mi się humor. Przesunąłem wzrokiem od lewej do prawej: zielone góry, małe błyszczące w słońcu miasteczko, turkusowe jezioro w kształcie półksiężyca i olbrzymi gejzer strzelający na trzydzieści metrów w górę - widok zapierał dech w piersi. Zaraz, chwileczkę.
6258 Gdzie jest mój gulfstream? I jak długo spałem? Ile "cytrynek"... O Chryste! Temazepam! Lekarz ostrzegał mnie przed mieszaniem "cytrynek" z temazepamem. Śpi się potem i śpi. Obłęd. Głęboko odetchnąłem i spróbowałem odpędzić od siebie falę czarnowidztwa. I nagle mnie olśniło - Szwajcaria.
6259 Po prostu Szwajcaria. Pełna szwajcarskich rzeczy: jedwabiście mlecznej czekolady, obalonych dyktatorów, luksusowych zegarków, ukrytego hitlerowskiego złota, numerycznych kont, wypranych pieniędzy, pilnie strzeżonych tajemnic bankowych, szwajcarskich franków i szwajcarskich "cytrynek".
6260 Był to rezultat stuleci wojen, politycznych podchodów i wbijania noża w plecy przeciwnikom: kraj podzielono dosłownie na pół, z Genewą jako stolicą żabojadów w jednej połowie - tam mówiło się głównie po francusku - i Zurychem jako stolicą szkopów w drugiej; tu mówiło się oczywiście po niemiecku.
6261 Myśl ta wywołała uśmiech na mojej twarzy. Ostatecznie leciałem nie gdzie indziej, jak do Genewy. Odwróciłem się i spojrzałem w prawo, gdzie siedział Danny Porush. On też spał. Miał szeroko otwarte usta, w klasycznym trybie muchołownym, więc oślepił mnie blask bijący z jego wielkich, białych zębów.
6262 Była naprawdę wspaniała, zwłaszcza z tymi blond włosami opadającymi na wysoki kołnierzyk kremowej bluzeczki. Hmm, ta tłumiona seksualność. Te seksowne złote skrzydełka na lewej piersi - stewardesa! Przypomniało mi się, że rozmawiałem z nią przed startem na lotnisku Kennedy'ego w Nowym Jorku.
6263 Podejdziesz na chwilę? Możemy porozmawiać? Dziewczyna odwróciła się na pięcie, skrzyżowała ręce, wyprostowała ramiona, odchyliła się do tyłu, wysunęła w bok biodro i zastygła bez ruchu w pozie wyrażającej najwyższą pogardę. To spojrzenie, które mi posłała. Te zwężone oczy. Te zaciśnięte zęby.
6264 Ten zmarszczony nos. Sam jad i trucizna! Chyba trochę przesadziła. Bo niby dlaczego... Zanim zdążyłem dokończyć myśl, urocza Franca odwróciła się i odmaszerowała. Jezu Chryste, gdzie się podziała ta słynna szwajcarska gościnność? Ktoś mi powiedział, że wszystkie Szwajcarki to puszczalskie.
6265 Ale to nie dawało jej jeszcze prawa, żeby mnie ignorować. Byłem klientem Swissairu, do ciężkiej cholery, i mój bilet kosztował... Nie wiem, ale pewnie fortunę. I co dostałem w zamian? Szerszy fotel i lepszy posiłek? Kurwa mać, toż posiłek przespałem! Nagle zachciało mi się siusiu.
6266 Już się palił - zapiąć pasy - ale ja nie mogłem dłużej wytrzymać. Miałem mały pęcherz (co doprowadzało Księżnę do szału), no i musiałem przespać dobre siedem godzin. Walić to. Co mi zrobią, jeśli wstanę i pójdę? Aresztują mnie za siusianie w samolotowej toalecie? Chciałem wstać, ale nie mogłem.
6267 Dobierałeś się do Franki. - Ruchem głowy wskazał jasnowłosą stewardesę. - Nad Atlantykiem. Chcieli zawrócić, ale przekonałem ich, że lepiej cię związać, i obiecałem, że nie wstaniesz. Ale na lotnisku może czekać policja. Chyba chcą cię aresztować. Szybko przeszukałem pamięć krótką.
6268 W innej sytuacji to nic strasznego, ale w samolocie... Tu nie firma, tu obowiązują inne zasady. Najgorsze jest to, że chyba się jej spodobałeś. - Pokręcił głową i ściągnął usta, jakby chciał powiedzieć: "Jezu, spłoszyć taką dupę!". - Ale kiedy spróbowałeś zadrzeć jej spódnicę, w końcu się obraziła.
6269 I jeszcze morfinę na krzyż. Ale morfinę i temazepam przepisał mi lekarz, więc to nie moja wina. Trzymałem się tej pocieszającej myśli, dopóki mogłem. Ale powoli zaczynała dopadać mnie rzeczywistość. Usiadłem wygodniej i spróbowałem zaczerpnąć z niej trochę sił. Ale nagle ogarnęła mnie panika.
6270 Co za kutas! Gdybym go poprosił, dałby mi pewnie heroinę na drzazgę w palcu. Koszmar. Czy może być coś gorszego? Aresztowanie w Szwajcarii, w największej pralni brudnych pieniędzy na świecie. Jeszcze nic nie wypraliśmy, a już mamy kłopoty. - Zwiesiłem głowę. - To zły znak, Danny.
6271 Dzięki Bogu, że na etykietkach widniało moje nazwisko; w tych okolicznościach to było najważniejsze. Bo "cytrynki" spoczywały bezpiecznie w okrężnicy zstępującej Danny'ego, która - jak zakładałem - zdążyła już przejść przez kontrolę. Celnicy zaczęli trajkotać w jakimś dziwnym francuskim dialekcie.
6272 Rozejrzałem się po pokoju. To areszt? Ze Szwajcarami nigdy nic nie wiadomo. Mieli kamienne twarze, jak roboty wiodące życie z monotonną precyzją szwajcarskiego zegarka, podczas gdy cały pokój krzyczał: "Wkroczyłeś do strefy cienia, kutasie!". Ani jednego okna. Ani jednego obrazka.
6273 Żadnych ołówków, piór, lamp i komputerów. Nie było tam nic oprócz czterech stalowoszarych krzeseł, stalowoszarego biurka i zwiędłej pelargonii powoli dogorywającej w kącie. Chryste, może zażądać rozmowy z naszą ambasadą? Nie, ty durniu. Pewnie jesteś na jakiejś liście i cię obserwują.
6274 Incognito: taki był mój cel. Przeniosłem wzrok. Celnicy wciąż gadali po francusku. Jeden trzymał fiolkę temazepamu, drugi mój paszport, a trzeci drapał się w swój cofnięty szwajcarski podbródek, jakby właśnie decydował o moim losie - a może go tylko swędziało? W końcu przemówił ten z podbródkiem.
6275 Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jeśli tylko będzie pan miał ochotę, znajdzie pan w naszym kraju wiele innych kobiet. Najwyraźniej ma pan tu bardzo wpływowych przyjaciół. - Z tymi słowami kapitan osobiście przeprowadził mnie przez kontrolę celną, nie podbiwszy mi nawet paszportu.
6276 Kilka minut później znalazłem się w apartamencie prezydenckim, dokąd zaprowadził mnie sam pan kierownik. Był bardzo uprzejmy i wylewny, zwłaszcza kiedy trochę lepiej mnie poznał, to znaczy, kiedy dałem mu dwa tysiące franków napiwku w podzięce za to, że zameldował mnie, nie powiadamiając Interpolu.
6277 Przed wyjściem zapewnił mnie, że na mój telefon czekają najlepsze szwajcarskie prostytutki. Ledwo wyszedł, gdy zadzwonił telefon. Zadzwonił dziwnie: trzy krótkie dzwonki, głucha cisza, znowu trzy krótkie dzwonki i znowu głucha cisza. Pieprzone żabojady. Nawet telefony były tu wkurzające.
6278 Boże, jak ja tęskniłem za Ameryką. Za cheeseburgerami z keczupem. Za płatkami w cukrowej polewie. Za kurczakiem z rusztu. Bałem się zajrzeć do jadłospisu. Dlaczego w porównaniu ze Stanami reszta świata była tak zacofana? I dlaczego nazywano nas wstrętnymi Amerykanami? Podszedłem do telefonu.
6279 Niemożliwe. Na pewno? Miała szósty zmysł, zwłaszcza do takich spraw. Ale to było za szybko nawet jak na nią. Przeczytała w prasie? Nie, upłynęło za mało czasu, żeby ci z "New York Post" zdążyli coś wysmażyć. Co za ulga - ale tylko na tysięczny ułamek sekundy. I czarna myśl: telewizja kablowa.
6280 Moje podejrzenia się potwierdziły. To była czarnoskóra prostytutka prosto z Etiopii, która znała tylko dwa słowa: "cześć" i "pa, pa". Takie lubiłem najbardziej. Ruchem ręki zaprosiłem ją do pokoju i zaprowadziłem do łóżka. Usiadła. Ja obok niej. Powoli odchyliłem się do tyłu i podparłem łokciem.
6281 Cholera jasna! Szybko przytknąłem palec do ust, modląc się, żeby Etiopka zrozumiała ten międzynarodowy gest znany wszystkim prostytutkom, który w tym przypadku można by przełożyć na: "Ani słowa, dziwko! Rozmawiam z żoną i jeśli usłyszy twój głos, wpadnę po uszy w gówno, a ty nie dostaniesz napiwku".
6282 Co było ze mną nie tak? Przecież nie zachowuje się tak żaden normalny mężczyzna. Nawet ktoś, kto ma potężną władzę - nie, zwłaszcza ktoś, kto ma potężna władzę! Sporadyczny skok w bok to jedno, czegoś takiego można się spodziewać. Ale musiała istnieć jakaś granica, tymczasem ja..
6283 Czułem się tak, jakbym robił różne rzeczy nie dlatego, że chciałem, tylko dlatego, że tego po mnie oczekiwano. Jakby życie było sceną, a Wilk z Wall Street grał na niej przed wyimaginowaną publicznością, która oceniała każdy jego ruch i wsłuchiwała się uważnie w każde jego słowo.
6284 Przecież nie umywała się do Księżnej. I ten jej francuski akcent - tysiąc razy wolałem brooklyński mojej żony. Mimo to po przeprawie z celnikami od razu spytałem, a raczej chciałem spytać o jej numer telefonu. Dlaczego? Bo uważałem, że tak powinien postąpić Wilk z Wall Street. Dziwaczne to wszystko.
6285 Siedziała na brzegu łóżka z rozchylonymi nogami. Tak nieskromnie. Tak seksownie. Spódniczka prawie nie zakrywała jej bioder. Tak, to będzie mój ostatni raz. Rezygnacja z tego gorącego czekoladowego wieżowca - pewnie płonącego w środku żywym ogniem - byłaby niczym innym jak parodią sprawiedliwości.
6286 Podjąłby się tego tylko prawdziwy nałogowiec. Ale szanowałem Danny'ego za to, że zawsze mnie pilnował, że zawsze strzegł kury znoszącej złote jaja. Pytanie tylko, jak długo by jej strzegł, gdyby przestała się nieść. Tak, pytanie było bardzo dobre, ale nie chciałem się nad nim zastanawiać.
6287 Wszyscy tak robią, nikt nawet nie zauważy. - Wzruszyłem ramionami. - Nie chcę pomniejszać znaczenia twoich małżeńskich problemów, ale teraz musimy pogadać o interesach. Zaraz będziemy w banku i chcę przedtem obgadać z tobą parę spraw. Po pierwsze, będę mówił ja, jasne? Danny kiwnął głową.
6288 Ale poważnie, chcę, żebyś siedział tam i obserwował. Spróbował ich rozgryźć. Za cholerę nie rozumiem ich mowy ciała. Zaczynam podejrzewać, że w ogóle jej nie mają. I bez względu na to, jak przebiegnie spotkanie, wychodzimy, mówiąc, że nie jesteśmy zainteresowani współpracą. To mus, tak trzeba.
6289 W ogóle nie pasuje mi ta cała Szwajcaria. Nie wiem, mam złe przeczucia. Dlatego jeśli na to pójdziemy, Kaminsky nie może się o tym dowiedzieć. Nigdy. Wszystko by szlag trafił. Zobaczymy, może pójdziemy do innego banku, może zostaniemy w tym, bo jestem pewien, że Kaminsky im wisi.
6290 Al Abrams, jeden z moich pierwszych mentorów, przestrzegał mnie przed zagranicznymi bankami. Mówił, że współpraca z nimi to gotowa recepta na kłopoty, że wzbudza czujność władz. Że Szwajcarom nie wolno ufać, że jeśli tylko nasz rząd ich przyciśnie, sprzedadzą każdego, nie mrugnąwszy okiem.
6291 Wkrótce potem skontaktował się ze mną jego adwokat, który powiedział, że postawiono mu zarzuty i że Al byłby wdzięczny, gdybym wykupił go z naszych wszystkich wspólnych interesów. Zamrożono jego aktywa i zaczynało brakować mu gotówki. Zrobiłem to bez chwili wahania. A potem się modliłem.
6292 Żeby mimo współpracy z władzami sypnął wszystkich oprócz mnie. Ale potem skonsultowałem się z jednym z najlepszych nowojorskich adwokatów, który powiedział, że nie ma czegoś takiego jak współpraca częściowa: albo współpracowało się całkowicie, albo w ogóle. Serce opadło mi aż do żołądka.
6293 Z różnych kont wyjąłem ponad dziesięć milionów dolarów - za każdym razem biorąc co najmniej ćwierć miliona - tylko po to, żeby mieć dobre wytłumaczenie, gdyby kiedykolwiek przyłapano mnie z dużą sumą. Bo zawsze mogłem wtedy powiedzieć: "Sprawdźcie w moim banku. Sami zobaczycie, że to czysta forsa".
6294 Ale ostrożny był również mój dobry przyjaciel Al, mój pierwszy mentor, człowiek, któremu dużo zawdzięczałem. Więc jeśli złapali jego... Wszystko wskazywało na to, że nie mam zbyt dużych szans. I to było moje drugie złe przeczucie tego dnia. Ale wtedy nie wiedziałem jeszcze, że nie ostatnie.
6295 Siedziała przy mahoniowym biurku, tak wielkim, że mógłbym wylądować na nim śmigłowcem. W jasnoszarym kostiumie ze spodniami i białej bluzce z wysokim kołnierzykiem miała kamienną twarz, upięte w ciasny kok jasne włosy i idealną cerę bez jednej choćby zmarszczki czy minimalnej skazy.
6296 Kiedy podeszliśmy bliżej, przyjrzała się nam podejrzliwie. Już wiedziała. Na sto procent. Oczywiście, że wiedziała. Miała to wypisane na twarzy. Dwóch młodych amerykańskich kryminalistów przyszło tu wyprać nielegalnie zdobytą forsę. Dwóch dilerów, którzy wzbogacili się, sprzedając prochy dzieciom.
6297 Pan Porush! Dzień dobry! - zaczął ciepło Jean Jacques Saurel. Uścisnęliśmy sobie ręce. Potem posłał mi lekko drwiący uśmiech. - Ufam, że ta paskudna przygoda na lotnisku była tylko niemiłym wyjątkiem i że nie narzeka pan na pobyt w Genewie. Musi pan opowiedzieć mi przy kawie o tej stewardesie.
6298 Jean Jacques wprowadził nas do sali konferencyjnej, która wyglądała jak miejsce spotkań klubu palaczy. Przy długim szklanym stole siedziało sześciu szwajcarskich żabojadów: wszyscy byli w tradycyjnym stroju służbowym i wszyscy albo trzymali w ręku papierosa, albo właśnie odłożyli go do popielniczki.
6299 No i był również Kaminsky. Siedział wśród nich w tym koszmarnym tupeciku i wyglądał tak, jakby owinął sobie łeb jakimś ścierwem. Miał okrągłą, tłustą gębę i uśmiechał się do mnie tak bezczelnie, że miałem ochotę dać mu w pysk. Przez chwilę chciałem nawet poprosić, żeby wyszedł, ale zmieniłem zdanie.
6300 Ale ja myślałem już krok naprzód. Gdybym zrobił z nimi jakiś interes, Kaminsky dostałby od nich coś w rodzaju znaleźnego. Na pewno, inaczej dlaczego tak bardzo chciałby mnie uspokoić? Początkowo myślałem, że jest tylko kolejnym frajerem, który lubi się popisywać wiedzą na egzotyczne tematy.
6301 To bardzo dziwne, zważywszy na to, że na pańskiej decyzji ani nic nie straci, ani nie zyska. Otrzymał już od nas niewielką rekompensatę za swój trud. To, czy postanowi pan nawiązać współpracę z Union Banc, czy nie, nie będzie miało żadnego wpływu na zawartość jego portfela. Kiwnąłem głową.
6302 Przeszły mnie ciarki. Wiedziałem już, że będę miał poważne problemy z wypraniem pieniędzy w Szwajcarii, chyba że... Hmm, czy to możliwe, żeby pranie brudnych pieniędzy było tu legalne? Nie, bardzo w to wątpiłem, ale na wszelki wypadek postanowiłem spytać o to Saurela podczas rozmowy w cztery oczy.
6303 Nawet gdybyśmy dostali wezwanie od waszej Komisji Papierów Wartościowych i Giełd, która jest cywilnym ciałem regulacyjnym, musielibyśmy stanowczo odmówić. - I jakby po namyśle dodał: - Odmówić nawet wtedy, gdyby owo rzekome przestępstwo było przestępstwem w świetle szwajcarskiego prawa.
6304 Robiliśmy, co mogliśmy, żeby pomóc jak największej liczbie naszych żydowskich klientów, ale chociaż się staraliśmy, nie pomogliśmy wszystkim. Jak pan wie, jestem Francuzem, ale będę chyba wyrazicielem myśli wszystkich tu obecnych, jeśli powiem, że żałuję, iż nie zrobiliśmy więcej.
6305 Wszystko jedno, bo zanim znowu otworzył usta, wybiegłem dziesięć kroków do przodu i wiedziałem już, do czego zmierza. Chodziło o to, że zanim Hitler zdążył podbić Europę, spędzić sześć milionów Żydów i zamordować ich w komorach gazowych, wielu z nich przeniosło swoje pieniądze do Szwajcarii.
6306 Wyczuli pismo nosem już w latach trzydziestych, gdy hitlerowcy doszli do władzy. Ale przerzut pieniędzy do Genewy czy Zurychu okazał się znacznie łatwiejszy niż ucieczka z kraju. Jakie to smutne, że Szwajcaria tak chętnie przyjęła ich majątek, tak niechętnie przyjmując ich samych.
6307 A jeśli te szwajcarskie sukinsyny dobrze wiedziały, kim są i gdzie przebywają ocalałe dzieci i mimo to nie chciały ich odszukać? A nawet gorzej: ile żydowskich dzieci, których rodziny wymordowano, stawiło się w odpowiednim banku i rozmawiało z właściwym bankierem tylko po to, by ich okłamano? Boże.
6308 Tylko najszlachetniejsi szwajcarscy bankierzy byli prawi na tyle, żeby zwrócić spadkobiercom to, co zostało im po przodkach. W Zurychu - pełnym tych pieprzonych szkopów - bardzo rzadko spotykało się ludzi darzących nas sympatią. W Genewie było chyba trochę lepiej, ale tylko trochę.
6309 Nie ma żadnych wyjątków. Zerknąłem na Danny'ego. Niedostrzegalnie kiwnął głową. "Kurwa, co za koszmar". W drodze do hotelu nie zamieniliśmy prawie słowa. Gapiłem się w okno i nie widziałem nic oprócz duchów milionów Żydów szukających swoich pieniędzy. W dodatku noga paliła mnie żywym ogniem.
6310 Sprawa była prosta: gdybym otworzył konto w Union Bancaire, musiałbym dać im ksero paszportu, które umieszczono by w moim dossier. I gdyby nasz Departament Sprawiedliwości wszczął przeciwko mnie śledztwo w związku z oszustwami giełdowymi - co stanowiło przestępstwo i w Szwajcarii - byłbym ugotowany.
6311 Zaraz, chwileczkę. Kto powiedział, że muszę dać im ksero mojego paszportu? Czy nie może przyjechać tu któryś z moich ludzi i otworzyć konta na swój? Jakie istniało prawdopodobieństwo, że federalni natrafią na nazwisko amerykańskiego "słupa" w "słupie" szwajcarskim? "Słup" w "słupie".
6312 Właściwie to dlaczego miałbym ograniczać się tylko do moich obecnych figurantów? W przeszłości wybierałem ich, kierując się nie tylko ich spolegliwością, ale i tym, czy potrafili generować duże zyski bez wzbudzania podejrzeń urzędu skarbowego. Taką kombinację trudno było znaleźć.
6313 Moim głównym "słupem" był Elliot Lavigne, który z dnia na dzień stawał się moim koszmarem z Elm Street. To on wciągnął mnie w "cytrynki". Był prezesem Perry Ellis, jednego z największych producentów odzieży w Stanach. Ale to, że zajmował tak wysokie stanowisko, było trochę mylące.
6314 Ilekroć dawałem mu zarobić na nowej emisji, rozliczał się ze mną tą samą gotówką, którą dostał z zagranicy. Była to wymiana doskonała, bez żadnych śladów na papierze. Ale Elliot zaczynał się ostatnio psuć. Górę coraz częściej brały w nim hazard i dragi. Coraz częściej zalegał z płatnościami.
6315 Jak przerzucić tyle kasy do Szwajcarii, tego wciąż nie wiedziałem, chociaż miałem kilka pomysłów. Już za kilka godzin zamierzałem omówić je z Saurelem. Tak czy inaczej zawsze wiedziałem, że zastąpienie Elliota figurantem, który bez śladu wygeneruje tyle pieniędzy, będzie bardzo trudne.
6316 Jedynym problemem, jakiego nie poruszyłem na spotkaniu z bankierami, było to, w jaki sposób mógłbym z tych pieniędzy korzystać. Bo niby jak miałem je wydawać? Jakimi kanałami przerzucać je po wypraniu z powrotem do Stanów, aby tam je zainwestować? Wiele pytań wciąż pozostawało bez odpowiedzi.
6317 Była to tak zwana Regulacja S, dzięki której zagraniczniacy mogli kupować i sprzedawać akcje takich spółek, unikając dwuletniej karencji wymaganej przez paragraf 144 ustawy o papierach wartościowych. Według tejże regulacji obcokrajowiec musiał przetrzymać je tylko przez czterdzieści dni.
6318 I wtedy przed oczami stanęła mi Patricia, ciotka mojej żony. Nie, moja ciotka! Tak, odkąd ożeniłem się z Księżną, Patricia była i moją ciotką. Już od pierwszego spotkania wiedzieliśmy, że pokrewne z nas dusze. To było trochę dziwne, zważywszy na to, w jakiej sytuacji mnie wtedy zobaczyła.
6319 Lęk po kokainie próbowałem złagodzić xanaxem, ale ponieważ xanaxu też nie udało mi się utrzymać w żołądku, dosłownie wychodziłem, a właściwie wypełzałem z własnej skóry. Nazajutrz zjedliśmy razem lunch i nie wzbudzając we mnie najmniejszego poczucia winy, namówiła mnie jakoś do rzucenia prochów.
6320 I nie brałem ich aż przez dwa tygodnie. Spędzałem z Nadine wakacje w Anglii i nigdy przedtem nie żyliśmy tak zgodnie. Byłem tak szczęśliwy, że myślałem nawet o przeprowadzce do Anglii, gdzie miałbym Patricię pod ręką. Ale w głębi serca wiedziałem, że to tylko fantazja. Moje miejsce było w Ameryce.
6321 Nadawałaby się doskonale. Gardziła wszystkim, co miało związek z jakąkolwiek formą rządu i rządzenia, i bez wahania mogłem jej zaufać. Gdybym tylko ją o to poprosił, uśmiechnęłaby się swoim najcieplejszym uśmiechem i już nazajutrz wsiadłaby do samolotu. Poza tym nie miała pieniędzy.
6322 Ilekroć się widywaliśmy, proponowałem jej więcej, niż mogłaby wydać w ciągu roku. Ale zawsze odmawiała. Była zbyt dumna. Ale teraz mógłbym jej powiedzieć, że ponieważ świadczy mi cenne usługi, ma pełne prawo do stosownego wynagrodzenia. Pozwoliłbym jej wydawać, ile by tylko chciała.
6323 Co za cudowna myśl! Zresztą wydawałaby pewnie tyle co nic. Dorastała na powojennych zgliszczach i utrzymywała się teraz z niziutkiej emerytury. Po prostu nie umiałaby szastać pieniędzmi, nawet gdyby bardzo chciała. Zamiast tego pewnie rozpieszczałaby swoje wnuki. I bardzo dobrze.
6324 Nigdy dotąd nie widziałem tak pięknie nakrytego stołu. Na bielutkim jak śnieg, mocno nakrochmalonym obrusie spoczywał dostojnie rząd cudownych, ręcznie polerowanych srebrnych sztućców i wspaniała kolekcja chińskiej porcelany. Pełen luksus - pomyślałem - musiało to kosztować fortunę.
6325 Wystrój sali nie był może wyśmienity - w dodatku po długiej podróży samolotem leciałem z nóg - za to towarzystwo miałem naprawdę zacne. Saurel okazał się nie lada dziwkarzem i właśnie wprowadzał mnie w arkany sztuki uwodzenia Szwajcarek, które pieprzyły się ponoć chętniej niż króliki.
6326 Uznałem, że to cenne spostrzeżenie, tym bardziej było mi smutno, że nie słyszy tego Danny. Ale tematy, jakie zamierzaliśmy poruszyć, były tak horrendalnie nielegalne, że obecność osób trzecich nie wchodziła po prostu w rachubę, nawet jeśli osoby te również maczały palce w czymś brzydkim i zakazanym.
6327 Kolejna lekcja, jakiej udzielił mi kiedyś Al Abrams, mówiąc: "Dwoje ludzi to przestępstwo. Troje to zmowa". Tak więc siedziałem z Saurelem, ale myślami ciągle wracałem do Danny'ego, zastanawiając się, co, u licha, teraz robi. Nie należał do tych, których można było spuścić z oka za granicą.
6328 Ale podobno masz piękną żonę. Jakie to dziwne. Mieć piękną żonę i mimo to oglądać się za innymi. Ale dobrze cię rozumiem, przyjacielu. Widzisz, moja żona też jest piękna, mimo to odczuwam przymus obcowania z każdą młodą kobietą, która mnie zechce i spełni moje standardy doskonałości.
6329 A w tym kraju takich kobiet nie brakuje. - Wzruszył ramionami. - Ale myślę, że taki już jest ten świat, że dla takich jak my innej drogi po prostu nie ma. Zgodzisz się ze mną? Jezu Chryste, koszmar! Dokładnie to samo wmawiałem sobie od lat, próbując zracjonalizować i usprawiedliwić swoje zachowanie.
6330 Tak, to bardzo miłe uczucie. Uświadamia nam, co tak naprawdę jest ważne. Ostatecznie gdyby nie dom i rodzina, nasze życie byłoby puste. Dlatego ilekroć jestem z rodziną, delektuję się tym jak najpyszniejszym łakociem. Ale już po kilku dniach mam ochotę podciąć sobie żyły. Nie zrozum mnie źle.
6331 Kocham żonę i dzieci. Naprawdę. Ale jestem Francuzem, a jako Francuz mogę znosić życie rodzinne tylko przez pewien czas, do rozsądnej granicy, po której przekroczeniu zaczynam mieć tego dosyć. Dlatego czas spędzony poza domem sprawia, że jestem lepszym mężem dla żony i lepszym ojcem dla dziecka.
6332 Nagle przyszło mi do głowy, że Szwajcarzy palą z zupełnie innych powodów niż Amerykanie. Szwajcarzy robili to dla czystej, prostej przyjemności, podczas gdy w przypadku moich rodaków miało to coś wspólnego - mimo licznych ostrzeżeń - z prawem do samobójstwa, jakie gwarantował im ten straszny nałóg.
6333 Dollar Time ciągle traci pieniądze i nowy dyrektor finansowy mógłby zacząć węszyć. Dlatego lepiej nie wywoływać wilka z lasu, przynajmniej na razie. Zresztą są ważniejsze sprawy. Jeśli powiesz, że Kaminsky nie dowie się o moim koncie, uwierzę ci na słowo. I już nigdy więcej do tego nie wrócę.
6334 Ale rozumiem, że już to przemyślałeś i podjąłeś decyzję. Radziłbym jednak, żebyś spotkał się z Rolandem Franksem. To specjalista od tych spraw, zwłaszcza od dokumentów. Może spreparować dowody sprzedaży, kwity, zamówienia, poświadczenia, niemal wszystko, co mieści się w granicach zdrowego rozsądku.
6335 To z kolei pozwoli ci ominąć przepis nakazujący zgłaszanie kupna ponadpięcioprocentowego pakietu akcji. Dla kogoś takiego jak ty Franks byłby nieocenionym doradcą zarówno w kwestii finansów amerykańskich, jak i zagranicznych. Interesujące. Mieli własny, pionowo zorientowany system "słupów".
6336 Potem wystawiłby oficjalny akt hipoteczny, który podpisałbyś jako wierzyciel, a będąc wierzycielem, otrzymywałbyś pieniądze. Strategia ta ma dwie zalety. Po pierwsze, sam ustalasz sobie wysokość odsetek, które pobierasz tam, gdzie postanowisz założyć firmę, a więc praktycznie w dowolnym kraju.
6337 No i oczywiście nie płaci się tam podatku dochodowego. Druga zaleta to właśnie podatki. Przecież odsetki hipoteczne można u was odpisywać od podatku, prawda? Tak, musiałem przyznać, że to całkiem sprytne. Sprytne, ale jeszcze bardziej ryzykowne niż zagrywka z kartami kredytowymi.
6338 Gdybym obłożył hipoteką własny dom, zostałoby to odnotowane w urzędzie miejskim w Old Brookville. Znaczyło to, że federalni mogliby tam w każdej chwili pójść i poprosić o kopię aktu, a wtedy zobaczyliby, że wierzycielem jest firma zagraniczna. I mówić tu o niewzbudzaniu podejrzeń.
6339 Podobnie jak wykładzinę w foyer, tę w korytarzu też malowała pewnie opóźniona w rozwoju małpa, bo tak samo jak tam, tu też dominowała kolorystyczna kombinacja psich siuśków i różowawych rzygowin. Za to drzwi były nowiutkie, z błyszczącego ciemnobrązowego dębu. Ciekawa dychotomia - pomyślałem.
6340 A było ich cztery. Jedna siedziała mu na twarzy, ocierając się pupą o nos. Druga podskakiwała na jego lędźwiach, całując się namiętnie z tą na twarzy. Trzecia przytrzymywała jego szeroko rozłożone nogi, a czwarta ręce. Oczywisty fakt, że ktoś wszedł do pokoju, nie zrobił na nich żadnego wrażenia.
6341 Nawet nie zwolnili, jakby nic się nie działo. Spojrzałem na Saurela. Stał z przekrzywioną na bok głową i w zadumie pocierał ręką podbródek, jakby nie mógł się połapać, co która dziewczyna robi lub jaką ma odgrywać rolę w tej odstręczającej scenie. Potem zmrużył oczy i powoli pokiwał głową.
6342 Potem wyszedłem, zostawiając Saurela samemu sobie. Kilka minut później leżałem już w łóżku, zastanawiając się nad szaleństwem, które wkradło się w moje życie, gdy nagle coś mnie napadło i poczułem, że muszę po prostu zadzwonić do Księżnej. Zerknąłem na zegarek: było wpół do dziesiątej.
6343 Kocham cię. Odłożyłem słuchawkę, położyłem się i spróbowałem wymacać na nodze miejsce, z którego promieniował ból. Ale nie mogłem go znaleźć. Ból zdawał się dochodzić zewsząd i znikąd. Jakby się przemieszczał. Głęboko odetchnąłem i spróbowałem się odprężyć, rozpędzić go siłą woli.
6344 A jeśli to nie wystarczy, w nabożny podziw musi wprawić każdego wyczyn garstki tutejszych wybrańców, autorów największego i najdłużej trwającego oszustwa w historii ludzkości: członków rodziny królewskiej. Był to kant nad kantami, kant wszech czasów, a oni okazali się genialnymi kanciarzami.
6345 Jeszcze bardziej niewiarygodne było to, że te trzydzieści milionów jeździło po całym świecie, zwąc się "poddanymi Jej Królewskiej Mości" i chwaląc się tym, że nie wyobrażają sobie, by królowa Elżbieta mogła podcierać sobie tyłek po kupie. Ale tak naprawdę nie miało to żadnego znaczenia.
6346 Przecież ci ufam. Po prostu powiedz jej, że jeśli, co nie daj Boże, coś ci się stanie, ma przyjść do mnie, a ja wszystko jej wytłumaczę. Poza tym chciałbym trochę połazić po Londynie. Pójść na Savile Row i kupić sobie kilka nowych garniturów. Albo nawet na King's Cross, pooglądać widoczki.
6347 Nie musisz się o niego martwić. Przewróciłem oczami. Co mogłem zrobić? Był dorosły, prawda? Dorosły? Tak i nie. Ale nie o to teraz chodziło. Musiałem pomyśleć o cioci Patricii. Miałem zobaczyć się z nią już za parę godzin. Zawsze kojąco na mnie działała. A trochę ukojenia bardzo by mi się przydało.
6348 Uśmiechnąłem się ciepło i głęboko odetchnąłem, delektując się angielskim powietrzem, gęstszym niż grochówka, przynajmniej w tym momencie. Hyde Park bardzo przypominał nowojorski Central Park, bo tak jak Central Park był kawałkiem raju w błyskawicznie rozrastającej się metropolii.
6349 Trochę niższa i szczuplejsza ode mnie, miała sięgające do ramion rudawe włosy, jasnoniebieskie oczy i bielutkie policzki poprzecinane zmarszczkami kobiety, która większą część młodości spędziła w schronie pod swoim ciasnym mieszkankiem, gdzie ukrywała się przed niemieckimi rakietami.
6350 Moglibyśmy spędzić tam cały dzień, trochę pozwiedzać albo pójść na zakupy. - Spojrzałem jej prosto w oczy. - Musisz mi obiecać, że będziesz wydawała co najmniej dziesięć tysięcy funtów miesięcznie. Obiecujesz? Patricia zatrzymała się w pół kroku, zabrała rękę i położyła ją sobie na sercu.
6351 Ale nie było to milczenie toksyczne. Było to milczenie, jakie zapada między dwojgiem ludzi, którzy czują się ze sobą na tyle dobrze, żeby nie przyspieszać na siłę rozmowy. Jej towarzystwo działało na mnie jak balsam. Noga trochę mniej bolała, ale nie miało to nic wspólnego z ciocią.
6352 Kiedy zaczynasz się starzeć, dochodzisz czasem do wniosku, że pieniądze przynoszą więcej kłopotów niż korzyści. - Wzruszyła ramionami. - Nie zrozum mnie źle, nie jestem starą idiotką, która postradała rozum i żyje w wyimaginowanym świecie, gdzie pieniądze nie mają znaczenia. Dobrze wiem, że mają.
6353 Dorastałam po wojnie, na zgliszczach miasta, i pamiętam, jak to jest, kiedy musisz się zastanawiać, skąd wziąć coś do jedzenia. W tamtych czasach nie byliśmy pewni dosłownie niczego. Hitlerowcy zburzyli pół Londynu i przyszłość była jak ulotny sen. Ale żyliśmy nadzieją i chcieliśmy odbudować kraj.
6354 Taki już jest ten świat i to, że żyjesz według obowiązujących zasad, nie czyni cię złym człowiekiem. Boję się tylko, że pozwalasz, by pieniądze kontrolowały ciebie, a tak być nie powinno. To kielnia jest narzędziem, nie murarz. Pieniądze pomogą ci znaleźć znajomych, ale nie prawdziwych przyjaciół.
6355 To ostatnia rzecz, jaką bym zrobiła. Nikt z nas nie jest doskonały, każdy ma swoje demony. Ja też je miałam. Ale wracając do tego twojego przekrętu: jestem absolutnie za! To fascynujące! Czuję się jak bohaterka powieści Iana Fleminga. Międzynarodowa bankowość musi być podniecająca.
6356 Z pewnych rzeczy po prostu się nie żartuje, to przynosi pecha. To tak, jakby nasikać w oczy bogu przeznaczenia. Jeśli sikało się długo, zaczynał sikać i on, a on lał jak strażackim wężem. Ale skąd Patricia mogła o tym wiedzieć? Nigdy nie złamała prawa - dopóki nie poznała Wilka z Wall Street.
6357 Były i inne korzyści i wszystkie razem zdecydowanie przemawiały za tym, bym zwerbował ciocię Patricię i zwabił ją do jaskini międzynarodowych przestępstw bankowych. Sama powiedziała, że uczestnictwo w wyrafinowanym przekręcie, takim choćby jak pranie brudnych pieniędzy, odmłodzi ją o całe lata.
6358 Tak, masz rację, odkąd byłem dzieckiem, chyba już od żłobka, często pogrążałem się w myślach. Pamiętam, siedziałem w klasie, patrzyłem na kolegów i zastanawiałem się, dlaczego nie rozumieją tak prostych rzeczy. Nauczycielka zadawała pytanie, a ja znałem odpowiedź, zanim jeszcze skończyła mówić.
6359 Chyba każdy tak ma, rzecz w tym, że mój jest wyjątkowo głośny. I wyjątkowo uciążliwy. Ciągle zadaję sobie pytania. A mózg to taki skomplikowany komputer: jest zaprogramowany tak, że jeśli zadasz mu pytanie, będzie próbował na nie odpowiedzieć bez względu na to, czy odpowiedź istnieje, czy nie.
6360 A raczej jak te wydarzenia można zmanipulować. Jakbym grał w szachy ze swoim własnym życiem. A ja, cholera, nie znoszę szachów! Przyjrzałem się jej twarzy, lecz zobaczyłem na niej tylko ciepły uśmiech. Czekałem, aż coś powie, ale milczała. Jednakże milczenie to miało jasny przekaz: mów dalej.
6361 To mnie wykańcza. Czuję się wtedy tak, jakby serce chciało wyskoczyć mi z piersi, jakby każda sekunda życia była zamkniętą w sobie wiecznością, jakbym dosłownie wychodził ze skóry. Miałem taki atak, kiedy się poznaliśmy, chociaż wtedy wziąłem parę gramów koki, więc to się nie liczy.
6362 A spał jak dziecko. Mieszkaliśmy w malutkim mieszkaniu i mieliśmy wspólny pokój. Kochałem go bardziej, niż możesz to sobie wyobrazić. Mam dużo dobrych wspomnień z tamtych czasów. A teraz nawet z sobą nie rozmawiamy. Ot, kolejna ofiara mojego tak zwanego sukcesu. Ale to już inna historia.
6363 Kiedy miałem sześć lat, umiałem mnożyć w pamięci czterocyfrowe liczby szybciej niż na kalkulatorze. Naprawdę, zostało mi to do dziś. A moi koledzy nie umieli nawet czytać! Ale wcale mnie to nie pocieszało. Kiedy zbliżała się pora spania, płakałem jak dziecko. Tak bardzo bałem się tych ataków.
6364 Ale obydwoje pracowali i nie mogli czuwać przy mnie przez całą noc. Dlatego w końcu zostawałem sam na sam z myślami. Z biegiem lat ta wieczorna panika trochę osłabła. Ale nie ustąpiła całkowicie. Powraca w postaci uporczywej bezsenności, która dopada mnie, kiedy tylko przytknę głowę do poduszki.
6365 Ta bezsenność jest straszna, naprawdę straszna. Przez całe życie próbowałem wypełnić dziurę, której wypełnić nie mogę. Im bardziej się staram, tym jest większa. Spędziłem... Słowa popłynęły jak potok i zacząłem wyrzucać z siebie truciznę, która trawiła moje wnętrzności, odkąd tylko pamiętałem.
6366 Był po prostu Jordan Belfort, przerażony młody chłopak, którego przerosło życie i którego sukces stawał się szybko narzędziem jego własnej zagłady. Nie wiedziałem tylko, czy zdążę zabić się sam, na moich własnych warunkach, czy wcześniej dopadną mnie władze. Kiedy już zacząłem, nie mogłem przestać.
6367 Tak więc przez dwie godziny spowiadałem się i spowiadałem. Rozpaczliwie próbowałem wypluć z siebie gorzką żółć, która szerzyła spustoszenie w moim ciele i duszy, zmuszając mnie do robienia rzeczy, o których wiedziałem, że są złe, do świadomego popełniania czynów, które groziły samozagładą.
6368 Kiedy rozkręciłem firmę, myślałem, że nadrobię to pieniędzmi. I kiedy poznałem Denise, byłem przekonany, że pokochała mnie ze względu na mój samochód. Miałem wtedy małe czerwone porsche, co dla dwudziestokilkuletniego chłopaka było nie lada gratką, zwłaszcza dla chłopaka z biednej rodziny.
6369 Czy tak postępuje mężczyzna mający chociaż odrobinę wiary w siebie? Byłem żałosny! Boże, co za ironia: odkąd założyłem Stratton Oakmont, każdy gówniarz w Ameryce myśli, że w wieku dwudziestu jeden lat powinien mieć ferrari, że to prawo przysługujące z tytułu urodzenia! - Przewróciłem oczami.
6370 Podejrzewam również, że nie ostatnim. Niedaleko stąd jest Rotten Row, część parku, gdzie młodzi kawalerowie paradowali kiedyś na koniach przed młodymi damami z nadzieją, że któregoś dnia dobiorą się do ich pantalonów. - Stłumiła śmiech i dodała: - To nie ty wymyśliłeś tę grę, kochanie.
6371 To musiał być dla niej koszmar. Miała dwadzieścia pięć lat, a ja porzuciłem ją dla młodej, znanej modelki. Przedstawiano ją jako starą bywalczynię salonów, która straciła cały seksapil, jakbym wymienił ją na kogoś, w kim tli się jeszcze resztka życia. Ale na Wall Street to normalne.
6372 Większość bogatych mężczyzn nie może się doczekać, żeby wymienić pierwszą żonę na drugą, a potem na kolejną. Jesteś mądrą kobietą i na pewno wiesz, o czym mówię. Na Wall Street to codzienność i, jak sama powiedziałaś, to nie ja wymyśliłem tę grę. Rzecz w tym, że moje życie gwałtownie przyspieszyło.
6373 Zgubiłem gdzieś kupę lat i z dwudziestokilkuletniego chłopaka wyrosłem od razu na czterdziestolatka. A w tych latach dzieją się rzeczy, które kształtują charakter. Toczą się bitwy, które każdy musi wygrać lub przegrać, żeby wiedzieć, co to znaczy być prawdziwym mężczyzną. Ja ich nie stoczyłem.
6374 Jestem nastolatkiem w ciele dorosłego mężczyzny. Bóg obdarzył mnie w kołysce cennymi darami, ale zabrakło mi dojrzałości, by dobrze je wykorzystać. A wtedy o wypadek nietrudno. Bóg podarował mi pół równania: zdolność do kierowania ludźmi i wymyślania rzeczy, których większość nie wymyśli.
6375 Wall Street czy Main Street, wszystko jedno: to było niewybaczalne. Porzuciłem piękną, wierną dziewczynę, która chciała zostać ze mną na dobre i złe, która postawiła na mnie swoją przyszłość. I kiedy wreszcie wyciągnęła szczęśliwy los, ja go podarłem. Będę smażył się za to w piekle.
6376 Powiedziałem jej, że prozac osłabił mój pociąg seksualny, że zasychało mi po nim w ustach, więc zacząłem brać salagen na pobudzenie ślinianek i johimbinę na impotencję, ale w końcu rzuciłem i to, wracając do metakwalonu, do moich "cytrynek", jedynego lekarstwa, po którym ból całkowicie ustępował.
6377 Najgorsze jest to, że spuściłem z wodą wszystkie prochy i dosłownie umieram. Zastanawiam się, czy nie zadzwonić do Stanów i nie ściągnąć tu concorde'em mojego szofera z garścią "cytrynek". Kosztowałoby mnie to dwadzieścia tysięcy dolarów. Dwadzieścia tysięcy za dwadzieścia tabletek.
6378 A ja poważnie o tym myślę. Cóż mogę powiedzieć, ciociu? Jestem narkomanem. Nigdy dotąd nikomu się do tego nie przyznałem, ale taka jest prawda. A wszyscy wokół mnie, łącznie ze mną samym, boją się stawić temu czoło. W taki sposób czy inny są uzależnieni ode mnie finansowo, więc mi to ułatwiają.
6379 I jeszcze mnie do tego nakłaniają. Oto moja historia. Nie jest zbyt piękna. Wiodę najbardziej dysfunkcyjne życie, jakie tylko można wieść. Jestem udanym nieudacznikiem. Mam trzydzieści jeden lat, ale zbliżam się do sześćdziesiątki. Bóg wie, jak długo jeszcze pociągnę. Ale kocham moją żonę.
6380 Co pomyśli, kiedy jej tatuś skończy w więzieniu? Co pomyśli, kiedy będzie starsza i przeczyta te wszystkie artykuły o moich wyczynach z prostytutkami? Boję się tego dnia, ciociu, naprawdę. I nie mam wątpliwości, że kiedyś nadejdzie. To bardzo smutne. Bardzo, bardzo smutne... Na tym skończyłem.
6381 A noga bolała mnie, chociaż spacerowaliśmy. Czekałem, aż Patricia coś powie, ale milczała. Spowiednicy nie są chyba od tego. Może tylko mocniej ścisnęła mi rękę, trochę bliżej mnie do siebie przyciągnęła, żeby wbrew wszystkiemu dać mi do zrozumienia, że wciąż mnie kocha i kochać będzie.
6382 Zastanawiałem się, co można pomyśleć o kimś, kto dzwoni do swojej sekretarki i aby zaspokoić swój narkotyczny głód tudzież nieodpartą chęć samozniszczenia, każe jej zapakować prochy do ponaddźwiękowego samolotu i wysłać mu je na drugi koniec świata, co ta oczywiście robi, i to bez mrugnięcia okiem.
6383 Poduszki chyba też, bo jest ich od groma. Poza tym pełno tu różnych angielskich bzdetów i fintifluszek. Jest wielka jadalnia z żyrandolem z litego srebra. Kojarzy mi się z Liberace. Danny mieszka po drugiej stronie korytarza, ale teraz łazi po mieście, udając wilkołaka z Londynu, jak w tej piosence.
6384 Ale z tego, co mówisz, chyba warto, prawda? Trzynaście tysięcy dolarów za noc - nie wiedziałem, dlaczego zawsze muszę mieszkać w najbardziej luksusowych apartamentach, bez względu na ich astronomiczne ceny. Pewnie dlatego, że robił tak Richard Gere w Pretty Woman, jednym z moich ulubionych filmów.
6385 Ale w moim przypadku chodziło o coś więcej, mianowicie o uczucie, jakie ogarniało mnie, kiedy stawałem przed ladą w recepcji i wypowiadałem te magiczne słowa: "Nazywam się Jordan Belfort i zarezerwowałem tu apartament prezydencki". Byłem po prostu małym zakompleksionym sukinsynem, ale co tam.
6386 Nie wiedziałem, że taka z ciebie globtroterka. Ale nie, muszę zostać tu dzień dłużej. Mam coś do załatwienia. Dlatego przedłuż rezerwację i dopilnuj, żeby w piątek rano na Heathrow czekał na mnie samolot. I powiedz pilotowi, że wracamy tego samego dnia. Po południu Patricia musi być w domu.
6387 Za granicą nigdy nie wiadomo, kto stanie w progu. Dobra, spadam. Idę na siłownię, a potem na Bond Street, na zakupy. Ojciec na pewno ucieszy się z rachunku. A teraz szybko, zanim się rozłączę: przypomnij mi, jakim to wspaniałym jestem szefem, jak bardzo mnie kochasz i jak za mną tęsknisz.
6388 Naszły mnie wyrzuty sumienia, ale cóż mogłem zrobić? Wsiąść do czteroipółmetrowego pocisku i dać się wystrzelić w powietrze z prędkością ośmiuset kilometrów na godzinę - nie wszyscy lubią takie zabawy. Naprzeciwko mnie siedział Danny. Do Szwajcarii miał lecieć tyłem do przodu, czego nie znosiłem.
6389 Mimo hałasu i wibracji zdążył już zasnąć w typowej dla siebie pozycji, z odchyloną do tyłu głową, szeroko otwartymi ustami i tymi wielkimi świecącymi zębiskami na wierzchu. Nie ukrywam, że ta niezwykła umiejętność - błyskawicznego zasypiania zawsze i wszędzie - doprowadzała mnie do szału.
6390 Potem przycisnąłem do niej nos, patrząc, jak Londyn robi się coraz mniejszy i mniejszy. O tej porze - była siódma rano - miasto spowijał całun mokrej mgły i widziałem tylko wieżę Big Bena, która sterczała z niej jak wielki członek owładnięty rozpaczliwą chętką na poranne bzykanko.
6391 Nadine, moja śliczna Księżna. Gdzie się podziewała, kiedy najbardziej jej potrzebowałem? Jak cudownie byłoby złożyć głowę na jej ciepłym, miękkim łonie i zaczerpnąć z niego trochę sił. Niestety, nic z tego. Księżna była za oceanem i ogarnięta złymi przeczuciami pewnie knuła już zemstę.
6392 Kawał sukinsyna. Jeszcze raz przeanalizowałem plan dnia i to, co chciałem załatwić. Jeśli chodziło o Patricię, sprawa była prosta. Musiałem tylko jak najszybciej zaprowadzić ją do banku. Ciocia uśmiechnie się do kamer bezpieczeństwa, podpisze kilka dokumentów, da im ksero paszportu i wyjdzie.
6393 Potem odbędę szybkie spotkanie z Saurelem, żeby dopiąć kilka szczegółów i opracować ogólny harmonogram przerzutu gotówki. Chciałem zacząć od pięciu, może sześciu milionów i stopniowo przejść na więcej. Miałem w Ameryce kilku kurierów, ale postanowiłem wybrać ich dopiero po powrocie.
6394 Chandler była po prostu doskonała! Chociaż tylko spała, robiła kupkę i piła ciepławą odżywkę dla niemowląt, już teraz wiedziałem, że wyrośnie na geniusza. No i była absolutnie wspaniała! Z każdym dniem coraz bardziej przypominała Nadine. Miałem nadzieję, że tak będzie, i rzeczywiście było.
6395 Miał to być jeden z głównych tematów mojej rozmowy z Saurelem. Jakie to dziwne: nie znosiłem Kaminsky'ego, ale to właśnie on doprowadził mnie do Jeana Jacques'a. Prowadził dureń mądrego - klasyczny przykład. Z tą myślą zamknąłem oczy i udałem, że śpię. Już niedługo mieliśmy być w Szwajcarii.
6396 Naprzeciwko ciągnął się rząd małych sklepów rodzinnych, ale chociaż był środek dnia, nie panował tam zbyt duży ruch. Postanowiłem spotkać się z Franksem w cztery oczy. Uznałem, że tak będzie najrozsądniej, bo tematy, jakie mieliśmy poruszać, wysłałyby mnie za kratki na tysiąc lat.
6397 Tak, z fałszmistrzem! Z jakiegoś powodu nie mogłem wybić sobie tego słowa z głowy. Fałszmistrz. Możliwości były... nieskończone! Tyle diabelskich strategii do wykorzystania! Tyle praw do obejścia pod osłoną dobrze spreparowanych dokumentów! Z ciocią Patricią poszło jak po maśle. To był dobry znak.
6398 A Danny... To już inna historia. Ostatni raz widziałem go w gabinecie Saurela, kiedy prowadziliśmy dyskurs o rozbrykanej naturze szwajcarskich samiczek. Korytarz prowadzący do gabinetu Franksa był mroczny i zalatywał pleśnią, i to skromne, surowe otoczenie trochę mnie zasmuciło. Fałszmistrz.
6399 Jeśli wszystko szło zgodnie z planem, zidiociałe dzieci dostawały większość kasy dopiero wtedy, kiedy były już na tyle dojrzałe, by zdać sobie sprawę, że naprawdę są idiotami. Ale i tak wystarczało im szmalu na resztę swego anglosasko-protestanckiego życia w typowy anglosasko-protestancki sposób.
6400 Otworzyłem drzwi i wtedy go zobaczyłem: o tak, mój cudowny fałszmistrz. Recepcji nie było, był tylko duży, ładnie urządzony gabinet o wyłożonych mahoniem ścianach, z grubym brązowym dywanem na podłodze. A on opierał się o brzeg wielkiego dębowego biurka zawalonego niezliczonymi papierami i był.
6401 Widywałem takie w Stanach. Były to oficjalne księgi korporacyjne, dowód założenia spółki. Każda zawierała statut, czyste formularze akcji, pieczęć i tak dalej. Przy półce stała staromodna drabina na kółkach. Roland Franks podszedł i chwycił mnie za rękę, zanim zdążyłem ją podnieść.
6402 Jean Jacques dużo mi o panu opowiadał, o pańskiej przeszłości i pańskich planach. Jest tyle do omówienia, a mamy tak mało czasu, hę? Jego tusza i wylewność trochę mnie zaskoczyły, ale natychmiast go polubiłem. Było w nim coś bardzo szczerego, prostolinijnego. Czułem, że mogę mu zaufać.
6403 Ze srebrnej papierośnicy wyjął papierosa bez filtra i postukał nim w wieczko, by ubić tytoń. Potem sięgnął do kieszeni spodni, wyjął srebrną zapalniczkę, odchylił do tyłu głowę, żeby nie osmalił go dwudziestocentymetrowej wysokości płomień, i mocno zaciągnął się dymem. Obserwowałem go w milczeniu.
6404 To już niemal legenda. - Puścił do mnie oko, rozłożył ręce i wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: "Ech, jestem prostym człowieczkiem i w moim życiu jest tylko jedna kobieta, moja urocza żona". - Dużo słyszałem o pańskiej firmie brokerskiej i innych firmach, które do pana należą.
6405 Wygląda pan jak chłopiec, mimo to... Arcyfałszerz mówił i mówił, rozpływając się nad moją młodością i inteligencją, ale ja nie mogłem się skupić. Za bardzo pochłaniało mnie obserwowanie jego wielkich policzków, które podskakiwały i wydymały się jak żagle łodzi na wzburzonym oceanie.
6406 Włosy miał ciemnobrązowe, niemal czarne, zaczesane do góry i przyklejone do okrągłej czaszki. Moje pierwsze wrażenie było trafne: biło z niego intensywne wewnętrzne ciepło, joie de vivre człowieka, który czuje się doskonale w swojej własnej skórze, radość, którą można by zalać całą Szwajcarię.
6407 Zresztą Don i ja wiedliśmy podobne życie, prawda? Nigdy nie rozmawiałem przez telefon, krąg powierników ograniczyłem do garstki starych, najbardziej zaufanych przyjaciół, przekupywałem policjantów i polityków, Biltmore i Monroe Parker płaciły mi co miesiąc haracz... Mieliśmy z sobą dużo wspólnego.
6408 Ale wasz rząd ciągle wtyka nos nie tam, gdzie trzeba, odbierając wam prawo nawet do prostych męskich przyjemności. Wydał propagandową wojnę przeciwko paleniu, która, dzięki Bogu, nie przeniosła się za Atlantyk. To dziwaczne, że rząd decyduje o tym, co ten czy inny człowiek robi z własnym ciałem.
6409 Ale wciąż mam wiele oporów przed robieniem interesów w Szwajcarii, głównie dlatego, że nie znam waszej bankowości, waszego świata, i bardzo się tym denerwuję. Głęboko wierzę, że wiedza to władza i że kiedy gra toczy się o niezwykle wysokie stawki, brak wiedzy jest najlepszą receptą na klęskę.
6410 Nie mam pojęcia, jak się prowadzi działalność w ramach waszego systemu prawnego. Na przykład co uważa się tu za tabu? Gdzie przebiega granica zdrowego rozsądku? Co uważa się u was za lekkomyślność, a co za roztropność? To dla mnie bardzo ważne i muszę to wiedzieć, jeśli mam uniknąć kłopotów.
6411 Jeśli to możliwe, chciałbym również przejrzeć akty oskarżenia tych, którzy wpadli w tarapaty, popełniwszy jakiś błąd, a potem zrobić wszystko, by tego błędu nie popełnić. Lubię historię i mocno wierzę w to, że ten, kto nie analizuje dawnych błędów, prędzej czy później je powtórzy.
6412 Jean Jacques nie dowie się ode mnie niczego, chyba że otrzymam od pana takie polecenie. Ale do rzeczy. Sugerowałbym, żeby nie trzymał pan wszystkich jajek w jednym koszyku. Proszę mnie źle nie zrozumieć: Union Bancaire to bardzo dobry bank i proponuję, by przechowywał pan tam większość pieniędzy.
6413 Każde państwo ma własny system prawny. Dlatego to, co jest karalne w Szwajcarii, może być zupełnie legalne w Luksemburgu. Zależnie od planowanej transakcji stworzymy osobny podmiot gospodarczy na każdą jej część, firmę, która będzie zajmowała się tylko tym, co w danym kraju jest legalne.
6414 Firmy będą anonimowe, co znaczy, że w żadnym dokumencie nie będzie figurowało nazwisko właściciela. Teoretycznie prawowitym właścicielem jest ten, kto ma kontrolny pakiet akcji. Prawo do własności zabezpiecza się na dwa sposoby. Można po prostu przechowywać akcje. Akcje, papiery wartościowe.
6415 I w przeciwieństwie do naszych bankowych kont numerowych skrytki mają tylko numery, bez żadnych nazwisk. Jeśli zdecyduje się pan na skrytkę w Szwajcarii, proponuję wynająć ją na pięćdziesiąt lat i zapłacić z góry za cały okres. Wtedy dostępu do niej nie uzyskają władze żadnego kraju na świecie.
6416 O jej istnieniu będzie wiedział tylko pan i, jeśli pan sobie tego zażyczy, pańska żona. Ale jeśli wolno mi udzielić rady, nie wspominałbym o niej żonie. Proponowałbym, żeby zamiast tego zostawił mi pan jej namiary i sposób kontaktu, na wypadek gdyby, nie daj Boże, przytrafiło się panu coś złego.
6417 Może powiem o tym ojcu albo dam mu kopertę wraz z wyraźnym poleceniem, by otworzył ją tylko w razie mojej śmierci, która - zważywszy na moje zamiłowanie do latania na dragach i nurkowania w stanie głębokiego zamroczenia - niechybnie mnie czekała. Ale zatrzymałem te myśli dla siebie.
6418 Jestem uczciwym biznesmenem, chcę to mocno podkreślić. Zawsze próbuję załatwiać sprawy legalnie. Nie zmienia to jednak faktu, że duża część przepisów regulujących amerykański rynek papierów wartościowych jest bardzo niejasna i nie stawia wyraźnej granicy między tym, co można, i tym, czego nie wolno.
6419 To trochę niesprawiedliwe, ale tak jest. Powiedziałbym nawet, że zdecydowana większość moich problemów wynika bezpośrednio ze źle skonstruowanych przepisów i praw, które nasze władze skrzętnie wykorzystują przeciwko tym, których mają ochotę prześladować. Roland roześmiał się chrapliwie.
6420 Jeśli powie mi pan na przykład, że warto byłoby zainwestować w nowe akcje, nieruchomości, w cokolwiek, co pan sobie zażyczy, będę zobligowany to zrobić. I właśnie na tym polu mogę oddać panu najcenniejsze usługi. Otóż przed każdą transakcją skompletuję plik dokumentów, materiałów i korespondencji.
6421 Papiery te będą pochodziły z różnych źródeł, od analityków rynku czy specjalistów od handlu nieruchomościami, tak abym miał mocną podstawę do dokonania inwestycji. Mogę również skorzystać z usług niezależnego rewidenta, który dostarczy mi raport, że dana inwestycja jest pewna i bezpieczna.
6422 Bo to właśnie te diagramy i wykresy nadadzą jej wiarygodność. I jeśli ktoś mnie spyta, dlaczego dokonałem tej czy innej inwestycji, po prostu wskażę mu grubą na pięć centymetrów teczkę i wzruszę ramionami. Ale to dopiero początek, mój przyjacielu, na razie ślizgamy się po powierzchni.
6423 Ale nie, proszę go źle nie osądzać. Robią tak wszyscy szwajcarscy bankierzy, bo każdy dba o swoje interesy. Rzecz w tym, że przez nasz system bankowy przepływa codziennie trzy biliony dolarów, a przy tej kwocie to po prostu niemożliwe, by pańskie poczynania wzbudziły czyjąś czujność.
6424 Toż to, kurwa, czysty nonsens! Przepraszam za moją francuszczyznę, ale bieganie po mieście z kartą zagranicznego banku zostawia kilometrowy ślad! - Przewróciłem oczami, żeby dobrze mu to uzmysłowić. - Potem zaproponował coś równie idiotycznego: żebym obciążył hipoteką mój dom w Stanach.
6425 Czytałem o tym w jakimś mało znanym czasopiśmie ekonomicznym. Był to artykuł o Honda Motors, która narzucała swoim amerykańskim fabrykom zawyżone ceny na części samochodowe, zmniejszając w ten sposób osiągane w Stanach dochody. Nasz urząd skarbowy podniósł oczywiście wielki raban.
6426 Mogę dostarczyć nawet antydatowaną umowę pośrednictwa z biurem maklerskim. Innymi słowy, moglibyśmy wziąć na przykład zeszłoroczną gazetę, sprawdzić, które akcje najbardziej zwyżkowały, i stworzyć zapis potwierdzający, że dokonał pan stosownej transakcji na giełdzie. Ale wyprzedzam fakty.
6427 Mogę również poczynić starania, żeby mógł pan dysponować za granicą dużymi kwotami, zakładając po prostu anonimowe firmy i preparując dokumenty potwierdzające zakup i sprzedaż nieistniejących towarów. Zysk przelejemy do wybranego przez pana kraju, gdzie będzie mógł pan odebrać go w gotówce.
6428 Dowiem się, jak ukrywać transakcje w nieprzeniknionej sieci zagranicznych firm. A jeśli sprawy przybiorą zły obrót, moim ratunkiem będzie długi papierowy ślad. Tak, teraz wszystko trzymało się kupy. Mimo licznych różnic Jean Jacques Saurel i Roland Franks mieli potężną władzę i mogłem im zaufać.
6429 Byliśmy mniej więcej takich samych rozmiarów, więc pasowaliśmy do siebie jak garnek i pokrywka. Delektując się jej cudownym zapachem, czułem, jak ociera się o mnie sutkami, czułem ciepło jej rozkosznych ud na moich udach i jedwabistą gładkość jej kostek u nóg pieszczących moje kostki.
6430 Od powrotu ze Szwajcarii byłem mężem idealnym. Nie przespałem się z ani jedną prostytutką - z ani jedną! - nie wspominając już o tym, że wracałem wcześniej do domu. Brałem również mniej prochów - i to o wiele! - bo zmniejszyłem dawkę do połowy, a przez kilka dni nie brałem wcale.
6431 Bo już bywało, że moja niepohamowana chęć odlotu i szybowania wyżej niż concorde bardzo się zmniejszała. Mniej bolał mnie wtedy krzyż i lepiej spałem. Ale, niestety, po jakimś czasie wszystko wracało do "normy". Zawsze. Coś prowokowało mnie do szaleństwa i było gorzej niż wcześniej.
6432 Zanim zdążyłem się zorientować, położyła mi ręce na ramionach i jednym płynnym ruchem swoich szczuplutkich rączek mocno pchnęła mnie do góry - penis się wysunął i poczułem, że spadam z łóżka na podłogę z bielonego drewna. I kiedy tak spadałem, za przeszkloną ścianą domu mignął mi granatowy Atlantyk.
6433 Tak, było tego dokładnie trzy miliony. Trójka i sześć zer. Właśnie skończyliśmy liczyć. Pieniądze były w grubych na dwa i pół centymetra paczkach po dziesięć tysięcy w każdej. Paczek było trzysta i ułożone jedna na drugiej pokrywały materac czterdziestopięciocentymetrową warstwą.
6434 W rogach łóżka sterczały półtorametrowej długości ciosy słonia, nadając sypialni motyw przewodni: Afryka na Long Island. Nadine przysunęła się szybko bliżej, zrzucając na podłogę siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt tysięcy. Dołączyły do ćwierci miliona, które spadły tam wraz ze mną.
6435 Zapominając o bożym świecie, pobiegłem za nią. Trudno zaprzeczyć, że na początku lat siedemdziesiątych z Lefrak City uciekło kilku bardzo szajbniętych Żydów. Ale żaden nie dorównywał Toddowi Garretowi. Todd był trzy lata starszy ode mnie i wciąż pamiętam, kiedy zobaczyłem go pierwszy raz.
6436 Językiem urzędowym była tam łamana angielszczyzna, najpopularniejszym zawodem bezrobocie i nawet tamtejsze babcie nosiły pod spódnicą sprężynowiec. Tak czy inaczej w barze doszło do krótkiej wymiany zdań między nim i czterema kolumbijskimi dilerami, po czym Kolumbijczycy go zaatakowali.
6437 Od tej chwili wszyscy patrzyli na niego z respektem. Zupełnie logiczne było więc to, że zaczął handlować dragami i że dzięki strachowi, zastraszaniu tudzież zdrowej dawce ulicznego cwaniactwa szybko wspiął się na sam szczyt. Miał dwadzieścia kilka lat i zarabiał setki tysięcy dolarów rocznie.
6438 Niecały rok później ważył czterdzieści trzy kilo i mierząc sto siedemdziesiąt pięć centymetrów, wyglądał jak szkielet. Dwa lata później pewien wysoki jak sosna drwal, który miał najwyraźniej dwie lewe nogi i niezwykle krótką linię życia, spadł z kalifornijskiej sekwoi i skręcił sobie kark.
6439 Trzy miesiące później w pełni odzyskał siły. Trzy miesiące po odzyskaniu sił został największym dilerem "cytrynek" w Ameryce, by po kolejnych trzech odkryć, że niejaki Jordan Belfort, właściciel słynnej firmy brokerskiej Stratton Oakmont, jest od nich uzależniony. I tak trafił do mnie.
6440 Szczuplutka i niska - mierzyła ledwie metr pięćdziesiąt pięć - miała olbrzymie piersi, które zwisały jej jak dwa napełnione wodą szwajcarskie balony, sięgające pupy bujne tlenione włosy, śliczne niebieskie oczy, szerokie czoło i ładną twarz. Tak, była prawdziwą seksbombą - szwajcarską seksbombą.
6441 Todd posłał mi złowieszczy uśmiech i znowu pomyślałem, jak to możliwe, żeby Żyd z Lefrak mógł być tak podobny do Fu Manchu. Bo naprawdę, z tymi lekko skośnymi oczami, żółtawą cerą, wąsami i brodą był do niego podobny jak brat bliźniak. No i zawsze nosił się na czarno, tego dnia też.
6442 Wziął z łóżka wykrywacz metali, taki, jaki widuje się na lotniskach, i zaczął przesuwać nim po ciele żony. Dotarłszy do jej olbrzymich balonów, znieruchomiał i obydwaj przyglądaliśmy się im przez chwilę. Nigdy nie wariowałem na punkcie kobiecych piersi, ale musiałem przyznać, że te są wspaniałe.
6443 Popisujesz się przed kumplem, ale tak naphawdę to ja noszę tu spodnie... Gadała i gadała, głównie o tym, jak źle Todd ją traktuje, ale przestałem jej słuchać. Stało się boleśnie oczywiste, że Carolyn nie da rady przeszmuglować tyle, by chociaż minimalnie nadszarpnąć to, co było do przeszmuglowania.
6444 Dwadzieścia razy musiałaby przejść przez kontrolę celną, dziesięć razy po tej i dziesięć po tamtej stronie Atlantyku. Była Szwajcarką i po tamtej na pewno nie miałaby żadnych kłopotów, a prawdopodobieństwo tego, że zatrzymają ją po tej, było dosłownie zerowe, chyba że ktoś dałby władzom cynk.
6445 Kiedy doszliśmy nad wodę, ogarnął mnie dziwny spokój, niemal błogość, chociaż w głowie wciąż słyszałem głośny krzyk: "Robisz największy błąd swego młodego życia!". Ale zignorowałem go i skupiłem się na rozkosznym cieple słońca. Szliśmy na zachód, mając po lewej stronie granatowy ocean.
6446 A wtedy zrobiłoby się naprawdę paskudnie. Chryste, firma traciła kasę tak szybko, że kontroler nadałby jej status przedsiębiorstwa, któremu grozi likwidacja, co znaczyło, że w sprawozdaniach finansowych pojawiłaby się uwaga, iż istnieją poważne wątpliwości, czy Dollar Time przetrwa następny rok.
6447 Poza tym zawsze pracowałem nad dziesięcioma, nawet piętnastoma transakcjami naraz, a ponieważ każda wymagała zainwestowania pieniędzy z prywatnych źródeł, zaczynało brakować mi gotówki. Tak więc utopienie w Dollar Time kolejnych trzech milionów odbiłoby się negatywnie na moich innych interesach.
6448 Stawiało mnie to w znacznie korzystniejszej pozycji, bo nie musiałbym czekać dwóch lat, czego wymagał od Amerykanina paragraf 144 ustawy o papierach wartościowych. Omówiłem to już z Rolandem Franksem, który zapewnił mnie, że bez trudu sprokuruje stuprocentowo wiarygodne dokumenty.
6449 Nie pozwolę, żebyś tak ryzykował. Za dużo zrobiłeś dla mnie i mojej rodziny. Poleci moja matka i ojciec. Oboje są po siedemdziesiątce, nie będzie ich podejrzewał żaden celnik. Bez kłopotu przekroczą granicę tu i tam. Wezmę ich, Richa i Dinę. To w sumie pięć osób, po trzysta tysięcy każda.
6450 Potem odczekają parę tygodni i polecą znowu. - Todd zrobił pauzę. - Poleciałbym sam, ale handlowałem prochami i mogą mieć mnie na oku. Ale rodzice są zupełnie czyści, Rich i Dina też. Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu. Intensywnie myślałem. Tak, rodzice Todda byliby doskonałymi "mułami".
6451 Ale Rich i Dina to zupełnie inna historia. Wyglądali jak hippisi, zwłaszcza Rich, który miał włosy do tyłka i gębę nałogowego heroinisty. Dina też wyglądała jak ćpunka, ale ponieważ była kobietą, może celnicy wzięliby ją za zużytą wywłokę, która rozpaczliwie próbuje zmienić swój wizerunek.
6452 Tego wieczoru siedziałem przy czteroosobowym stoliku u Starra Boggsa, w restauracji za wydmami Westhampton Beach, z dwiema "cytrynkami" przyjemnie łechczącymi ośrodek przyjemności mojego mózgu. Dla kogoś takiego jak ja była to raczej mała dawka, dlatego całkowicie nad sobą panowałem.
6453 Jakby tego było mało, z plątaniny cienkich szarych drutów, rozciągniętych w poprzek pozbawionej sufitu sali, zwisało sto czerwonych, pomarańczowych i fioletowych lampionów. Wyglądało to tak, jakby ktoś zapomniał zdjąć bożonarodzeniowe lampki - ktoś, kto ma poważny problem z alkoholem.
6454 Raz zabrałem tam Szalonego Maxa, żeby przekonał się naocznie, dlaczego na przeciętną kolację u Boggsa trzeba wydać dziesięć tysięcy dolarów. Trudno mu było to pojąć, bo nie wiedział o specjalnym zapasie wina, które Starr dla mnie przechowywał i które kosztowało średnio trzy tysiące za butelkę.
6455 Księżna, jej matka Suzanne, urocza ciocia Patricia i ja zdążyliśmy już rozpić dwie flaszki chateau margaux rocznik 1985 i właśnie rozpijaliśmy trzecią, chociaż nie zamówiliśmy jeszcze przystawek. Ale zważywszy na to, że Suzanne i Patricia były półkrwi Irlandkami, należało się tego spodziewać.
6456 I chociaż powiedziałem Nadine o Patricii, przystroiłem to w piórka, tuszując co ważniejsze sprawy - jak choćby to, że złamiemy przy okazji tysiąc jeden przepisów - skupiając się na korzyściach płynących z jej nowej karty kredytowej, dzięki której jesień swego życia będzie mogła przeżyć w luksusie.
6457 Było zupełnie oczywiste, że te dwie starsze panie nie mieszkają w Żyd-Hampton. Wyglądały jak przybysze z innej planety. Kiedy teściowa zaczęła objeżdżać nasz rząd, Księżna trąciła mnie pod stołem obcasem szpilki. Niewypowiedziany przekaz brzmiał: "Znowu zaczyna!". Puściłem do niej oko.
6458 Jeszcze przed sześcioma tygodniami wyglądała tak, jakby połknęła piłkę do koszykówki. A teraz proszę, znowu ważyła tyle co przedtem - pięćdziesiąt jeden kilo litej stali - i była gotowa przylać mi przy lada prowokacji Przytrzymałem na stole jej rękę, by pokazać im, że mówię w naszym imieniu.
6459 Oni chcą, aby ludzie myśleli, że tylko ty robisz coś złego. Śmiechu warte! Mącili tak już za Rothschildów w osiemnastym wieku, w dwudziestym jechali na J.P. Morgana i jego kochankę. Giełda to tylko kolejna marionetka rządu. Przecież jak na dłoni widać, że... Suzanne znowu popłynęła.
6460 Odkąd zakochałem się w Nadine, Suzanne była dla mnie cudowna i nigdy niczego ode mnie nie chciała. Kupiliśmy jej samochód, wynajęliśmy dla niej piękny dom na wodzie i wypłacaliśmy jej co miesiąc osiem tysięcy na wydatki. Dla mnie była super. Zawsze wspierała nasze małżeństwo i...
6461 Jaki celnik by je zatrzymał? Żaden. Absolutnie żaden! Dwie nobliwe panie szmuglujące forsę? Byłoby to przestępstwo doskonałe. Ale natychmiast pomyślałem o czymś innym. Chryste, gdyby Suzanne wpadła w kłopoty, Nadine by mnie ukrzyżowała! Mogłaby nawet zostawić mnie i zabrać Chandler.
6462 Ale na naszą obronę (Suzanne i moją) przemawiało to, że pomysł był bardzo seksowny. Bo rzeczywiście taki był, prawda? Wepchnąć do dużej torby nieprzyzwoitą sumę pieniędzy - dokładniej mówiąc, dziewięćset tysięcy dolarów - zarzucić torbę na ramię i spokojnie przejść przez odprawę celną.
6463 Była teraz w Anglii, żeby do końca września pobyć z ciocią Patricią i popławić się wraz z nią w chwale przemytniczek, które złamały co najmniej kilkanaście praw i przepisów. Tak więc żona wybaczyła mi i znowu byliśmy kochankami - obecnie na wakacjach w portowym mieście Newport na Rhode Island.
6464 Przyjechali do nas moi starzy przyjaciele, Alan Lipsky z Doreen, swoją aktualną, a już niebawem byłą żoną. On i ja szliśmy właśnie po drewnianym molo, przy którym cumował mój jacht "Nadine". Podążaliśmy ramię w ramię, z tym że jego ramię kołysało się dobre piętnaście centymetrów nad moim.
6465 Miał potężnie wysklepioną pierś, wielką, grubą szyję i przystojną twarz mafijnego zabójcy - taką surową, grubo ciosaną i z krzaczastymi brwiami. Wyglądał groźnie nawet wtedy, kiedy był w jasnoniebieskich bermudach, jasnobrązowym podkoszulku i jasnobrązowych mokasynach, czyli tak jak teraz.
6466 Przez cały czas cuchnęło tam lakierem, od czego robiło mi się niedobrze. Paradoksem było to, że kiedy go zbudowano, miał tylko trzydzieści sześć metrów długości. Ale jego poprzedni właściciel, Bernie Little, postanowił go rozbudować, żeby zrobić miejsce dla śmigłowca. A Bernie...
6467 Był tam już śmigłowiec Bell Jet, sześć skuterów wodnych Kawasaki, dwa motocykle marki Honda, trampolina z włókna szklanego i zjeżdżalnia, tak że kiedy dołożylibyśmy jeszcze hydroplan, śmigłowiec nie mógłby po prostu wystartować ani wylądować, nie zderzając się ze swoim krewniakiem.
6468 Cholera jasna! Przez głowę przebiegło mi sto myśli naraz. Coś poszło nie tak? Wpadli? Przymknęła ich policja? Nie, niemożliwe, chyba że ich śledzili. Ale dlaczego mieliby ich śledzić? A może Danny przyjechał naćpany, Todd dał mu w pysk i Carolyn chciała mnie teraz przeprosić? Nie, bzdura.
6469 Wszystko poszło jak po maśle. Byłem tam tylko sekundę, załaz pojechałem. Boże wszechmogący, jak to musiało wyglądać! Todd w długaśnym czarnym lincolnie, Danny w czarnym kabriolecie Rolls-Royce na parkingu przed centrum handlowym w Bayside, gdzie najładniejszym samochodem jest zwykle pontiac.
6470 Przez chwilę przyglądałem się dzwoniącemu telefonowi, czując się jak Szalony Max, bo z każdym strasznym dzwonkiem coraz szybciej biło mi serce. Zamiast odebrać przekrzywiłem głowę i patrzyłem z pogardą na aparat. Odebrałem dopiero po czwartym, z duszą na ramieniu i modlitwą na ustach.
6471 Jak to możliwe? Puści farbę? Nie, oczywiście, że nie. Kto jak kto, ale on przestrzegał omerty. Poza tym ile pozostało mu lat? Chryste, przecież biło w nim serce tego pieprzonego drwala! Sam mówił, że żyje na kredyt. Może proces opóźni się albo przeciągnie i Todd nie zdąży niczego powiedzieć.
6472 Ale pieniądze zostawił. Wtedy Todd zobaczył dwa hadiowozy z migoczącymi światłami, zhozumiał, co się dzieje, i wpadł do salonu wideo, żeby ukhyć bhoń w kabinie, ale tamci i tak go skuli. Potem puścili film z kamehy bezpieczeństwa, zobaczyli, gdzie jest pistolet, i go ahesztowali.
6473 Jezus Maria! - pomyślałem. Pieniądze to mały pikuś. Problemem było to, że Danny już, kurwa, nie żył! Będzie musiał dać nogę z miasta i już nigdy tam nie wróci. Chyba że zrekompensuje to finansowo Toddowi i go wykupi. Nagle przyszło mi do głowy, że Todd opowiedział to wszystko żonie przez telefon.
6474 Jego adwokat do mnie zadzwonił, bo Todd najpiehw zadzwonił do niego. Kazał mu zebhać pieniądze na kaucję, a ja mam lecieć do Szwajcarii, zanim zhobi się gohąco. No to zahezehwowałam bilety dla jego hodziców, Diny i dla mnie. Kaucję zaniesie Rich. Boże, za dużo tego jak na jeden raz.
6475 Treść rozmów z adwokatem chroniła tajemnica adwokacka. Jednak zakrawało na ironię, że mimo tego burdelu - siedząc w areszcie - Todd wciąż próbował przeszmuglować moją kasę do Szwajcarii. Nie wiedziałem, czy podziwiać go za bezgraniczne oddanie, czy wściec się na niego za bezgraniczną lekkomyślność.
6476 Todd sprzedawał, stąd walizka z forsą, a ten, który prowadził rollsa, czyli Danny, był kupcem. Ktoś zapamiętał jego numer rejestracyjny? Jeśli tak, już by go chyba zgarnęli? Ale na jakiej podstawie mogliby go aresztować? Nic na niego nie mieli. Tak naprawdę mieli tylko forsę, nic więcej.
6477 Wszyscy wyszli z tego bez najmniejszego szwanku i wciąż pracowali w Stratton Oakmont, uśmiechając się, wydzwaniając do klientów i wyłupując im oczy. Mimo cudownego ciągu sukcesów w walce z kontrolerami były kontroler Ira Lee Sorkin proponował, żebym poszedł z nimi na układ i miał to już za sobą.
6478 Z prawnego punktu widzenia reprezentuję Stratton Oakmont, więc powinienem być lojalny wobec firmy. Ale teraz firmą jesteś ty, więc jestem lojalny wobec ciebie. Uznałem, że zważywszy na wagę propozycji, zechcesz to dobrze przemyśleć. Ale mamy na to tylko kilka dni, przyjacielu. Najwyżej tydzień.
6479 Ale to tylko zbieg okoliczności i ta sytuacja długo nie potrwa. Mówię ci to jako przyjaciel, Jordan, nie jako adwokat. Musisz załatwić tę sprawę raz na zawsze, zanim skierują do tego nowy zespół śledczych. Któryś może coś w końcu znaleźć, a wtedy nie będzie już żadnych propozycji.
6480 Moje zdrowie psychiczne i mój obłęd. Dobro, zło i brzydota, trzy w jednym. Zresztą problem będzie nie ze mną, tylko z Kennym. Jak go przekonam, żeby przyjął ze mną dożywotni zakaz, podczas gdy Danny zostanie w firmie? On mnie słucha, ale nie wiem, czy w tej sytuacji nie stanie okoniem.
6481 Pieniądze na grzywnę mógłbyś wziąć z firmy, tak że nie straciłbyś ani centa. Mielibyście kontrolę. Niezależny audytor przejrzałby księgi i pozostawił jakieś tam zalecenia. Ale to tylko formalność, załatwiłbym to przez wasz wydział audytu. I to wszystko, przyjacielu. To bardzo prosta sprawa.
6482 Pewnie mi nie uwierzysz, ale dawno temu byłem miłym żydowskim chłopakiem z miłej żydowskiej rodziny. Poważnie. Żeby zarobić parę dolarów, zimą odgarniałem łopatą śnieg z podjazdów. Trudno sobie wyobrazić, że niecałe pięć lat temu mogłem wejść do restauracji i nikt na mnie dziwnie nie patrzył.
6483 Pamiętałem, jakie uczucie ogarnęło mnie na widok starców i staruszek, którzy musieli siedzieć na twardych plastikowych fotelikach i wdychać smród spalin. Wciąż pamiętałem, że poprzysiągłem sobie wtedy, iż nigdy nie skończę tak jak oni, że będę bogaty i postawię życiu własne warunki.
6484 Na samym początku, kiedy zakładałem Stratton, powiedziała mi coś, co dobrze zapamiętałem. Spytała: "Jordan, dlaczego nie możesz mieć normalnej pracy i zarabiać miliona dolarów rocznie?". Wtedy myślałem, że to bardzo śmieszne, ale teraz już wiem, do czego piła. Widzisz, Stratton jest jak sekta.
6485 Te dzieciaki patrzą we mnie jak w obraz, myślą, że wszystko mogę i wszystkim się zajmę, każdym drobiazgiem. Właśnie to doprowadzało Denise do szału. Wynieśli mnie na ołtarze, próbowali zrobić ze mnie kogoś, kim nie byłem. Teraz to wiem, ale wtedy nie miałem o tym pojęcia. Władza odurzała jak wino.
6486 Nie będę cię oszukiwał. Byłoby miło, gdybyśmy mogli dostać coś na piśmie, ale niestety. Ale jeśli chcesz znać moje zdanie, bardzo wątpię, żeby ktoś od nich chciał się wami zająć. Pamiętaj, że ostatnia rzecz, o jakiej marzy śledczy czy kontroler, to przegrana sprawa. Taka sprawa to koniec kariery.
6487 Ale nie przypuszczam, żeby prokuratura się tobą interesowała. Stratton Oakmont jest na Long Island, w dystrykcie wschodnim. A w przeciwieństwie do dystryktu południowego, do Manhattanu, we wschodnim mało jest spraw związanych z handlem papierami wartościowymi. Takie jest moje zdanie, przyjacielu.
6488 Teoretycznie rzecz biorąc, możesz nawet mieć tam swój gabinet. W firmie, w tym samym budynku. Ba! Możesz przez cały dzień stać z Dannym na korytarzu i służyć mu radą w każdym najmniejszym nawet przedsięwzięciu. Nie zachęcam cię, żebyś to robił, ani nic takiego, ale nie byłoby to sprzeczne z prawem.
6489 Chce, żebym pomógł jego kumplowi otworzyć własny interes, i jeśli się zgodzę, powinien na to pójść. Ale przez kilka dni ani słowa. Zgoda? Jeśli będzie jakiś przeciek, ze wszystkiego się wycofam. Sorkin Wielki jeszcze raz wzruszył mięsistymi ramionami, podniósł do góry ręce i puścił do mnie oko.
6490 Tak, ktoś roztropny nie sprzedałby firmy Danny'emu za kompletnie zwariowaną cenę, nie wynajął biura po drugiej stronie ulicy ani nie kierował wszystkim zza kulis - zrobiłby z siebie Wilka z Wall Street, który zachowuje się jak Kubuś Puchatek i za często wtyka głowę do słoika z miodem.
6491 Oni też musieliby wykonywać moje rozkazy, ale tylko przez krótki czas, potem dałbym im święty spokój. Byli tak lojalni, że zarabialiby dla mnie tyle samo pieniędzy, nawet gdybym nie kiwnął palcem. Podobnie Alan: przyjaźniliśmy się przez całe życie i jego lojalność nie podlegała dyskusji.
6492 A gdzie grasz? Ile czasu ty mieć na tee time, jaki mieć handicap?". Tymczasem kelnerki w łososiowych kimonach z jasnozielonymi poduszkami na plecach pocierały zewnętrzną stroną dłoni pierwszorzędną włoską wełnę garniturów od Gilberta, z aprobatą kiwając głową i czule gruchając: "Ochchchch.
6493 Victor zachichotał, śmiejąc się z debilnej uwagi kumpla, a potem posłał mi jeden z tych swoich ohydnych uśmiechów, który zwężał mu oczy do tego stopnia, że prawie zupełnie znikały. Ale Kenny nigdy nie poznał tajników ironii. Tak więc wziął moje słowa za dobrą monetę i teraz pękał z dumy.
6494 Tak, powiem im dopiero wtedy. Kątem oka zerknąłem na Victora. Byłem głodny, a on wyglądał tak, że miałem ochotę go zjeść. Naprawdę. Nie wiem dlaczego, ale zawsze zaskakiwało mnie, że jest taki soczysty, chociaż miało to pewnie coś wspólnego z jego skórą, która była gładsza niż skóra noworodka.
6495 Ale najważniejsza jest dla mnie wasza przyszłość, twoja i Victora. Jeśli uda mi się ją wam zapewnić i zgarnąć przy okazji trochę grosza, uznam, że to wielki sukces. - Zrobiłem pauzę, czekając, aż przetrawią tę bzdurę, i sprawdzając, jak zareagowali na tę nagłą zmianę. Dobra, oby tak dalej.
6496 Tak, pominąłem go - przyznam, że z wielkim żalem - ale musiałem. Żałowałem też, że musi polec z Victorem, zwłaszcza że głęboko wierzył w to, co mówił, we wszystkie te bzdety o jego lojalności i tak dalej. Jego główną słabością było to, że wciąż patrzył na niego oczami nastolatka.
6497 Spójrz tylko: sami Strattonici. Zamknięta społeczność. - Korciło mnie, by powiedzieć "sekta", co było o wiele właściwszym określeniem. - Społeczność, w której słyszy się tylko te opinie, co trzeba. Jeśli pójdziecie na Manhattan, twoi ludzie będą jadali lunch z brokerami z tysiąca różnych firm.
6498 Teraz myślisz pewnie, że to mało ważne, ale wierz mi, stanie się ważne, kiedy zaczniecie mieć złą prasę albo na łeb na szyję spadnie cena waszych akcji. Wtedy będziesz się cieszył, że jesteście gdzieś, gdzie nikt nie sączy jadu w uszy twoich brokerów. Ale tak czy siak decyzja należy do ciebie.
6499 Uważał, że jedynym miejscem dla prawdziwych graczy jest serce Wall Street, ma to sens czy nie. Proszę bardzo! Tym łatwiej będzie mi go zniszczyć, kiedy nadejdzie pora. Tę samą przemowę wygłosiłem do właścicieli Biltmore i Monroe Parker, kiedy chcieli otworzyć swoje firmy na Manhattanie.
6500 Nakręci ich, że hej! Pokochają go, zobaczysz. Zresztą pomogę mu. Mam notatki z naszych spotkań, więc przejrzymy je razem i... Chryste. Wyłączyłem się i patrząc na chiński łeb Wanga, próbowałem sobie wyobrazić, co też się dzieje w tym wypaczonym mózgu. Victor był nawet bystry i czasem się przydawał.
6501 Janet rozpuściła wici i oczywiście szybko znalazła kogo trzeba. Miał na imię Patrick, Kamerdyner Patrick, i był tak spedziałym pedziem, że aż ogień szedł mu z tyłka. Wydawał się okej - chociaż czasem pił - ale ponieważ rzadko bywałem wtedy w domu, nie miałem pojęcia, jaki jest naprawdę.
6502 Wprowadziła się, objęła dom w posiadanie i zaczęła zauważać różne rzeczy, jak choćby to, że Kamerdyner Patrick jest nałogowym alkoholikiem, który zmienia parterów seksualnych jak skarpetki, do czego przyznał się, naoliwiwszy swój pedalski języczek valium, wódą i Bóg wie czym jeszcze.
6503 Otóż nie, nie zmiękł i nie zwrócił. Danny i ja byliśmy naocznymi świadkami aktu okrucieństwa, do jakiego doszło zaraz potem. Danny był dotąd najtwardszy z nas - ale tylko do chwili, kiedy Victor zadał pierwszy cios i twarz kamerdynera zmieniła się w porcję surowego mięsa na hamburger.
6504 Ostatnią rzeczą, o której musimy pogadać, jest zarządzenie kontem firmowym Duke'a. Można to robić na dwa sposoby: z pozycji długiej albo z krótkiej. Oba mają swoje plusy i minusy. Nie będę wchodził w szczegóły i powiem krótko. - Uśmiechnąłem się rozbawiony tą niezamierzoną grą słów.
6505 Nie przeczę, że wymaga to odwagi i czasem może być nerwowo, bo brokerzy nie zawsze mogą wykupić cały zapas akcji. Słowem, będziesz musiał często zamrażać kapitał. Ale jeśli starczy ci odwagi i pewności siebie, jeśli to wszystko przewidzisz, kiedy okres zastoju minie, zarobisz fortunę.
6506 To prawda, że kiedy cena akcji wzrastała, traciło się kasę, ale był to odpowiednik płacenia składki ubezpieczeniowej. Kapitałem Stratton Oakmont zarządzałem tak, że dopuszczałem do stałych strat w operacjach codziennych, co zapewniało firmie mocną pozycję finansową w dniu kolejnego debiutu.
6507 Nawet Danny, ostatecznie bystry chłopak, nigdy tak do końca tego nie załapał, a może załapał, ale jako urodzony ryzykant za kilka milionów zysku ekstra gotów był narazić na szwank całą firmę. Trudno powiedzieć. Teraz jak na umówiony znak spojrzał na mnie i włączył się do rozmowy.
6508 Nigdy nie handlowałem na długo - ani razu! Oczywiście z wyjątkiem dnia debiutu, kiedy to przez kilka starannie wybranych minut, gdy ceny jednostek gwałtownie wzrastały, z całą premedytacją graliśmy na długo. Ale zawsze wiedziałem, że w każdej chwili może nadejść potężna fala i nas zmieść.
6509 Jak miał skończyć słynny Wilk z Wall Street? Czułem, że kiedyś cała ta przygoda - ta zwariowana jazda - stanie się odległym wspomnieniem, czymś, o czym będę opowiadał Chandler. A opowiedziałbym jej, że dawno, dawno temu jej tatuś był wielkim graczem, że miał największą w historii firmę brokerską.
6510 Głęboko odetchnąłem i wziąłem się w garść. Musiałem skupić się na moich brokerach, na Strattonitach! Tak, to oni byli rozwiązaniem! Przecież miałem plan: wycofywać się powoli i stopniowo, działać tylko za kulisami, uspokajać żołnierzy, dotrzymywać kroku innym firmom, trzymać Chińczyka na wodzy.
6511 Powiedział, że jeśli nie porozmawia z tobą w ciągu najbliższych kilku godzin, mogą być kłopoty. Kłopoty? Jakie, kurwa, kłopoty? To nie miało sensu. Czego aż tak pilnego mógł chcieć ode mnie facet, który kręcił film z naszego ślubu? Coś się wtedy stało? Na ślubie? Szybko przeszukałem pamięć.
6512 Miał ledwie czterdzieści lat, a już zaczynał obrastać w legendę. Swego czasu, w połowie lat osiemdziesiątych, należał do najczęściej odznaczanych funkcjonariuszy w historii nowojorskiej policji, dokonując ponad siedmiuset aresztowań w najbardziej niebezpiecznych dzielnicach miasta, w tym w Harlemie.
6513 Wyrobił sobie nazwisko jako ten, który potrafi rozgryźć najtrudniejszą sprawę, by rozwikławszy zagadkę jednego z najbardziej bestialskich przestępstw, jakie kiedykolwiek popełniono w Harlemie - dwóch naćpanych bydlaków zgwałciło wtedy zakonnicę - skupić na sobie uwagę opinii publicznej całego kraju.
6514 Z czasem wyrobił sobie opinię człowieka, który nigdy nie zdradza swoich informatorów i zdobyte od nich informacje wykorzystuje tylko do zwalczania przestępczości ulicznej, bo ta najbardziej zalazła mu za skórę. Przyjaciele kochali go i szanowali, wrogowie nienawidzili go i się go bali.
6515 Właśnie dlatego przed dwoma laty zwróciłem się do niego, żeby w ramach stałej współpracy zabezpieczył Stratton Oakmont na wszystkich możliwych frontach. Kilka razy poprosiłem go, żeby postraszył tego czy innego bandziora, który popełnił błąd, próbując przeszkodzić mi w operacjach finansowych.
6516 Nie, jego ludzie brudzili sobie ręce, wykopując rzeczy prawie niemożliwe do wykopania. I chociaż Bo kazał sobie słono za to płacić, jego usługi warte były każdych pieniędzy. Krótko mówiąc, Bo Dietl był najlepszy w swoim fachu. Wciąż patrzyłem w okno, kiedy dotarł do mnie jego głos.
6517 Nie mam zamiaru przewracać się na plecy i udawać trupa tylko dlatego, że jakiś durny agent wypytuje o mnie na mieście. Gra toczy się o zbyt wysoką stawkę, za dużo ludzi w tym siedzi, żebym podkulił pod siebie ogon i odszedł. Dobra. Skoro już ci ulżyło, powiedz, czego się dowiedziałeś.
6518 W prokuraturze też brak zainteresowania. Tam odpowiada za to niejaki Sean O'Shea, z tego co wiem, porządny gość, żaden tam wredny skurwiel. Pracował z nim kiedyś Greg O'Connel, mój znajomek, a właściwie kumpel, i poprosiłem go, żeby człowieka wybadał. Twierdzi, że O'Shea ma to głęboko gdzieś.
6519 Siedzą w Brooklynie i są obłożeni sprawami związanymi z mafią. Dlatego tu masz szczęście. Ale ten Coleman jest podobno strasznie zawzięty. Gada o tobie, jakbyś był jakimś gwiazdorem. Darzy cię wielkim szacunkiem, ale nie takim, jakim byś chciał. Wygląda na to, że ma obsesję na twoim punkcie.
6520 A Coleman jest młody, niewiele starszy od ciebie, ma trzydzieści kilka lat. Pomyśl tylko, jak się może czuć, kiedy przeglądając twoje zeznania podatkowe, widzi, że w ciągu godziny zarabiasz więcej niż on w ciągu roku. A na dokładkę widzi jeszcze twoją żonę paradującą na ekranie telewizora.
6521 Nadine? Ona nie ma z tym nic wspólnego, wydaje tylko dużo pieniędzy. - Na myśl, że mógłbym ją w to wplątać, upadłem na duchu tak nisko, że trudno mi się było podnieść. Bo zaczął przemawiać do mnie głosem psychiatry uspokajającego pacjenta, który chce skoczyć z dachu dziesięciopiętrowego domu.
6522 Przeszukałem i ze smutkiem stwierdziłem, że jednak jest. -okej, zgoda - dodałem - przeprowadziłem kilka transakcji w jej imieniu, ale to duperele, zerowa odpowiedzialność. Obciążyć żonę? Nigdy bym do tego nie dopuścił. Prędzej już przyznałbym się do winy i dał się wsadzić na dwadzieścia lat.
6523 Rzecz w tym, że oni też o tym wiedzą i mogliby potraktować to jako twój słaby punkt. Ale wyprzedzamy fakty. Już mówiłem, śledztwo jest w powijakach, na razie macają na oślep. Przy odrobinie szczęścia Coleman natknie się na coś innego, na niezwiązaną z tym sprawę i przestanie się tobą interesować.
6524 Po pierwsze, nie wyskakuj przy nim z tą sprawą. To spotkanie innego rodzaju. Ot, trzech kumpli gada o bzdurach. Żadnych wrzutek na temat śledztwa, okej? Najpierw się z nim zaprzyjaźnij, zakoleguj. Pamiętaj, że chcesz wyciągnąć z niego informacje, jakich nie powinien ci przekazywać.
6525 Pozwól, że uścisnę ci rękę. Uścisnęliśmy sobie dłonie i stwierdziłem, że jego jest dwa razy większa od mojej. Omal nie wyrwał mi ramienia ze stawu, wreszcie puścił mnie i usiedliśmy. Chciałem pociągnąć temat nurkowania, ale nie zdążyłem, bo nasz obłąkany agent specjalny pociągnął inny.
6526 Nie wyglądał na człowieka o zbyt zdrowym kręgosłupie moralnym. Chociaż z drugiej strony, jeśli służba w wojsku, cała ta zabawa w żołnierzy, uodporniła go na korupcję, mógłby uznać, że chciwość to dyshonor. Ciekawe, ile taki zarabia. Pięćdziesiąt tysięcy rocznie? Ile można za to ponurkować? Niedużo.
6527 A ile byłbym skłonny zapłacić agentowi Colemanowi, żeby raz na zawsze o mnie zapomniał? Milion? Jasne. Dwa miliony? Oczywiście! W obliczu procesu, który mnie ewentualnie czekał, i finansowej ruiny dwa miliony to drobne. Ech, kogo ja próbowałem oszukać? To wszystko gruszki na wierzbie.
6528 Że dziesięć procent z nas to zdeklarowane pedały! To dużo. Bardzo dużo! Dziesięć procent mężczyzn leci w kakaowe oczko! Robi loda! Dziesięć procent... Musiał przerwać, bo w sali rozpętało się piekło. Strattonici zaczęli wyć, klaskać i wiwatować. Połowa ich wstała, wielu przybijało piątkę.
6529 Pewnie chciał ich tanim kosztem rozruszać, rozbawić, ale istniały na to inne sposoby, dzięki którym można było łatwiej przemycić zakamuflowany przekaz. A przekaz ów brzmiał: wbrew wszystkiemu Stratton Oakmont jest uczciwą firmą brokerską, która chce zarabiać dla klientów uczciwe pieniądze.
6530 Chociaż umowa wywołała lekkie zdziwienie - ten i ów uniósł brwi - nie było w niej nic niezgodnego z prawem (na pierwszy rzut oka), dlatego udało mi się zmusić naszych prawników do jej zatwierdzenia, mimo że mądrość zbiorowa mówiła, że chociaż układ jest legalny, to troszkę czymś zalatuje.
6531 Na szacunek trzeba zasłużyć, a po dzisiejszym spotkaniu mam ochotę iść, kurwa, na bezrobocie. Wiesz, ile praw i przepisów złamaliście, pichcąc tę zasraną umowę? Czekam tylko na telefon od tego grubego sukinsyna Dominica Barbary. Bo wiesz, do kogo z tym zadzwoni? Do mnie! Spojrzał na mnie.
6532 Jak dotąd nie przeprowadzili ani jednej transakcji, nie mają ani kapitału, ani żadnych osiągnięć. Myślę, że Victor po prostu za dużo gada. Uśmiechnąłem się. Wigwam właśnie potwierdził to, co już wiedziałem: że nie jest doradcą na czas wojny i nie pomoże Danny'emu w kwestiach takich jak ta.
6533 Widzisz, jeśli Victor jest bystry, szybko odkryje, że ma do zaoferowania absolutnie wszystko. Jego największym atutem jest właśnie wielkość firmy, a raczej jej brak. W naszej trudno jest awansować, przebić się do góry i wypłynąć tam, gdzie sama śmietanka, bo musisz pokonać po drodze mnóstwo rywali.
6534 Tymczasem w Duke tego nie ma. Każdy bystrzak może tam przyjść i wypisać sobie przepustkę na dowolne stanowisko. Taka jest rzeczywistość. To przewaga, jaką mała firma ma nad dużą, i jest tak nie tylko u nas, ale w każdej branży. Na naszą korzyść przemawia z kolei stabilizacja i osiągnięcia.
6535 Sprzedaż wzrastała o pięćdziesiąt procent miesięcznie - miesięcznie! - i stale przyspieszała. Ale z logistycznego punktu widzenia Madden tkwił po uszy w kłopotach, bo produkcja i dystrybucja nie nadążały za zapotrzebowaniem, wskutek czego firma miała coraz gorszą reputację wśród odbiorców.
6536 Co ja znowu zrobiłem? Chciałem ją uspokoić, a doprowadziłem do łez. Muszę zadzwonić do Księżnej. Tak, Księżna jest ekspertką od takich rzeczy. Może ściągnąć ją tu, żeby zabrała Janet do domu? Nie, za długo by to trwało. Nie mając wyboru, podszedłem bliżej, objąłem ją i delikatnie przytuliłem.
6537 Kiedyś Stratton upadnie, to tylko kwestia czasu. Ale ponieważ odchodzimy teraz, w tym momencie, na zawsze zapamiętają nas jako tych, którzy odnieśli sukces. - I weselszym głosem dodałem: - Tak czy inaczej Nadine i ja jemy dzisiaj kolację z rodzicami. Będzie Chenny. Chciałbym, żebyś była i ty.
6538 Chryste, co za dewiant ze mnie! Pieprzony zbok! Nawet teraz, w połowie mowy pożegnalnej, myślałem o dwóch rzeczach naraz. Poruszałem ustami, dziękując im za pięć lat niezachwianej lojalności i podziwu, zastanawiając się jednocześnie, czy nie powinienem przelecieć więcej Strattonetek.
6539 Nagle zdałem sobie sprawę, że myślę nie o dwóch rzeczach naraz (o dwóch myślałem zawsze), tylko o trzech, co było naprawdę dziwaczne. Na ścieżce numer trzy leciał monolog wewnętrzny podważający dekadenckie tezy ze ścieżki numer dwa, plusy i minusy tego, że nie zaliczyłem wszystkich asystentek.
6540 Idea Stratton Oakmont głosi, że wchodząc tu pierwszy raz, rozpoczynacie nowe życie. Że z chwilą, kiedy przekroczycie próg tej sali i przysięgniecie wierność firmie, stajecie się częścią rodziny. Stajecie się Strattonitami! Sala znowu oszalała i dostałem czwartą owację na stojąco tego dnia.
6541 Zawsze tak było i zawsze tak będzie. Dlatego bez względu na to, czy dopiero co przekroczyliście próg firmy, czy jesteście tu od kilku miesięcy i niedawno zdaliście egzamin maklerski, czy pracujecie tu od roku i właśnie zarobiliście swój pierwszy milion, dzisiaj jest wasz szczęśliwy dzień.
6542 Ale wy musicie wiedzieć tylko jedno, to, że w ostatecznym rozrachunku Stratton Oakmont przetrwa i że trudności rodzą okazję. Może następnym razem na moim miejscu będzie stał Danny, przekazując pałeczkę któremuś z was. Odczekałem chwilę, żeby to do nich dotarło, i przeszedłem do zakończenia.
6543 Powodzenia, Danny, z Bogiem. Wiem, że z tobą u steru Stratton Oakmont osiągnie wyżyny. - Zasalutowałem mu mikrofonem i brokerzy zgotowali Danny'emu owację życia. Kiedy w końcu ucichli, wręczono mi pożegnalną kartkę. Miała dziewięćdziesiąt centymetrów szerokości i metr osiemdziesiąt długości.
6544 Był zimny środowy poranek i chociaż minęła już jedenasta, wciąż leżałem w łóżku, oglądając telewizję. Wymuszona emerytura to, kurwa, nie piknik. Od czterech tygodni spędzałem przed telewizorem dużo czasu - według Księżnej dużo za dużo - a ostatnio dostałem obsesji na punkcie Wyspy Gilligana.
6545 Może i tak. Byłem bardzo smutny i bardzo przygnębiony. Pocieszałem się tylko tym, że więcej czasu spędzam teraz z Chandler, która właśnie zaczęła mówić. Moje wcześniejsze podejrzenia potwierdziły się w całej rozciągłości i było już absolutnie oczywiste, że moja córka jest atestowanym geniuszem.
6546 Ale Chandler wyglądała cudownie i z każdym dniem robiła się coraz bardziej podobna do swojej mamy. A obserwując, jak rozwija się jej osobowość, zakochiwałem się w niej coraz bardziej i bardziej. Praktycznie nie było dnia, żebym nie spędził z nią trzech czy czterech godzin, ucząc ją nowych słów.
6547 Miałem wyrzuty sumienia, żałowałem, że sprawiłem tyle przykrości mamie i tacie, wiedząc, że z bólu musiało pękać im serce. To jest właśnie bezwarunkowa miłość, prawda? Najczystsza ze wszystkich, a do tej pory byłem tylko jej obiektem. Nie zmieniło to bynajmniej moich uczuć do Księżnej.
6548 Świetnie nam się układało, naprawdę. Teraz, kiedy miałem więcej czasu, łatwiej mi było ukryć przed nią mój gwałtownie przybierający na sile nałóg. Wypracowałem sobie wspaniały plan dnia, wstając o piątej rano, dwie godziny przed nią, żeby spokojnie połknąć moje poranne "cytrynki".
6549 Gdy doszedłem do siebie, oglądałem kilka odcinków Wyspy Gilligana albo Dream of Jeannie, a potem przez godzinę bawiłem się z Chandler. W południe szedłem do Tenjin na lunch z Dannym, gdzie widzieli nas wszyscy Strattonici. Po zamknięciu giełdy spotykaliśmy się znowu i łykaliśmy razem "cytrynki".
6550 Mówi, że to ważne. Alan Chemtob, alias Alan Walnięty Chemik, mój zaufany diler "cytrynek" i okrutna pijawka, był strasznie upierdliwy. Nie wystarczyło zapłacić mu pięćdziesiąt dolarów za tabletkę, żeby zostawił towar, jak najszybciej sobie poszedł i przestał zawracać ludziom dupę.
6551 Mało brakowało i nazwałbym go zdebilałym kretynem. Ostatecznie były "cytrynki" i "cytrynki". Ponieważ każda firma wytwarzała je według trochę innej receptury, różniły się siłą działania. Ale nikt nie opracował lepszej formuły niż geniusze z Lemmon Pharmaceuticals, którzy nazwali swoje Lemmon 714.
6552 To oburzające, że w ogóle śmiesz mi o tym przypominać. - Życzyłem mu szerokiej drogi, odłożyłem słuchawkę i przekręciłem się na białej jedwabnej kapie - za jedyne dwanaście tysięcy dolarów - jak mały dzieciak, który właśnie wygrał talon na zakupy w największym w świecie sklepie z zabawkami.
6553 Oczywiście pod warunkiem, że nie może ich odsprzedać, ale on ten warunek oczywiście olał i opychał wszystko jak najęty. Frustrujące było to, że na pozagiełdowym, regulowanym rynku papierów wartościowych nie dało się tego sprawdzić i udowodnić mu, że popełnił haniebne wykroczenie.
6554 Śmiejąc się jak idioci, trąciliśmy się miseczkami na odległość i wypiliśmy. Wtedy otworzyły się drzwi i weszła Księżna Bay Ridge w jasnozielonym rynsztunku jeździeckim. Zrobiła krok do przodu, przekrzywiła na bok głowę, założyła ręce, skrzyżowała nogi w kostkach i lekko odchyliła się do tyłu.
6555 Najwyraźniej nie wychwyciła mojego sarkazmu, bo już chwilę później moja żona przekabaciła ją na swoją stronę i zaczęły się zachwycać, jak ślicznie Chandler wyglądałaby na koniku, oczywiście w malutkim angielskim stroju jeździeckim, który Księżna kazałaby uszyć za Bóg wie jakie pieniądze.
6556 A teraz bierz długopis i pisz. Minutę później siedziałem w moim małym mercedesie, skutecznie odmrażając sobie tyłek. W pośpiechu zapomniałem włożyć kurtkę. Na dworze było koszmarnie, pewnie z minus piętnaście, a o siódmej wieczorem panował już gęsty mrok. Odpaliłem silnik i ruszyłem w stronę bramy.
6557 Skręciłem w lewo, w Pin Oak Court, i zaskoczony zobaczyłem, że po drugiej stronie ulicy parkuje długi rząd samochodów. U któregoś z sąsiadów trwało przyjęcie. Cudownie! Właśnie wydałem dziesięć tysięcy dolarów na najgorsze "cytrynki" w historii "cytrynek", a ktoś w najlepsze sobie imprezował.
6558 Gdzie jesteś, staruszku? Mów do mnie, Bo, powiedz coś! I nagle poczułem, że z pnia mojego mózgu rozchodzi się dziwne ciepło, że każdą cząsteczkę ciała ogarnia miłe mrowienie. Wciąż trzymałem słuchawkę przy uchu i chciałem mu powiedzieć, żeby Rocco przyjechał do klubu, ale nie mogłem poruszyć ustami.
6559 I nagle telefon zaczął się oddalać. Co jest? Dlaczego ode mnie ucieka? Cholera jasna! Odchylałem się coraz bardziej i bardziej do tyłu, przewracałem się jak ścięte drzewo... Uwaga! I łup! Półprzytomny leżałem na plecach, gapiąc się na klubowy sufit, taki podwieszany, styropianowy, typowo biurowy.
6560 Tak! Mózg przestał wysyłać wyraźne sygnały do systemu nerwowego. Cudownie! Wciąż działał jak dobrze naoliwiona maszyna, ale nie kontrolował ciała. Bosko! Absolutnie bosko! Z wielkim trudem wyciągnąłem szyję i zobaczyłem słuchawkę wciąż dyndającą na błyszczącym srebrzystym przewodzie.
6561 Chuj z tym - pomyślałem. Po cholerę mi telefon? Przecież straciłem mowę. Po pięciu minutach leżenia dotarło do mnie, że Danny musi być w takim samym stanie. Jezu Chryste! Księżna nie wie, gdzie jestem, i dostaje pewnie szału. Musiałem wracać. Do domu miałem dosłownie paręset metrów, prosta sprawa.
6562 Dam radę dojechać. Na pewno? A może lepiej na piechotę? Nie, jest za zimno. Zamarznę na śmierć. Przetoczyłem się na brzuch i spróbowałem wstać na czworaki, ale nic z tego. Ilekroć odrywałem rękę od podłogi, traciłem równowagę i jak kłoda waliłem się na bok. Nie, będę musiał pełzać.
6563 Co w tym złego? Chandler pełzała przez cały czas i nie narzekała. Dotarłszy do drzwi, ukląkłem i sięgnąłem do klamki. Przekręciłem ją i wyczołgałem się na dwór. Samochód. Schody. Dziesięć stopni w dół. Chciałem czołgać się dalej, ale nie: mózg zaprotestował, bojąc się tego, co mogło mnie spotkać.
6564 No więc położyłem się na brzuchu, przycisnąłem ręce do piersi i zmieniwszy się w ludzką beczkę, zacząłem staczać się ze schodów, najpierw powoli, całkowicie nad tym panując, potem... Cholera! Potem coraz szybciej i szybciej, bum-bum-bum-bum!, wreszcie z głuchym stukotem grzmotnąłem w asfalt.
6565 Mocno pochylony do przodu, widząc tylko górną krawędź deski rozdzielczej, wyglądałem jak jedna z tych starszych pań o niebieskich włosach, które z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę jadą lewym pasem autostrady. Modląc się do Boga, powoli, powolutku wyjechałem z parkingu.
6566 Bóg okazał się dobry i kochający, tak jak piszą w książkach, bo już minutę później w jednym kawałku zaparkowałem przed domem. Zwycięstwo! Podziękowałem Najwyższemu za to, że jednak istnieje, po trudnej wyprawie przez korytarz dotarłem do kuchni, zadarłem głowę i zobaczyłem śliczną twarz Księżnej.
6567 Bo dzwonił. Mówił, że rozmawiał z tobą przez telefon i że zemdlałeś. Zeszłam na dół, a tam Danny łazi na czworakach po piwnicy i wali głową w ścianę. Chodź, pomogę ci, kochanie... Pomogła mi wstać, zaprowadziła mnie do stołu i posadziła na krześle. Sekundę później moja głowa huknęła w blat.
6568 Minutę później leżałem samotnie w łóżku, ubrany, ale z narzuconą na głowę kapą. W sypialni było zupełnie ciemno. Głęboko odetchnąłem i spróbowałem się w tym połapać. Księżna była dla mnie bardzo dobra, mimo to wezwała ochroniarzy, żeby zanieśli mnie na górę jak niegrzecznego chłopca.
6569 Po kilku sekundach oczy przywykły do światła i wtedy go zobaczyłem: policjanta z Old Brookville, a właściwie dwóch policjantów w pełnym rynsztunku, z bronią u pasa, z kajdankami, błyszczącymi odznakami i całą resztą. Jeden był wielki, gruby i wąsaty, drugi niski, chudy i rumiany jak nastolatek.
6570 A mówią, że machina wymiaru sprawiedliwości działa nierychliwie. Tylko dlaczego Coleman wysłał po mnie policjantów z Old Brookville? Na miłość boską, przecież w tych mundurkach wyglądali jak ołowiane żołnierzyki, a na ich posterunku można by kręcić serial pod tytułem Przygody wiejskiego policjanta.
6571 Kiedy doszedł do miejsca o adwokacie, że jeśli nie będzie mnie na niego stać, to przydzielą mi kogoś z urzędu, szyderczo uśmiechnął się do partnera. O czym oni mówili? Nie spowodowałem żadnego wypadku, tym bardziej siedmiu. Przecież Bóg odpowiedział na moje modlitwy i ustrzegł mnie od złego.
6572 Kocham cię! Odjeżdżając, mogłem myśleć tylko o tym, jak bardzo ją kocham i jak bardzo ona kocha mnie. O tym, jak płakała, myśląc, że umarłem, jak broniła mnie przed policjantami, kiedy zabierali mnie skutego i bezbronnego. Może właśnie udowodniła mi w końcu, że darzy mnie prawdziwym uczuciem.
6573 Był biały i miał zielone okiennice. Wyglądał spokojnie i kojąco. Super - pomyślałem. Świetne miejsce na odespanie haju po "cytrynkach". W środku były dwie cele i już wkrótce siedziałem w jednej z nich. Właściwie to nie siedziałem, tylko leżałem z policzkiem na betonowej podłodze.
6574 Chyba pan tam jeszcze nie był, prawda? Miałem ochotę powiedzieć mu, żeby spadał na drzewo, tylko dosadniej, ale odwróciłem się i zamknąłem oczy. Areszt okręgu Nassau był strasznym miejscem, ale co mogłem zrobić? Spojrzałem na zegar: dochodziła jedenasta. Chryste, spędzę noc w pace.
6575 Kilka minut później ja też wyszedłem i przed posterunkiem zobaczyłem Joego Fahmegghettiego. Nienagannie skrojony granatowy garnitur, krawat w paski, idealnie ułożone włosy - nawet w nocy był ubrany jak sztywny elegant. Podniosłem rękę - "Chwileczkę!" - wróciłem na górę i wetknąłem głowę za drzwi.
6576 Przecież w samochodzie cię nie złapali, tak? Więc jak udowodnią, że miałeś te narkotyki w organizmie, kiedy prowadziłeś? A może wróciłeś, wszedłeś do domu, połknąłeś kilka "cytrynek" i wciągnąłeś trochę koki? Narkotyki w organizmie możesz mieć, nielegalne jest tylko ich posiadanie.
6577 Daję głowę, że uda mi się unieważnić całe to aresztowanie, bo Nadine nie pozwoliła im wejść na wasz teren. Będziesz musiał zapłacić za uszkodzenie tego samochodu; tylko jednego, bo oskarżają cię tylko o jeden wypadek, tamtych nikt nie widział. No i dasz trochę grosza tej kobiecie ze złamaną ręką.
6578 Skończyłem z tym gównem. Tym razem na dobre. Uścisnąłem mu rękę i na tym się skończyło. Księżna leżała w sypialni. Pochyliłem się, pocałowałem ją w policzek, szybko się rozebrałem i położyłem obok niej. Patrzyliśmy na biały baldachim, a nasze nagie ciała stykały się ramionami i biodrami.
6579 Tym razem na zawsze. Bo jeśli to nie jest znak od Boga, to nie wiem, co może nim być. - Pocałowałem ją delikatnie w policzek. - Ale muszę zrobić coś z moim krzyżem. Nie mogę tak dłużej żyć. Ten ból jest nie do zniesienia. Popycha mnie do różnych rzeczy... - Kilka razy odetchnąłem, żeby się uspokoić.
6580 Że mogą doprowadzić do katastrofy. Księżna przekręciła się na bok, przełożyła rękę przez moją pierś i lekko mnie przytuliła. Powiedziała, że mnie kocha. Pocałowałem ją w czubek głowy i przez chwilę delektowałem się jej zapachem. Powiedziałem, że ja też ją kocham i że przepraszam.
6581 To najspokojniejsze miejsce w całym Miami. Tak tam cicho, tak błogo. Mają tam nawet własną policję, a ponieważ zależy wam na poczuciu bezpieczeństwa, to kolejny plus. Ale najlepsze jest to, że za kompletnie umeblowany dom właściciel chce tylko pięć i pół miliona. To prawdziwa okazja.
6582 Z Indian Creek Island do kliniki miałem ledwie kwadrans jazdy samochodem, a tych nam nie brakowało. Dopilnowała tego Księżna, i to osobiście, kupując nowiutkiego mercedesa dla mnie i range rovera dla siebie. Jechała z nami Gwynne - ktoś musiał się mną opiekować - a ona też potrzebowała samochodu.
6583 Jacht wynająłem razem z siwowłosym kapitanem, który woził mnie tam i z powrotem ze średnią prędkością pięciu węzłów. Właśnie wracałem do domu, tak więc płynęliśmy powolutku na północ, na Indian Creek Island. Była sobota, kilka minut po dwunastej, i pyrkaliśmy tak już prawie od godziny.
6584 Siedziałem na mostku z Garym Delucą, dyrektorem do spraw operacyjnych Dollar Time, facetem uderzająco podobnym do prezydenta Grovera Clevelanda. Gary miał ponurą twarz, kwadratową szczękę, był łysy, szeroki w barach i bardzo włochaty, zwłaszcza na piersi. Siedzieliśmy bez koszul i się opalaliśmy.
6585 Teraz, wracając na północ, rozmawialiśmy o czymś nieskończenie bardziej niepokojącym, mianowicie o Garym Kaminskym, dyrektorze finansowym Dollar Time, tym samym, który prawie przed rokiem przedstawił mnie Jacques'owi Saurelowi i arcyfałszerzowi Franksowi. Deluca poprawił ciemne okulary.
6586 Jakby na coś czekał. Firma idzie na dno i facet w jego wieku powinien się trochę denerwować, a on ma to gdzieś. Ciągle za mną łazi i pieprzy mi do ucha, że powinniśmy przelewać zyski do Szwajcarii, a ja mam ochotę zerwać mu ze łba ten pieprzony tupecik, bo jakie, kurwa, zyski? - Wzruszył ramionami.
6587 Zdałem sobie sprawę, że instynkt mnie jednak nie zawiódł i że miałem co do Kaminsky'ego rację. Tak, Wilk był bardzo przebiegły i nie dopuścił tego skurwiela do swoich zagranicznych tajemnic. Mimo to, wciąż nie mając stuprocentowej pewności, że facet niczego nie zwęszył, wypuściłem próbny balon.
6588 Byłem zafascynowany, więc gapiłem się na tych odmieńców przez dobry kwadrans. Tworzyli dziwną parę. On, dość niski, o długich do ramion brązowych włosach, miał tak fantastyczne poczucie smaku i stylu, że nawet gdyby chodził w pieluszce i muszce, każdy dałby głowę, że to najnowsza moda.
6589 Okazało się, że Elliot jest prezesem Perry Ellis, jednej z największych firm odzieżowych w Garment District na Manhattanie. Ale nie był jej właścicielem; Perry Ellis należała do Salant, spółki publicznej notowanej na nowojorskiej giełdzie. Tak więc w sumie był zwykłym pracownikiem na pensji.
6590 W mojej skali były to bardzo małe pieniądze, zwłaszcza że lubił hazard i grał o tak wysokie stawki. Kurczę, przecież ilekroć zaczynał grać w oczko, rzucał na stolik swoje dwuletnie zarobki! Nie wiedziałem, czy zrobiło to na mnie wrażenie, czy wzbudziło pogardę. Wybrałem to pierwsze.
6591 Po prostu podbierał kasę tamtejszym fabrykom. Ale nawet jeśli zgarniał w ten sposób trzy czy cztery miliony rocznie, był to tylko ułamek tego, co zarabiałem ja. Przed pożegnaniem wymieniliśmy się numerami telefonów i obiecaliśmy sobie, że spotkamy się w Stanach. Temat narkotyków nie wypłynął.
6592 Pięć minut po tym, jak usiedliśmy, Elliot sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął małą plastikową torebkę z kokainą. Zanurzył w torebce usztywniacz do kołnierzyka, jednym płynnym ruchem przytknął go do nosa i mocno pociągnął. Powtórzył to jeszcze raz, potem jeszcze raz, i jeszcze raz.
6593 Potem wstał i na środku restauracji zaczął robić pajacyki, żeby przyspieszyć ich działanie. Ponieważ wyglądało na to, że wie, co robi, połknąłem swoje. Kilka minut później do sali wszedł przysadzisty mężczyzna, zwracając na siebie powszechną uwagę. Był po sześćdziesiątce i waliło od niego forsą.
6594 Chociaż po kokainie miałem kłopoty z małym, usta dziewczyny zdziałały cuda i wytrysnąłem jak gejzer. Zapłaciłem jej pięć tysięcy za fatygę, na co powiedziała, że jestem bardzo przystojny i że chociaż robi to, co robi, jeśli jestem zainteresowany, to chętnie wyjdzie za mnie za mąż.
6595 Zastanawiałem się, skąd ta hojność, skoro w życiu nie postawiłem więcej niż dziesięć tysięcy dolarów. Ale już godzinę później, grając w oczko w Trump Castle, bez mrugnięcia okiem stawiałem dziesięć tysięcy w każdym rozdaniu. Z kasyna wyszedłem o ćwierć miliona bogatszy. I tak złapałem bakcyla.
6596 Wieczór ten miał okazać się punktem zwrotnym w życiu Elliota. Zorganizowaliśmy go w Las Vegas, w hotelu Mirage, który właśnie otwarto i który uważano za najmodniejszy. Przyleciało stu Strattonitów z pięćdziesięcioma prostytutkami i taką ilością dragów, że można by nimi naćpać całą Nevadę.
6597 Zgarnęliśmy dodatkowo trzydzieści kurewek z ulic miasta, a kilka ściągnęliśmy z Kalifornii. Zabraliśmy ze sobą sześciu nowojorskich gliniarzy, tych samych, którym płaciłem naszymi nowymi akcjami. Ci spiknęli się szybko z gliniarzami z Las Vegas, więc wciągnęliśmy na listę i tych.
6598 Wiedziałem, że jestem naćpany i że pora odejść od stolika. Po drodze przystanąłem przy kasie i pobrałem prawie milion w gotówce. Wrzuciłem banknoty do niebieskiego plecaczka i zarzuciłem go sobie na ramię. Elliot chciał jeszcze pograć, więc zostawił żetony na stoliku pod okiem ochroniarzy.
6599 Za tylną ścianą, przeszkloną od podłogi po sufit, roztaczał się widok na Strip. Pokój był pełen tańczących i gżących się ludzi. Sufit zdawał się opadać, podłoga unosić, zapach seksu i potu mieszał się z ostrym zapachem wysokogatunkowej marychy. Muzyka grała tak głośno, że wibrowały mi wnętrzności.
6600 Na końcu pokoju, na barowym stoliku, siedziała obrzydliwa "śmieciarka". Była naga, cała w tatuażach i miała szeroko rozłożone nogi, a przed nią stała kolejka dwudziestu Strattonitów, czekających, żeby ją przelecieć. W tej właśnie chwili poczułem odrazę do wszystkiego, co reprezentowało moje życie.
6601 Byłem kompletnie zdołowany. Pozostało mi jedynie wrócić do apartamentu i wziąć pięć miligramów xanaxu, dwadzieścia miligramów ambienu i trzydzieści miligramów morfiny. Wziąłem, zapaliłem skręta i zapadłem w głęboki bezsenny sen. Obudziłem się, kiedy Lavigne potrząsnął mnie za ramię.
6602 Tydzień później on, Danny i ja pojechaliśmy do Atlantic City, żeby mógł się odegrać, i przegrał kolejny milion. Przez kilka lat przegrywał, przegrywał i przegrywał, w końcu przegrał wszystko. Nie wiem dokładnie ile, ale według moich szacunków coś między dwudziestoma i czterdziestoma milionami.
6603 Tak czy inaczej był zrujnowany. Kompletnie spłukany. Zalegał z podatkami, zalegał z pieniędzmi dla mnie i był fizycznym wrakiem. Ważył nie więcej niż pięćdziesiąt dziewięć kilo, a skórę miał brązową jak jego lewe "cytrynki". Tym bardziej się cieszyłem, że brałem tylko te z Lemmon Pharmaceuticals.
6604 Wyrzuć ich stąd i będę twoja. Kwadrans później Elliot ślinił się nad cheeseburgerem, a ja rozmawiałem przez telefon z Janet, każąc jej zarezerwować apartament w luksusowym hotelu pół godziny jazdy od nas. I nagle, z ustami pełnymi bułki i mięsa, Elliot zerwał się z krzesła i zanurkował do basenu.
6605 Nie lubię, kiedy się tak bawicie. To głupie. Kiedyś zrobicie sobie krzywdę, zobaczysz. - I dodała: - A gdzie Elliot? Spojrzałem na dno basenu. Zmrużyłem oczy. Co on, kurwa, robił? Leżał... na boku? Cholera jasna! Powaga sytuacji grzmotnęła mnie jak kowalski młot i bez namysłu dałem nura.
6606 Elliot wciąż leżał, ani drgnął. Chwyciłem go za włosy, szarpnąłem i zrobiwszy potężne nożyce, popłynąłem w stronę słońca. W wodzie prawie nic nie ważył. Kiedy tylko wychynąłem na powierzchnię, silnym wyrzutem rąk wypchnąłem go z basenu tak gwałtownie, że wylądował na brzegu, na betonie.
6607 Ratuj go! Chciałem zrobić mu sztuczne oddychanie, tak jak uczono mnie tego przed laty. Naprawdę chciałem, zastanawiałem się tylko, czy... warto. Nie lepiej byłoby, gdyby po prostu umarł? Dużo o mnie wie - myślałem - a prędzej czy później agent Coleman sprawdzi jego wyciągi bankowe.
6608 I kiedy tak przede mną leżał, pewnie już martwy, nie mogłem się nadziwić, że swoją śmiercią oddaje mi tak wielką przysługę. Umarli milczą. Te dwa słowa zawładnęły moim umysłem, błagając mnie, bym go nie ratował, bym pozwolił, żeby tajemnica naszych nikczemnych interesów umarła wraz z nim.
6609 To on zawalił na całego jako mój figurant, od dawna mi nie płacąc, co było równoznaczne z tym, że regularnie mnie okradał. A wszystko to przez hazard, prochy, przez problemy z urzędem skarbowym. Agent Coleman nie jest głupi - myślałem - i na pewno to wykorzysta, zwłaszcza problemy z urzędem.
6610 Jak przez mgłę słyszałem czyjeś krzyki: "Nie przestawaj! Nie przestawaj! Nie przestawaj!" - i nagle dotarło do mnie, że już go ratuję! Że robię mu sztuczne oddychanie! Podczas gdy moja świadomość rozważała wszystkie za i przeciw, górę wzięło coś nieskończenie potężniejszego, coś, co ją zagłuszyło.
6611 Nic. Cholera. Wciąż nie żył. Jak to możliwe? Przecież robiłem wszystko tak jak trzeba! Dlaczego nie chciał się ocknąć? Nagle przypomniał mi się artykuł o chwycie Heimlicha, dzięki któremu uratowano kiedyś podtopione dziecko, więc przewróciłem Elliota na brzuch, objąłem go i gwałtownie ścisnąłem.
6612 Moje dzieci! O Boże! Błagam, nie przestawaj, Jordan! Nie przestawaj! Musisz go uratować! Elliot był zupełnie siny i powoli gasły mu oczy. Odmówiłem w duchu modlitwę i wziąłem głęboki oddech. Mocno dmuchnąłem, brzuch nadął mu się jak balon i nagle poczułem na języku smak cheeseburgera.
6613 Znowu przytknąłem usta do jego ust i nie zwracając uwagi na zamarłych z przerażenia gapiów, zacząłem pompować w niego powietrze. W końcu usłyszałem zawodzenie syren i kilka chwil później pochyliło się nad nami kilku sanitariuszy. W niecałe trzy sekundy zaintubowali go i podali mu tlen.
6614 Wskoczyłem do basenu i z trudem opanowując mdłości, wypłukałem usta. Przybiegła Księżna ze szczoteczką do zębów i pastą i wymyłem zęby tam, na miejscu, nie wychodząc z wody. Potem wygramoliłem się na brzeg i podszedłem do Elliota; przez ten czas dołączyło do nas sześciu policjantów.
6615 Jest pan bohaterem. Jezu - pomyślałem. To jest absolutnie cudowne. Ale nie, muszę to usłyszeć od Nadine, od mojej Księżnej o rozkosznych udach i nowiutkich piersiach, których przez co najmniej kilka dni będę mógł dotykać, bo ja, jej mąż, jestem teraz bohaterem, a bohaterowi nie odmówi żadna kobieta.
6616 Wciąż wstrząśnięta Nadine siedziała samotnie na szezlongu. Przez chwilę szukałem odpowiednich słów, które skłoniłyby ją do nazwania mnie bohaterem, i w końcu postanowiłem zastosować chwyt z psychologii zwrotnej i najpierw pochwalić ją. Tak, za to, że zachowała spokój i wezwała karetkę.
6617 Za ciężko harowałem, żeby uratować mu życie. Dwadzieścia minut później dotarliśmy na oddział urazowy szpitala Mount Sinai. Prognozy były straszne: Elliot doznał uszkodzenia mózgu. To, czy zmieni się w warzywo, czy nie, nie było jeszcze jasne. W drodze do szpitala Księżna zadzwoniła do Bartha.
6618 Masz natychmiast się obudzić! - Mocno nim potrząsnął. - To ja, doktor Green. Przestań się wygłupiać i otwórz oczy! Za drzwiami jest żona, chce cię zobaczyć! I mimo ostrzeżenia, że czeka na niego Ellen - większość mężczyzn wolałaby śmierć - Elliot posłuchał go i otworzył oczy. Ot tak, po prostu.
6619 Rozejrzałem się. Wszyscy lekarze porozdziawiali usta. Ja też. To był prawdziwy cud, a on był prawdziwym cudotwórcą. Zadziwiony pokręciłem głową i kątem oka zobaczyłem dużą strzykawkę pełną przezroczystego płynu. Zmrużyłem oczy i przeczytałem napis na naklejce. Morfina. Bardzo ciekawe - pomyślałem.
6620 Nie brałem prawie od miesiąca, lecz nagle przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Rozejrzałem się ukradkiem, ale wszyscy wciąż zachwycali się Elliotem i jego cudownym ozdrowieniem. Przysunąłem się bliżej metalowej tacy, swobodnym ruchem wziąłem strzykawkę i schowałem ją do kieszeni szortów.
6621 Kiedy tylko skręciłem za róg, puściłem się przed siebie jak mistrz świata w sprincie. Otworzyłem drzwi do toalety, wpadłem do kabiny, wyjąłem strzykawkę, ściągnąłem szorty, pochyliłem się i wypiąłem tyłek. Już miałem wbić igłę, kiedy doszło do katastrofy. W strzykawce nie było tłoczka.
6622 Posłałem staruszce ciepły uśmiech, podziękowałem jej, wyjąłem igłę, wrzuciłem ją do kosza na śmieci i poszedłem dalej. Księżna zobaczyła mnie, uśmiechnęła się i raptem w poczekalni zrobiło się ciemno. O cholera! Obudziłem się na plastikowym krześle. Pochylał się nade mną lekarz w zielonym fartuchu.
6623 Moją pierwszą przytomną myślą było to, że muszę wziąć trochę kokainy, żeby zneutralizować morfinę. Stąd cały ten syf. Wstrzyknięcie morfiny bez czynnika równoważącego było czystą głupotą. Postanowiłem nigdy więcej tego nie robić i podziękowałem Bogu, że Elliot przywiózł trochę koki.
6624 I ani śladu kokainy. Niech to szlag! Gdzie się podziała? Szukałem i szukałem przez ponad godzinę i wreszcie mnie olśniło: to ten kutas Arthur Wiener! Podprowadził kokainę swojemu najlepszemu kumplowi! Pusty i wypalony poczłapałem do sypialni, jeszcze raz przekląłem Wienera i zapadłem w czarny sen.
6625 Brakowało tylko szamana wudu, ale byłem pewny, że jego też kiedyś sprowadzą. Pierwsze pudełko, to od frontu, miało małą przybudówkę, taką trzy na sześć, w której Steve, alias Szewc, urządził swój gabinet. I od czterech tygodni, czyli od połowy maja, stacjonowałem tam razem z nim.
6626 Był poniedziałkowy poranek i piliśmy z Szewcem kawę. Towarzyszył nam Gary Deluca, szef do spraw operacyjnych, niby nowy, chociaż jak dotąd firma pracowała na autopilocie. Był z nami również John Basile, wieloletni kierownik produkcji, który pełnił również funkcję szefa sprzedaży.
6627 Ale, niestety, John, zwany Plujem, okazał się również mistrzem świata w pluciu, bo kiedy był podekscytowany - albo kiedy coś komuś tłumaczył - należało wkładać płaszcz przeciwdeszczowy albo siedzieć pod kątem co najmniej trzydziestu stopni w stosunku do lewego lub prawego kącika jego ust.
6628 Ten facet to taka cipa, że mózg staje, a ja mam dość głupich cip! Mamy najbardziej chodliwy towar w kraju, a nie mogę realizować zamówień, bo ten palant wstrzymuje produkcję. Mówię ci, kurwa, to prawdziwa tragedia, jak u Greków! Moim celem było to, żeby firma stanęła na nogi bez niczyjej pomocy.
6629 Dlatego musieliśmy ze Steve'em stworzyć pierwszorzędny zespół projektantów i pracowników operacyjnych. Ale co za dużo i za szybko, to niezdrowo, to gotowa recepta na klęskę. Poza tym najpierw musieliśmy nad tym wszystkim zapanować, bo rzeczywiście pod względem operacyjnym leżeliśmy na całego.
6630 Oczywiście musiałbym dogłębnie przeanalizować realne koszty sprzedaży, łącznie z cłem i transportem, czego nie można przeoczyć. Zrobię to jeszcze dzisiaj, a potem sporządzę dokładny arkusz kalkulacyjny, który będziemy mogli przeanalizować na najbliższym zebraniu zarządu, to znaczy.
6631 Gówno mnie obchodzi, jak dostarczysz je do sklepów. I bez tego durnego arkusza kalkulacyjnego wiem, że jeśli robię buty za dwanaście dolców i sprzedaję je za trzydzieści, to, kurwa, zarabiam, nie? Jezu! - Zrobił dwa wielkie kroki w moją stronę. Kątem oka zobaczyłem, że Steve uśmiecha się złośliwie.
6632 Jest w Hamptons. - Spojrzałem na Steve'a. - Zanim podejmiemy decyzję, chcę najpierw posłuchać, co powie. Rozwiązanie na pewno istnieje, a jeśli ktoś je zna, to na pewno on. - Poza tym - pomyślałem - czekając na połączenie, będę mógł opowiedzieć im jeszcze raz o moim bohaterskim czynie.
6633 Bez dyskontów nie przeżyjecie, chyba że macie własną sieć, ale zdaje się, że dla was to jeszcze za wcześnie. Tylko musicie z nimi uważać. Sprzedawajcie im towar nieregularnie, raz więcej, raz mniej, i tylko co jakiś czas, bo jak wyczują, że mogą liczyć na stałe dostawy, zaczną się problemy.
6634 Rzecz w tym, że domy towarowe będą traktowały was poważnie tylko wtedy, kiedy uznają, że jesteście w stanie dostarczyć towar. I chociaż jesteście ostatnio na fali, a wiem, że jesteście, nie pójdą na całość, dopóki nie przekonacie ich, że nadążacie z produkcją, a jak na razie nie nadążacie.
6635 Ich nazwy możecie znaleźć teraz na pchlim targu. - Zrobił pauzę, żeby słowa te do nas dotarły. Spojrzałem na Steve'a, który skurczył się w fotelu jeszcze bardziej: sama myśl, że nazwa firmy - jego własnej firmy! - mogłaby kojarzyć się kiedyś z pchlim targiem, dosłownie go zdruzgotała.
6636 Najpierw paski i torebki, od tego powinniście zacząć. Potem odzież sportowa, dżinsy, okulary przeciwsłoneczne i cała reszta. Na końcu zaczniecie licencjonować perfumy i dopiero wtedy wypłyniecie na szerokie wody. Ale nigdy tego nie osiągniecie, jeśli John postawi we wszystkim na swoim.
6637 Myślisz kategoriami dnia dzisiejszego, kiedy idziecie jak burza. Ale burza w końcu ucichnie i w najmniej spodziewanym momencie towar przestanie się wam sprzedawać i zostaniecie ze stertą kretyńskich butów, które nosić będą tylko ci z domów na kółkach... W tym miejscu przerwał mu Steve.
6638 Nie siedzę w waszej branży, ale założę się, że najwięcej zarabiacie na kilku wzorach, pewnie na trzech czy czterech, i wcale nie są to zwariowane modele z zatrzaskami, kolcami i dwudziestocentymetrowymi obcasami. Te zwariowane to wasza mistyka, symbol tego, że jesteście młodzi, modni i tak dalej.
6639 Jak do ognia podchodźcie do tych, które nie są absolutnymi pewniakami. Jeśli jakiś model naprawdę wypali i magazyny nagle opustoszeją, to bardzo dobrze, bo klienci będą się o niego dopytywać. Ponieważ wytwarzacie je w Meksyku, pobijecie konkurencję i tutaj, na ponownych zamówieniach.
6640 Jesteście producentami, więc pobieracie marżę hurtową i detaliczną. Jest to również najlepszy sposób na pozbycie się towaru zalegającego w magazynach: po prostu wystawicie go na sprzedaż w sieci własnych sklepów, nie psując przy tym marki. Oto i wasza odpowiedź. Zmierzacie do gwiazd, panowie.
6641 Zrealizujcie ten program, a na pewno tam dolecicie. Rozejrzałem się. Steve, Pluj i Gary kiwali głową. Bo niby dlaczego mieliby nie kiwać? Kto mógł podważyć logikę tak przenikliwego rozumowania? To smutne - pomyślałem - że ktoś tak bystry jak Elliot marnuje sobie życie przez narkotyki.
6642 Prawda? O tak, Elliot był teraz trzeźwy, ale nie miałem najmniejszych wątpliwości, że kiedy tylko zrosną mu się żebra, nałóg powróci ze wzmożoną siłą. Na tym właśnie polegał problem z takimi jak on, z ludźmi, którzy nie chcieli pogodzić się z tym, że bez prochów nie mogą już żyć.
6643 Wciąż byłem w trakcie niszczenia Victora Wonga; musiałem naprostować Danny'ego, bo szalał w firmie jak nagrzany królik; chciałem wybadać Kaminsky'ego, który przez pół dnia wisiał na telefonie, gadając z Saurelem w Szwajcarii. A na dobitkę uganiał się za mną agent specjalny Coleman.
6644 Ale z tego, że przechowywał dla mnie półtora miliona akcji tejże właśnie firmy, wynikał problem jeszcze poważniejszy, mianowicie taki, że on sam akcji prawie nie miał. Trzeba to było szybko naprawić, w przeciwnym razie mógłby zdać sobie sprawę, że ja zarabiam dziesiątki milionów, a on tylko miliony.
6645 Cóż - pomyślałem. Można umrzeć na wiele sposobów, a to jest jeden z nich. Biedny Steve. Może Tony okaże mu miłosierdzie i pozwoli go pogrzebać łącznie z genitaliami? Patrzyłem, jak biała, koścista ręka Szewca wisi w powietrzu, czekając na jego rękę, ale tej nigdzie się nie spieszyło.
6646 To była bardzo poważna sprawa, sprawa mafijna, pełna niuansów, których zwyczajny Żyd, taki jak ja, nie potrafił w pełni ogarnąć. Ale w sumie sprowadzała się do tego, że zapraszając Steve'a do restauracji, poręczyłem za niego i musiałem teraz ponieść konsekwencje jego bezczelności.
6647 Nie wyglądałem na naćpanego, i to wcale. A może po prostu już otrzeźwiałem? Wyjąłem z kieszeni hiszpańską "cytrynkę", obejrzałem ją szybko i połknąłem, na sucho. Czekałem, aż odezwie się Zepsuty Chińczyk. Zalewałem go akcjami prawie od tygodnia i Duke Securities zaczynało się w nich topić.
6648 Wiem, że Danny mnie wykiwał, ale już dawno powinny mu się skończyć! Był wyraźnie zbity z tropu, bo nie wiedział, że miałem w Bear Stearns specjalny rachunek, dzięki któremu mogłem sprzedać tyle akcji, ile dusza zapragnie, bez względu na to, czy byłem ich właścicielem, czy też je od kogoś pożyczyłem.
6649 Prime brokerage, tak to się nazywało. Był to specjalny rodzaj sekurytyzacji aktywów, powstały poprzez połączenie dwóch segmentów rynku finansowego: sektora bankowego (przez sprzedaż należności bankowych) i rynku kapitałowego (przez emisję sekurytyzacyjnych papierów wartościowych).
6650 Pieniądze zostały przelane do dwóch innych banków, a tam nikt jej nigdy nie widział. Mam wszystkie niezbędne dokumenty, a na każdym widnieje jej własnoręczny podpis, w każdym razie identyczny. Dokumenty zostały oczywiście stosownie antydatowane. Pańskie pieniądze są bezpieczne, przyjacielu.
6651 Nie ma lepszego beneficjenta niż ktoś nieżyjący. W tych nowych bankach nikt Patricii nie zna. Pieniądze spoczywają na kontach anonimowych firm, a właścicielem akcji tychże firm jest przecież pan. - Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: "W świecie fałszerzy to nic trudnego".
6652 Tak, warto było zapłacić za niego tyle złota, ile ważył - albo prawie tyle. Udało mu się obrócić śmierć w życie. I właśnie tego chciałaby na pewno ciocia Patricia. Roland po prostu ją unieśmiertelnił, uwiecznił. A teraz znowu wziął ze stolika dwie truskawki, dwudziestą trzecią i dwudziestą czwartą.
6653 Co jeszcze śmieszniejsze, aresztowano go wcale nie w związku z moją sprawą, tylko pod zarzutem szmuglowania pieniędzy jachtami biorącymi udział w transatlantyckich regatach. Księżna natychmiast zorientowała się, że coś jest bardzo nie tak, bo nie rzuciłem się na nią zaraz po powrocie do domu.
6654 Ale i tak by mi nie stanął, nie musiałem nawet próbować. Nigdy nie dopuszczałem do siebie myśli o impotencji, ponieważ mężczyźnie potężnemu i wpływowemu, za jakiego wciąż się uważałem, mimo że padłem ofiarą lekkomyślnego szwajcarskiego bankiera, myśl ta nasuwała mnóstwo negatywnych skojarzeń.
6655 Był adwokatem, a żadnemu adwokatowi nie można w pełni ufać, zwłaszcza specjaliście od spraw karnych, który nie mógłby mnie reprezentować, gdybym mu wyznał, że tak, jestem winny. Był to oczywiście czysty obłęd, ponieważ wszyscy wiedzieli, że adwokaci zarabiają na życie, broniąc winnych.
6656 Dlatego rozmawiając z O'Connellem, łgałem jak najęty. Powiedziałem mu, że wplątałem się w to zupełnie przypadkowo, że angielscy krewni mojej żony mają po prostu wspólnego bankiera, który okazał się zamieszany w szmugiel pieniędzy podczas regat i że jest to oczywiście czysty zbieg okoliczności.
6657 Tak, ton głosu był odpowiedni. W razie konieczności Wilk z Wall Street musiał być zimny i wyrachowany, nawet teraz, w tych niesprzyjających okolicznościach. - Posłuchaj, George. Patricia, niech spoczywa w spokoju, często opowiadała mi o swoim byłym mężu, pierwszym oblatywaczu harrierów.
6658 Przed chwilą powiedziałeś: "niech spoczywa w spokoju", a kilka minut wcześniej wspomniałeś, że mieszka w Londynie. Gdybym wiedział, które z tych stwierdzeń jest prawdziwe, bardzo by mi to pomogło. No tak, dałem ciała. W przyszłości musiałem być ostrożniejszy w kwestii statusu życia cioci.
6659 Że muszę wrócić do pracy i zacząć kochać się z żoną. I że muszę przestać podskakiwać, ilekroć zadzwoni telefon albo ktoś zapuka do drzwi. I tak zrobiłem. Głową naprzód rzuciłem się w sam środek obłędu. Pomagałem budować imperium Steve'a Maddena, doradzałem zza kulis moim firmom brokerskim.
6660 Mimo nałogu robiłem wszystko, żeby być wiernym mężem dla Nadine i dobrym ojcem dla Chandler. Tym bardziej że miesiące upływały, a ja brałem coraz więcej i więcej. Jak zwykle znalazłem na to usprawiedliwienie, powtarzając sobie, że jestem młody i bogaty, że mam piękną żonę i cudowną córeczkę.
6661 Przecież wszyscy chcieliby tak żyć, prawda? Czy ktoś żył lepiej niż bogaci i dysfunkcyjni? Tak czy inaczej do połowy października aresztowanie Saurela nie wywołało żadnych reperkusji i w końcu spuściłem parę. Jacques postanowił widocznie milczeć i Wilk z Wall Street po raz kolejny uniknął kuli.
6662 Kiedy skończyła roczek, mówiła już pełnymi zdaniami - zdumiewające osiągnięcie jak na tak malutkie dziecko - dlatego nie miałem najmniejszych wątpliwości, że jest na najlepszej drodze do Nobla, a przynajmniej do medalu Fieldsa za wybitne dokonania w dziedzinie wyższej matematyki.
6663 Tymczasem drogi imperium Maddena i Stratton Oakmont zaczynały się coraz bardziej rozchodzić, bo firma Steve'a rosła jak na drożdżach, a Stratton, która padła ofiarą złych strategii handlowych i nowej fali nacisków ze strony kontrolerów - tu ukłony dla Danny'ego - coraz bardziej schodziła na psy.
6664 W ciągu kilku dni Strattonici opracowaliby sposób na jego obejście, mówiąc przez telefon tylko miłe rzeczy i przełączając się na komórkę, ilekroć chcieliby przejść na ciemną stronę mocy. A tak nie ulegało wątpliwości, że nadchodzi nasz koniec: dni Stratton Oakmont były policzone.
6665 Ciągle przypominały mi się pierwsze dni Stratton Oakmont, dni przyprawiające o zawrót głowy, pełne chwały, dni z końca lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych, kiedy pierwsza fala Strattonitów usiadła przy telefonach, rozpętując obłęd, który miał zawładnąć moim życiem.
6666 Otwieramy trzy nowe sklepy, mamy kilkanaście stoisk w domach towarowych, niedługo zaczynamy licencjonować naszą markę. Nie szalejmy z kasą. Musimy być w pełni sił, dlatego nie, nie będzie żadnych ryzykownych wyskoków, zwłaszcza pod koniec sezonu i zwłaszcza z durnymi botkami w lamparcie cętki.
6667 Zasady były proste. Jeden z uczestników opowiadał bzdurną historyjkę, starając się, żeby jak najbardziej trzymała się kupy, podczas gdy drugi szukał w niej dziur. Zwycięzca musiał stworzyć całość absolutnie spójną i hermetyczną, tak by jego rywal nie mógł się do niczego przyczepić.
6668 Poleciałyby tam i powiedziały, że są spadkobierczyniami matki. Dla nich byłoby to jak główna wygrana w lotto! Roland mógłby sporządzić nowy testament. Napisałby, że pieniądze, które pożyczyłem Patricii, miały wrócić do mnie, ale że wszystkie zyski, odsetki i tak dalej należą do jej dzieci.
6669 Była dziesiąta przed południem. A może jedenasta? Straciłem poczucie czasu. Tak czy inaczej zemdlałem z twarzą na stole, kiedy Księżna była w połowie skurczu. Wciąż stałem, ale pochylony pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, z głową między jej napuchniętymi nogami na szeroko rozstawionych podpórkach.
6670 Carrie pozostała oczywiście lojalna i kazała mu się odstosunkować, tylko mniej grzecznie. Kiedy pierwszy trymestr przeszedł w drugi, okazało się, że Stratton Oakmont, moja dawna firma, która staczała się jak po równi pochyłej, nie może już wypłacać mi miliona dolarów miesięcznie.
6671 Jeszcze bardziej cios ten złagodziła firma Maddena. Steve i ja nie mogliśmy nadążyć z realizacją zamówień z domów towarowych, bo zarysowany przez Elliota program zadziałał jak czary. Mieliśmy już pięć własnych sklepów i w ciągu następnego roku zamierzaliśmy otworzyć pięć kolejnych.
6672 Oczy wezbrały mi łzami. Miałem syna. Wilk z Wall Street miał syna! Chłopca! Chandler była taka śliczna, a teraz miałem po raz pierwszy w życiu ujrzeć śliczną twarzyczkę mojego synka. Spojrzałem w dół i... A to co? Co to za koszmar? Noworodek był malutki, pomarszczony i miał sklejone powieki.
6673 Łożysko za mocno przyrosło do ścianki macicy i nie chce się oddzielić. Jeśli nie wydobędziemy go ręcznie, może pani stracić bardzo dużo krwi. Zrobię wszystko, żeby je wydostać, ale... - Zawahał się, szukając odpowiednich słów. - Ale jeśli mi się nie uda, jedynym wyjściem będzie histerektomia.
6674 Spojrzałem na synka i rozpłakałem się. Boże, co będzie, jeśli ją stracę? Jak wychowam bez niej dwoje dzieci? Nadine była dla mnie wszystkim. Przecież to ona ratowała mnie przed obłędem życia. Spróbowałem się uspokoić. Musiałem być silny - silny dla mojego syna, dla Cartera Jamesa Belforta.
6675 Spóźniłem się kilka minut i kiedy limuzyna zaparkowała przed wejściem, przez szybę zobaczyłem wściekle białe zęby Danny'ego. Siedział przy okrągłym stoliku z Wigwamem i Hartleyem Bernsteinem, szemranym prawnikiem, którego nawet lubiłem. Nazywano go Łasicą, bo był do złudzenia podobny do gryzonia.
6676 Cel spotkania był smutny: mieliśmy przekonać Danny'ego, żeby zlikwidował firmę metodą "na karalucha", to znaczy, żeby przed właściwą likwidacją otworzył kilka mniejszych firm brokerskich - każdą na nazwisko innego figuranta - i przeniósł do nich podzielonych na zespoły Strattonitów.
6677 Stał się giełdową wersją Elvisa w ostatnich latach życia, kiedy to pomagierzy wciskali jego olbrzymie cielsko w biały skórzany kombinezon, wypychali go na scenę, żeby zaśpiewał kilka piosenek, po czym wlekli go z powrotem za kulisy, żeby nie wykitował z wyczerpania i przedawkowania barbituranów.
6678 Wigwam opowiadał mi, że podczas spotkań z pracownikami Danny wchodzi często na biurko, roztrzaskuje monitory i wyzywa kontrolerów. Strattonici uwielbiali takie pokazy, więc Danny poszedł krok dalej, żeby przy gromkim aplauzie brokerów zdjąć spodnie i obsikać plik wezwań ze stowarzyszenia.
6679 Może trochę bełkocze, ale zawsze nad wszystkim panuje. - Zrobił pauzę, szukając miejsca, gdzie mógłby wstrzyknąć pierwszą dawkę płynu do balsamowania zwłok. - Zresztą kto jak kto, ale ty powinieneś siedzieć cicho. Przez cały dzień uganiasz się za tą dziwką Donną ze śmierdzącymi pachami.
6680 Jestem tu tylko dlatego, że chcę waszego dobra. Wisi mi to, czy Stratton będzie mi płacił, czy nie. Ale tak, przyznaję, że mam w tym osobisty interes. Chodzi o te wszystkie arbitraże. Wielu klientów pozywa mnie, chociaż nie mam już z firmą nic wspólnego. - Spojrzałem na Danny'ego.
6681 Stratton sprzeda brokerów nowym firmom, w zamian za co zgodzą się one pokrywać koszt arbitraży przez trzy lata. Potem wszystko się przedawni i wyjdziecie na prostą. Spojrzałem na Kucharza. Pomysł był bardzo ciekawy. Nigdy dotąd nie zwracałem uwagi na mądrości płynące z ust Łasicy.
6682 Ale na twoim miejscu natychmiast bym ją zlikwidował i odszedł z tego interesu z jajami. Tak jak radzi Hartley: nowe firmy przejmą wszystkie arbitraże, a ty będziesz kosił forsę jako konsultant. To dobre posunięcie. Mądre. Gdybym to ja kierował firmą, bez wahania bym tak zrobił. Danny kiwnął głową.
6683 Zrobiłem to samo po narodzinach Chandler i wtedy był to prawdziwy hit. Marnowanie pięćdziesięciu tysięcy dolarów na ludzi, których widziałem pierwszy i prawdopodobnie ostatni raz w życiu, dawało mi - nie wiem dlaczego - irracjonalną radość. Skończyłem ten radosny rytuał tuż przed jedenastą.
6684 Nie mogłem jej znaleźć, bo dosłownie tonęła w kwiatach. Chryste, były ich tysiące! Pierwszy raz widziałem taką eksplozję barw, fantastycznych odcieni koloru żółtego, czerwieni, różu i fioletu. Wreszcie ją zobaczyłem. Siedziała w fotelu z Carterem na rękach i próbowała karmić go z butelki.
6685 Jestem tego pewna. Słychać przepływ zwrotny. Albo dziurę, albo wadliwą zastawkę. Przykro mi, ale nie mogą go państwo zabrać do domu. Musi go zbadać kardiochirurg pediatra. Głęboko odetchnąłem i kiwnąłem głową - tępo i powoli. Potem spojrzałem na Księżnę, która bezgłośnie płakała.
6686 Pocenie się to w takich przypadkach pierwsza oznaka zastoinowej niewydolności serca. Ale jest nadzieja, że nic mu nie będzie. Dziury są duże, ale wygląda na to, że się wzajemnie równoważą. Wytwarzają ciśnienie, które minimalizuje przepływ zwrotny. Gdyby nie to, miałby już pierwsze objawy.
6687 Do piątego roku życia powinna zamknąć się całkowicie. A jeśli nawet nie, będzie tak mała, że nie stworzy to żadnych problemów. Tak więc wszystko sprowadza się do pierwszych dziesięciu dni. Jeszcze raz podkreślam: proszę uważnie go obserwować. Na państwa miejscu nie spuszczałbym go z oka.
6688 Roześmialiśmy się jeszcze głośniej. Co za cudowna chwila! Carter James Belfort wyjdzie z tego cały i zdrowy! Bóg zrobił mu w sercu drugą dziurę, żeby poskromić tę pierwszą, i według zapewnień lekarza za pięć lat obydwie powinny zniknąć. W drodze do domu byliśmy cali w uśmiechach.
6689 Ironia polegała na tym, że Nudziarz miał ich bardzo mało, tak mało, iż nie miało to absolutnie żadnego znaczenia dla nikogo, oprócz - co oczywiste - niego samego, bo na pewno byłby wstrząśnięty, gdyby nagle wyparowały, jak na oczach pierwszej lepszej ofiary drobnego druczku w umowie z pracodawcą.
6690 Ale lubię Nudziarza, nawet bardzo. To dobry człowiek, wierny jak pies. - Znowu przeciągle westchnąłem. - Nie przeczę, że się u nas przeżył i że może rzeczywiście pora zastąpić go kimś z doświadczeniem w branży, kimś rasowym, kto umiałby dogadać się z Wall Street. Ale nie możesz odbierać mu opcji.
6691 Ale nie powinieneś zabierać mu opcji. Zdałem sobie sprawę, że używając słów "nie powinieneś", daję mu więcej władzy, niż na to zasługiwał. Problem polegał na tym, że na papierze Steve wciąż był właścicielem pakietu większościowego; kontrolowałem jego firmę tylko dzięki naszemu tajnemu porozumieniu.
6692 Pokonany spuściłem głowę. Było wpół do dwunastej i ze zmęczenia leciałem z nóg. Za dużo prochów. No i dom, w którym nie działo się ostatnio najlepiej. Nadine ciągle zamartwiała się Carterem, a ja kompletnie zaniedbałem leczenie krzyża, który bolał mnie teraz przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
6693 Bardzo wrażliwa data i bałem się jak cholera. Szedłem pod nóż na siedem godzin i mieli mi zrobić znieczulenie ogólne. Co będzie, jeśli się nie obudzę? Albo jeśli obudzę się sparaliżowany? Operacje kręgosłupa są bardzo ryzykowne, chociaż doktor Green zapewniał mnie, że jestem w najlepszych rękach.
6694 Naćpałem się tylko dlatego, że miałem zaraz jechać do Old Brookville po Nadine. Wybieraliśmy się do hotelu Plaza na Manhattanie na romantyczną kolację we dwoje. To był pomysł jej matki: chciała, żebyśmy uciekli na trochę od zmartwień, które zawładnęły naszym życiem od narodzin Cartera.
6695 Portierzy za nami, bo uparłem się, żeby Księżna jeszcze raz przymierzyła dla mnie wszystkie rzeczy. W pokoju dałem im po sto dolarów napiwku i kazałem przysiąc, że się przed nikim nie wygadają. Kiedy tylko wyszli, śmiejąc się i chichocząc, wskoczyliśmy na wielkie łóżko. Wtedy zadzwonił telefon.
6696 Mama mówi, że Carter ma wysoką gorączkę i się nie rusza. Żona nie płakała. Zamknęła tylko oczy, zacisnęła usta i pokiwała głową. To już koniec. Obydwoje to czuliśmy. Z jakiegoś powodu Bóg chciał zabrać to niewinne dziecko do siebie. Z jakiego, tego nie wiedziałem i nie rozumiałem.
6697 Pewnie dlatego, że chciałem ostatni raz zobaczyć syna w domu. Wjechaliśmy na podjazd i Księżna wysiadła, zanim zdążyłem się zatrzymać. Spojrzałem na zegarek: za kwadrans ósma. Z hotelu Plaza do Pink Oak Court jedzie się zwykle około czterdziestu pięciu minut. Ja przejechałem tę trasę w siedemnaście.
6698 Rozróżniano ich dwa rodzaje: bakteryjne i wirusowe. Obydwa były śmiertelnie niebezpieczne, ale chory, który przeszedł pierwsze fazy wirusowego, miał szansę na całkowite wyzdrowienie. Natomiast w przypadku zapalenia bakteryjnego groziła mu ślepota, głuchota i niedorozwój umysłowy.
6699 Często zastanawiałem się, jak rodzice dotkniętego tym nieszczęściem dziecka uczą się je kochać. Widywałem niedorozwinięte umysłowo maluchy bawiące się w parku. I kiedy patrzyłem, jak ich rodzice dają z siebie wszystko, by stworzyć im chociaż namiastkę normalności i szczęścia, z bólu pękało mi serce.
6700 Pokochać dziecko, którego nie zdążyło się nawet poznać, do którego nie miało się okazji zbliżyć... Mogłem jedynie modlić się do Boga, żeby dał mi siłę, żeby pomógł mi stać się takim człowiekiem, człowiekiem prawdziwie dobrym, prawdziwie silnym. Nie miałem żadnych wątpliwości, że Nadine temu sprosta.
6701 Z Carterem łączyła ją niezwykła więź - ją z nim i jego z nią. Tak jak mnie z Chandler od chwili, kiedy posiadła samoświadomość. Ilekroć trzeba ją było pocieszyć, na ratunek zawsze spieszył jej tatuś. Natomiast ledwie dwumiesięczny Carter reagował na matkę już teraz, i to reagował cudownie.
6702 Tak, jeśli Bóg da mi szansę, na pewno tak będzie. Kiedy wpadłem do domu, Nadine trzymała go już w ramionach. Rocco Nocny wyprowadził z garażu range rovera i czekał przed drzwiami z włączonym silnikiem. Zanim wsiedliśmy, rozchyliłem niebieski kocyk i przytknąłem rękę do malutkiego czoła Cartera.
6703 Synek wciąż oddychał, ale bardzo płytko. I się nie ruszał. Był sztywny jak deska. Nadine i ja usiedliśmy z tyłu, Suzanne z przodu. Rocco był kiedyś detektywem, więc czerwone światła i ograniczenia prędkości nie miały dla niego żadnego znaczenia, co w tych okolicznościach tylko nam sprzyjało.
6704 Zadzwoniłem na Florydę, do doktora Greena, ale nie było go w domu. Potem zadzwoniłem do rodziców i poprosiłem ich, żeby czekali na nas w szpitalu North Shore w Manhasset, dokąd mieliśmy pięć minut jazdy bliżej niż do Jewish Hospital na Long Island. Pozostałą część drogi przejechaliśmy w milczeniu.
6705 Gorączka spadła do trzydziestu ośmiu stopni i Carter zaczął spazmatycznie płakać. Płakał piskliwie, przeraźliwie, nieludzko, trudno to było opisać. Zastanawiałem się, czy płacze tak dziecko, które traci zmysły, czy jest to podświadomy krzyk gniewu kogoś, kto wie, jak straszny czeka go los.
6706 Matka siedziała obok mnie cała we łzach. Nigdy dotąd nie widziałem jej w tak koszmarnym stanie. Suzanne siedziała obok swojej córki i tym razem nie mówiła o spiskach. Dziecko z dziurą w sercu to jedno, ale dziecko, które miałoby dorastać głuche, ślepe i niedorozwinięte, to zupełnie co innego.
6707 Ale zapalenie bakteryjne powoduje poważne uszkodzenia centralnego systemu nerwowego. Jest za wcześnie, żeby stwierdzić dokładnie jakie, ale zwykle łączy się to z utratą słuchu, wzroku i... - Długo szukał odpowiednich słów. - I z utratą pewnych funkcji umysłowych. Bardzo mi przykro.
6708 Na razie możemy tylko podawać mu duże dawki antybiotyków o szerokim spektrum przeciwbakteryjnym. Nie wiemy nawet, co to za bakteria, ale wygląda na to, że jest to rzadki szczep, zupełnie nietypowy dla tego rodzaju zapalenia. Zawiadomiliśmy ordynatora oddziału zakaźnego, już tu jedzie.
6709 Pewnie się przeziębił. Przeziębione niemowlęta mają skłonność do wysokich temperatur. Do rana mu przejdzie. Osłupiałem. Jak Barth mógł być tak nieodpowiedzialny? Jak mógł stwarzać nam fałszywą nadzieję? Nawet nie widział Cartera, a wyniki badań były jednoznaczne, sprawdzali je trzy razy.
6710 Chce z tobą rozmawiać. Mówi, ze Carterowi nic nie jest, że ci tam zwariowali. Nadine wzięła telefon i podeszła do łóżeczka. Lekarzom udało się w końcu wkłuć i synek trochę się uspokoił, kwilił tylko i niespokojnie się wiercił. Był naprawdę śliczny, a te rzęsy... Nawet teraz wyglądały jak książęce.
6711 Nawet gdybym musiała siedzieć tu przez miesiąc. Nie wyjdę. Nie ma mowy. I przez trzy dni z rzędu spała obok niego, ani razu nie wychodząc z pokoju. Czwartego dnia, kiedy wracaliśmy do domu, tuląc do siebie Cartera, w uszach wciąż pobrzmiewały nam dwa radosne słowa: "Zanieczyszczona próbka".
6712 Najpierw widziałem, jak wybudził ze śpiączki Elliota Lavigne'a, a teraz, półtora roku później, jak na odległość ocalił Cartera. Czułbym się o wiele lepiej, gdyby za tydzień to on pochylił się nade mną ze skalpelem w ręku i kroił nim mój kręgosłup. Być może wtedy odzyskałbym życie.
6713 Potem odwiedził mnie Nudziarz, który powiedział, że pewnego dnia przydybie Szewca w ciemnym zaułku i udusi go jego własnym kucykiem. Przyszedł i Danny, który oświadczył, że jest na dobrej drodze do ugody z komisjami stanowymi, tak więc na pewno czeka ich dwadzieścia lat świetlanej przyszłości.
6714 Tak więc agent specjalny Coleman natrafił w końcu na mur. No i była moja rodzina: Carter doszedł do siebie po nieudanym starcie i rósł jak na drożdżach. Był absolutnie wspaniały. Miał regularne rysy twarzy, wielkie niebieskie oczy, najdłuższe rzęsy pod słońcem i śliczny rudawy meszek na głowie.
6715 Księżna też była cudowna - początkowo. Ale kiedy Święto Dziękczynienia przeszło w Boże Narodzenie, a Boże Narodzenie w Nowy Rok, zaczęła tracić cierpliwość. Byłem zagipsowany od szyi po krzyż, co doprowadzało mnie do szału, uznałem więc, że moim obowiązkiem jest doprowadzać do szału ją.
6716 Zaproponowała, żebyśmy pojechali na Florydę, ale powiedziałem, że Floryda jest dla starców i że chociaż czuję się staro, jestem wciąż młody duchem. Nadine wzięła sprawy w swoje ręce i zanim się spostrzegłem, mieszkałem już w Beverly Hills, na szczycie wzgórza z widokiem na Los Angeles.
6717 Jedyny problem polegał na tym, że chałupa była naprawdę wielka - miała chyba z dwa tysiące osiemset metrów kwadratowych powierzchni - tak wielka, że poważnie zastanawiałem się nad kupnem skutera, żeby przemieszczać się swobodnie z jednego końca na drugi. W trzecim tygodniu maja zdjęto mi gips.
6718 Fajnie - pomyślałem. Nie pozostaje mi nic innego, jak paść na łóżko i umrzeć. Uznałem, że najlepszym sposobem będzie przedawkowanie "cytrynek", najlepszym, a przynajmniej najbardziej stosownym, bo "cytrynki" zawsze były moim ulubionym narkotykiem. Ale nie, wybór był znacznie szerszy.
6719 Bo skąd, do diabła, wiedziała? Rozejrzałem się w poszukiwaniu ukrytej kamery, ale żadnej nie znalazłem. Czyżby mnie szpiegowały, ona i Księżna? Tego mi tylko brakowało. Westchnąłem, odstawiłem fiolkę, podniosłem słuchawkę i mruknąłem coś, jak Elmer Fudd po ciężkiej nocy w mieście.
6720 Bo wyzdrowiejesz na pewno. A teraz rusz dupę z łóżka, idź do dzieci i dobrze się im przyjrzyj. Nie chcesz dłużej walczyć o siebie? To może powalcz trochę dla nich? Nie wiem, czy zauważyłeś, ale one nie mają ojca. Kiedy ostatni raz się z nimi bawiłeś? Próbowałem powstrzymać łzy, ale nie mogłem.
6721 Chcę, żebyś wypróbował nowe lekarstwo. To nie narkotyk i nie ma skutków ubocznych. Niektórym bardzo pomaga, zwłaszcza pacjentom z uszkodzonym systemem nerwowym, takim jak ty. - Barth zrobił pauzę. - Posłuchaj, powtórzę to jeszcze raz: twój kręgosłup jest w porządku i dobrze się zrasta.
6722 U zdrowego człowieka ból jest sygnałem, który ostrzega ciało, że coś jest nie tak. Ale czasem w systemie dochodzi do krótkiego spięcia, zwykle po silnym urazie. A wtedy, nawet jeśli rana się już zagoi, uszkodzony nerw dalej wysyła impulsy. Podejrzewam, że tak właśnie jest u ciebie.
6723 Księżna była już w stajni, gdzie pewnie kichała jak uczulony na konie potępieniec. Do południa powinna wrócić, wciąż kichając. Wróci i pójdzie na dół do swego salonu wystawowego, żeby zaprojektować kolejną sukienkę dla matek w ciąży. Kto wie, może kiedyś zacznie je nawet sprzedawać.
6724 Więc leżałem tak, gapiąc się na nasz horrendalnie drogi jedwabny baldachim i czekając, aż zacznie mnie boleć. Sześć lat agonii, a wszystko przez tego parszywego kundla Rocky'ego. Koszmar. Ale ból nie nadchodził. Nie paraliżował lewej nogi, nie palił żywym ogniem dolnej części ciała.
6725 Zrobiłem kilka skłonów w bok. Nic. Nie, nie bolało mniej - nie bolało mnie wcale. Ból zniknął. Zupełnie nagle, jakby ktoś pstryknął przełącznikiem. Stałem tak w samych szortach bardzo długo. Potem zamknąłem oczy, zagryzłem wargę i rozpłakałem się. Kucnąłem i wciąż płacząc, oparłem głowę o materac.
6726 Czy po trzeźwemu pieprzyłbym się z tymi wszystkimi prostytutkami? Czy przemycałbym pieniądze do Szwajcarii? Tak, łatwo było zrzucić wszystko na dragi, ale za swoje czyny odpowiadałem ja i tylko ja, nikt inny. Pocieszałem się jedynie tym, że pomagając Maddenowi, wiodę teraz uczciwsze życie.
6727 Odwróciłem się ze łzami w oczach i przyjrzałem się jej uważnie. Już nie była małym dzieckiem. Podczas gdy ja zatracałem się w bólu, ona wyrosła z pieluszek. Miała teraz bardziej wyrazistą twarz i chociaż nie skończyła jeszcze trzech lat, mówiła ładnymi, pełnymi zdaniami. Uśmiechnąłem się.
6728 Taki kochany! Pobekaj jeszcze trochę, dobrze?". Miał jednak jedną feralną wadę - był najbardziej skąpym facetem, jakiego znałem. Tak skąpym, że musiał zapłacić za to swoim pierwszym małżeństwem, związkiem z dziewczyną imieniem Lisa, ciemnowłosą ślicznotką z mnóstwem bielutkich zębów.
6729 Podczas gdy ja i Rob spędzaliśmy ostatnie godziny na gromadzeniu najniezbędniejszych zapasów, Księżna pełzała po podjeździe, zbierając kamyczki. Pierwszy raz zostawialiśmy dzieci same i z jakiegoś niewyjaśnionego powodu wzbudziło to w niej zamiłowanie do rzemiosła rękodzielniczego.
6730 No proszę, dziewczyny skrzyknęły się przeciwko mnie! Ale Carter zdawał się zupełnie niezainteresowany szkatułką życzeń. Uśmiechał się drwiąco i cichutko gruchał. Tak, chyba trzymał moją stronę. Wycałowaliśmy ich, powiedzieliśmy, że kochamy ich ponad życie, i pojechaliśmy na lotnisko.
6731 Podeszli do nas Ophelia i Dave, żeby pocieszyć smutną Księżnę. Ophelia była ciemnooką hiszpańska pięknością, brzydkim kaczątkiem, z którego wyrosła wspaniała łabędzica. A ponieważ dorastała jako ostatnie szkaradztwo, nie miała wyboru i skutecznie zadbała o swoją osobowość. Dave wyglądał zwyczajnie.
6732 Wypalał osiem tysięcy papierosów dziennie i wypijał osiem tysięcy filiżanek kawy. Był cichy i spokojny, ale zawsze mogłem liczyć na to, że będzie śmiał się z wyświechtanych kawałów moich i Roba. On i Ophelia lubili nudę - w przeciwieństwie do nas, bo my uwielbialiśmy, kiedy coś się działo.
6733 W młodości była pociągającą blondynką, którą chciał przelecieć każdy chłopak z okolicy (łącznie ze mną). Ale ona się mną nie interesowała. Lubiła chłopców złych (i znacznie starszych). Mając szesnaście lat, sypiała z trzydziestodwuletnim handlarzem ziela, który wyszedł właśnie z więzienia.
6734 Tak naprawdę Ross wcale nie był dilerem, tylko nieszczęsnym głupcem, który próbował pomóc kumplowi. Mimo to w pełni kwalifikował się do tego, by przelecieć rozkoszną Bonnie, która - niestety - nie była już tak rozkoszna jak kiedyś. Ale tak, Ross świetnie nadawał się na jachtowego gościa.
6735 Od czasu do czasu brał, czasem nurkował, był niezłym wędkarzem i w razie potrzeby chętnie biegał na posyłki. Niski i śniady, miał kręcone czarne włosy i cieniutki czarny wąsik. Potrafił być cięty i ostry, ale tylko w stosunku do Bonnie, której ciągle przypominał, że jest kretynką.
6736 Nie rozumiem, przecież już cię nie boli. - Rozczarowana, pokręciła głową. - Dawałam ci luz ze względu na twój krzyż, ale teraz... naprawdę nie wiem. Coś tu jest nie tak, nie uważasz? Była bardzo miła, mówiła spokojnie i rozsądnie. Dlatego pomyślałem, że w pełni zasługuje na wierutne kłamstwo.
6737 Księżna miała nową garderobę, a ja byłem tak naćpany, że zamykały mi się oczy. Rozpaczliwie potrzebowałem dwóch rzeczy: ruchu i krótkiej drzemki. Byłem w rzadkiej fazie haju, którą nazywałem fazą ruchu, bo nie mogłem wtedy ustać ani usiedzieć na miejscu dłużej niż dziesięć sekund.
6738 Tam są dwuipółmetrowe fale, a w tej części Morza Śródziemnego pogoda jest nieprzewidywalna. Musielibyśmy zamknąć luki i poprzywiązywać wszystko w głównym salonie. - Wzruszył swoimi szerokimi ramionami. - Ale i wtedy może dojść do uszkodzeń. Porozbijają się talerze, pospadają popielniczki, szklanki.
6739 Dobrze? Pokazała mi podniesiony kciuk i bardzo stromymi schodkami zeszła na pokład, gdzie stał śmigłowiec. Spojrzałem na zegarek. Była pierwsza po południu. W moim żołądku rozpuszczały się cztery "cytrynki". Za piętnaście minut zacznie się mrowienie, za pół godziny będę już mocno spał.
6740 Otworzyłem oczy. Czy to Księżna znowu polewa mnie wodą? Nie, nigdzie jej nie było. Byłem zupełnie sam. I nagle jacht zaczął się niepokojąco przechylać na dziób. Przechylał się tak i przechylał, w końcu, gdy zadarł rufę pod kątem czterdziestu pięciu stopni, usłyszałem głośny trzask.
6741 Chwilę później za burtą wyrosła ściana szarej wody. Wyrosła, zakrzywiła się nad mostkiem i runęła w dół, przemaczając mnie od stóp po głowę. Chryste, co się dzieje? Mostek znajdował się dobre dziewięć metrów nad powierzchnią wody, a jacht - cholera jasna! - jacht znowu leciał na dziób.
6742 Rzuciło mnie w bok i wylądowały na mnie wszystkie kieliszki. Usiadłem prosto i spojrzałem za burtę - kurwa mać! Fale miały sześć metrów wysokości i były grubsze niż dom. Nagle straciłem równowagę. Spadłem z materaca na pokład, kieliszki potoczyły się za mną i roztrzaskały w drobny mak.
6743 Spojrzałem w stronę rufy - rany boskie! "Chandler"! Na dwóch grubych linach holowaliśmy trzynastometrową łódź do nurkowania, która teraz to znikała, to ukazywała się na szczytach fal i w głębokich bruzdach między spienionymi grzywaczami. Opadłem na czworaki i ruszyłem w stronę schodów.
6744 Jacht stękał i trzeszczał, jakby miał się zaraz rozpaść. Zanim sczołgałem się na główny pokład, byłem kompletnie przemoczony i poobijany. Wszedłem chwiejnie do salonu. Na cętkowanej wykładzinie ciasnym kręgiem siedzieli moi goście. Trzymali się za ręce i byli w kamizelkach ratunkowych.
6745 Co kilka sekund odrywał od niego prawą, żeby pchnąć do przodu lub ściągnąć dźwignie dwóch przepustnic i skierować dziób jachtu w stronę nadciągających fal. Obok niego stał pierwszy mat John. Żeby utrzymać równowagę, lewą ręką przytrzymywał się metalowego słupka. W prawej miał lornetkę.
6746 Objąłem w talii Nadine i mocno ją przytuliłem. Cudownie pachniała, nawet w takiej chwili. I nagle jacht poleciał na pysk, zadzierając rufę pod nieprawdopodobnie ostrym kątem. Marc pchnął dźwignie obydwu przepustnic: poczuliśmy gwałtowne szarpnięcie i zaczęliśmy się wspinać na szczyt wodnej góry.
6747 Było już prawie ciemno, a pomoc nie nadchodziła. Lekko dryfowaliśmy z mocno zanurzonym dziobem. W szyby siekł deszcz, fale miały ponad dziewięć metrów wysokości, wiatr wiał z prędkością pięćdziesięciu węzłów. Ale już się przynajmniej nie zataczaliśmy. Nauczyliśmy się chodzić jak prawdziwi marynarze.
6748 Spuści kosz, więc zapędź wszystkich na mostek. Najpierw ewakuują gości. W pierwszej kolejności kobiety, potem kobiety z załogi, jeszcze potem twoich kumpli. Załoga męska pójdzie na końcu, po nich ja. Powiedz wszystkim, żeby nie zabierali żadnych toreb. Mogą wziąć tylko to, co mają w kieszeniach.
6749 Lorusso rządzi. Wyszliśmy na pokład i przerażony zobaczyłem kosz, który huśtał się nad nami jak oszalałe wahadło, latając trzydzieści metrów to w jedną, to w drugą stronę. Staliśmy tam i z coraz bardziej gasnącą nadzieją obserwowaliśmy go przez dobre pół godziny, a potem zaszło słońce.
6750 Gumowy ponton? - pomyślałem. Na piętnastometrowych falach? Odwaliło im, czy co? Przecież to czyste szaleństwo. Ale ponieważ był to rozkaz kapitana, posłusznie poszliśmy za nim. Na rufie dwóch Billów przytrzymywało jaskrawopomarańczowy ponton. Kiedy tylko spuścili go na wodę, porwały go fale.
6751 Mamy tylko jeden silnik. Jeśli wysiądzie, nie będę mógł sterować i obróci nas bokiem do fali. Zostańcie tutaj. Kiedy jacht się przechyli, skaczcie za burtę i płyńcie przed siebie jak najdalej. Będą silne wiry, może was wessać. Jeśli wessie, dacie radę wypłynąć, wystarczy mocno popracować nogami.
6752 Takie coś trzeba uwiecznić dla potomności. Za sterem stanął mat John, podczas gdy my: kapitan, ja, Rob i dwóch Billów, wyszliśmy na pokład. Kapitan podał kamerę Billowi, chyba Pierwszemu, i szybko poluźnił liny mocujące maszynę do lądowiska. Potem ustawił mnie przed nią i objął mnie za ramię.
6753 Poszedł na dno w niecałe dziesięć sekund. Dwie minuty później na pokładzie zebrało się nas osiemnaścioro, osiemnaście osób czekających na ratunek. Kapitan i mat John zostali na mostku, próbując utrzymać jacht na wodzie. Trzydzieści metrów nad nami wisiał chinook o podwójnym wirniku.
6754 Był w pełnym rynsztunku, czarnym piankowym kombinezonie i obcisłym kapturze, miał plecak, a wzdłuż nogi zwisało mu coś przypominającego kuszę do polowania na ryby. Przez cały czas kołysał się nad nami, za każdym wahnięciem pokonując co najmniej trzydzieści metrów to w lewo, to w prawo.
6755 Znalazłszy się dziewięć metrów nad pokładem, chwycił kuszę, wycelował i wystrzelił. Harpun wbił się w pokład i dziesięć sekund później komandos stał już przy nas, szeroko uśmiechnięty i z uniesionymi kciukami. Najwyraźniej świetnie się bawił. Całą osiemnastkę bezpiecznie wciągnięto do śmigłowca.
6756 Tak, na pokładzie włoskiego niszczyciela, z prawdziwej włoskiej marynarki wojennej, imprezowaliśmy jak gwiazdy i gwiazdorzy rocka. Załoga lubiła pójść w tango, co wzięliśmy z Robem za znak, że możemy ostro przyćpać. Kapitan Marc też był bezpieczny, i dzięki Bogu. Wyłowiła go straż przybrzeżna.
6757 Ale zanim przykryli mnie kocem, kapitan powiedział, że włoski rząd bardzo tę akcję nagłośnił - spece od PR przeprowadzili tam swoisty zamach stanu - dlatego on, jako pierwszy po Bogu, może zawieźć nas, gdzie tylko sobie zażyczymy, byle w obrębie basenu Morza Śródziemnego; wybór należał do nas.
6758 Kilkanaście ekip telewizyjnych, każda z kamerą, chciało sfilmować idiotów z Ameryki, którzy wyszli w morze podczas sztormu o sile ośmiu stopni w skali Beauforta. Schodząc z pokładu, Księżna i ja podziękowaliśmy naszym włoskim wybawcom i wymieniliśmy się z nimi numerami telefonów.
6759 Proponowałem im pieniądze - za ich odwagę, a nawet heroizm - ale wszyscy odmówili. Byli naprawdę niesamowici. Byli bohaterami w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Kiedy przebijaliśmy się przez tłum na nabrzeżu, uświadomiłem sobie, że straciliśmy wszystkie ubrania. Dla Księżnej była to runda numer dwa.
6760 Ale nic to: już niedługo miałem dostać sowity czek od Lloydsa w Londynie, gdzie ubezpieczyłem jacht i śmigłowiec. Kiedy zameldowaliśmy się w hotelu, zabrałem wszystkich - gości i załogę - na zakupy. Znaleźliśmy tylko ubrania letnie, w jaskrawych odcieniach różu, fioletu, czerwieni, srebra i złota.
6761 Będzie ostro. Mam nadzieję, że zarezerwowaliście pokój, bo w mieście posucha. Hmm... Zdumiały mnie trzy rzeczy. To, że zwracał się do mnie per "panie kierowniku". To, że po raz pierwszy od końca drugiej wojny światowej w Londynie nie było ani jednego wolnego pokoju, w dodatku w weekend.
6762 Podstawimy dla państwa rolls-royce'a. Z tego co wiem, mają tam bardzo ładny pokój odnowy biologicznej. Może po tych wszystkich przeżyciach przydałby się panu masaż? Kiwnąłem głową i już dwie godziny później leżałem na plecach na stole do masażu w apartamencie prezydenckim w Four Seasons.
6763 To było prawdziwe śniadanie mistrzów. Kończyłem je trzema miligramami xanaxu, by stłumić wywołany przez kokainę napad paranoi. Potem - mimo że nie odczuwałem już najmniejszego bólu - brałem czterdzieści pięć miligramów morfiny tylko dlatego, że koka i morfina były dla siebie stworzone.
6764 Oczywiście wciąż udawało mi się przyjmować pełną dawkę, dwadzieścia sztuk dziennie, ale teraz robiłem to przynajmniej w zdrowszy, bardziej produktywny sposób i tylko po to, żeby zrównoważyć skutki spożycia koki. Była to genialna strategia i przez pewien czas znakomicie się sprawdzała.
6765 Ale tak jak ze wszystkimi rzeczami w życiu, miała swoje wady. W moim przypadku jej głównym minusem było to, że spałem tylko trzy godziny tygodniowo i że wywołana przez nią paranoja osiągnęła tak absurdalny poziom, iż w połowie kwietnia kilka razy wygarnąłem ze strzelby do mleczarza.
6766 Ale teraz, kiedy Stratton Oakmont wyleciał z branży, już tej kontroli nie miałem. Cenę akcji dyktowały podaż i popyt, zmieniające się wraz z losem firmy, a nie tego czy innego domu maklerskiego, który ją rekomendował. Dlatego Szewc musiał, po prostu musiał przeciwko mnie spiskować.
6767 Prawdopodobieństwo tego, że uda mu się podprowadzić akcje i opcje, było mniejsze niż zero, nawet gdybyśmy mieli wylądować przez to w pierdlu. Po trzeźwemu i w pełni władz umysłowych nigdy bym takich myśli nie miał, ale ponieważ byłem wiecznie nagrzany, zatruwały mnie jak najgorszy jad.
6768 Było piątkowe popołudnie, drugi tydzień kwietnia, a ja już od ponad miesiąca nie chodziłem do pracy. Siedziałem w domu, w swoim gabinecie, przy mahoniowym biurku. Księżna wyjechała do Hamptons, a dzieci miały spędzić weekend z jej matką. Sam na sam z myślami, szykowałem się do wojny.
6769 Kręciłem głową i liczyłem: jeśli zgodzę się na dwa dolary, ten sukinsyn ukradnie mi ponad trzynaście milionów, i to tylko w samych akcjach. Miał również milion moich opcji w cenie nominalnej siedmiu, a w rynkowej trzynastu dolarów za sztukę, tak więc na każdej miałem do przodu sześć dolarów.
6770 Co dawało kolejne cztery i pół miliona. Tak więc w sumie próbował mnie narżnąć na siedemnaście i pół melona. Ale - co najśmieszniejsze - nie byłem na niego aż tak zły. Ostatecznie wiedziałem o tym od samego początku, od dnia, kiedy próbowałem wytłumaczyć Danny'emu, dlaczego nie można mu ufać.
6771 Jeszcze raz przeanalizowałem całą historię naszych układów i doszedłem do wniosku, że nie popełniłem ani jednego błędu. I chociaż nie ulegało wątpliwości, że to, iż przychodziłem do biura nagrzany, nie było zbyt mądre, nie miało absolutnie nic wspólnego z tym, co działo się tu i teraz.
6772 Księżna umeblowała dom za jedyne dwa miliony moich nie tak ciężko zarobionych dolarów. Jako świeżo upieczona dekoratorka wnętrz z ambicjami była tym tak podekscytowana, że nie mówiła o niczym innym, aż do wyrzygu, wykorzystując każdą okazję, żeby kopnąć mnie w jaja za to, że wciąż biorę.
6773 Kto groził, że mnie zostawi, jeśli nie przestanę zasypiać w restauracjach? Przecież to dla niej przerzuciłem się na kokainę. A teraz wygadywała rzeczy w rodzaju: "Jesteś chory. Od miesiąca nie śpisz. Już się nawet ze mną nie kochasz! Ważysz czterdzieści pięć kilo, jesz tylko płatki śniadaniowe.
6774 Jesteś zielony na twarzy!". Ja dałem jej Życie (to przez duże Ż), a ona w ostatniej chwili zwróciła się przeciwko mnie. Pies ją drapał! Łatwo jej było mnie kochać, kiedy bolał mnie krzyż. Kiedy bolał, przychodziła do mnie w nocy, pocieszała i mówiła, że będzie mnie kochać, żeby nie wiem co.
6775 No i proszę, okazało się, że była to tylko sprytna intryga. Już nie mogłem jej ufać. Dobrze. Świetnie. Proszę bardzo. Niech idzie sobie w cholerę. Już jej nie potrzebowałem. Nie potrzebowałem nikogo. Myśli te kłębiły mi się z rykiem w głowie, gdy wspiąwszy się na mahoniowe schody, otworzyłem drzwi.
6776 Wiosną słońce zachodziło za mną, nad zatoką, i woda miała ciekawy odcień fioletu, taki jak u Prince'a. Dom wyglądał wspaniale. Tak, nie ulegało wątpliwości, że chociaż Księżna była mistrzynią świata w upierdliwości - i psujem biblijnych wprost rozmiarów - miała niezaprzeczalny talent dekoratorski.
6777 Wszystkie te pieprzone graty, białe i brązowoszare, robiły wrażenie tandetnych i w kiepskim stylu. Na spotkanie wyszedł mi komitet powitalny: Maria, gruba kucharka, i jej mąż Ignacio, mały złośliwy kamerdyner, który przy wzroście metr czterdzieści był niewiele wyższy od swojej żony.
6778 Po mojej prawej stronie siedzieli Dave i Laurie Beallowie z Florydy. Blond Laurie była spoko. Znała swoje miejsce, więc mnie rozumiała. Sęk w tym, że była również pod wpływem Księżnej, która zatruwała jej mózg wywrotowymi myślami jak najgorszym jadem. Dlatego jej też nie mogłem ufać.
6779 Jemu mogłem, mniej więcej. Był rosłym wiejskim kmiotkiem, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i sto trzynaście kilo twardych jak stal mięśni. Podczas studiów pracował jako wykidajło w knajpie. Kiedyś ktoś mu odszczeknął i David podbił mu oko. Podobno tak skutecznie, że faceta musieli zszywać.
6780 Przy stole siedzieli również Schneidermanowie, Scott i Andrea. Scott pochodził z Bayside, chociaż nie znałem go w dzieciństwie. Był zdeklarowanym homoseksualistą, który z niewyjaśnionych powodów postanowił się ożenić - przypuszczałem, że tylko po to, by mieć dzieci; miał jedno, córkę.
6781 Potem mieliśmy przejść do pokoju gier na górze, żeby pograć w strzałki i urżnąć się przednią whisky. O drugiej nad ranem chciałem zaprowadzić ich z powrotem do pokoju telewizyjnego na imprezę numer dwa, na którą przeznaczyłem dwadzieścia gramów prawie stuprocentowo czystej kokainy w postaci cracku.
6782 Zaraz wam to udowodnię. Wstałem i kopiąc porozrzucaną piankę i pióra, ruszyłem do salonu. W prawym ręku ściskałem nóż. Miałem szeroko otwarte oczy i wściekle zaciśnięte zęby. Ile tu tych sof! Ta baba kupuje te zasrane graty i myśli, że ujdzie jej to na sucho? Kilka razy głęboko odetchnąłem.
6783 Musiałem wziąć się w garść. Miałem genialny plan, chciałem zostawić crack na potem, to znaczy na teraz, a tu proszę, stado pieprzonych sof. A pieprzyć to! Opadłem na kolana i wziąłem się do pracy, obchodząc salon i wściekle dźgając każdy mebel, aż zadźgałem wszystkie sofy, otomany i fotele.
6784 Wtedy olśniło mnie po raz drugi: crack był w dywanie! Oczywiście! Spojrzałem na brązowoszary dywan. Ile ta szmata mogła kosztować? Sto tysięcy? Dwieście? O tak, Księżnej łatwo było wydawać moje pieniądze. Jak opętany zacząłem ciąć go nożem. Znowu nic. Usiadłem i rozejrzałem się wokoło.
6785 Salon był kompletnie zdemolowany. Nagle zobaczyłem mosiężną lampę. Wyglądała jak człowiek. Z łomoczącym w piersi sercem upuściłem nóż. Wstałem, chwyciłem ją, zakręciłem nią nad głową jak bóg Thor młotem, wycelowałem i puściłem. Przeleciała przez pokój i trach! - grzmotnęła w kamienny kominek.
6786 Podniosłem nóż. Z sypialni wypadła Księżna w kusym białym szlafroczku. Miała idealnie ułożone włosy i jak zawsze cudowne nogi. Znowu próbowała mną manipulować, znowu próbowała mnie kontrolować. Kiedyś by to zadziałało, ale nie teraz. Teraz miałem podniesioną gardę. Teraz umiałem ją rozgryźć.
6787 Wszystko jedno. Obydwaj byli wierni Bo, Bo był wierny mnie, a ponieważ Księżna prawie z nimi nie gadała, nie zdążyła ich jeszcze zatruć. Mimo to musiałem być czujny. No właśnie - pomyślałem. Moja nieutulona w bólu Księżna. Ciekawe, gdzie teraz jest. Nie widziałem jej od przygody z nożem.
6788 Najważniejsze były dzieci i to, że jestem dobrym ojcem. Bo tak mnie w końcu zapamiętają - że byłem dobrym tatą, w głębi serca bardzo rodzinnym. No i że o nie dbałem. Wyjąłem z szuflady półkilogramową torebkę koki. Wysypałem proszek na biurko, wetknąłem w niego twarz i mocno pociągnąłem nosem.
6789 Gdzie twoja żona i dzieci? To tak lubisz się bawić? Siedząc nad ranem przed telewizorem, w dodatku samotnie? Pijany, naćpany i spięty? Spójrz na zegarek, jeśli jeszcze go masz... Co to, kurwa, jest? Spojrzałem na rękę, na mojego złotego bulgariego za dwadzieścia dwa tysiące dolarów.
6790 Jak to? Oczywiście, że mam zegarek! Przeniosłem wzrok z powrotem na ekran. Co za morda, Chryste! Facet miał pięćdziesiąt kilka lat, olbrzymi łeb, grubą szyję, złowieszczo przystojną gębę i starannie ułożone włosy. Do głowy przyszło mi natychmiast imię i nazwisko: Fred Flintstone.
6791 Dlatego zadzwoń już teraz, a my... Rozejrzałem się. Jest. Rzeźba Remingtona na cokole z zielonego marmuru. Sześćdziesiąt centymetrów wysokości, lity brąz, kowboj na wierzgającym mustangu - chwyciłem ją, podbiegłem do telewizora, wziąłem zamach i ze wszystkich sił grzmotnąłem nią w ekran.
6792 Ale zamiast ją wciągnąć po prostu przytuliłem się do niej jak do poduszki. Na górze były dzieci i naszły mnie wyrzuty sumienia, ale ponieważ tak dobrze zarabiałem i tak cudownie o nie dbałem, wszystkie drzwi były z grubego, masywnego mahoniu. Nie, nie mogły nic słyszeć, wykluczone.
6793 Mogę przestać, kiedy tylko zechcę! Podciągnąłem podkoszulek i wytarłem nim nos i podbródek. A ona co? Myślała, że jak zablefuje, to pójdę na odwyk? No nie. Z nosa ponownie popłynęło coś ciepłego, więc znowu wytarłem to podkoszulkiem. Kurczę, gdybym miał eter, mógłbym przerobić kokę na crack.
6794 Ale zaraz. Przecież crack można zrobić na dwa sposoby, tak? Tak, są domowe przepisy, coś z sodą do pieczenia... Internet! W Internecie na pewno coś znajdę. Pięć minut później wiedziałem już, co i jak. Wszedłem chwiejnie do kuchni, znalazłem odpowiednie składniki i rzuciłem je na granitowy blat.
6795 Niestety, to była Gwynne. Miała w ręku bardzo kosztowny biały ręcznik, który coraz zanurzała w ciepłej wodzie, żeby zmyć z mojej twarzy zaskorupiałą warstwę krwi i kokainy. Uśmiechnąłem się do niej, do jedynej osoby, która mnie nie zdradziła. Ale czy na pewno mogłem jej ufać? Zamknąłem oczy.
6796 Otwieraj! W końcu, po trzydziestu sekundach, kliknął zamek, ale drzwi ani drgnęły. Przekręciłem klamkę i wszedłem. Na łóżku leżała walizka pełna starannie poskładanych ubrań, ale Księżnej nigdzie nie było. Walizka była czekoladowa, ze znakiem firmowym Louisa Vuittona. Kosztowała fortunę.
6797 I to ja za nią zapłaciłem! Wtedy z wielkiej jak Delaware pakamery na buty wyszła Nadine z kartonowym pudełkiem pod jedną i drugą pachą. Nie powiedziała ani słowa, nawet na mnie nie spojrzała. Stanęła przy łóżku, położyła pudełka obok walizki, odwróciła się na pięcie i ruszyła z powrotem do pakamery.
6798 Byłam i jestem dobrą żoną. Jak śmiesz tak mnie nazywać? Urodziłam ci dwoje wspaniałych dzieci. Opiekowałam się tobą i pielęgnowałam cię przez sześć lat! Zawsze byłam ci wierna, ani razu cię nie zdradziłam. I co dostałam w zamian? Ile dziwek przeleciałeś, odkąd się pobraliśmy? Ty...
6799 Spalisz moje ubranie? Świetny pomysł! Ściągnąłem walizkę z łóżka, zataszczyłem ją do kominka i rzuciłem jej ciuchy na trzydziestocentymetrowej wysokości stertę suchych szczapek, które można było podpalić jednym naciśnięciem guzika. Zerknąłem przez ramię. Przerażona Księżna zamarła.
6800 Spojrzałem na nią jeszcze raz. Miała łzy w oczach. Nie, to za mało. Chciałem, żeby mnie przeprosiła, żeby błagała, bym przestał, więc zacisnąłem zęby i podbiegłem do biurka, gdzie stała szkatułka z biżuterią. Chwyciłem ją, wróciłem do kominka, otworzyłem wieczko i posypałem stos świecidełkami.
6801 Nadine bez słowa wyszła z pokoju i cichutko zamknęła za sobą drzwi. Odwróciłem się i spojrzałem na płomienie. Chrzanić ją - pomyślałem. Próbowała mi grozić, dobrze jej tak. Naprawdę myślała, że pozwolę jej wejść sobie na głowę? Patrzyłem w ogień, aż usłyszałem chrzęst żwiru na podjeździe.
6802 Koniec z krótkimi wizytami u Chandler, od tej pory będą tylko długie. I czekoladowy pudding dla Cartera, kiedy tylko będzie miał na niego ochotę. Zabrałem ich na huśtawkę za domem i bawiliśmy się razem pod czujnym okiem Gwynne, Rocca Dziennego, Marii, Ignacia i kilku innych członków menażerii.
6803 Bawiliśmy się bardzo długo, zdawało się, że przez całą wieczność, że przez całą wieczność śmialiśmy się, chichotaliśmy, patrzyliśmy na błękitną kopułę nieba i wąchaliśmy młode wiosenne kwiatki. Tak, nie ma to jak dzieci. Niestety, okazało się, że wieczność trwała ledwie trzy i pół minuty.
6804 Akcje będę dokupował co tydzień, a ty co tydzień będziesz zawiadamiał o tym komisję. Napiszą o tym w "The Wall Street Journal" i Szewc dostanie szału. Jasne? Kwadrans później Wigwam wyszedł ode mnie bogatszy o dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów, mając w kieszeni czek na prawie pięć milionów.
6805 Tak czy inaczej Wigwama miałem z głowy. Poszedłem do naszej królewskiej łazienki na kolejną porcję koki. Była na toaletce, w ślicznym kopczyku, oświetlona tysiącem jaskrawych świateł odbijających się od podłogi z szarego marmuru za milion dolarów. Czułem się koszmarnie. Byłem pusty.
6806 Wymagało to nieustannego wciągania - czterech grubych kresek co cztery, pięć minut - ale gdyby udało mi się utrzymać w tym stanie przez tydzień, Księżna na pewno by pękła i przyczołgała się z powrotem. Musiałbym dobrze to zaplanować, starannie wyważyć prochy, ale Wilk był w tym mistrzem.
6807 Oczywiście kiedy podrośnie i kiedy jako pierwszy samochód kupię mu ferrari - pod warunkiem że zechce o niej zapomnieć - wszystko się zmieni. Dlatego uznałem, że sensowniej będzie wyjechać tylko z Chandler i Gwynne. Ostatecznie córeczka była cudowną kompanką i moglibyśmy zwiedzić razem cały świat.
6808 Chciałem porozmawiać z Nadine o wyjeździe, powiedzieć jej, że zabieram Chandler w podróż dookoła świata. W salonie jej nie było, ale po chwili usłyszałem jej kroki. Weszła, minęła mnie bez słowa, zniknęła w pokoju dzieci, wyszła z Chandler i skręciła w stronę schodów do salonu dla kobiet w ciąży.
6809 Biegnąc do garażu, wiedziałem, że pewnego dnia córka to zrozumie, że zrozumie, dlaczego musiałem unieszkodliwić jej matkę. Może kiedyś, kiedy będzie starsza - i kiedy Nadine dostanie już nauczkę - może wtedy się spotkają i nawiążą jakieś stosunki. Może. W garażu stały cztery samochody.
6810 Wskoczyłem do wozu i odpaliłem silnik. Wtedy na drzwi od strony pasażera rzuciła się Nadine, waląc pięściami w okno i przeraźliwie krzycząc. Natychmiast nacisnąłem przycisk blokady zamka, lecz w tej samej chwili zobaczyłem, że zamykają się drzwi garażu. Zerknąłem w prawo - Marissa.
6811 Chuj z tym. Pchnąłem dźwignię zmiany biegów, wdepnąłem pedał gazu i drzwi poszły w drzazgi. Jechałem dalej, wciąż z pełną prędkością, aż wpadłem na dwumetrową wapienną kolumnę na końcu podjazdu. Spojrzałem na Chandler. Nie miała zapiętego pasa, ale na szczęście nic jej się nie stało.
6812 Co ja, kurwa, robię? Dokąd jadę? I co robi tu Chandler, w dodatku bez zapiętego pasa? To nie miało sensu. Otworzyłem drzwi, wysiadłem i stanąłem przy samochodzie. Chwilę później nadbiegł jeden z ochroniarzy: wyciągnął Chandler z wozu i popędził do domu. Uznałem, że to dobry pomysł.
6813 Objęła mnie mocno i przytuliła. I staliśmy tak. Nie wiem, jak długo, ale w końcu usłyszałem zawodzenie syreny i zobaczyłem migoczące światła. A potem, kiedy już skuty siedziałem na tylnym siedzeniu radiowozu, odwróciłem się i wyciągnąłem szyję, by po raz ostatni spojrzeć na Nadine.
6814 Więc najpierw pojechaliśmy tam, do Old Brookville. Dwie godziny później skuto mnie ponownie, przewieziono na inny posterunek i zaprowadzono do kolejnej celi, większej i pełnej ludzi. Z nikim nie rozmawiałem, nikt nie rozmawiał ze mną. Ciągle ktoś coś krzyczał, wrzeszczał i się wygłupiał.
6815 Było lodowato; zakonotowałem sobie, żeby ciepło się ubrać, kiedy agent specjalny Coleman zapuka do moich drzwi z nakazem aresztowania. Wreszcie wywołano moje nazwisko i znalazłem się w kolejnym radiowozie, którym zawieziono mnie do sądu stanowego w Mineoli. W sali rozpraw czekał sędzia.
6816 Nie. W takim razie po co w ogóle miałbym wracać do domu? Ona nienawidziła mnie, ja nienawidziłem jej i pewnie bym ją zabił, co pokrzyżowałoby moje plany podróżowania z Chandler i Carterem. Dlatego tak, uznałem, że kilka dni na słońcu dobrze mi zrobi. Spojrzałem na Rocca i zmrużyłem oczy.
6817 Musiałem być w ciągłym ruchu, musiałem utrzymać się na powierzchni. Odpoczynek to śmierć. Pozwolić, żeby opadła mi głowa, zasnąć, skupić myśli na tym, co się stało - tak, to oznaczało pewną śmierć. Tylko... dlaczego tak się stało? Dlaczego zrzuciłem Księżnę ze schodów? Była moją żoną.
6818 I dlaczego wepchnąłem córkę do samochodu i nie zapiąwszy jej pasów, rozwaliłem w drzazgi drzwi garażu? Przecież była moim najcenniejszym skarbem. Scena na schodach - czy zapamięta ją do końca życia? Czy już do końca życia będzie stał jej przed oczami widok matki próbującej uratować ją przed.
6819 Gdzieś nad Karoliną Północną przyznałem wreszcie przed samym sobą, że tak, jestem nagrzanym maniakiem. Przekroczyłem granicę. Ale tylko na chwilę, bo teraz znowu byłem sobą. Na pewno? A może jednak nie? Musiałem dalej wciągać kokę. Musiałem dalej brać "cytrynki", xanax i mnóstwo valium.
6820 Ale tu nie ma żadnej wojny, Jordan. Pogodzicie się. Daj jej kilka dni, żeby się uspokoiła. Kobieta nie potrzebuje niczego więcej. Zacisnąłem zęby i gniewnie pokręciłem głową. Nigdy! Nawet za milion lat! Niestety, prawda była zupełnie inna. Chciałem odzyskać moją Księżnę, rozpaczliwie tego pragnąłem.
6821 Były nawet niezłe, ale żadna nie nadawała się na żonę. Szukałem prawdziwej ślicznotki, takiej, z którą mógłbym paradować po Long Island, żeby pokazać Księżnej, kto tu rządzi. I właśnie wtedy wykidajło zdjął aksamitny sznur i po schodach zeszła naga nastolatka w białych czółenkach.
6822 Moje antidotum na zdradziecką Księżnę. Kto by chciał teraz wracać do Old Brookville? Tak, mógłbym przeprowadzić się na Florydę i zabrać ze sobą Chandler i Cartera. Gwynne i Janet też by przyjechały. Księżna miałaby oczywiście prawo do odwiedzin - raz w roku i pod nadzorem kuratora.
6823 Dzieci? No jasne, że zostaną ze mną. Kto je lepiej wychowa? Ona? Ale nie po to dzwonię. Chciałem ci powiedzieć, że zamierzam prosić ją o rozwód... Dlaczego? Dlatego, że to podstępna suka! Poza tym poznałem już inną i jest naprawdę miła. - Zerknąłem na uśmiechniętą Jennifer i puściłem do niej oko.
6824 W Miami, w klubie ze striptizem... Nie, nie, nie jest striptizerką. Była, ale to już przeszłość. Zamierzam rozpuścić ją i zepsuć. - Znowu puściłem do niej oko. - Ma na imię Jennie, ale jeśli chcesz, możesz mówić do niej Płomyczku. Nie obrazi się, jest bardzo wyrozumiała. Zaczekaj, już ci ją daję.
6825 Uhm, dobrze, chwileczkę. - Zasłoniła ręką mikrofon. - Chce z tobą mówić. Niewiarygodne! - pomyślałem. I jakie niegrzeczne! Ścięła moją przyszłą żonę jak jakąś szmatę! Chwyciłem telefon i przerwałem połączenie. Uśmiechnąłem się szeroko, rozwaliłem się na sofie i wskazałem moje lędźwie.
6826 Ona powiedziała, że kocha mnie, i oboje zachichotaliśmy. To była naprawdę magiczna chwila, bo czyż to nie cudowne, że dwie zagubione dusze mogą tak szybko się w sobie zakochać, nawet w tych okolicznościach? To było niesamowite. Tak, zanim doszedłem, Jennie była dla mnie wszystkim.
6827 Uśmiechnąłem się smutno do Jennie, powiedziałem, że muszę pogadać z Dave'em i że zaraz wrócę. Wbiegłem na górę, znalazłem go i ostrzegłem, że jeśli zaraz nie wyjdziemy, popełnię samobójstwo i wpadnie w gówno po same uszy, bo miał mnie przecież pilnować, dopóki wszystko się nie uciszy.
6828 Muszę pomyśleć. Kiwnął głową i resztę drogi przejechaliśmy w milczeniu. Kwadrans później, załamany i zrozpaczony, siedziałem na sofie w jego salonie. Zaczynałem popadać w jeszcze większy obłęd, pogrążałem się w niewyobrażalnym wprost smutku. Dave bez słowa siedział obok mnie. Obserwował i czekał.
6829 Siedzicie w tym razem, oboje. Oboje jesteście chorzy. Ona jeszcze bardziej, bo dopuściła do tego, że tak długo to trwało. Musisz iść na odwyk, Jordan, a ona na terapię. Nie wierzyłem własnym uszom. Nawet Laurie zwróciła się przeciwko mnie. Nigdy bym nie przypuszczał, nawet za milion lat.
6830 A walić ją! Księżnę też! Pieprzyć wszystkich na tej zasranej ziemi! Bo kogo to teraz obchodziło? Swój najlepszy okres miałem już za sobą, tak? Skończyłem trzydzieści cztery lata i przeżyłem dziesięć żyć. Więc po co to dalej ciągnąć, po jaką cholerę? Teraz mogłem już tylko staczać się w dół.
6831 Kątem oka zobaczyłem buteleczkę z morfiną. Było w niej co najmniej sto piętnastomiligramowych tabletek, malutkich jak ziarnka groszku w cudownym odcieniu fioletu. Tego dnia wziąłem już dziesięć. Po takiej dawce większość ludzi wpadałaby w stan nieodwracalnej śpiączki - większość, ale nie ja.
6832 Wrzuciłem tabletki do ust i zacząłem żuć. Wtedy rozpętało się piekło. Zobaczyłem, że biegnie do mnie Dave, więc śmignąłem na drugą stronę kuchni i chwyciłem butelkę jacka danielsa, ale zanim zdążyłem przytknąć ją do ust, rzucił się na mnie, wytrącił mi ją z ręki i objął mnie wpół jak niedźwiedź.
6833 No i leżałem tam przez parę minut, przeklinałem, aż w końcu przestał mnie interesować. Robiło mi się coraz cieplej, byłem coraz bardziej zmęczony, coraz bardziej śpiący. W sumie było mi nawet dobrze, przyjemnie. Zadzwonił telefon. Dave odebrał. Laurie. Próbowałem podsłuchiwać, ale szybko odpłynąłem.
6834 Tak, wiedziałem, co zaraz będzie. Wiedziałem, że ten przeklęty Pers wepchnie mi rurę do przełyku - najpierw do przełyku, a potem aż do żołądka, żeby wszystko z niego wyssać. Jeszcze potem wrzuci tam parę kilo węgla drzewnego, żeby wchłonął narkotyki, zanim zdążą dotrzeć do jelit.
6835 Początkowo nie patrzyłem, co ze mnie wychodzi, ale po dziesięciu minutach potężnej kanonady uległem pokusie i zerknąłem do muszli. Jej pokryte czarnym popiołem wnętrze wyglądało jak po erupcji Wezuwiusza. Jeśli rano ważyłem pięćdziesiąt dziewięć kilo, to teraz ubyło mi co najmniej dwadzieścia.
6836 Może wraz z zawartością żołądka wyssali ze mnie trochę obłędu? Tak czy inaczej nadeszła pora powrócić do życia bogatych i dysfunkcyjnych. Musiałem naprawić stosunki z Księżną, ograniczyć prochy i zacząć się porządniej prowadzić. Ostatecznie miałem trzydzieści cztery lata i byłem ojcem dwójki dzieci.
6837 Muszę wrócić do domu i się przespać. Wtedy zauważyłem, że umundurowani policjanci wcale nie wyszli i że właśnie zmierzają w moją stronę. Wyraźnie czułem, że bynajmniej nie po to, by zaproponować mi podwiezienie. Lekarz cofnął się dwa kroki, a jeden z nich wyjął kajdanki. O Chryste - pomyślałem.
6838 W ciągu ostatniego roku był tu już trzeci raz. Zważywszy na mój stan, to, że trafiłem do takiego miejsca, zakrawało na ironię, ale na tym właśnie polegał problem z przepisami prawnymi w rodzaju Aktu Bakera: stworzono je dla potrzeb mas. Tak czy inaczej jak dotąd wszystko szło całkiem dobrze.
6839 Byłem pewny, że już mnie nie kocha, że wypowiedziała te słowa tylko o tak, dla świętego spokoju, myśląc, że ponieważ i tak uderzę w kalendarz, równie dobrze może wysłać mnie do piekła z ostatnim "kocham cię". Do północy mój organizm wydalił resztki koki i "cytrynek", mimo to wciąż nie mogłem zasnąć.
6840 Zaprowadził mnie do pomieszczenia z materacami na ścianach. Stało tam szare metalowe biurko i trzy krzesła. Gdyby nie materace, do złudzenia przypominałoby pokój, gdzie przesłuchiwali mnie szwajcarscy celnicy po przygodzie ze stewardesą. Przy biurku siedział czterdziestokilkuletni okularnik.
6841 Wskazał mi krzesło. Usiadłem. Chwilę później do pokoju wszedł drugi sanitariusz, wielki jak ten pierwszy, ale o wyglądzie pijanego Irlandczyka. Obydwaj stanęli krok za krzesłem, gotowi rzucić się na mnie, gdybym zechciał nagle odegrać Hannibala Lectera i bez cienia ekscytacji odgryźć facetowi nos.
6842 Że pociąłem nożem kiczowate meble wartości dwóch milionów dolarów? Opowiedziała panu o mojej przygodzie z wybuchającym garnkiem? - Pokręciłem głową zdegustowany nie tylko swoimi czynami, ale i tym, że Księżna pierze przy kimś nasze brudy. Maynard cicho zachichotał, próbując rozładować mój gniew.
6843 Nigdy dotąd czegoś takiego nie słyszałem. Ale większość tych epizodów jest bardzo niepokojąca, choćby ten na schodach czy w garażu. Musi pan tylko zrozumieć, że to nie pańska wina, że żaden z nich nie świadczy o tym, że jest pan złym człowiekiem. Jest pan człowiekiem chorym, Jordan.
6844 Opowiadała o wszystkich pana osiągnięciach, o tym, jak zakochała się w panu od pierwszego wejrzenia. Powiedziała, że nigdy nie kochała nikogo tak bardzo jak pana. Że jest pan bardzo hojny i że wszyscy tę hojność wykorzystują. Opowiadała o pańskim krzyżu, o tym, jak bardzo pogorszyło to.
6845 Bo powiedział "kochała", w czasie przeszłym. Czy znaczyło to, że już mnie nie kocha? Pewnie tak - pomyślałem. Inaczej by mnie odwiedziła. Bała się mnie? Absurd. Siedziałem pod kluczem, w zamkniętym oddziale psychiatrycznym, więc jak mogłem zrobić jej krzywdę? Odczuwałem straszliwy ból emocjonalny.
6846 A ona? A ona groziła mi, szantażowała mnie, że mnie zostawi, jeśli tego nie zrobię. Ale czy odwyk nie był właśnie tym, czego chciałem, a przynajmniej potrzebowałem? Czy naprawdę chciałem dożyć swych lat jako narkoman? Tylko jak mógłbym żyć bez prochów? Wokół nich koncentrowało się całe moje życie.
6847 O tym, jaka jest doskonała? Skoro jestem taki podły, zepsuty i w ogóle, na pewno znalazła chwilę, by wtrącić choć słówko o sobie. Bo tak, Nadine jest idealna. I chętnie to panu powie, może nie tymi słowami, ale powie. Ostatecznie jest Księżną Bay Ridge. Te słowa wyraźnie go rozbawiły.
6848 Nazywa się Talbot Marsh i specjalizuje się w leczeniu lekarzy. Mnóstwo tam inteligentnych ludzi, jest więc to miejsce w sam raz dla pana. Mogę natychmiast stąd pana wypisać, mam takie uprawnienia. Za dwie godziny byłby pan w Talbot Marsh. Na dole czeka samochód, na lotnisku zatankowany samolot.
6849 Kiedy trafi pan do domu pogrzebowego? Kiedy pańska żona będzie musiała wytłumaczyć dzieciom, dlaczego już nigdy nie zobaczą ojca? Wiedziałem, że ma rację, ale nie potrafiłem się poddać. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu odczuwałem potrzebę przeciwstawienia się jemu, Księżnej i w ogóle wszystkim.
6850 Jak mogła być tak okrutna po tym, jak... No właśnie, co ja właściwie próbowałem zrobić? Słowa "samobójstwo" nie używałem nawet w myślach, być może dlatego, żeby było zbyt bolesne, a może dlatego, że wstydziłem się, iż mógłbym zabić się z obsesyjnej miłości do kobiety, nieważne, że żony.
6851 Nie przystawało to prawdziwemu, silnemu mężczyźnie ani mężczyźnie choćby z odrobiną szacunku dla samego siebie. Nie, tak naprawdę wcale nie zamierzałem się zabić. W głębi serca wiedziałem, że szybko zawiozą mnie do szpitala i zrobią mi płukanie żołądka. Tuż obok był przecież Dave.
6852 Miesięcy, a może nawet lat. Od pierwszych chwil naszego małżeństwa wykorzystywałem nasze niepisane quid pro quo, że ponieważ zapewniam jej Życie (to przez duże Ż), mam prawo do pewnych swobód. I chociaż mogła być w tym odrobina prawdy, nie ulegało wątpliwości, że posunąłem się za daleko.
6853 Czyżby Księżna była kobietą go pozbawioną? Kobietą zimną, o sercu, do którego zakamarków nie sposób dotrzeć? Od dawna to podejrzewałem. Podobnie jak ja - jak wszyscy - ona też przeżyła swoje; była dobrą żoną, ale wniosła do małżeństwa swój własny bagaż. W dzieciństwie praktycznie nie miała ojca.
6854 Może chodziło o te wszystkie prawa, które złamałem? O manipulowanie akcjami, o przeszmuglowane do Szwajcarii pieniądze? O to, że tak perfidnie wykiwałem Kenny'ego Greene'a, Pustaka, mojego wiernego wspólnika? Nie wiedziałem. Ostatnie dziesięć lat mojego życia było koszmarnie skomplikowane.
6855 Moje. Tak czy inaczej ja, Jordan Belfort, Wilk z Wall Street, byłem człowiekiem szalonym i nieobliczalnym. Wielokrotnie unikając śmierci i więzienia, żyjąc jak gwiazdor rocka, pochłaniając więcej narkotyków, niż mogło pochłonąć ich bezkarnie tysiąc ćpunów, zawsze uważałem się za kuloodpornego.
6856 Mój mózg coraz bardziej się oczyszczał i miałem coraz bystrzejszy umysł. Odbiłem się od dna i znowu byłem gotów stawić czoło światu. Gotów przerobić na mielonkę tego sukinsyna Maddena, na nowo podjąć walkę z moją nemezis, agentem specjalnym Gregorym Colemanem, i za wszelką cenę odzyskać Księżnę.
6857 Po raz pierwszy użył go Brian, właściciel firmy brokerskiej, z którym często robię interesy. Przed laty, w Boże Narodzenie, na tęgim kacu wracaliśmy samolotem z St. Bart's. Brian siedział naprzeciwko Nadine i w pewnej chwili puścił potężnego bąka. "Cholera - powiedział - chyba będzie narta".
6858 Wiem, co pan teraz myśli. Myśli pan, że to tylko głupi unik, coś jak chowanie głowy w piasek. - Wzruszył ramionami. - I pewnie tak jest, ale mam to gdzieś. Najważniejsze, że to działa, nic innego mnie nie obchodzi. Zwróciło mi to życie, zwróci życie i panu. Nabrałem powietrza i powoli je wypuściłem.
6859 Podobali mi się. Obydwaj. Naprawdę mi się podobali. I naprawdę chciałem z tego wyjść. Tak bardzo, że dosłownie mogłem tego posmakować. Ale nałóg był silniejszy. Ćpali wszyscy moi znajomi. Ćpanie było moją ulubioną rozrywką. A żona... Cóż, moja żona nie przyjechała mnie nawet odwiedzić.
6860 Próbowałem popełnić samobójstwo, a ona nawet na chwilę tu nie wpadła. Mimo tych wszystkich potwornych rzeczy, które jej zrobiłem, w głębi serca wiedziałem, że nigdy jej tego nie zapomnę. No i oczywiście był jeszcze jej punkt widzenia. Bo może, na przykład, mi nie wybaczy. Wcale bym się nie zdziwił.
6861 Była dobrą żoną, a ja odpłaciłem jej za to, wpadając w nałóg. Owszem, miałem swoje powody, ale to niczego nie zmieniało. Gdyby postanowiła zażądać rozwodu, byłaby to decyzja w pełni usprawiedliwiona. Zająłbym się nią, zawsze bym ją kochał i dopilnowałbym, żeby niczego jej nie zabrakło.
6862 Kiedy limuzyna wjechała na podjazd, rozejrzałem się wokoło oczami więźnia. Zgodnie z tym, co mówili siedzący naprzeciwko mnie Gruby Brad i Gruczoł Mike, nie było tu cementowych murów, stalowych krat, wieżyczek strażniczych ani zasieków z drutu kolczastego - przynajmniej w zasięgu wzroku.
6863 Kiedy tu lecieliśmy, kiedy opowiadałem wam te wszystkie historyjki, które tak was śmieszyły, ciągle myślałem o prochach. Płonęło we mnie jak w hutniczym piecu. Nawet teraz zastanawiam się, czy zaraz po ucieczce nie zadzwonić do mojego dostawcy. Bez kokainy może bym przeżył, ale nie bez "cytrynek".
6864 Przypominało to raczej luksusową palarnię z grubym dywanem - czerwonawym i bardzo kosztownym - z mnóstwem mahoniu, sękatego dębu, wygodnych sof, kozetek i foteli. Stała tam również półka wypełniona starymi księgami. A naprzeciwko niej brunatnoczerwony skórzany fotel z wysokim oparciem.
6865 Ach... Kiedy ostatni raz siedziałem w mięciutkim fotelu bez kokainy czy "cytrynek" w brzuchu i mózgu? Nie bolał mnie już ani krzyż, ani noga, ani w ogóle nic. Nic mnie nie dręczyło, nic nie niepokoiło. Ile to lat? Dziewięć? Prawie dziewięć lat, odkąd po raz ostatni byłem trzeźwy.
6866 Znowu głęboko wciągnąłem powietrze w płuca, ale tym razem go nie wypuszczałem przez dobre dziesięć sekund. Kiedy w końcu to zrobiłem, patrzyłem dokładnie na środek półki i w tej samej chwili zdałem sobie sprawę, że nie odczuwam już żadnego wewnętrznego przymusu. Że to koniec. Koniec z narkotykami.
6867 Co za dużo, to niezdrowo. Nie miałem na nie ochoty, nie odczuwałem już tej nieodpartej potrzeby. Wzięła i zniknęła. Ot tak, po prostu. Dlaczego, Bóg raczy wiedzieć. Wiedziałem tylko tyle, że już nigdy nie tknę prochów. Coś kliknęło w moim mózgu. Pstryknął jakiś przełącznik i było po wszystkim.
6868 Obudziłem się około dziewiątej, czując się raźno w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie miałem ani symptomów abstynencji, ani kaca, ani przymusu sięgnięcia po narkotyki. Nie byłem jeszcze na odwyku; miał się rozpocząć dopiero następnego dnia. Wciąż przebywałem na oddziale detoksykacyjnym.
6869 Wyglądało na to, że dała nogę. Zadzwoniłem do Old Brookville i rozmawiałem z Gwynne, która powiedziała, że Nadine zniknęła, wyparowała. Zadzwoniła tylko raz, żeby porozmawiać z dziećmi, i nie wymieniła nawet mojego imienia. Dlatego założyłem, że nasze małżeństwo już się rozpadło.
6870 Ja jestem kręgarzem. Takich jak ty jest tu tylko kilku. Wsadzili nas tu, bo odebrano nam prawo wykonywania zawodu. Dlatego personel trzyma nas za jaja. Uprawnienia odzyskasz tylko wtedy, kiedy powiedzą, że jesteś wyleczony. Koszmar. Niektórzy są tu od roku i nic, wciąż nie mają papierów.
6871 To chore. Obrzydliwe. Nie masz pojęcia, co tu się dzieje. Pacjenci chodzą jak roboty, klepiąc cytaty z książeczek AA i udając, że są już zdrowi. Miałem teraz w miarę pełny obraz sytuacji. Popieprzony układ, w którym personel ma tyle władzy, był gotową receptą na bezkarne jej nadużywanie.
6872 Albo Josef Mengele. Straszny chwalipięta, trzyma nas w szachu. Wszystkich, może z wyjątkiem ciebie i paru innych. Ale bądź ostrożny, bo nastawi przeciwko tobie twoją rodzinę. Wmówi żonie, że jeśli nie posiedzisz tu przez pół roku, będziesz miał nawrót i spalisz żywcem swoje dzieci.
6873 Tak czy inaczej facet wpisał mnie na listę pacjentów objętych restrykcjami finansowymi i masturbacyjnymi, co znaczyło, że mogę mieć tylko drobne do automatu z napojami i ciasteczkami i że wolno mi onanizować się tylko raz na kilka dni. Założyłem, że ten drugi zakaz jest czysto honorowy.
6874 O restrykcjach masturbacyjnych nie wspomniałem, chociaż domyślałem się, że będzie to problem większy niż z pieniędzmi. Nie brałem dopiero od czterech dni, a już zdarzały mi się spontaniczne erekcje, i to przy każdym podmuchu wiatru. Potem było trochę smutniej, bo to telefonu podeszła Channy.
6875 A może był to gest zwycięstwa? Tak czy siak nie miałem wątpliwości, że będzie straszliwie przynudzała. Zapadła cisza. Najwyraźniej Susan nie umiała przemawiać albo prochy wywołały w jej mózgu coś w rodzaju krótkiego spięcia. Podczas gdy ona zbierała myśli, ja przyjrzałem się Talbotowi.
6876 Wypatrzyłem ją po drugiej stronie kręgu, dokładnie naprzeciwko mnie. Fakt, była wspaniała. Miała delikatne, prawdziwie anielskie rysy twarzy, może nie tak wycyzelowane jak Księżnej, niemniej śliczne. Marsjanie znowu zerwali się z krzeseł, a zażenowana Susan ponownie się skłoniła.
6877 Ale nie był to uścisk ciepły; ich ciała ledwo się stykały. Właśnie tak mogli witać się z Josefem Mengelem jego byli pacjenci - ci, którzy przeżyli - na zlocie potworów i potworności albo zakładnicy z syndromem sztokholmskim wielbiący swego porywacza. Potem przynudzał ktoś z personelu.
6878 Panie Belfort! Odwróciłem się i... O Chryste! To był Doug Talbot. Szedł ku mnie z szerokim uśmiechem na ziemistej twarzy. Wysoki - mierzył ponad metr osiemdziesiąt - choć chyba nie w najlepszej formie, był w drogiej sportowej marynarce i szarych tweedowych spodniach. Machał do mnie jak szalony.
6879 A po południu przeniesiemy pana na wzgórze. Odwiozę pana. I od razu wiedziałem, że klinika będzie miała poważne kłopoty. Doug Talbot, ten niedostępny, ten jedyny i niepowtarzalny Talbot, był teraz moim najlepszym przyjacielem i wiedzieli o tym wszyscy pacjenci tudzież cały personel.
6880 Potem ruszyłem do jaskini lwa. W każdym bliźniaku było sześć niezależnych mieszkań, a moje mieściło się na pierwszym piętrze. Pokonałem krótkie schody i zobaczyłem, że drzwi są szeroko otwarte. W środku, przy okrągłym stole z taniego bielonego drewna, siedziało dwóch moich współlokatorów.
6881 Czasem chodzę na masaż do koreańskiej speluny, gdzie pewna młoda Koreanka onanizuje mnie na oliwkę dla dzieci. Kiedy wetknie mi język do tyłka, daję jej stówę więcej, ale ze względu na barierę językową nie zawsze rozumie, o co mi biega. No i nigdy nie używam prezerwatyw, tak dla zasady.
6882 Wyszedłem, trzasnąłem drzwiami, zadzwoniłem do Alana Lipsky'ego i opowiedziałem mu o panującym tu obłędzie. Śmialiśmy się dobry kwadrans, a potem powspominaliśmy trochę stare czasy. Pod koniec spytałem go, czy słyszał coś o Księżnej. Nie słyszał, więc pożegnałem się z nim smutny i przygaszony.
6883 Myślałem o tobie przez cały czas. Nadine długo milczała, ale postanowiłem ją przeczekać. Musiałem poznać odpowiedź. Wciąż nie byłem pewny, dlaczego moja własna żona, kobieta, która najwyraźniej wciąż mnie kochała, nie przyjechała do szpitala po tym, jak próbowałem popełnić samobójstwo.
6884 Po tych schodach. Trudno to wytłumaczyć, ale byłeś wtedy zupełnie innym człowiekiem, obcym, opętanym czy coś. Nie wiem. A potem Maynard powiedział, że lepiej zaczekać, aż pójdziesz na odwyk. Nie wiedziałam, czy radzi dobrze, czy źle. Nie miałam pojęcia, co robić, a on był ponoć ekspertem.
6885 Zresztą kuracja systemem AA jest naprawdę świetna. Przeczytałem ich książkę i jest zabójcza. Kiedy wrócę do domu, będę chodził na ich spotkania. Na wszelki wypadek, żeby nie było nawrotu. Gawędziliśmy przez pół godziny i pod koniec rozmowy wiedziałem już, że ją odzyskałem. Po prostu wiedziałem.
6886 Potem powiedziałem, że ją kocham, a ona, że kocha mnie, i obiecaliśmy codziennie do siebie pisać. Na sam koniec przyrzekłem, że będę dzwonił do niej trzy razy dziennie. Przez następne kilka dni nie działo się nic szczególnego i zanim się spostrzegłem, minął pierwszy tydzień bez narkotyków.
6887 Codziennie dawano nam kilka godzin "czasu wolnego", żebyśmy mogli pójść poćwiczyć i tak dalej, i szybko wkradłem się w łaski marsjańskich lizusów. Jeden z nich - anestezjolog, który miał zwyczaj znieczulania się przy stole operacyjnym - siedział tu od ponad roku i miał samochód, szarą toyotę.
6888 W końcu, po trzecim plaśnięciu, wybuchnęli śmiechem. Była to rzadka w klinice chwila beztroski, kiedy mogliśmy zapomnieć o towarzyskich konwenansach i samczej homofonii i być po prostu tym, kim byliśmy: mężczyznami. Tego dnia zrobiłem sobie fajny trening, a do wieczora nie działo się nic ważnego.
6889 Zastanawiam się po prostu, czy nie dręczą pana pragnienia innego rodzaju. Przeszukałem szybko pamięć krótką, ale nie znalazłem w niej żadnych pragnień, może oprócz tego, które namawiało mnie, bym dał stąd nogę, wrócił do domu, zaciągnął Księżnę do łóżka i pieprzył się z nią przez calutki miesiąc.
6890 Gapili się na mnie wszyscy Marsjanie, łącznie z Shirley Temple o cudownych kręconych blond włosach. Nie bardzo wiedziałem, czego terapeutka się po mnie spodziewa, chociaż nieśmiało podejrzewałem, że ma to coś wspólnego z moim zboczonym zachowaniem w samochodzie. Pochyliłem się do przodu.
6891 Pod koniec zwykle im się udawało, przynajmniej tym dobrym, chociaż nie bez pomocy różnych zabawek. - Wzruszyłem ramionami, jakbym chciał dodać: "Zabawki to zabawki, nie ma się czego wstydzić". Znowu buchnął śmiech i nawet nie podnosząc głowy, wiedziałem, że śmieją się głównie panie.
6892 Ale potem, kiedy zacząłem wciągać siedem gramów koki dziennie, miałem kłopoty i przy żonie. A teraz, ponieważ nie biorę już od tygodnia, wydaje mi się, że mój penis przechodzi dziwną metamorfozę, coś w rodzaju zmartwychwstania. Mam wzwód przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, czasem nawet dłużej.
6893 Jechałem samochodem z trzema pacjentami, trzema kastratami, jak teraz myślę, i nie wiem, czy to od wibracji silnika, czy od wybojów na drodze dostałem potężnego wzwodu. Rozejrzałem się, celowo unikając przeszywających spojrzeń Marsjan i napawając się pełnymi uwielbiania spojrzeniami Marsjanek.
6894 Chore. Ale teraz jest teraz, teraz jest dzisiaj i oto stoję przed wami zupełnie trzeźwy. Tak, dzisiaj wiem, że rzucanie karłami jest złe, tak jak złe jest manipulowanie akcjami, zdradzanie żony, zasypianie przy stole, na poboczu drogi czy taranowanie samochodów po tym, jak zasnęło się za kierownicą.
6895 Jako pierwszy przyznam, że jestem daleki od ideału. Bo tak naprawdę zawsze brakowało mi pewności siebie, zawsze byłem skromny i wstydliwy. - Zrobiłem pauzę i śmiertelnie poważnym głosem dodałem: - Ale nigdy tego nie okazywałem. Gdybym musiał wybierać między wstydem i śmiercią, wybrałbym śmierć.
6896 Mieszkam tu od paru tygodni i umieram ze strachu przed powrotem do jaskini lwa, do ludzi i miejsc, które podsycały mój nałóg. Mam żonę, którą kocham, dwoje dzieci, które uwielbiam, i jeśli znowu zacznę brać, wyrządzę im nieodwracalną krzywdę, zwłaszcza dzieciom. Rozejrzałem się po sali.
6897 To wszystko, co miałem do powiedzenia. A teraz wybaczcie, znowu mam wzwód i muszę usiąść, żeby nie narobić sobie wstydu. Dziękuję. Pomachałem im ręką jak polityk na wiecu wyborczym i w sali zagrzmiał gorący aplauz. Wszystkie Marsjanki, cały personel i połowa Marsjan zgotowali mi owację na stojąco.
6898 Wystarczy tylko zatelefonować i przyślą wam gotówkę. Ale do końca mojego pobytu w klinice nie chcę słyszeć żadnych narzekań i uwag. To tylko trzy tygodnie, więc spokojnie wytrzymacie. Oczywiście się zgodzili, co bardzo polepszyło nasze stosunki. Ale moje problemy bynajmniej się nie skończyły.
6899 Nie, powodem komplikacji miało być to, że tak bardzo chciałem zobaczyć Księżnę. Po klinicznym Marsie krążyły plotki, że w rzadkich, bardzo rzadkich przypadkach pacjenci dostają przepustkę. Zadzwoniłem więc do Nadine i spytałem, czy przyleciałaby na weekend, gdyby mnie wypuszczono.
6900 Już i tak buntują się przeciwko temu, że cieszy się pan tu specjalnymi względami. - Uśmiechnęła się ciepło. - Nasza polityka jest taka, że przepustkę dostają tylko ci, którzy przebywają tu co najmniej trzy miesiące i nienagannie się sprawują. Ot, choćby nie obnażają się publicznie.
6901 Przepisy to przepisy, ale nie uwzględniają kogoś w mojej sytuacji. Jak mogę zastosować się do wymogu trzech miesięcy, skoro wychodzę już po dwudziestu ośmiu dniach? - Rozumowanie było bardzo logiczne, ale nie pokładałem w nim zbytnich nadziei. Raptem doznałem cudownego olśnienia.
6902 Robiłem to prawie przez pięć lat i nie pamiętam, żebym choć raz wiedział, co będę mówił, dopóki nie zacząłem. Miałem zwykle parę tematów, które chciałem poruszyć, ale to wszystko. Cała reszta była jedną wielką improwizacją. Kiedy zaczynam przemawiać do tłumu, dzieje się ze mną coś dziwnego.
6903 A już na pewno nie na stałe. Ale nie, nie widzę w tym nic złego. Próbuję tylko powiedzieć, że ma pan cudowny dar i że powinien pan wykorzystać go w dobry sposób. Musi pan tylko skupić się na kuracji, na tym, żeby zachować trzeźwość, a resztą zajmie się samo życie. Wbiłem wzrok w podłogę.
6904 Że klęskę dzieli od zwycięstwa tylko mały krok i że krok ten ma coś wspólnego z jak najszybszym wstąpieniem w ich szeregi, ze znalezieniem kogoś w rodzaju mecenasa albo guru, z którym można by się zidentyfikować, kogoś, kto natchnie mnie nadzieją i otuchą, jeśli coś pójdzie nie tak.
6905 I tak piękna, jak ją pamiętam? Czy wciąż tak cudownie pachnie? Czy wciąż mnie kocha? I co teraz? Czy będzie tak jak kiedyś? Wszystkiego dowiedziałem się w chwili, kiedy otworzyły się drzwi i w progu stanęła moja upojna Księżna z fantastyczną grzywą lśniących blond włosów. Wyglądała wspaniale.
6906 Była w kusej różowej sukience bez rękawów, która kończyła się dobre piętnaście centymetrów nad kolanami. Nie zmieniając pozy, ściągnęła zmysłowe usta i pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć: "Nie wierzę, że to mój ukochany mężczyzna". Podniosłem ręce i bezradnie wzruszyłem ramionami.
6907 Rozłożyła ręce, zrobiła mały piruet, żeby obwieścić światu swoje przybycie, i z cudownym uśmiechem na twarzy zbiegła ze schodów. Popędziłem ku niej i spotkaliśmy się na środku pasa do kołowania. Zarzuciła mi ręce na szyję, podskoczyła i oplotła mnie w pasie nogami. A potem mnie pocałowała.
6908 Całowaliśmy się przez całą wieczność, wdychając nasz zapach. Nie przerywając pocałunku, obróciłem się z nią o trzysta sześćdziesiąt stopni, aż zachichotała. Wtedy oderwałem usta od jej ust, wetknąłem nos między jej piersi i zacząłem ją wąchać jak mały szczeniaczek. A ona śmiała się i śmiała.
6909 Strasznie u tych alkoholików przynudzali. Byłem w domu od tygodnia i w ramach terapii postanowiłem zaliczyć dziewięćdziesiątkę - taki postawiłem sobie cel - to znaczy w dziewięćdziesiąt dni odbyć dziewięćdziesiąt spotkań AA. Z Księżną, która pilnowała mnie jak jastrząb, nie miałem innego wyjścia.
6910 Powiew świeżego powietrza dobrze nam zrobi. Ktoś niegrzecznie mruknął, ktoś inny po chamsku wzruszył ramionami, jeszcze ktoś pogardliwie pokręcił głową. Byli źli. I napastliwi. Prowadzący położył mi rękę na ramieniu, dając do zrozumienia, że wszystko jest okej, że mogę mówić. Nerwowo kiwnąłem głową.
6911 Tu można mówić tylko o alkoholu. Rozejrzałem się i zobaczyłem morze potakujących głów. Niech to szlag! - pomyślałem. Co to za durna polityka, durna i przestarzała. Mamy lata dziewięćdziesiąte. Dlaczego ktoś miałby chlać i tylko chlać, za wszelką cenę unikając prochów? To bez sensu.
6912 To podłość! Wszyscy jesteśmy nałogowcami! Dlatego zamknij gębę i daj mu mówić! "Młodego chłopca"? Ktoś nazwał mnie młodym chłopcem? Na miłość boską, przecież miałem prawie trzydzieści pięć lat! Spojrzałem w stronę źródła głosu i zobaczyłem starszą panią w babcinych okularach. Puściła do mnie oko.
6913 Czwarta miała krótszy staż niż ja. Chciałem powiedzieć coś Księżnej, chciałem uzmysłowić jej, że to nie dla mnie, ale wiedziałem, że byłaby zdruzgotana. Nasz związek umacniał się z każdym dniem. Nie było już kłótni, przeklinania, bicia, dźgania, policzkowania, oblewania wodą ani niczego takiego.
6914 Jak dotąd nikt mnie z tego powodu nie aresztował i czułem, że tego nie zrobi. Umowa była ostatecznie zgodna z prawem, sęk w tym, że Steve jej nie ujawnił, dlatego to on był winny, nie ja. Poza tym agent specjalny Coleman już dawno zniknął za horyzontem i miałem nadzieję, że na zawsze.
6915 Ale ku mojemu zaskoczeniu już na samym wstępie prowadzący oświadczył, że koniec z przynudzaniem, że on nie będzie tego tolerował. Chciał stworzyć strefę wolną od zrzędzenia, ponieważ celem AA było umacnianie nadziei i wiary, a nie narzekanie na długość kolejek na dworcu Grand Union.
6916 Czy on... O Boże! Odebrało mi mowę. To był Fred Flintstone, człowiek o wielkiej głowie, który wyszedł z mojego telewizora o trzeciej nad ranem, co natchnęło mnie do tego, by przygrzać mu w gębę rzeźbą Remingtona. Po spotkaniu zaczekałem, aż tłum się przerzedzi, i podszedłem do stołu.
6917 Powinieneś być z siebie dumny. - Przekrzywił głowę i przyjrzał mi się uważnie. - Ja cię skądś znam. Nie dosłyszałem twego imienia... No to fajnie - pomyślałem. Zaczyna się. Te pieprzone pismaki - nie było przed nimi ucieczki. Fred Flintstone widział moje zdjęcie w gazecie i zaraz mnie zbluzga.
6918 Co to jest dwieście tysięcy dla dwóch pijaków? Poza tym chciałem odpisać to od podatku. - Uśmiechnął się, położył mi rękę na ramieniu i ruszyliśmy do drzwi. - Spodziewałem się, że kiedyś cię tu spotkam. Krąży o tobie mnóstwo zwariowanych historii. Cieszę się, że w porę tu dotarłeś.
6919 Robiłem to setki razy i zawsze się starałem, żeby ćpun zrozumiał, jak bardzo jest kochany, by wiedział, że jeśli skończy z nałogiem, wszyscy będą go wspierali. Nigdy w życiu nie zakazałbym żonie widywania się z mężem. Ale cóż. Wszystko dobre, co się dobrze kończy, prawda? Żyjesz i jesteś trzeźwy.
6920 Annette wychodzi ze sklepu i widzi, że nie tylko uszkodził jej zderzak, ale i zaparkował w niedozwolonym miejscu, w strefie przeciwpożarowej. Dzwoni na policję, policja przyjeżdża i wlepia mu mandat. Facet wraca godzinę później, widzi mandat, uśmiecha się, rwie go na strzępy i rzuca na jezdnię.
6921 Idę i widzę, że Annette wrzeszczy na niego, a on wyzywa ją od dziwek. Podchodzę bliżej i mówię: "Wracaj do sklepu, ale już!". Annette znika, wiedząc, co zaraz będzie. Tymczasem ten skurwiel puszcza mi wiązankę i wsiada do samochodu. Zamyka drzwi, odpala silnik, naciska guzik i zamyka okno.
6922 Wyskoczyła z samochodu i pobiegła na posterunek. Kilka minut później Rhodes się ocknął, a ona wróciła z gliniarzem, moim dobrym kumplem Pete'em Orlandem. No więc wraca, otwiera drzwi, pomaga Rhodesowi wysiąść, otrzepuje go ze szkła i z mety napadają na Pete'a, żądając, by mnie aresztował.
6923 Wyjątkiem był naturalnie Alan Lipsky, mój najstarszy i najdroższy przyjaciel, który stał u mego boku na długo przed tym wszystkim, na długo przed tym, jak przyszedł mi do głowy pomysł, by stworzyć na Long Island moją własną wersję Wall Street i zasiać tam ziarno chaosu i szaleństwa.
6924 Najpierw odprawiliśmy Marię i Ignacia. Potem Rocca Dziennego i Nocnego, których zawsze lubiłem, ale których obecność nie była już niezbędna. Kiedy wywołana przez "cytrynki" i kokainę paranoja ustąpiła, uznałem, że zatrudnianie prywatnych ochroniarzy w okolicy wolnej od przestępstw jest idiotyczne.
6925 Tak, Księżna i ja dobrze się maskowaliśmy. A może wszyscy o tym wiedzieli, ale dopóki znosiłem złote jajka, kto przejmowałby się moją ewentualną śmiercią? Gwynne i Janet oczywiście zostały i nie wracaliśmy już do tego, że były kiedyś moimi najwierniejszymi pomocnicami (nie licząc naturalnie Nadine).
6926 Bo ostatecznie się sprawdziła, prawda? Tylko ona wytrwała przy mnie do samego końca, tylko jej zależało na mnie na tyle, by tupnąć nogą i powiedzieć: "Dość tego! Co za dużo, to niezdrowo!". Ale kiedy minęła pierwsza rocznica mojej trzeźwości, zacząłem zauważać w niej pewne zmiany.
6927 George ze smutkiem odparł, że jego zdaniem sprawa nie jest jeszcze zakończona, że po tym, co przeszliśmy, nie do pomyślenia byłoby, gdybyśmy tak po prostu zamietli wszystko pod dywan. Że nigdy o czymś takim nie słyszał, że jest to prawdziwy przełom w teorii i praktyce dysfunkcyjnego związku.
6928 Dlaczego odwróciłem się od niej i uległem narkotykom? Dlaczego tak źle ją traktowałem? I dlaczego teraz jestem dla niej taki dobry? Na swój sposób czuła się przez to jeszcze gorzej, bo dobroć, jaką jej okazywałem, budziła w niej jeszcze większy żal o to, że nie było tak przez całe nasze małżeństwo.
6929 Ale potem szliśmy do łóżka i wszystko wracało do normy - do następnego razu, kiedy znowu zaczynała płakać. Mieliśmy jednak dzieci, Chandler i Cartera, i znajdowaliśmy w nich ukojenie. Carter obchodził właśnie trzecie urodziny. Był naprawdę wspaniały. Miał platynowe włosy i rekordowo długie rzęsy.
6930 Księżna i ja zawsze próbowaliśmy ją przed tym chronić, ale dzieci są bystrymi obserwatorami. Dlatego bywało, że pod wpływem jakiegoś impulsu wracała nagle do tego, co stało się na schodach, i mówiła, że bardzo się cieszy, iż pojechałem do "Atlantica", żeby tatuś i mamusia mogli być znowu szczęśliwi.
6931 Płakałem wtedy w duchu, ale ona równie szybko zmieniała temat i zaczynała mówić o czymś zupełnie neutralnym, jakby wspomnienia nie wypaliły w jej umyśle trwałego piętna. Pewnego dnia będę musiał jej wszystko wytłumaczyć - nie tylko to, co się stało na schodach, ale i całą resztę.
6932 Szybko! Uśmiechnąłem się i wziąłem głęboki, trzeźwy oddech, napawając się jej cudownym zapachem. Była absolutnie piękna i nie miałem wątpliwości, że wyrośnie na silną kobietę, która pozostawi po sobie trwały ślad. Miała w sobie to coś, tę iskrę w oczach, którą zauważyłem, kiedy tylko się urodziła.
6933 Kiedy mijaliśmy kamienne kolumny na skraju posesji, zauważyłem parkujący naprzeciwko samochód, szary czterodrzwiowy sedan, chyba oldsmobile. W tej samej chwili siedzący za kierownicą mężczyzna wystawił przez okno wąską głowę porośniętą krótkimi, rozdzielonymi przedziałkiem włosami.
6934 Kilka minut później przyjechało ni mniej, ni więcej, jak kolejnych dwudziestu agentów, wszyscy w pełnym rynsztunku bojowym, w kamizelkach kuloodpornych, z bronią, zapasową amunicja i całą resztą, jakbym był niebezpiecznym bandytą albo Bóg wie kim. Przyjechał również agent specjalny Gregory Coleman.
6935 W moim wieku, mojego wzrostu i średniej budowy ciała wyglądał jak gówniarz. Miał krótkie brązowe włosy, bardzo ciemne oczy i regularne rysy twarzy. Uśmiechnął się na mój widok. Potem wyciągnął do mnie rękę i uścisnęliśmy sobie dłonie, chociaż w kajdankach było mi trochę niewygodnie.
6936 Miała łzy w oczach, mimo to wyglądała wspaniale. Nawet teraz, w takiej chwili, nie mogłem oprzeć się pokusie i zerknąłem na jej nogi, zwłaszcza że nie wiedziałem, kiedy znowu je zobaczę. Kiedy mnie wyprowadzali, poklepała mnie delikatnie po policzku i powiedziała, żebym się nie martwił.
6937 Patrząc wstecz, pamiętam, że odczuwałem swego rodzaju ulgę, że oto nareszcie zostawiam za sobą cały ten chaos i obłęd. Że odsiedzę swoje i wyjdę jako młody trzeźwy człowiek, ojciec dwojga dzieci i mąż wspaniałej żony, która wspierała mnie w chwilach dobrych i złych. Że wszystko będzie dobrze.
6938 Czy była to kwestia zwykłej arytmetyki? Współpraca oznaczała, że będę musiał nosić podsłuch, uczestniczyć w procesach, stawać na miejscu dla świadków i zeznawać przeciwko moim znajomym. Że będę musiał sypać, ujawnić każdą, najdrobniejszą nawet machlojkę z ostatnich dziesięciu lat.
6939 Na pewno, bez dwóch zdań. Ale nie, nie chciałem jej tego robić. Była matką moich dzieci. To wszystko - nic dodać, nic ująć. Adwokat złagodził cios, tłumacząc mi, że w sprawach takich jak ta na współpracę szli wszyscy, że gdybym zażądał procesu i przegrał, dostałbym trzydzieści lat.
6940 Nawet gdybym podczas procesu przyznał się do winy i dostał lat sześć czy siedem, musiałbym wciągnąć w to Księżnę, a tego zrobić nie mogłem. Dlatego zgodziłem się na współpracę. Danny'ego też oskarżono; on też poszedł na współpracę, podobnie jak chłopcy z Biltmore i Monroe Parker.
6941 Dostał rok i osiem miesięcy, pozostali wyrok w zawieszeniu. Następny był Zepsuty Chińczyk. On też dogadał się z prokuraturą i skazano go na osiem lat. Potem skazano Steve'a Maddena, bezwzględnego Szewca, i Elliota Lavigne'a, światowej klasy degenerata, którzy przyznali się do winy.
6942 Niestety, sędzia posłał go za kratki aż na dziesięć lat. Andy Greene, alias Wigwam, wyszedł z tego suchą stopą. Kenny Greene, alias Pustak, też, ale najwyraźniej bardzo swędziały go ręce, bo wiele lat później został oskarżony o machlojki giełdowe, które nie miały nic wspólnego ze Stratton Oakmont.
6943 Po kilku burzliwych latach w końcu zakopaliśmy topór wojenny. Teraz jesteśmy ze sobą w bardzo dobrych stosunkach - częściowo dlatego, że Nadine jest wspaniałą kobietą, częściowo dlatego, że jej mąż jest wspaniałym facetem. Opiekujemy się wspólnie dziećmi i widuję je niemal codziennie.
6944 Bez niego książka ta nigdy by nie powstała. (Dlatego jeśli nie ma w niej waszego nazwiska, miejcie pretensje do niego, nie do mnie!). Chciałbym również podziękować Irwynowi Applebaumowi, mojemu wydawcy, który wierzył we mnie od samego początku. To jego głos ostatecznie przeważył.
6945 Przez ostatnie dziewięć miesięcy najczęściej słyszałem od niej pięć słów: "Nie chciałabym oglądać twojej wątroby". Wielkie podziękowania Alexandrze Milchan, mojemu człowiekowi orkiestrze. Gdyby każdy autor miał szczęście z takim pracować, na świecie byłoby mniej pisarzy przymierających głodem.
6946 Generalne porządki zostały podjęte specjalnie po to, żeby zagłuszyć uczucia i zaabsorbować myśl, ale nie spełniły zadania. Przegrały haniebnie. Tereska poddała się i porzuciła niewdzięczne zajęcie. Siedziała przy niewidocznym niemal spod śmietnika biurku i wzrokiem pełnym udręki patrzyła w okno.
6947 Z wypiekami na twarzy zdenerwowana pani Marta Kępińska broniła córki, sama usiłując bezskutecznie znaleźć jakikolwiek sensowny powód jej uporu i osobliwej niechęci do górskiego powietrza, i tyle na tym zyskała, że cała rodzina postawiła pod znakiem zapytania jakość jej działalności pedagogicznej.
6948 Do Tereski dodatkowe aspekty sprawy w ogóle nie docierały. Wielka miłość była jej wielką tajemnicą i za nic w świecie nie przyznałaby się do niej nikomu. Wracała do domu ogarnięta panicznym lękiem, że uwielbiony mógł już przyjść z tą wizytą i jej nie zastać. Mógł przyjść drugi raz i też nie zastać.
6949 Nie mówiąc już o tym, ileż by wtedy straciła... A teraz, od powrotu, od prawie trzech tygodni, czekała. Liczyła dzwonki u drzwi i telefony. Nie zrywała się z miejsca, nie biegła otwierać, nie podnosiła słuchawki, tylko zastygała w napięciu, nadsłuchując bez tchu i z bijącym sercem.
6950 Od trzech tygodni za każdym razem doznawała zawodu. Mało – zawodu! Za każdym razem z absolutną pewnością czuła, że to już koniec, że nie zniesie tego już dłużej, nie przetrzyma następnego dzwonka i następnej godziny oczekiwania. I czekała dalej. Tereska Kępińska wsiąkła z kretesem.
6951 Teraz powinien dostrzec szeroki wachlarz jej zalet, przytłumionych uprzednio niesprzyjającymi warunkami. Teraz powinien... Tak, oczywiście, teraz wszystko powinien, w tym celu jednak przede wszystkim powinien w ogóle ją zobaczyć, a zatem powinien przyjść i zastać ją w domu odpowiednio przygotowaną.
6952 Tereska odmówiła kategorycznie i ze wstrętem uczestnictwa w tej imprezie. Została w domu, zamieniła swój pokój w rodzaj stajni Augiasza i jak zwykle zastygła przy biurku, patrząc w okno, niezdolna do dalszych, tak rozpaczliwie nieinteresujących wysiłków. Gdzieś na dnie jestestwa rodził się bunt.
6953 Stan ustawicznego, z wysiłkiem ukrywanego przed otoczeniem, napięcia stał się nie do zniesienia. Za wszelką cenę, rozpaczliwie i desperacko, Tereska chciała znaleźć coś, co by wywołało jakąś zmianę, wzbudziło zainteresowanie, zaabsorbowało, oderwało myśl od tego koszmarnego, bezustannego czekania.
6954 Konar trwał w bezruchu w słonecznym blasku, a liście na nim zaczęły już żółknąć. Przez długą chwilę widok ten nie docierał do jej świadomości i nie mówił nic. A potem nagle spłynęło na nią zbawienne olśnienie. Rąbać drzewo! – pomyślała, zrywając się gwałtownie i przewracając krzesło.
6955 Teraz, w lecie, drzewo nie było wprawdzie potrzebne, ale przecież mogła narąbać na zapas. W piwnicy z pewnością zostały jeszcze jakieś klocki z ubiegłego roku, a poza tym jest przecież ta gałąź, odłamana i schnąca, którą należy odpiłować! Do rąbania drzewa niezbędne były stare rękawiczki.
6956 Następnie popędziła na dół. Z połowy schodów do piwnicy zawróciła na górę i ze schowka w kuchni wydobyła potwornych rozmiarów katowski topór. Z toporem w ręku zbiegła do piwnicy, odstawiła go pod ścianę, wyciągnęła ze skrzyni z narzędziami ręczną piłkę i małą siekierkę, i znów popędziła na górę.
6957 Wyniósłszy wszystkie, wróciła jeszcze raz po topór, ustawiła sobie pieniek wygodnie, ulokowała na nim pierwszy bukowy klocek i z zaciętością ruszyła do ataku. Bukowe drewno jest twarde, ale kruche i daje się rąbać dość łatwo. Równe, gładkie drewienka pryskały na wszystkie strony.
6958 Przez głowę przeleciała jej wątpliwość, czy porąbanie na kawałki całego domu stanowiłoby dostateczny wysiłek, i poczuła żal, że nie może porąbać przynajmniej drzwi. Ewentualnie klepek podłogowych. W poprzek. Wszystkie w poprzek... – myślała półprzytomnie i nie wiadomo dlaczego mściwie.
6959 Tylko w poprzek... Bukowych klocków zabrakło. Zahamowana nagle w rozpędzie Tereska oparła się na rękojeści topora i ponuro popatrzyła na swoją ostatnią nadzieję, wielki, rozgałęziony, odłamany konar. Ponownie otarła pot, odgarnęła opadające na twarz włosy, odstawiła topór i udała się do kuchni.
6960 Z kuchennej szafki wyciągnęła wielki wór ze starymi, nylonowymi pończochami, których nie wyrzucano, tylko zbierano dla kuzynki, produkującej z nich dywaniki. Z wora wywlokła jedną pończochę i podwiązała sobie wysoko przeszkadzające włosy. Po czym, z niesłabnącą furią, przystąpiła do walki z konarem.
6961 Pomniejsze gałęzie dały się odrąbać z niewielkim trudem. Pozostała część najgrubsza, długa na półtora metra, zbyt ciężka na to, żeby ją unieść na toporze, zbyt świeża, żeby łatwo przerąbać ją w poprzek. Tereska oparła konar jednym końcem na pieńku, przytrzymała go nogą i z całej siły łupnęła wzdłuż.
6962 Długa drzazga odłupała się wreszcie od najgrubszej części. Uradowana sukcesem i pełna triumfu Tereska zatrzymała się na chwilę, podniosła głowę i oto ujrzała przed sobą przedmiot swoich marzeń, tak długo i z utęsknieniem wyczekiwany. Czas jakiś żywy obraz trwał nieruchomo w słonecznym blasku.
6963 Do świadomości Tereski z wolna i z pewnymi oporami docierał obraz, na który patrzyła. Usłyszawszy dźwięk głosu pojęła, że nie ma halucynacji. Jeszcze przez chwilę nie wierzyła własnym oczom i własnemu szczęściu, następnie zaś poczuła, że zachodzą w niej dziwne zjawiska fizjologiczne.
6964 W tym momencie Teresce wróciło nieco poczucia rzeczywistości. Nagle uświadomiła sobie swój wygląd i słabo jej się zrobiło na myśl, jakie wrażenie musiała wywrzeć na upragnionym gościu. Nie tak wyobrażała sobie chwilę powitania! Świadomość tego, co powinna teraz zrobić, otumaniła ją do reszty.
6965 W połowie otwierania uprzytomniła sobie nagle, co zostawiła za sobą, kiedy wybiegała rąbać drzewo. Święci pańscy – pomyślała ze zgrozą. Na moment zastygła w półotwartych drzwiach, po czym cofnęła się gwałtownie i z całej siły weszła obcasem na nogę młodzieńcowi, który znalazł się właśnie tuż za nią.
6966 Nie miała teraz czasu zwracać na nią uwagi. Usiłowała koniecznie coś zrobić, pomóc mu, gdzieś go posadzić, przy czym w usiłowaniach tych wydatnie przeszkadzał jej piastowany cały czas topór. Młody człowiek wydarł ramię, za które próbowała wlec go po schodach, i usiadł na stopniu.
6967 Może mi się uda uniknąć ucięcia nogi tym katowskim narzędziem. Pośpiesz się, z łaski swojej, bo nie mam zbyt wiele czasu. Tereska bez słowa skoczyła do swego pokoju. Topór położyła na biurku. Po jakiego diabła ja to tu przyniosłam? – przemknęła jej przez głowę pierwsza trzeźwiejsza myśl.
6968 Związane pończochą włosy utworzyły na środku dziwaczny przedziałek, z którym było jej wyjątkowo nie do twarzy. Opanowując rozpaczliwie osłabienie w kończynach odkręciła kran nad wanną, chwyciła mydło znad umywalki i gwałtownie odwróciła się ku wannie, gdzie miała większą swobodę ruchów.
6969 No, to koniec... – pomyślała półprzytomnie. W ułamku sekundy przypomniała sobie, że w całym domu nie ma innego mydła, że przy wczorajszej przepierce został zużyty cały proszek i reszta płatków mydlanych i że jedyne, co zostało, to proszek do szorowania garnków i ług do mycia podłogi w piwnicy.
6970 Wstąpił do niej tylko na chwilę, tak sobie, korzystając z okazji, że znalazł się w tej okolicy. Ciekaw był trochę, w jakim stopniu ona go pamięta. To całe zamieszanie zirytowało go nad wyraz, na domiar złego ta noga, w planach wieczoru miał tańce... Wstał ze stopnia i spróbował stanąć.
6971 Objął Tereskę lekko i musnął ustami jej policzek, po czym natychmiast odsunął ją od siebie, woń benzyny bowiem buchnęła na niego ze zdwojoną siłą. Tereska zbladła ze szczęścia, wszelkie myśli wywietrzały jej z głowy, usiłowała coś powiedzieć, ale przez długą chwilę było to niewykonalne.
6972 Oddalił się, a Tereska została w furtce. Na rogu ulicy obejrzał się i pomachał jej ręką. Zupełnie zielona – myślał pobłażliwie, idąc do przystanku autobusowego. – Niewyrobiona szczeniara i trochę histeryczka. Żeby nie te oczy i ta figura, noga moja by tam więcej nie postała... Moja miła.
6973 Weszła do domu, zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie. Nie chciał oglądać zdjęć. Powiedział, że następnym razem. To znaczy, że przyjdzie następnym razem. Nie przychodził, bo myślał, że jeszcze jej nie ma. A teraz już przyjdzie, przyjdzie, przyjdzie. Nie obejmuje się byle kogo na ulicy.
6974 Imię "Lina okrętowa" było zbyt długie i niewygodne, i w skrócie wyszła z tego Okrętka. Nastąpiło to tak dawno temu, że sama Okrętka zapominała niekiedy, jak ma naprawdę na imię. Okrętka miała wrócić z wakacji w ostatnich dniach miesiąca i na dobrą sprawę powinna była jeszcze siedzieć na wsi.
6975 Dobrze, że jesteś, bo inaczej musiałabym jeszcze do ciebie lecieć z kiszką. Pomóż mi! Spośród paczek, tobołów i walizek wywlokła z wysiłkiem jakiś wielki wór. Uszczęśliwiona i zachwycona radosną niespodzianką Tereska nie zrozumiała wprawdzie jej wypowiedzi, ale natychmiast przyszła z pomocą.
6976 A pierze z prawdziwych gęsi. Czekaj, trzeba wyjąć śmietanę dla tej pani... Tereska z rezygnacją uznała, że musi się poddać. Okrętka nie oprzytomnieje, dopóki nie skończy się to pandemonium z bagażami. Nie pozostało jej nic innego, jak tylko wziąć w tym udział, żeby krócej trwało.
6977 Potem znów zawróciły i skierowały się ku domowi Tereski. Słońce już zaszło i mrok pogłębiał się coraz bardziej. Państwo Kępińscy wrócili z wizyty u ciotki Magdy dość wcześnie, około ósmej. Nie spodziewając się niczego złego otworzyli zamkniętą furtkę, otworzyli zatrzaśnięte drzwi i weszli do domu.
6978 Powinna przecież tu być! Drzwi do ogrodu były otwarte. Jaka benzyna? Pośpieszyła na górę i zajrzała do łazienki. Pasta do zębów, kubki i szczoteczki poniewierały się w wannie. Podłoga usłana była odłamkami szkła. W kącie leżał ręcznik i jakieś szmaty, w których rozpoznała roboczą odzież swej córki.
6979 Okrętka niosła paczkę z przedwojenną kaszanką, którą w ferworze konwersacji przekazywały sobie wzajemnie, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Razem z kaszanką Okrętka wróciłaby zapewne do domu, gdyby nie to, że obie nagle ujrzały przed domem Tereski radiowóz milicyjny. Zdziwiły się nieco.
6980 Przez długą chwilę Tereska zupełnie nie mogła zrozumieć, dlaczego wszystkie obecne osoby rzuciły się na nią, dlaczego jej matka szlocha, chwiejąc się w progu pokoju, dlaczego dzielnicowy zadaje dziwaczne pytania i w ogóle skąd to niezwykłe zamieszanie. Nic nadzwyczajnego przecież nie zrobiła.
6981 Gdyby nie obecność osób obcych, będących w dodatku przedstawicielami władz państwowych, odmówiłaby całkowicie odpowiedzi na nietaktowne, natrętne pytania i we wzgardliwym milczeniu udała się do siebie. Nachalne pchanie się z butami w intymne tajniki jej duszy było w najwyższym stopniu obrzydliwe.
6982 Na drugi raz nie zostawiaj na wierzchu takich morderczych narzędzi... Tereska poczuła się głęboko zdegustowana. Co za idiotyzm, żeby ciągle zwracać uwagę na jakieś kretyńskie drobiazgi! Przeżyte dzisiaj, nieco zmącone, ale jednak pełne słodyczy szczęście nastrajało ją jednakże łagodniej niż zwykle.
6983 Skąd miałam wiedzieć, że macie taką zwyrodniałą wyobraźnię! Przyniosłam kaszankę, zaraz posprzątam i będzie spokój. Okrętka patrzyła na Tereskę w podziwie, a i z niejakim żalem, myśląc, że ona sama w żaden sposób nie zdołałaby zrobić tyle zamieszania w tak krótkim czasie i tak skromnymi środkami.
6984 Była to jedyna myśl, na jaką potrafiła się zdobyć, jedyna, jaka opętała chwilowo jej umysł, serce i duszę. Usiłowała opancerzyć się czymś w rodzaju muru, stanowiącego izolację akustyczną, ale przez ten mur wciąż przedzierały się słowa i zdania, podsycające płomień nienawiści. Rodzina jadła kolację.
6985 Ciotka Magda była najmłodsza z rodziny, miała 32 lata, twarz i figurę gwiazdy filmowej i jej głównym zajęciem w życiu było wychodzenie za mąż i rozwodzenie się. Obecnie miała czwartego męża, przy którym istniała szansa, że zostanie na dłużej, w grę wchodził bowiem Piotruś, liczący sobie cztery lata.
6986 Opowieść o strasznym wieczorze z toporem w roli głównej sprawiła, że Tereska stała się nagle najbardziej atrakcyjnym tematem na świecie. Mowa była o wadach młodości, o lekkomyślności, nieodpowiedzialności i roztargnieniu, o karygodnej beztrosce i zagadkowych przyczynach bezmyślnego postępowania.
6987 Wówczas wsiądą na niego i trzeba będzie odcierpieć torturę nieżyciowego umoralniania za cenę osiemdziesięciu siedmiu złotych i pięćdziesięciu groszy. Osiemdziesiąt siedem złotych i pięćdziesiąt groszy to nie jest godziwa suma za tyle bezsensownych udręk, ale cóż począć, skoro tak mu wyszło.
6988 Rodzina widocznie oszalała i popadła w obłędną przesadę. I ona sama, i jej brat chodzili do szkoły, uczyli się dobrze, nie oddawali się żadnym nałogom i na ogół nie robili nic złego. Zresztą, możliwe, że nie jest to pewne w stosunku do Januszka, ale nie w stosunku do niej. Czepiali się.
6989 Nie mieli własnego, atrakcyjnego życia, najlepszy dowód ciotka Magda, same błędy i pomyłki, i dlatego usiłowali wnikać w intymne sprawy jej jestestwa, wyłącznie po to, żeby je wyśmiać, skrytykować i przerobić na swoje nieżyciowe, zmurszałe, zacofane kopyto. Nienawidzę ich – pomyślała.
6990 Co za wstrętna rodzina... Ulga, jakiej doznała po skończeniu posiłku, opuszczeniu pokoju i wejściu na górę, w nikłym stopniu złagodziła burzę jej uczuć i nie zdołała zmienić wyrazu twarzy. Wciąż jeszcze zionąc nienawiścią Tereska weszła do łazienki i odruchowo spojrzała w lustro.
6991 I oni to widzieli? Tylko by tego brakowało, żeby jeszcze i mój Boguś zobaczył! I ja mu się chcę podobać! Okropne zdenerwowanie, wynikłe z faktu, że jej prywatne, najtajniejsze uczucia, wyłażąc na twarz, dały się dostrzec otoczeniu, zgasło, w zarodku stłumione błogą słodyczą. Jej Boguś.
6992 Z aprobatą kiwnęła głową swemu odbiciu, po czym spochmurniała na nowo. Przypomniała sobie, że dla niektórych osób takie twarze au naturel są mało interesujące i wobec tego należałoby opracować jakiś stosowny, wyszukany maquillage. W szafce w łazience znajdowały się rozmaite kosmetyki.
6993 Ciotka Magda weszła na górę, miała bowiem do Tereski interes. Zamierzała ją poinformować, że córce jej przyjaciółki trzeba będzie udzielać korepetycji w zakresie szkoły podstawowej już od początku roku szkolnego. Nie znalazła siostrzenicy w pokoju, zobaczyła światło w łazience i zajrzała do środka.
6994 Na grubej warstwie kremu i pudru ciemne rumieńce w odcieniu cyklamen gryzły się wściekle z cynobrową szminką, jedyną, jaką Tereska znalazła w szafce. Jej własna szminka byłaby niewątpliwie odpowiedniejsza, ale nie chciało jej się teraz wychodzić i szukać w torebce. Efekt całości był wstrząsający.
6995 Następnie odwróciła się i zeszła na dół. Całe zadowolenie z efektu zabiegów kosmetycznych spłynęło z Tereski jak woda z tłustego drobiu. Jak mogła nie zamknąć drzwi? Jak mogła narazić się na to, że wlezie tu ta głupia ciotka, i w ogóle po co ona tu wlazła? Aha, w sprawie korepetycji.
6996 Czy ona nie ma prawa do własnego życia i czy to życie musi być takie skomplikowane i uciążliwe?! Myjąc zęby z ponurą wściekłością zastanawiała się, skąd wziąć to miejsce dla siebie i ten święty spokój. Skąd wziąć także pieniędzy na kosmetyki, na modną odzież, na fryzjera i manikiurzystkę.
6997 Nie może przecież teraz, przy Bogusiu, wyglądać jak ofiara powodzi! Nie pójdzie na spotkanie z nim w byle czym, w szkolnej spódnicy, w starych pantoflach na niemodnych obcasach i bez twarzy... Na zwiększone dotacje ze strony rodziny nie było co liczyć, ale do tego Tereska była przyzwyczajona.
6998 Od dwóch lat już swoje prywatne potrzeby zaspokajała we własnym zakresie, z niechęcią i wstrętem udzielając korepetycji, których nie cierpiała, ale które dawały wyraźne korzyści materialne. Teraz przypomnienie, że pierwsze korepetycje ma już załatwione, pocieszyło ją w znacznym stopniu.
6999 Jasną jest rzeczą, że równocześnie z makijażem należy stosować odświeżające i odmładzające maseczki kosmetyczne i nie należy z tym zwlekać do późnej starości, na przykład wieku trzydziestu lat, tylko trzeba zacząć już teraz. Systematycznie. Maseczki, jak wiadomo, działają długofalowo.
7000 I Tereska, i Okrętka zamilkły natychmiast. Siedzenie oddzielnie zgodnie uważały za największe nieszczęście, jakie mogłoby je dotknąć w szkole. Zaniechały konwersacji, narażając się na to, że w jakiejś chwili pękną z hukiem, rozsadzone nie wyjawionymi informacjami i odczuciami. Tereska obejrzała się.
7001 Nikłą zaledwie cząstką świadomości uczestnicząc w lekcji matematyki Tereska rozmyślała o przyczynach tego niezrozumiałego zjawiska. Każdy facet na widok Krystyny najpierw niemiał z zachwytu, a potem zaczynał się do niej odnosić z osobliwą rezerwą, większe względy okazując innym, mniej pięknym.
7002 Apatia i obojętność. Krystyna była doskonale apatyczna i obojętna, wyzuta z wszelkiej inicjatywy, wręcz niechętna życiu. Nakłaniana do jakiegokolwiek działania stawiała bierny opór, a nakłoniona wreszcie, uczestniczyła z bezgraniczną obojętnością, bez śladu emocji, nie kryjąc, że ją to nudzi i nuży.
7003 To znaczy, będziemy tylko pomagać, bo Dom Dziecka stanie obok, wybudują go, ale na razie go jeszcze nie ma. Przydzielono teren. Do pilnowania będzie specjalny cieć, opłacany przez kogoś tam, z psem. Najlepiej bezpańskim, bo przy okazji można będzie się nim zaopiekować. Psem, nie cieciem.
7004 Tereska siedziała wpatrzona w piękną twarz, na której malował się wyraz obojętnej rezygnacji. Poczuła się przejęta i nieco oszołomiona. Narzeczony, co za idiotyzm, kto teraz zawraca sobie głowę narzeczonymi? Co w ogóle z takim się robi? Ta Krystyna jest rzeczywiście nie z tego świata.
7005 On jest jeden na świecie. On jest w ogóle cudowny, zupełnie wyjątkowy... W oczach jej pojawiło się nagle coś, co wyglądało jak światło, świecące od wewnątrz, i Tereska poczuła w sercu ukłucie zazdrości. Oto była świadkiem rozkwitu wielkich, wzajemnych uczuć i mogła najwyżej przyglądać się im z boku.
7006 To znaczy, że musimy zaraz zacząć, to znaczy, że jesteśmy załatwione, to znaczy, że teraz leć i szukaj amatorów na te darowizny. I od razu ci powiem, że ty będziesz rozmawiała, bo ja nie umiem. Fakt dotarcia do przystanku tramwajowego umknął ich uwadze, minęły go i teraz szły do następnego.
7007 Po pierwsze, jeśli okaże się, że nie dajemy rady i potrzebujemy pomocy, ona nam to załatwi. Larwa. Nie ma obawy, już ona tę pomoc wydusi, jak nie z naszej klasy, to z B. Po drugie, masz rację, po badylarzach możemy latać tylko zaraz po szkole, bo o takiej porze Boguś na pewno nie przyjdzie.
7008 Tym bardziej nie czepiaj się, że się zgodziłam... Poszły dalej, wzdłuż ogrodzenia działek, których istnienie tuż obok nie docierało do ich świadomości. W miejscu, gdzie przed chwilą we wzburzeniu wymieniały poglądy, pozostała po drugiej stronie siatki przypadkowa słuchaczka ich rozmowy.
7009 Powiem ci prawdę. Ja wiem, jak to się sadzi, jak to wygląda, wiem, mam na myśli te młode drzewka, w ogóle prawie wszystko wiem, co potem, tylko nie mam pojęcia, skąd to się bierze. Ci ludzie tutaj skądś brali i sadzili później niż mój ojciec i powinni wiedzieć. Możliwe, że sami mają gdzieś w głębi.
7010 Zaczną od jutra albo od pojutrza i Okrętka zdoła się jakoś przez ten czas pogodzić z myślą, że trzeba będzie zaczepiać całkowicie obcych ludzi w takim kretyńskim celu... Okrętka z natury była raczej nieśmiała, a w obliczu zaistniałej sytuacji czuła się bardziej nieśmiała niż kiedykolwiek.
7011 Pędziła wzdłuż siatki, ciągnąc za sobą opierającą się Okrętkę. Furtki jakoś nigdzie nie było. Za następnym narożnikiem ukazała się brama, zamknięta na głucho i robiąca wrażenie rzadko otwieranej. Innego wejścia w perspektywie ulicy nie dawało się dostrzec, wokół było pusto, cicho i spokojnie.
7012 Jak się kto pokaże, wytłumaczymy, o co chodzi. Wyglądamy przyzwoicie, a dzielnicowy mnie zna. Ciebie też zna. A w ogóle daj Boże, żeby się kto pokazał, bo w końcu musimy przecież z kimś porozmawiać. Ta brama jest bardzo wygodna. Włazimy! Okrętka zaniechała beznadziejnych protestów.
7013 Po paru minutach obie były już tam, gdzie teczki. Przełażenie przez bramę zaopatrzoną w liczne sztaby, zamki i zawiasy nie było dla nich niczym szczególnym i nie przedstawiało najmniejszych trudności. Wrześniowe słońce oświetlało prześliczny, kolorowy pejzaż, trwający w nieruchomej ciszy.
7014 Panujące wokół milczenie i bezruch sprawiły, że zakłócenie tej słonecznej, ciepłej, rozleniwionej ciszy wydało im się nagle czymś w rodzaju nietaktownej niegrzeczności. Równocześnie ów oddalony dźwięk uczynił na nich wrażenie czegoś przytłumionego, tajemniczego, czegoś, co nakazywało ostrożność.
7015 Obie zwolniły kroku, skradając się na palcach trawiastym skrajem ścieżki. Po kilkudziesięciu metrach, skradając się coraz wolniej i coraz ostrożniej, zbliżyły się do jedynej zaludnionej działki i ujrzały na niej trzech facetów. Jeden z nich, w szortach i bez koszuli, kopał grządkę.
7016 Ujrzał Tereskę z Okrętką, znieruchomiałe, stojące po drugiej strome niskiej, sięgającej kolan siatki ogrodzenia. Przez chwilę w milczeniu przyglądali się sobie nawzajem. Dwaj pozostali faceci spojrzeli w kierunku jego wzroku i również zamarli w bezruchu, dość bezmyślnie wpatrując się w audytorium.
7017 Tereska i Okrętka wrosły w ścieżkę. Treść zasłyszanej rozmowy docierała do nich stopniowo, niczym narastający huk gromu z jasnego nieba; Okrętce zaskoczenie i przerażenie odebrało wszelką zdolność ruchu, głos i możliwość myślenia. Tereska z pewnym trudem uświadomiła sobie, co się stało.
7018 Postanowiła za wszelką cenę ratować życie. Jedyne wyjście to udać, że nic kompletnie nie zrozumiały, że nie słyszały, są głuche i niedorozwinięte, są zajęte własnymi problemami i nie mają absolutnie żadnych skojarzeń. Po co w ogóle przyszły w to straszne miejsce? Prawda, po drzewka.
7019 I nie wiemy, skąd je wziąć. To znaczy, musimy je dostać, w czynie społecznym, za darmo, w prezencie, ale to musi być chyba szkółka, ale nie wiemy, gdzie znaleźć szkółkę, a tu są drzewka i tu pewnie wszyscy wiedzą i pan też. I może od razu mógłby pan dać nam jedno, bo nam potrzeba tysiąc.
7020 Teraz Okrętka uprzytomniła sobie, że w najbliższym czasie czeka ją jeszcze dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem takich przeżyć jak dzisiejsze, a jeśli nawet w każdym miejscu dostaną po dwa drzewka, to czterysta pięćdziesiąt i coś tam jeszcze. Nie była w stanie tak od razu podzielić 998 przez dwa.
7021 Facet na ławce oparł się łokciami o stół i jął przyglądać się im posępnym, nieżyczliwym wzrokiem. Ten ze strączkami znów odwrócił się, sięgnął po butelkę z piwem, przechylił do ust, po czym pustą odstawił gdzieś za siebie, cały czas nie odrywając od nich spojrzenia pełnego napięcia.
7022 Krzewy oddzieliły je od strasznej działki. Przez pierwsze kilkanaście metrów szły tyłem. Dopiero kiedy trzej zbrodniarze znikli z pola widzenia, odwróciły się i ruszyły przed siebie normalnie, jeśli oczywiście pośpieszne skradanie się w pozycji zgiętej można nazwać normalnym sposobem chodzenia.
7023 Rusz się! Musimy im natychmiast zejść z oczu, jeśli chcemy jeszcze trochę pożyć! W połowie drogi do domu Okrętka zrozumiała wreszcie grozę sytuacji. Nie było co się oszukiwać, przytrafiło im się coś okropnego, coś zupełnie idiotycznego, coś nieprzewidzianego, coś z jakiegoś innego świata.
7024 Innego, obcego, który niewątpliwie gdzieś istniał, ale dotychczas tylko teoretycznie. Natknęły się na trójkę kretyńsko nieostrożnych zbrodniarzy, planujących morderstwo, usłyszały ich rozmowę, dowiedziały się o ich planach i, co gorsze, zbrodniarze zorientowali się, że zostali zdemaskowani.
7025 Jeszcze później zaś rozwikływać najbardziej skomplikowane sprawy i dokonywać nadludzkich osiągnięć w Komendzie Głównej. Był zdania, że nienaganne pełnienie obowiązków służbowych i zapał, okazywany przy każdej sposobności, to za mało, żeby móc dzięki nim liczyć na rychłą realizację planów.
7026 Krzysztof Cegna po drugiej stronie parkanu nie miał pojęcia, co zrobić. Po głowie błąkała mu się zasłyszana, czy może przeczytana gdzieś opinia, że zadaniem milicji powinno być zapobieganie przestępstwom, nie zaś jedynie ściganie zbrodniarzy, których ofiary przyklaskują temu z tamtego świata.
7027 Nie przeleziesz przez ogrodzenie? Tam są drzewa, nikt cię nie będzie widział i znajdziesz się od razu na waszym podwórzu! Musimy tak zrobić, nie możemy się głupio narażać. Okrętka jęknęła boleśnie, niespokojnie rozejrzała się dookoła i nagle gwałtownym ruchem przysunęła się do Tereski.
7028 Krzysztof Cegna zatrzymał się również. Poprzednio zaplanował sobie, że nie zwróci się do obu zamieszanych w zbrodnię jednostek wprost, mogłyby się bowiem wyprzeć wszystkiego i zaciąć w milczeniu, sprawdzi natomiast, gdzie mieszkają i kim są, potem zaś odbędzie naradę ze swoim zwierzchnikiem.
7029 Okrętce zrobiło się słabo. Przez głowę przeleciała jej dość trzeźwa myśl, że po pierwsze, milicjant nie był podobny do żadnego z bandytów, a po drugie, jakim cudem w tak krótkim czasie którykolwiek z nich zdążyłby przebrać się, wyśledzić je i dogonić, ale panika przygłuszyła trzeźwość i rozsądek.
7030 Wracam do domu i przełażę przez budy! Tam jest pies! Wszystko mi jedno! Krzysztof Cegna dążył za nimi w pewnej odległości, starając się nie być widoczny i nie tracić ich z oczu. Przeżył moment wahania, kiedy Tereska skręciła między siatki ogrodów, Okrętka zaś popędziła dalej, zwiększając tempo.
7031 Ostatecznie upewnił się, że wykrył miejsce zamieszkania jednej ze śledzonych, kiedy siedzący na podwórzu i reperujący rower młodzieniec zwrócił się do niej słowami: – Cześć, siostra! Drugiej ze śledzonych dogonić już nie zdążył, wycofał się zatem, obszedł dom w koło i sprawdził numer posesji.
7032 Dzień był niesłychanie męczący i uciążliwy, i dopiero teraz, zjadłszy obiad i zszedłszy rodzinie z oczu, mogła zająć się spokojnie analizą swoich uczuć, doznań i przeżyć. Z niejakim zdziwieniem i zaskoczeniem stwierdziła, że dzisiejszy stan jej duszy jest całkowicie odmienny od wczorajszego.
7033 Spadłe na nią obowiązki, świeżo przeżyte emocje i denerwująca konieczność rozstrzygnięcia jakoś kwestii trzech morderców – wyraźnie zmniejszyły zaabsorbowanie Bogusiem. Jakoś lepiej się czuła, jaśniej patrzyła na świat, życie, jako takie, wydawało jej się przyjemniejsze i lżej jej było na sercu.
7034 Rumianek znajdował się w apteczce. Przyniosła także z kuchni filiżankę, spodeczek i tarkę do jarzyn, wszystko porządnie umyła gorącą wodą i przystąpiła do przyrządzania upiększającej mazi. Zajęta skomplikowanymi czynnościami nie zwróciła najmniejszej uwagi na to, co się dzieje na dole.
7035 Za późno już było, żeby po nie schodzić, w jadalni bowiem ciągle ktoś rozmawiał. Na dole pełna współczucia i życzliwego niepokoju pani Międlewska ostrożnie usiłowała wybadać panią Martę w kwestii znajomości szczegółów życia córki i nie mniej ostrożnie w te szczegóły ją wtajemniczyć.
7036 Zdumiona i zaskoczona pani Marta z przerażeniem dowiadywała się, że Tereska znajduje się na prostej drodze do zguby i zmarnowania sobie życia, że należy się nią zająć taktownie, lecz energicznie, że, być może, uda się jeszcze jakoś ją uratować, chociaż pani Międlewskiej wydaje się to wątpliwe.
7037 Nie mogła zejść po nie do kuchni, bo w jadalni, przez którą musiałaby przejść, ciągle ględzi ten idiotyczny ktoś. Na twarzy zastygła twarda, żółta skorupa, ściągająca skórę i nadająca wygląd upiora. We włosach i na szlafroku zastygły żółte placki. Pokazanie się komuś w takim stanie było wykluczone.
7038 Pani Międlewska, wstrząsnąwszy panią Martą do głębi i wymógłszy na niej obietnicę informowania o rezultatach poważniejszego zajęcia się dziećmi, wreszcie zaczęła się żegnać. Zaczajona na schodach Tereska z nadzieją słuchała pożegnalnych uprzejmości. Jeszcze chwila i będzie można próbować.
7039 W dwulicowość Tereski trudno jej było uwierzyć, a symptomów moralnego rozkładu jakoś nigdy do tej pory u niej nie dostrzegła. Pani Międlewska jednakże dokładnie zacytowała niepokojącą rozmowę jej córki z przyjaciółką, a nie miała chyba powodu kłamać... Pani Marta westchnęła ciężko i zawahała się.
7040 Powinna może natychmiast porozmawiać z Tereską... Iść na górę? Nie, niemożliwe, nie może tak od razu, musi najpierw jakoś to sobie sama przemyśleć. Westchnęła ponownie i skierowała się ku sypialni. Tereska na schodach podniosła się z pozycji w kucki. W tym momencie zadźwięczał dzwonek u drzwi.
7041 Spłoszona i zdenerwowana coraz bardziej, po krótkim namyśle popędziła do łazienki. Mleko mlekiem, ale może wodą też zejdzie? Woda, zarówno zimna, jak i gorąca, ślizgała się po zastygłej skorupie, lekko ją tylko rozmazując. Nie było nadziei, że rozmaże całkowicie przed upływem miesiąca.
7042 Mleko okazywało się niezbędne. Przeklinając serdecznie gadatliwą panią Międlewską, milicję i samą siebie za głupie niedopatrzenie, Tereska wpadła w ostateczną rozpacz. Drogę do kuchni przez jadalnię miała odciętą. Ona nie zejdzie, dopóki oni nie pójdą, a oni nie pójdą, dopóki ona nie zejdzie.
7043 Zdezorientowana nieco, niepewna wyników, wściekła, Tereska zeszła wreszcie na dół. W pół godziny później radiowóz podjechał pod dom Okrętki, która została brutalnie wyrwana ze snu i siłą zwleczona z tapczanu. Zasłanianie się bólem głowy nic jej nie pomogło, Tereska była bez miłosierdzia.
7044 Wtedy, kiedy się użerał ze złapanym na arkan Chmielnickim. Ubieraj się, prędzej! W komendzie MO zostały potraktowane poważnie i od razu poczuły się bardzo ważnymi osobami. Dzielnicowy, który pracował w tej komendzie od wielu lat, znał nie tylko swój rejon, ale także jego okolice.
7045 Żadną miarą nie mogąc dopasować zasłyszanych informacji do nikogo spośród swoich podopiecznych, usiłował zdobyć możliwie dużo szczegółów. Zapał Krzysztofa Cegny działał zaraźliwie. Tereska i Okrętka z największą dokładnością opisały trzy zbrodnicze indywidua, kilkakrotnie cytując ich rozmowę.
7046 Wbrew gorącej niechęci Tereski i Okrętki postanowiono, że nazajutrz skoro świt, przed rozpoczęciem lekcji w szkole, najlepiej o wpół do siódmej rano, doprowadzą one przedstawicieli władzy do podejrzanej działki, milicja zaś powinna dojść później bez trudu, kim jest właściciel i jego goście.
7047 Rzecz należy załatwić dyskretnie, żeby przedwcześnie nie spłoszyć zbrodniarzy, i stąd poranna godzina. Zarówno Tereska, jak i Okrętka nader zgodnie i bardzo stanowczo oświadczyły, że na ową działkę nie trafią żadną inną drogą, jak tylko tą, którą tam dotarły. O innej w ogóle mowy nie ma.
7048 W wyniku tego oświadczenia następnego dnia o godzinie wpół do siódmej rano cztery osoby przelazły przez zamkniętą na głucho bramę na tyłach ogródków działkowych. Dzielnicowy usiłował wprawdzie spowodować otworzenie wrót, ale okazało się, że zamek zardzewiał i żaden wytrych go nie ruszy.
7049 Każda z nich kategorycznie upierała się przy swoim, przy czym podejrzane działki, oddalone od siebie o kilkadziesiąt metrów, istotnie wyglądały prawie identycznie. Na każdej z nich znajdował się stół, przy nim ławeczka, przy ławeczce rosło duże drzewo, a środek wydawał się świeżo skopany.
7050 Kilka uwag Krzysztofa Cegny, wygłoszonych przy wczorajszym przesłuchaniu i dzisiejszej lustracji, sprawiło, że i Tereska, i Okrętka poczuły się gorąco przejęte. Słuszność uratowania życia przyszłej ofiary i złapania bandytów przed popełnieniem zbrodni nie budziła najmniejszej wątpliwości.
7051 Było tam tysiąc drzewek? Nawet gdyby, to wszystkich nie odda. Dzisiaj pójdziemy do niego, ale potem musimy jednak jechać i do tamtych. I słuchaj, może lepiej będzie od niego wziąć adresy, bo w tamtych miejscach, które oni podali, mogą się na nas zaczaić. Okrętka wrosła w chodnik.
7052 Proszę cię, miej sobie to urozmaicone życie beze mnie! Tereska istotnie od najmłodszych lat, od chwili, kiedy nauczyła się czytać, a być może nawet wcześniej, gorąco i namiętnie pragnęła mieć urozmaicone życie. Wszelka myśl o stabilizacji, normalizacji, bezruchu i zastoju była jej wstrętna.
7053 Dzięki temu sanie miały wymiary metr na metr dwadzieścia, osadzone zaś były na płozach, pochodzących z jakiegoś powozu, bryczki czy też może karety. Na żądanie Okrętki jej starszy brat, Zygmunt, zdemontował płozy i osadził owego potwora na kółkach ze starego, dziecinnego rowerka.
7054 Tereska była niemal nieuchwytna, odmawiała wyjaśnień, zasłaniając się brakiem czasu. Była wprawdzie na ogół prawdomówna i wiadomo było, że niczego się nie wyprze ani nie skłamie; przyciśnięta, mogła się jednakże zaciąć w uporze i tym bardziej odmówić. Ostatnio wydawała się też dziwnie roztargniona.
7055 Wsparty na łokciu Januszek z niepokojem obserwował matkę, pełen obaw, czy nie znajdzie przypadkiem kawałków puszki po oleju silnikowym, której nie zdążył dokładnie wyszorować, a która była mu niezbędna do zaplanowanej produkcji bomby. Sąsiedztwo puszki z garderobą mogłoby wzbudzić dezaprobatę matki.
7056 Każą im skombinować miliony owocowych drzewek i zasadzić sad. Gdzieś tam. I one latają po rozmaitych ludziach, wyszarpują od nich te drzewka i wożą do szkoły, jak głupie, piechotą przez całe miasto. Pewnie, że rikszą byłoby lepiej. Pani Marta poczuła, jak od ogromnej ulgi robi jej się słabo.
7057 Czysty cyrk! Pani Marta uznała, że dowiedziała się dosyć. Na wszelki wypadek musi, oczywiście, porozmawiać z Tereską, ale teraz ma już przynajmniej sprecyzowaną płaszczyznę rozmowy. Zostawiła syna i poszła czatować na córkę. Tereską wróciła kwadrans po jedenastej, ciężko spracowana i bardzo śpiąca.
7058 Pojazd razem z sadzonkami ważył ładne kilkadziesiąt kilo. – Potem opływam, a nie żadne zimno! Spróbuj przepchnąć przez całe miasto pięćdziesiąt kilo, zobaczysz, jak ci będzie zimno! Pani Marta ucieszyła się, że Tereska sama zaczęła, równocześnie jednak poczuła, że gubi się w tematach.
7059 Ona rozpacza nad wszystkimi dziećmi grupowo. Dlatego w ogóle to robimy, bo te drzewka mają być dla Domu Dziecka. Tam, gdzie ona mieszka, w tym ich baraku, jest jakieś dziecko, które ma matkę alkoholiczkę czy coś takiego. Jeśli cię to interesuje, spytaj Okrętki, powiem jej, żeby jutro przyszła.
7060 Trzysta sadzonek uszczęśliwiło Tereskę niebotycznie. Jej gwałtowny protest natomiast przeciwko propozycji systematycznego ułatwiania transportu obudził śmiertelne zdumienie obojga rodziców. Upór, jaki wykazywała w kwestii pracy w późnych godzinach wieczornych, wydawał się wręcz niepojęty.
7061 W końcu nic się nie stanie, jeśli nawet raz przyjdzie i dowie się, że cię nie ma. Może przyjść następnego dnia. Tereska spojrzała na nią ponuro i nic nie odpowiedziała, z goryczą myśląc, że nawet Okrętce nie jest w stanie wyjaśnić tak prostej rzeczy: Boguś wcale nie przyjdzie następnego dnia.
7062 Będzie mu na mnie zależało. Mnie na nim też. Jeżeli będzie inteligentny, to potrafi zdobyć wykształcenie, będzie umiał i pracować, i urządzić się w życiu, i w ogóle będzie rozumiał, co trzeba. Jeżeli będzie dobrze wychowany, to będzie się do mnie uprzejmie odnosił i odpowiednio mnie traktował.
7063 Niby czego jeszcze potrzeba? Wyciągnęły stół z płytkiego rowu i ruszyły w dalszą drogę. Sposób posługiwania się pojazdem zmodyfikowały już od pierwszych dni. Odwróciwszy wehikuł tyłem do przodu i trzymając się żelaznego drąga, jechały na nim, odpychając się z każdej strony nogą jak na hulajnodze.
7064 Teraz wyglądało to jeszcze dziwniej, bo dwadzieścia dwa drzewka, z porządnie i fachowo zabezpieczonymi korzeniami, stanowiły wysoki, osobliwy, sterczący na wszystkie strony ładunek, one obie zaś, mając po bokach miejsce zaledwie na jedną nogę, z niejakim trudem utrzymywały równowagę.
7065 Od strony Warszawy widać było nadjeżdżający samochód. Tereska i Okrętka razem ze swoim blatem znajdowały się na samym środku drogi. Minimalne nachylenie jezdni na samym początku zakrętu wystarczyło jednakże, żeby solidnie obciążona machina zwolniła, pozwalając im zeskoczyć bez obawy połamania nóg.
7066 Poza tym, mam wrażenie, że i Larwa mówiła coś podobnego, na samym początku. Jedźmy już, bo rzeczywiście zaczniemy nocować po szosach. Po dziesięciu minutach zmieniły nogi, zamieniając się jednocześnie miejscami. W parę chwil później Tereska obejrzała się raz i drugi, po czym pochyliła ku Okrętce.
7067 Przez chwilę wyglądało na to, że Okrętka udusi się na poczekaniu. Oczy powiększyły jej się do nadnaturalnych rozmiarów, spojrzała na Tereskę, otworzyła usta, zamknęła je, po czym bez słowa zaczęła gwałtownie odpychać się nogą. Tereska, wbrew woli, protestując, dostosowała się do nadawanego tempa.
7068 Pojadą zatem o wpół do piątej i uda im się załatwić wszystko jeszcze przy świetle dziennym. Pani Marta nie czatowała już na córkę i w domu Tereski panowała cisza i spokój. Samochodu po drodze nie widziały, ale za to wyraźnie szedł za nimi jakiś człowiek. Okrętka zaczęła poszczekiwać zębami.
7069 Wiązała właśnie przed lustrem starą chustkę na głowę, śpiesząc się, bo dochodziło wpół do piątej, o wpół do piątej zaś była umówiona z Okrętką, która miała czekać razem ze stołem przy zejściu ze skarpy, kiedy nagle zadźwięczał dzwonek u drzwi wejściowych. Drzwi jej pokoju były uchylone.
7070 Zawahała się, szarpnęła zamek u spódnicy, zapięła go z powrotem, zdjęła z nogi jeden but, włożyła go i nie zdając sobie sprawy, co czyni, zapięła krzywo guziki żakietu. Nie wiadomo po co chwyciła chustkę, bardziej podobną do ścierki od podłogi niż chustki na głowę, i wypadła z pokoju.
7071 Albo chociaż adapteru? W jego głosie zabrzmiało pełne niesmaku i potępienia zdziwienie. Na dnie serca Tereski zalęgło się uczucie głębokiego upokorzenia. Nie miała ani magnetofonu, ani adapteru, ani nawet radia tranzystorowego i do tej pory nie przyszło jej do głowy, że powinna mieć.
7072 Teraz jak grom spadła na nią wyrzucona na chwilę z pamięci obrzydliwa rzeczywistość w postaci oczekującej na skarpie Okrętki ze stołem na kółkach. A także własny wygląd. Przebrać się, zdjąć żakiet, zmienić tę przeklętą spódnicę i odrażające buty, zaprezentować mu się jakoś po ludzku.
7073 Nie wiedziała, oczywiście, że Boguś ma po prostu interes w Orbisie i wybiera Orbis w pobliżu kina w obawie, że jej wygląd zewnętrzny mógłby przynieść mu wstyd, gdyby musiał lecieć z nią przez całe miasto. Gdyby jednakże o tym wiedziała, w niczym nie umniejszałoby to jej szczęścia.
7074 Nareszcie zaczyna się to wszystko układać tak, jak powinno! Stali na ulicy przed furtką i ziemia paliła im się pod nogami. Dopiero teraz Boguś obejrzał Tereskę dokładniej, stwierdził, że zabrała ze sobą ową ścierkę od podłogi, i zrobiło mu się gorąco na myśl, że ktoś mógłby go z nią zobaczyć.
7075 Gwałtownie usiłował znaleźć jakiś pretekst, żeby jej nie odprowadzać. Świadoma spóźnienia Tereska nade wszystko w świecie pragnęła być przez niego odprowadzona, równocześnie jednak za nic nie zgodziłaby się, żeby ujrzał użytkowany przez nie pojazd i zdał sobie sprawę z rodzaju ich zajęć.
7076 Mnie palto kupią, możliwe, że buty też, ale resztę mogę sobie od razu wybić z głowy, bo ten idiota, mój brat, rośnie. Chyba że sama zarobię. Musiałabym dawać te parszywe korepetycje przez dwadzieścia cztery godziny na dobę... Ponure rozważania na tematy finansowe zajęły im co najmniej pół drogi.
7077 Równie dobrze mogłyby żądać piątej pory roku. Rodzice najzwyczajniej w świecie nie mieli i koniec. Przy takim stanie rzeczy obie przywykły już od dawna liczyć na własne siły i stosować wymagania do możliwości. Ponura proza życia wdzierała się w poezję uczuć z niesmaczną i odrażającą nachalnością.
7078 Tereska przykucnęła i zajrzała tam, dość beznadziejnie, bo w ciemnościach i tak nie było nic widać. Nie mając nic więcej do roboty i wciąż nie widząc dookoła żywego ducha, zrezygnowane usiadły na kobyłkach do piłowania drzewa. W zaczynającym zapadać zmroku podwórze wyglądało dziwnie martwo i ponuro.
7079 Okrętka zeskoczyła z kobyłki i udała się za nimi, obserwując scenę z zaciekawieniem. Na podwórzu absolutnie nic się nie działo i Tereska z kotem stanowili jedyną atrakcję. Kot był nieufny i mało towarzyski, drapiący patyczek intrygował go wyraźnie, ale wolał się trzymać w oddaleniu.
7080 Meble sobie na górze przestawiałem, może chcecie zobaczyć? Oglądanie czegokolwiek zupełnie nie leżało w ich zamiarach, ale propozycja badylarza była tak zaskakująca i nieoczekiwana, że w pierwszej chwili trochę zgłupiały i nie zdołały zaprotestować. Wahając się, wbrew woli, weszły do domu.
7081 Tereska i Okrętka odruchowo rozejrzały się również. Gospodarz cofnął się i wszedł do kuchni. Nieco oszołomione i coraz bardziej zaskoczone weszły za nim. Zostały przeprowadzone przez następny pokój za kuchnią, wyprowadzone znów na korytarz, po czym wpędzone po wąskich, stromych schodach na górę.
7082 Okrętce dreszcz przerażenia przeleciał po plecach. Niewątpliwie wariat, i to akurat w ataku szału. Czy one w ogóle wyjdą z tej imprezy z życiem? Oniemiała z zaskoczenia Tereska, nic nie pojmując, patrzyła, jak gospodarz szarpie się z klamką, najwyraźniej w świecie nie stawiającą żadnego oporu.
7083 Rycząc pełną piersią, żeby przekrzyczeć radio, gospodarz wysuwał rozmaite propozycje w kwestii umieszczenia sadzonek na blacie. Załadowawszy obiecane piętnaście, popadł w nieopanowaną filantropię i zaczął wydobywać z ziemi następne. Radio ryczało przeraźliwie, stos na blacie niepokojąco rósł.
7084 Wcale mi się to nie podoba. Chwała Bogu, że to ostatni raz i więcej tam nie jedziemy! Ciemno, jak u Murzyna wszędzie, ruszajmy wreszcie! Ja dopiero jutro przyjdę do siebie... Tajemniczy samochód pojawił się za nimi dopiero za zakrętem. Jechał, tak jak poprzednio, ciągle w tej samej odległości.
7085 Za wszelką cenę chciała z tym wreszcie skończyć. Szczególnie, że tak imponująca działalność społeczna do końca roku dawała święty spokój w szkole, gdzie lepiej było zasłużyć się, nie zaś narażać. Nie widziała innego wyjścia, jak tylko dociągnąć do liczby tysiąca i wówczas odetchnąć lżej.
7086 Od razu po zejściu Okrętce z oczu uzgodnił z Tereską, że będzie szedł duży kawałek za nią, tak żeby nie odbierać serca ewentualnym napastnikom i we właściwym momencie móc wkroczyć do akcji. Wrócił do domu bardzo rozczarowany, ponieważ Tereski nikt nie napadł. Okrętka odetchnęła z nikłą ulgą.
7087 Dzielnicowy, nie wiadomo dlaczego, nie lubił przełazić przez zamkniętą bramę i wolał otwartą furtkę. Obie, i Tereska i Okrętka, zgodnie zaprotestowały, twierdząc, że nie znają drogi od furtki do podejrzanej działki. Zapewniono je jednak, że zostaną doprowadzone na właściwe miejsce.
7088 Dzielnicowy pomyślał sobie, że Tereska i Okrętka, we dwie, byłyby w stanie dostarczyć mu roboty do końca życia, ale postanowił się nie rozpraszać. Noworodek we wsi, obojętnie jakiej, to na pewno nie był jego rejon. Na miejscu działo się dosyć, żeby nie, musiał obawiać się o brak zajęcia.
7089 Jesteśmy staroświeckie i zacofane jak przed wojną. Większość jest nachalna i wszelkimi siłami chce mieć swojego chłopaka, wszystko jedno jakiego. Nic innego nie mają w głowie. Tereska pomyślała sobie, że ona też chciałaby mieć swojego chłopaka, z tym że nie mógł to być nikt inny jak tylko Boguś.
7090 Oczywiście, że była dziwna. Nie życzyła sobie chodzić w spodniach, prezentując do nich już nie niechęć, ale wręcz wstręt. Nader rzadko uczestniczyła w prywatkach, uczestnicząc zaś, do osobników płci odmiennej odnosiła się z taką rezerwą, że raziła na tle otoczenia. Nie dawała się nikomu poderwać.
7091 Wszyscy byli zdania, że Tereska jest dziwna. Na dnie serca i duszy starannie hodowała swój ideał wielkiej miłości. Prezentując na zewnątrz sceptycyzm przeciętnej miary i coś w rodzaju realizmu życiowego, w najtajniejszych zakamarkach jestestwa kryła wiarę w owo nadludzkie uczucie.
7092 Możemy uciec, jeśli go zobaczymy z daleka. W tych ciemnościach łatwo się schować. Jeżeli dostanie ataku, ludzie go obezwładnią, pójdę pierwsza, przestań utrudniać sobie samej! Opierając się ciągle i usiłując wyrwać Teresce, Okrętka pozwoliła się powlec przez podwórze w kierunku wejścia.
7093 Posługują się pretekstem, podobno zbierają sadzonki dla jakiejś szkoły i dlatego odwiedzają ogrodników. Szymon im dał i nawet dostał pokwitowanie. Nie wiadomo, ile w tym jest prawdy, z milicją rozmawiały, to fakt, ale możliwe, że się przestraszyły Mietka, który usiłował je śledzić do samego domu.
7094 Na ich oczach stawał się cud. Potykając się w ciemności na nierównościach gruntu, sapiąc z wysiłku, drapiąc się o rozmaite patyki, Tereska biegiem donosiła olbrzymie wiąchy sadzonek, nie bacząc na to, że ziemia i torf oblepiające korzenie wsypują jej się za kołnierz i zgrzytają w zębach.
7095 Może on jest pijany i na powietrzu wytrzeźwieje! Nieoczekiwane szczęście dodało im nadludzkich sił. Okrętkę korzenie z torfem z rozmachem trafiły w twarz. W nieco bardziej rozgałęzioną wiąchę zaplątała się włosami. Wszystko to były drobnostki w porównaniu z tak już wyraźnie widocznym końcem udręk.
7096 Na trzęsącej okropnie furgonetce, wśród patyków, gałązek i oblepionych torfiastą ziemią korzeni, zapanowało milczenie. Warszawa i szkoła były coraz bliżej, a wraz z nimi zbliżał się kres wysiłków i udręk. Zewnętrzne uroki siedzącego w szoferce osobnika nasunęły Teresce na myśl liczne wątpliwości.
7097 Okropne zajęcie, któremu oddawała się wyłącznie przez solidarność i lojalność i które wywoływało u niej uczucie bezustannego zdenerwowania, miało wreszcie ulec zakończeniu. Dzięki temu uroczemu facetowi... Oszołomienie niespodziewanym szczęściem powoli mijało, ustępując miejsca nieopisanej uldze.
7098 Miała wspaniałe, długie, czarne włosy, świetliste oczy, subtelną twarz, starannie opracowaną w kolorze fiołkowym, ubrana była w obcisłe, skórzane, czarne spodnie i takiż żakiecik, w ręku zaś trzymała ciemnoczerwoną różę na kilometrowej łodydze. Oglądali się za nią wszyscy przechodnie płci obojga.
7099 Trzeba ją obejrzeć z frontu... Przemagając nieprzyjemny bezwład kończyn przyśpieszyła. Dziewczyna szła wolno, kierując się ku wejściu do "Orbisu". Tereska przyśpieszyła bardziej, przebiegła obok niej i w galopie wpadła do środka. Zderzyła się z jakimś panem, który aż jęknął, i natychmiast zawróciła.
7100 Wyszła na ulicę. Na ulicy Bogusia nie było. Zaskoczona Tereska stała przed wejściem i rozglądała się, nie mogąc zrozumieć, gdzie on się podział, skoro przed chwilą był. Niepewnie przeszła kilka kroków i znów stanęła jak gromem rażona myślą, że nie zauważył jej, zniecierpliwił się i poszedł sobie.
7101 Jest z nią, wreszcie jest z nią. Nie tak, co prawda, wyobrażała sobie wzajemność uczuć; Boguś prezentował dziwny chłód, ale mając go pod ręką, mając na niego jakiś wpływ, mogła żywić nadzieję, trzeba go po prostu oczarować, wydać się interesującą, zademonstrować szerszy wachlarz zalet.
7102 Starając się nie odwracać na razie do Bogusia twarzą, pośpiesznie wyciągnęła puderniczkę, poszturchiwana w tłoku obejrzała się w lusterku, stwierdziła, że ten przeklęty nos jest dziwnie czerwony, i zdenerwowała się tym okropnie. Nie był to ten poziom urody, który uważała za wskazane prezentować.
7103 W ciągu ostatnich trzech minut myśl jej przebyła imponującą drogę. Panująca wokół pustka, ciemności i dość późna godzina sprawiły, że przypomniała jej się sprawa napadu i obrony, łączącej obrońcę z ofiarą. Pomyślała, że bandyci mogliby ją bez trudu zamordować, gdyby wracała sama.
7104 Przypomniała sobie, że Boguś wybiera się na medycynę, oczyma duszy ujrzała swoje zwłoki na stole w prosektorium, ujrzała skalpel w jego ręku, i myśl, że właśnie on mógłby skamienieć z rozpaczy nad jej zamarłym na wieki sercem, sprawiła jej coś w rodzaju masochistycznej satysfakcji.
7105 W tonie Bogusia obok zdumienia zadźwięczała odrobina niepokoju. Tereska nie zwróciła na to uwagi. Wśród galopujących przed oczyma jej duszy obrazów pojawiła się piękna scena napadu. Atak trzech zamaskowanych bandziorów z nożami w zębach, rzucających się na nią i Bogusia, występującego w jej obronie.
7106 Długą chwilę Tereska stała przed furtką, a potem długą chwilę stała przed drzwiami, usiłując odzyskać normalny wyraz twarzy, niejasno podejrzewając, że wyśnione, wymarzone przeżycie musi być gdzieś na niej, na wierzchu, widoczne. Siły jej z wolna wracały i umysł zaczynał działać.
7107 Jedne miały stanowić swobodnie rozrastający się gąszcz rozmaitych pomieszanych gatunków, drugie powinny być pooddzielane, każdy w innej doniczce. Pozostawione samym sobie od wiosny kaktusy rosły na razie w sposób sprzeczny z zamierzeniami i najwyższy czas był pohamować ich działalność.
7108 Podjąwszy tę decyzję Okrętka przyniosła od dawna przygotowaną ziemię i wysypała ją na gazety na środku pokoju. Na inne gazety obok zaczęła wysypywać niepotrzebną ziemię z doniczek. Przewidując rozsadzanie, przyniosła też sobie nowe doniczki i dookoła porozstawiała całą swoją kolekcję.
7109 Z obrazem jakiegoś tajemniczego świerzbu, grzybicy i czegoś w rodzaju kleszczy przed oczami, Krzysztof Cegna cofnął się, spłoszony, i zastygł nieruchomo z rozczapierzonymi palcami. Okrętka z dużą wprawą ugniotła w czterech doniczkach ziemię wokół niebezpiecznej rośliny i podniosła się z klęczek.
7110 Krzysztof Cegna odzyskał utraconą na chwilę zdolność ruchu i natychmiast poczuł, że coś go kłuje w dłoń. Potarł rękę w tym miejscu i poczuł, że coś go kłuje między palcami. Następnie poczuł, że coś go kłuje także w szyję, pod kołnierzykiem. Następnie zaczęło go kłuć także w palce drugiej ręki.
7111 Ten facet, którego szanowne panie rozpoznały, siedzi w knajpie z dwoma innymi. Chodzi tylko o to, żeby pani stwierdziła, czy to ci sami, czy nie. Popatrzy pani i nic więcej. Okrętka pomyślała, że popatrzyć może, ale za resztę odpowiadać nie będzie. Zamilkła, popadając w posępne zdenerwowanie.
7112 Gdzie ten Stasiek? Idź no, Krzysiu, wywołaj go. Razem z Okrętką przeszedł na drugą stronę ulicy, wciąż rozglądając się wokół. Okrętce było najzupełniej wszystko jedno, nie miała pojęcia, co spodziewali się zobaczyć i czego szukają, ale rozglądała się również niejako do towarzystwa.
7113 To jest niezwykły człowiek, taki uczynny i sympatyczny, i szlachetny, i wyjątkowo inteligentny, i cudowny! To on dał nam wczoraj całą resztę drzewek i nawet odwiózł nas do Warszawy. Mnie też się w pierwszej chwili nie podobał... Dzielnicowy z zawodowego nawyku zainteresował się curiosalną postacią.
7114 Wiedział, oczywiście, że może wzbudzić sensację, obaj z Krzysztofem Cegną byli w mundurach, Okrętka miała na twarzy ślady prac ogrodniczych, ale nie miał czasu i nie zamierzał zawracać sobie głowy głupstwami. Na konspiracji mu nie zależało, a z całą sprawą chciał mieć wreszcie spokój.
7115 Poznałam ich! Trzej faceci pod ścianą zauważyli ją również. Przerwali rozmowę i długą chwilę przyglądali się drzwiom, za którymi zniknęli milicjanci w towarzystwie nieco brudnej dziewczyny... Dzielnicowy, Krzysztof Cegna i przerażona, spłoszona Okrętka wsiedli do samochodu w milczeniu.
7116 Znów odczuła tę niesprecyzowaną niższość swojego świata w porównaniu z teoretycznie znanym, a praktycznie nieosiągalnym światem Bogusia. Nie wiadomo dlaczego, wydawało jej się, że owa dziewczyna żyje w tym samym świecie co on, jakimś ważniejszym, bardziej atrakcyjnym, bardziej prawdziwym.
7117 Hania była mała, gruba, nabita w sobie, miała wielką, tłustą, czerwoną twarz, wokół której wisiały tłuste strąki, mające imitować bujne sploty, na domiar złego miała lekkiego zeza. Szczytem jej życiowych marzeń było prowadzić się niemoralnie, w czym zdecydowanie przeszkadzały mankamenty urody.
7118 Tym razem przerwała jej sama wychowawczyni, która wkroczyła równocześnie z dzwonkiem. Wygląd jej nie wróżył nic dobrego. Była dziwnie czerwona na twarzy, w oczach miała wyraz niepokoju i jakąś nerwowość w ruchach. Okrętka z ulgą pomyślała, że ostatnie zadanie, chwała Bogu, zdążyła przepisać.
7119 Ogrom nieporozumienia docierał do jej świadomości powoli i z niejakim trudem. Tereska i Okrętka, same, we dwie, niepojętym sposobem, dostarczyły na szkolny dziedziniec tysiąc sadzonek, uzyskanych w jakichś odległych rejonach kraju, podczas gdy cała impreza zaplanowana była najzupełniej odmiennie.
7120 Miały po prostu zorganizować współpracę dwudziestu pięciu koleżanek. Zamówiona przez szkołę do przewożenia drzewek, w dwóch lub trzech rzutach, furgonetka przez cały czas czekała, przy czym miała je przewieźć do Pyr, nie zaś na szkolny dziedziniec. To coś, co nastąpiło, było wręcz przerażające.
7121 Patrząc w osłupieniu na koszmarną Tereskę, wychowawczyni, z zimnym dreszczem na plecach, pomyślała, że jeśli nie uda jej się wyplątać z podejrzeń, jakoby zmusiła dwie uczennice do czegoś podobnego, niewątpliwie nie tylko straci pracę, ale jeszcze kto wie, czy nie zostanie postawiona przed sądem.
7122 Tereska i Okrętka wzywane były na zmianę do dyrektorskiego gabinetu, do pokoju nauczycielskiego i do klasy, wszędzie dowiadując się, jak niewłaściwie pojęły zakres swoich obowiązków, wszędzie obdarzane równocześnie wyrazami nagany i podziwu, potępienia i szacunku, niesmaku i uznania.
7123 Nas to akurat ciekawi. W sercu Tereski na nowo obudziła się nikła nadzieja. Może jednak jakaś afera istnieje, a groźne niebezpieczeństwa nie są mirażem i złudą? Może to współdziałanie z milicją dostarczy wreszcie jakichś poważniejszych emocji? W każdym razie nic jej nie szkodzi spróbować.
7124 To chodź do tego sklepu. Ale tego bagażu umysłowego ze sobą nie biorę! Przykląkł i wepchnął teczkę z książkami pod schodki kuchennego wejścia. Po krótkim wahaniu Tereska poszła za jego przykładem. Sklep spożywczy był niedaleko, a pieniędzy starczyło im akurat na cztery bułki i wodę sodową.
7125 Przewidywała same trudności. Wiadomo było, że imieniny odbędą się tradycyjnie, rodzinnie, jak co roku. Będą rodzice, babcia, Januszek, ciotka Magda oczywiście z Piotrusiem, potwornie gruba i antypatyczna ciotka Helena, koszmarny kuzyn Kazio i Okrętka w charakterze jedynej pociechy.
7126 Tereska mogłaby, oczywiście, uprzeć się przy urządzeniu imienin na dwie tury, rodzinny obiad swoją drogą, a młodzieżowe przyjęcie swoją, ale powstrzymywały ją dwie przyczyny. Jedną był brak pomocy technicznych w postaci muzyki i pieniędzy, drugą zaś obawa przed działalnością sił wyższych.
7127 Jeśli się uprze, pożyczy, zorganizuje, zaprosi gości, poczyni starania, poniesie koszty, wszystko na cześć Bogusia, jasne jest, że zauroczy i zapeszy. Boguś, oczywiście, nie przyjedzie. Zawsze tak jest, los jest czynnikiem złośliwym, im więcej wysiłków, tym bardziej okażą się bezcelowe.
7128 Z dwojga złego już lepiej wrąbać go w to całe zgromadzenie rodzinne, niż narazić się na to, że w ogóle nie przyjdzie. Idąc na ostatnie tego dnia korepetycje na ulicę Belgijską, Tereska czuła narastający bunt. Gdyby nie idiotyczne braki, wszystko byłoby proste, łatwe i załatwiłoby się samo.
7129 Dlaczego ona ciągle musi mieć tyle trudności i kłopotów? Mało, że szkoła, to jeszcze i dom... W końcu jest ich tylko dwoje, a nie sześcioro, dlaczego to życie jest takie parszywe? Dlaczego ojciec jest zwyczajnym księgowym, a nie dyrektorem przedsiębiorstwa albo na przykład ambasadorem gdziekolwiek.
7130 Inni ocalili Kossaki, antyki, biżuterię i carskie ruble, a babcia co? Dlaczego przy każdej okazji dom musiał jej się walić na głowę i padać pastwą pożaru? Klątwa jakaś, czy co? Przecież gdyby nie stryj i nie jego pieniądze na remont tej willi, w ogóle nie wiadomo, gdzie by mieszkali.
7131 Jej samej zapewne to ostatnie nie przyszłoby do głowy, ale była posłuszna ojcu, który, nie wiadomo dlaczego, stanowczo jej to nakazał. Obliczenie należności było potem proste, suma wychodziła sama, a rodzice niechętnych nauce dzieci aprobowali ten sposób przedstawiania im rachunków.
7132 Podejrzenie, że miałaby popełniać oszustwa, było tak bezgranicznie obrzydliwe i idiotyczne, że wręcz nie mogła w nie uwierzyć. Małgosia i jej matka wydały jej się nagle nieopisanie wstrętne. Równocześnie zaczął ją trafiać potężny szlag, a ciężko zranione honor i ambicja odezwały się gromkim głosem.
7133 Wiem, ile było, i wiem, że więcej na pewno nie będzie. Proszę sobie poszukać kogo innego do obrażania. Ręce jej się trzęsły, kiedy w pośpiechu zbierała swoje rzeczy, zdecydowana plunąć na te parszywe pieniądze i na tę odrażającą rodzinę i jak najprędzej opuścić ten zadżumiony dom.
7134 Tereska już szła w stronę drzwi. W jej jestestwie kotłował się chaos. Uniesiona honorem zamierzała opuścić ten dom bez słowa, ale gest pani domu coś nagle odmienił. W chaosie pojawił się błysk, zrobili jej tu jakieś niepojęte, niezasłużone świństwo, wykantowali ją i teraz cieszą się z tego.
7135 W jednym pokoju przy czterech stołach grano w pokera, w drugim działały trzy ruletki. Ciasnota panowała niesłychana. W kuchni osoby, dla których zabrakło miejsca w pokojach, grały w kości. Na kredensie, komodzie i półkach biblioteczki stały kieliszki napełnione alkoholem, którego nikt nie dotykał.
7136 Nie ma zakazu posiadania pieniędzy i noszenia ich przy sobie. A zatem, panie Szymonie, może pan spokojnie przybyć z gotówką i oddać się rozrywkom. Sam pan widzi, że jest bezpiecznie i miło. Pan Szymon Sałakrzak poruszył się niespokojnie. Twarz mu poczerwieniała, a oczy lśniły blaskiem namiętności.
7137 Donica była najwidoczniej bardzo ciężka, bo nie podniósł jej, tylko przesunął ciągnąc. Nie zauważył, że wraz z donicą przesunęła się zaplątana wokół niej cienka nylonowa linka, przymocowana do wiszącego pod parapetem dzwonka. Wrócił do blondyna w przedpokoju i spojrzał na zegarek.
7138 W chwili, kiedy znikł w wejściu do kiosku "Ruchu", do drzwi, z których wyszedł, zbliżyła się Tereska. Kotłowanina w jej wnętrzu przybrała takie rozmiary, że poczuła, że chyba zaraz pęknie. Albo trafi ją ostateczny szlag. W chodniku była dziura, ominęła ją i znalazła się przy samej ścianie budynku.
7139 Napęczniała furią Tereska, nie myśląc o tym, co robi, wzięła zamach i z całej siły kopnęła je nogą. Pudło jak pocisk poleciało po ścianie i zaczepiło o cienką, nylonową linkę, idącą gdzieś w górę. Na dole linka była uwiązana do haka, wbitego głęboko w spoinę między płytami chodnika.
7140 Pudło odbiło się, wróciło bardziej ku środkowi i Tereska mściwie kopnęła je jeszcze raz. Jakby w odpowiedzi na kopnięcie za jej plecami coś nagle gruchnęło tak straszliwie, że ziemia jęknęła. Tereska zachłysnęła się, odwróciła jak rażona gromem i ujrzała na chodniku potężną donicę z palmą.
7141 Odwróciła się ku Puławskiej i ujrzała, że nadbiega stamtąd jakiś człowiek. Drugi szedł po przeciwnej stronie ulicy. Kategorycznie zdecydowana nie udzielać żadnych wyjaśnień, Tereska bez namysłu wpadła w najbliższe drzwi. Za oknem, z którego wyleciała donica z palmą, panowało dantejskie piekło.
7142 Nikt podejrzany się nie zjawił i przyczyna alarmu pozostawała nieznana. Symulujący brydża i beztroską zabawę taneczną goście trwali w pełnym napięcia oczekiwaniu i wreszcie niski, czarny facet zdecydował się zejść. Na dole ujrzał starszego osobnika, sprzątającego szczątki donicy i palmy.
7143 Nie przyszło mu na szczęście do głowy zajrzeć także do piwnicy, gdzie przytulona do ściany tkwiła okropnie zdenerwowana Tereska. Bała się opuścić dom przez podwórze, nie wiedziała bowiem, czy jest tamtędy jakieś wyjście. Drogę na ulicę zagradzał jej facet sprzątający szczątki donicy.
7144 Wówczas przemknęła szybko przez sień i wybiegła na Belgijską. Gdzieś w połowie drogi do domu ochłonęła nieco po wstrząsających wrażeniach popołudnia i wieczoru. Szła piechotą. Szybki spacer uspokoił ją trochę po katastrofie z donicą. Zagłada palmy rozładowała napięcie po wstrętnym oszustwie.
7145 Wciąż jeszcze oszołomiona nieco rozmaitością przeżyć, zaczęła wszystko rozważać i zamyśliła się tak bardzo, że jawnie, nie kryjąc się i bez pośpiechu, przeszła obok otwartych drzwi szewskiego warsztatu. Był to warsztat znajomy, którego właściciel miał właśnie u siebie jej pantofle.
7146 Zmartwienia i wstrząsy sprawiły, że całkowicie o tym zapomniała. Szewc dostrzegł ją, przechodzącą przed drzwiami. Pantofle, zgodnie z obietnicą, miał gotowe. Był człowiekiem uczynnym, zamyślenie Tereski było doskonale widoczne, zerwał się zatem ze stołka i wybiegł z warsztatu na ulicę.
7147 We własnym domu człowiek ma wroga! W głosie Tereski brzmiała tak wyraźnie rozpacz i rozgoryczenie, jej wybuch był tak nieoczekiwany i pełen przygnębienia, że Januszkowi, który w gruncie rzeczy miał dobre serce, zrobiło się jakoś niewyraźnie. Zaniepokoił się i poczuł przypływ braterskich uczuć.
7148 Ten niespodziewany objaw życzliwości, poprzedzający go wybuch, w połączeniu z uprzednim galopem od szewca aż do samego domu, znakomicie złagodziły kłębowisko uczuć Tereski. Wreszcie zaczęła myśleć. Na obiad na razie nie miała ochoty. Rzeczywistość była obrzydliwa i odbierała apetyt.
7149 W charakterze punktu pierwszego wystąpił oczywiście Boguś. 1. Boguś zginął. Napisała to i na krótką chwilę melancholijnie zadumała się nad smętnymi słowami. Potrząsnęła głową. Roztkliwiać się będę potem – pomyślała i pisała dalej: 2. Nie mam pieniędzy. 3. Zrobiono mi wstrętne świństwo.
7150 Spis nieszczęść wykonywała sobie za każdym razem, kiedy dochodziła do wniosku, że robi się ich za dużo, i za każdym razem nieodmiennie dodawała ten ostatni punkt. Wciąż miała nadzieję, że kiedyś wreszcie będzie mogła go pominąć, i wciąż wydawał jej się jak najbardziej aktualny i słuszny.
7151 Przeczytała swój spis dwa razy i jakby nieco otrzeźwiała. Rzeczywiście – pomyślała sarkastycznie – punkt dziewiąty w obliczu pozostałych dobitnie świadczy o dziesiątym... Teraz należało przeanalizować szczegółowo kolejne punkty spisu. Bogusia zostawiła na koniec i zajęła się pieniędzmi.
7152 Niepotrzebnie wygłupiła się u szewca, miała przecież przy sobie dostateczną sumę, mogła spokojnie te buty wykupić, po co jej do jutra więcej niż sto złotych? Punkt trzeci na nowo napełnił ją obrzydzeniem. Rozpamiętując szczegóły, doszła do wniosku, że właściwie nie spotkało jej nic niezwykłego.
7153 Zachowała się wprawdzie trochę jak przestraszona gęś, ale mogło być gorzej. Poza tym wszystko razem źle świadczyło o tych ludziach, a nie o niej, może się zatem uspokoić. Przy okazji przypomniała sobie donicę z palmą, podsłuchaną dziwaczną rozmowę i osobnika, który szedł po drugiej stronie ulicy.
7154 W jego sylwetce było coś znajomego... Ależ tak, oczywiście, jasne, to przecież był ten uroczy, podobny do małpy ogrodnik! Na krótką chwilę czuła tkliwość zalała jej serce, po czym Tereska przystąpiła do dalszej analizy ze znacznie mniejszym przygnębieniem. Szewca jutro załatwi i coś tam mu zełga.
7155 Magnetofon, trudno, na magnetofon trzeba będzie poczekać, aż się uzbiera dosyć pieniędzy, byle czego kupować nie będzie. O urządzeniu imienin mowy nie ma, już się przecież zdecydowała, że zda się na los. Co do bandytów, to trzeba wydębić coś z tego Skrzetuskiego przy najbliższej sposobności.
7156 Oceniła sytuację na trzeźwo, zastanowiła się nad czwartą klasą, nad dzisiejszymi wydarzeniami i po namyśle uznała, że najzupełniej wystarczy. To są wszystko życiowe sprawy, które pozwalają poruszyć przy okazji nieprzeliczoną ilość tematów. Nadają się znakomicie i wszystko jest w porządku.
7157 W ten sposób mogła wreszcie wrócić do punktu pierwszego, to znaczy do Bogusia. Do imienin pozostało jeszcze trzynaście dni. Od razu postanowiła nastawić się na to, że wcześniej go nie zobaczy. Jeżeli się nie pokaże, to znaczy, że siedzi w tym Wrocławiu, ale na imieniny chyba przyjedzie.
7158 Oczyma duszy ujrzała Bogusia wchodzącego z bukietem czerwonych róż. Na rodzinie zrobi to wstrząsające wrażenie. Co tam rodzina, Boguś wejdzie roześmiany, błyskający białymi zębami, z tymi różami w ręku, podejdzie do niej, przyklęknie na jedno kolano... Wszelkie tamy rozsądku pękły.
7159 Uznał wreszcie, że albo śpi, albo ogłuchła, albo popełniła samobójstwo, które pozwalał brać pod uwagę stan, w jakim wróciła do domu. To ostatnie przypuszczenie skłoniło go do wejścia na górę, nigdy bowiem, jak dotąd, nie zdarzyło mu się znaleźć zwłok. Ten raz ewentualnie mógłby być pierwszy.
7160 Ostrożnie uchylił drzwi, zajrzał i zamarł bez ruchu. Jego siostra siedziała na krześle, bokiem odwrócona do biurka. Miała przymknięte oczy i rzewny uśmiech na ustach. Chyliła się ku przodowi, bardzo nisko, rękami czyniąc takie gesty, jakby brała w nie coś, czym zamierzała umyć twarz.
7161 Przez chwilę trzymała to coś, po czym składała na tym pocałunek. Januszek wytrzeszczył oczy w przekonaniu, że to jest przezroczyste i dlatego on tego nie widzi, nie mógł jednak pojąć, skąd ona to bierze. Kiedy Tereska opuściła ręce, w których nic nie było, zrozumiał, że operuje powietrzem.
7162 Ryki z dołu do Tereski nie dotarły, cichy szept przy drzwiach zabrzmiał jak trąba jerychońska. Ocknęła się w połowie składania pocałunku na ustach klęczącego Bogusia i co najmniej przez całą sekundę rozważała, czy ma uzasadnić jakoś swoje czynności, czy też po prostu zabić swojego brata.
7163 Świadoma koordynacja różnych grup mięśni w dowolnie wybranych częściach ciała. Bo co? Januszek otrząsnął się z lekka. W jego uszach informacja zabrzmiała tak naukowo, że na wszelki wypadek wolał nie wnikać w szczegóły. Tereska gotowa była zrobić mu zaraz cały wykład i przepytać z anatomii.
7164 B. Umiała je na pamięć do tego stopnia, że ich treść przestała już do niej docierać. Wpatrywała się w nie z wyrzutem, czule, rzewnie i tkliwe, myśląc melancholijnie, że gdyby przyszły w sobotę... Czemuż nie przyszły w sobotę? Gdyby przyszły w sobotę, ileż zostałoby jej zaoszczędzone.
7165 Te nieszczęsne imieniny zostałyby jej w pamięci jak zwyczajna, sympatyczna impreza, a nie jak jakiś koszmar, czarna rozpacz, katastrofa! Ileż w końcu człowiek może znieść? Co przeżyjemy, to nasze – tłukło jej się po głowie w lekkim rozgoryczeniu. – Co przeżyjemy, to nasze. Przeżyłam swoje.
7166 Najsurowsza nauczycielka nie miałaby serca zgasić blasku tego szczęścia, które jaśniało na jej twarzy i zdawało się oświetlać całe otoczenie w promieniu kilkunastu metrów. Gdyby zresztą nawet nie zostało jej wybaczone, to i tak nie zdołałoby to przyćmić w najmniejszym stopniu radosnego nastroju.
7167 Ze szkoły do domu biegła jak na skrzydłach. Miała jeszcze tyle roboty! Pomóc w przygotowaniu kolacji, uczesać się, ubrać, przesłuchać taśmy, wykonać ten niesłychanie skomplikowany maquillage, który powinien być wyszukany, a jednocześnie nie może się zbytnio rzucać w oczy... Świat był piękny.
7168 Życie było zachwycające. Ciemne, nisko wiszące chmury nie miały żadnego znaczenia. Siąpiący równomiernie deszcz w ogóle się nie liczył. Dla Tereski świeciło słońce, nad głową zaś jaśniał nieskalany błękit. Na mokrej, śliskiej jezdni ostrożnie jadące samochody nie mogły zbyt ostro hamować.
7169 Od Tereski bił blask, przejrzyste, zielone oczy jaśniały wewnętrznym światłem, jej świeża, młoda, śliczna twarz wyglądała jak wcielenie wiosny, a radosny uśmiech zwyciężał chmury i deszcz. Wygrywała z aurą bezapelacyjnie. Młody człowiek zapatrzył się tak, że zaniechał pakowania buraczków.
7170 Boże, jakiż piękny! – krzyknęło coś w niej. Był znacznie starszy, mógł mieć dwadzieścia lat, może nawet dwadzieścia dwa, miał ciemne włosy, opaloną twarz o regularnych, bardzo męskich rysach i lśniące w tej twarzy prześliczne, ciemnoszafirowe oczy. Takich oczu Tereska nie widziała nigdy w życiu.
7171 Gdyby nie Boguś... – pomyślało jeszcze to coś w niej. Co za urocza dziewczyna – pomyślało równocześnie coś w młodym człowieku i nie wiadomo dlaczego przypomniało mu się nagle słońce i wiatr na jeziorze. Nie odrywając oczu od Tereski mechanicznie zaczął zwijać gazetę z buraczkami.
7172 Późnym popołudniem beztroskie szczęście zaczęło ulegać zmąceniu i pojawił się w nim element zdenerwowania. Zebrała się już cała rodzina, przyszła Okrętka, przyszedł okropny kuzyn Kazio, chudszy niż zwykle, bardziej przemądrzały niż zwykle, z długim czerwonym nosem i nowym wypryskiem na twarzy.
7173 Osobliwy paraliż ustąpił nagle i Tereskę poderwało z miejsca. Z największym wysiłkiem opanowała się, żeby nie runąć do przedpokoju jak burza. Była tak pewna, że to Boguś, tak bardzo nie mógł to być nikt inny, że rozczarowanie spadło na nią jak grom z jasnego nieba. Jak cios. Jak waląca się góra.
7174 Świat ciemniał, jej prywatne słońce gasło. Kołaczące się w niej resztki rozpaczliwej nadziei bladły coraz bardziej. O dziewiątej wieczorem jeszcze miały jakiś cień sensu. O dziesiątej goście zaczęli się rozchodzić. O jedenastej nastąpił koniec. Koniec imienin, koniec nadziei, koniec świata.
7175 W każdym razie kiedyś przecież przyjedzie... Pogoda zrobiła się prześliczna, złocista, jakby to nie był listopad, tylko wrzesień. Tereska wracała do domu depcząc po ostatnich, spadłych liściach. Czuła się zmęczona i wściekła. Nienawidzę tych gówniarzy – myślała. – Nienawidzę korepetycji.
7176 Dlaczego ja się muszę tak męczyć? Nienawidzę wszystkiego! Boguś na Wszystkich Świętych nie przyjechał i do tej pory nie napisał. Nie dał znaku życia. Krystyna kwitła szczęściem, a czekający na nią prawie codziennie narzeczony stanowił zadrę w sercu Tereski. Na nią też mógłby tak ktoś czekać.
7177 Tylko Boguś! Janusz czekałby nawet trzy razy dziennie, gdyby mu na to pozwoliła. Ten idiota, kuzyn Kazio, pewnie też... Ironia losu. Najgorsza ze wszystkiego była bezsilność. Nic nie mogła zrobić, niczego się dowiedzieć, na nic nie miała żadnego wpływu. Tereska nienawidziła bezsilności.
7178 Basia, nie mogąc tak od razu przedostać się przez jezdnię, została kilkanaście metrów w tyle. Z dołu, tą samą stroną ulicy, nadchodziła Okrętka. Załatwiła właśnie pomyślnie u ogrodniczki zakup korniszonów i dyni, po które została wysłana, i wracała, uginając się pod ciężarem nabytych produktów.
7179 Za nim z rozwianym włosem pędziła Tereska, za Tereską zaś, w pewnej odległości, Basia. Obie wydawały dzikie okrzyki. Nieliczni przechodnie zatrzymywali się, również krzycząc i machając rękami. Okrętka zamarła w bezruchu. Tereska dostrzegła ją w chwili, kiedy wózek przejeżdżał obok.
7180 Samochody jadące w górę hamowały z wizgiem, poślizgiem i w dziwnych pozycjach. Jeden z nich nie zdążył usunąć się z drogi rozpędzonej machiny i dotknął lekko tyłu wózka. To wystarczyło, wózek gwałtownie skręcił jeszcze bardziej w lewo i z jakimś dziwnym, metalicznym brzękiem runął na latarnię.
7181 Z kupy szczątków wyskoczyło jedno koło, które w lekkich podskokach popędziło dalej. Okrętka dopadła szczątków pierwsza i zrobiło jej się słabo. Kolana ugięły się pod nią, w oczach jej pociemniało, oparła dłoń i głowę o latarnię, nie mając odwagi spojrzeć na rezultaty tej straszliwej katastrofy.
7182 Ostatnie żądanie było dużym skrótem myślowym. Oznaczało ono, że Okrętka ma popatrzeć uważnie, dostrzec pogniecione kubełki, rozsypany piasek i rozrzucone czarne szmaty i wydedukować logicznie, że po pierwsze, dziecka z czymś takim się nie wozi, a po drugie, nie byłoby dla niego miejsca.
7183 Zgromadzony tłum, w stanie narastającego wzburzenia, nie patrzył logicznie. Okrzyki stawały się coraz bardziej krwiożercze, przy czym agresywność najwyraźniej w świecie kierowała się przeciwko Teresce, którą wszyscy widzieli lecącą z krzykiem za wózkiem i którą brano za wyrodną matkę.
7184 Na jezdni panowała Sodoma i Gomora. Tłum rzucił się na milicjanta, usiłując wyjaśnić mu, co się stało, i wymóc na nim natychmiastowe aresztowanie zwyrodniałej zbrodniarki. Milicjant ostrożnie jął oglądać szczątki wózka; wszyscy wokół zastygli z zapartym tchem, nie odrywając oczu od jego rąk.
7185 Dla takiego głupstwa zwalać mi wszystko na głowę! Możliwe, że powiedziałam jeszcze parę rzeczy, a on na to, że jak lepiej potrafię, to żebym się sama zajęła... Ostatecznie mogę się z nim pogodzić, bo i tak teraz on się musi o ten piasek starać. Niepotrzebnie się tyle naszarpałam przez te parę dni.
7186 Z tym że przywiązał je szpagatem do tej kurtki ojca na krześle, do patki, i rano ojciec wstał, ubrał się w to i pojechał do pracy. Przejechał całą trasę dziewiętnastką i dopiero na końcu ktoś mu zwrócił uwagę, że, proszę pana, panu z tyłu coś wisi. I to były te skarpetki, przywiązane szpagatem.
7187 Możliwe, że po następnym roku uda nam się kupić motor i pojedziemy motorem. Obliczyłam wszystko, to są najtańsze wakacje. Zarabiać możemy po chłopach, przy żniwach i sianokosach, poza tym możemy zbierać grzyby, łowić ryby i zbierać maliny. Okrętka poprawiła dynię i popatrzyła przed siebie w dal.
7188 Mój ojciec łowi, przecież wiesz. Ze trzy lata temu, już nie pamiętam, gdzie to było, jakieś takie średnie jezioro. Nie były duże, ale taka jedna wielka jak koń mi się urwała. Wiem, na czym to polega. A grzyby i żniwa mamy w małym palcu. Okrętka westchnęła znacznie ciężej niż Tereska.
7189 A w ogóle trzeba samemu, bo inaczej człowiek jest uzależniony. Weź Basie... Dotarły już do domu Okrętki i nie zdając sobie z tego sprawy zatrzymały się na podwórzu, poprawiając ciążące im okropnie produkty spożywcze. Po chwili usiadły na koślawej, chybotliwej ławeczce, stojącej pod siatką.
7190 Ona się musi pogodzić z mężem, bo sama sobie nie da rady, a jeszcze musi uzyskać przebaczenie za kubły do śmieci. W rezultacie kubły do śmieci decydują o jej życiu! Gdyby była całkowicie samodzielna, mogłaby się z nim pogodzić albo nie, wyłącznie dobrowolnie, bez wpływu czynników zewnętrznych.
7191 Tereska ujrzała przed sobą coś w rodzaju światełka nadziei. Fałszywa ambicja... Pewnie, że fałszywa ambicja to zupełne kretyństwo. Jeśli ktoś tak się boi, żeby mu korona z głowy nie spadła, to widocznie ta korona słabo siedzi. I spadnie od byle czego i nie ma co się o nią trząść.
7192 Niepewność co do Bogusia stała się nie do zniesienia. Musiała czegoś się o nim dowiedzieć, dostać jego adres, zrobić cokolwiek, bo inaczej groziło jej, że się udusi, rozleci na kawałki, oszaleje albo zgoła umrze. Miała jego zdjęcia i niezależnie od rozwoju sytuacji powinna mu je była odesłać.
7193 Oczywiście, że powinna! Oczywiście, że w tym celu miała święte prawo starać się o jego adres i nie było w tym nic ubliżającego. Oszukuję się – pomyślała bezlitośnie w przypływie samokrytycyzmu. – Oczywiście, że te zdjęcia to tylko pretekst. Oszukuję się obrzydliwie, ręki sobie nie podam.
7194 Nie wiadomo przecież jeszcze, jak postąpi, ale sam fakt, że będzie miała jakąś swobodę wyboru, działał ożywczo i pociągająco. A jakakolwiek wiadomość o Bogusiu to było coś, za czym jej serce i dusza tęskniły w sposób nie do opanowania. Już wszystko jedno! – myślała z rozpaczliwą determinacją.
7195 Po pierwsze, wydawał jej się bardzo sympatyczny, po drugie, na obozie należał do grona najbliższych przyjaciół Bogusia, po trzecie, również wybierał się na medycynę. Do Tereski odnosił się na obozie z sympatią i pobłażliwie, nie mając jej za złe wyrwania Bogusia z ich grona i absorbowania go sobą.
7196 Miała nawet dla niego kilka zdjęć z obozu. Wieczór był zimny, pochmurny i mokry. Pogoda przypomniała sobie wreszcie, że to listopad, i przestała udawać słoneczne lato. Padał deszcz. Ociekającą wodą parasolkę Tereski, wśród objawów rozbawienia, ulokowali obydwoje ze Zbyszkiem w wannie.
7197 Zbyszek, szczuplutki, niebieskooki blondynek o miłej, ruchliwej, roześmianej twarzy, pełen pogody i radości życia, przyjął Tereskę tak, jakby nie wyobrażał sobie większej przyjemności niż jej niespodziewana wizyta. Tereska zdążyła z wdzięcznością pomyśleć, że na tym chyba polega dobre wychowanie.
7198 Niech skonam, heca jest na miarę kosmiczną! Poderwał w "Orbisie" dziewczynę, za którą jeździł bez mała po całej Polsce. Kupił jej w tym "Orbisie" miejscówkę do Krakowa, bo sam też jechał i myślał, że będą jechać razem, tymczasem okazało się, że na tę miejscówkę jechała jej babcia.
7199 Okazało się, że w międzyczasie ona wróciła do Warszawy. Różne tam były sceny nie z tej ziemi, z kwiatami i bombonierą wizytował babcię w Krakowie, żeby zdobyć adres dziewczyny w Warszawie, łgał koncertowo, za asa wywiadu robił, w końcu ją dopadł. Dopadł i przepadł, prawie do rymu.
7200 Konieczność opanowania straszliwego dławienia w gardle i jakiegoś przygniatającego ciężaru w okolicy żołądka, równoczesną konieczność oddychania i utrzymania wyrazu twarzy bez zmian – spowodowały, że Tereska dostała dreszczy. Z całej siły zacisnęła zęby, żeby uniemożliwić im szczękanie.
7201 Osobiście nie lubię tego, ale Boguś lubi. Widziałem ich kiedyś, Boguś od niej baraniego wzroku nie odrywa. Po oczach widać, że kompletnie zgłupiał., Trafiło go jak przed wojną! Roześmiał się beztrosko. Tereska wydała z siebie jakieś zdławione skrzypnięcie, mające również imitować śmiech.
7202 Młody człowiek, który wyszedł zza rogu ulicy, ujrzał po przeciwnej stronie idącą wolno dziewczynę, przygarbioną, z opuszczoną głową. Parasolkę miała przechyloną na plecy, a ze zmoczonych włosów woda ściekała jej na twarz. Wszystko w jej postawie, każdy ruch, znamionowało beznadziejną rozpacz.
7203 Z irytacją pomyślał o swoich obowiązkach, które nie pozwalają mu podejść i zwyczajnie spytać, czy nie może w czymś pomóc... Tereska zdała sobie sprawę z pozycji parasolki dopiero wtedy, kiedy z mokrych włosów pociekło jej za kołnierz. Podniosła parasolkę nad głowę, po czym znów przechyliła na plecy.
7204 Bardzo dobrze – pomyślała masochistycznie – przynajmniej nie będzie wiadomo, co mam na twarzy... Łzy płynęły jej z oczu równie obficie i nieprzerwanie jak deszcz. Nogi wlokły się po kałużach, nie omijając ich, ciężko i powoli. Pogoda stanowiła doskonale dobrane pendant dla jej uczuć.
7205 Treść zadań, oryginalniejsza niż zwykle, sprawiła, że w umyśle jej podopiecznych tajniki nabywanej w ten sposób wiedzy matematycznej utrwaliły się na zawsze. Nagła poprawa stopni Mariolki i Tadzia była tak zdumiewająca, że po tygodniu nowe korepetycje wręcz nachalnie zaczęły jej się pchać do rąk.
7206 Tereska mogła przebierać w uczniach jak w ulęgałkach. Propozycje, na szczęście, padały w szkole. Na terenie szkoły jej nastrój ulegał niepojętej odmianie i nie protestowała przeciwko przyjmowaniu dodatkowej pracy, potem zaś już musiała dotrzymywać zobowiązań i spełniać obietnice.
7207 Wyłaziła na wierzch dopiero w samotności, kiedy nic nie przeszkadzało w myśleniu i przeżywaniu. W samotności swojego pokoju, siedząc przy biurku i patrząc przez okno na bezlistne drzewa i zimny, zapłakany, zadeszczony świat, Tereska czuła się śmiertelnie, beznadziejnie, bezgranicznie nieszczęśliwa.
7208 Coś w tym jest – myślała, odrywając się od tego niedowarzonego, zniewieściałego półgłówka, Henryka de Valois, i przyglądając się czarnej gałęzi, kiwającej się za szybą. – W szkole mi jakoś lepiej... Powinno mnie coś zmuszać i pchać do czegoś innego. Jak nie mam czasu myśleć, to mi lepiej.
7209 Trzeba się czymś zająć. Nic mi się nie chce... Trzeba się czymś zająć. Boże jedyny, czym ja się mam zająć? Rąbanie drzewa tym razem było do niczego. Rąbanie drzewa nie absorbowało umysłowo, myśl pracowała w innym kierunku i ręce opadały. Szkoła? Trudno uważać szkołę za atrakcyjną rozrywkę.
7210 Za nic! Dla kogo? Myśl, że nie ma się dla kogo ubierać, nie ma dla kogo wyglądać, była tak przygnębiająca, że Tereska z największym wysiłkiem postarała się jej pozbyć. Przypomniała sobie milicję. Może bandyci? Prawda, bandytów też diabli wzięli, wszystko diabli wzięli, nie ma po co żyć na świecie.
7211 A od Puławskiej akurat szedł ten miły człowiek z Tarczyna, ten podobny do małpy. I możliwe, że to przeze mnie, bo to pudło, które kop... to znaczy, potrąciłam, chyba o coś zaczepiło, ale nie jestem pewna. Tylko nie wiem, jak mogło zaczepić o palmę przez trzy piętra, ale hałas było słychać.
7212 Nie pamiętam, co powiedziałam, ale odwołuję wszystko. Ja chcę nareszcie coś wiedzieć, bo w ogóle nic nie rozumiem, i w końcu to są bandyci czy nie? Jak nie, to co to pana obchodzi, a jak tak, to trzeba mnie o tym zawiadomić. Na mnie dybią czy na pana? Dzielnicowy przyjrzał się jej uważnie.
7213 Wezwany na konferencję Krzysztof Cegna, widząc nietypowe usytuowanie zwierzchnika, dostosował się po chwilowym wahaniu i ustawił sobie trzecie krzesło naprzeciwko tamtych dwóch. W ten sposób trzy osoby siedziały na środku pokoju niejako w trójkącie i wyglądały tak, jakby zamierzały grać w jakąś grę.
7214 Otóż milicja już od długiego czasu poszukuje pewnych ludzi. Przestępców. Mamy rozmaite podejrzenia, ale nic nie możemy udowodnić. Nie wiadomo, gdzie oni przechowują te... nielegalne rzeczy. Dzięki wam zwróciliśmy uwagę na samochód, który należy do jednego z tych podejrzanych. Otóż ten podejrzany.
7215 Po trzecie, znamy tylko niektórych, a chcemy znać wszystkich. Tereska przyglądała mu się przez chwilę, po czym odwróciła wzrok ku oknu i popadła w głębokie zamyślenie. Nadal nic nie rozumiała, wiedziała tylko, że istnieje jakaś afera, do której ewentualnie będzie się mogła przyczepić.
7216 Dzielnicowy w głębi duszy uczynił spostrzeżenie, że Tereska w tej chwili jakoś zupełnie inaczej wygląda niż w momencie, kiedy ją ujrzał na ulicy, ale nie zaprzątał sobie głowy przyczynami tej odmiany. Zadecydował, że Krzysztof Cegna ma się przebrać i spotkać z dziewczyną później.
7217 W takim razie spotkacie się piętnaście po szóstej w tym kiosku "Ruchu" na rogu. Będziesz tam czekał na panią i pójdziecie sobie spacerkiem pod to okno, tylko nie pokazujcie wyraźnie palcami... Prezentowanie rodzinie pogodnego wyrazu twarzy tym razem przyszło Teresce dziwnie łatwo.
7218 Teraz im powiem, że żresz jak wołoduch, jak nikt nie widzi, a to odchudzanie to jest zwyczajna propaganda. Tereska nie słuchała monologu brata. Rozważania śledcze zajęły ją bez reszty. Jeżeli podejrzany samochód parkuje koło Filmu Polskiego, tak blisko Belgijskiej, to widocznie coś w tym jest.
7219 Trzeba by postawić kogoś od tamtej strony, przynajmniej przez kilka wieczorów popilnować. Krzysztof Cegna nie zamierzał uzgadniać posunięć śledczych z Tereską, ale do kogoś musiał mówić. Właściwie mówił do siebie. Fakt, że Tereska słuchała, i to uważnie, w jakiś sposób pomagał mu myśleć.
7220 Tereska dość sztywno przytuliła mu się do ramienia, chociaż podobieństwo Cegny do jednej z jej ulubionych postaci literackich znacznie ułatwiało symulację. W hallu klatki schodowej było na szczęście dość ciemno i nie można było dostrzec wyrazu ich twarzy, który nader wyraźnie zaprzeczał romansowi.
7221 Po długiej chwili, w czasie której nic się nie działo, ośmieliła się uczynić krok do tyłu i usiadła na jakichś skrzynkach. W padającym tam cieniu była zupełnie niewidoczna. Z bramy na Puławską wyłoniło się dwóch następnych facetów. Z okien padało na nich światło i Tereska wstrzymała oddech.
7222 Mówili, że tu bezpiecznie. Zacytowała usłyszany fragment rozmowy i Krzysztof Cegna poczuł, że bezwzględnie musi tę sprawę omówić z kimś i starannie przemyśleć. Coś mu się tu kojarzyło, ale nie wiedział, co. Na parkingu Filmu Polskiego istotnie stał podejrzany Fiat. W środku nie było nikogo.
7223 Krzysztof Cegna nie zważał na baniak, zainteresowany kierowcą furgonetki. Rozpoznał widzianego przelotnie na Żoliborzu osobnika o urodzie małpy, o którym tyle słyszał, i ciekawiły go nad wyraz jego dalsze zamiary. Małpopodobny na brzęk baniaka wzdrygnął się wyraźnie i gwałtownie dodał gazu.
7224 Ta melina to tylko kamuflaż, oni tam załatwiają interesy i liczą na to, że nam to do głowy nie przyjdzie. Meliny na towar mają u ogrodników. Wystraszyli się tych dziewczyn, bo do tej pory byli kryci, żaden z tamtych z czarnym rynkiem nie ma nic wspólnego. Czyli u nich muszą to trzymać, nie ma siły.
7225 Mur beton. U niewinnego by się nie wystraszyli. Podsłuchałem tutaj hasło, pytają o pielęgniarkę, która robi dożylne zastrzyki. Ogrodnik tu się z nimi spotyka, obaj się spotykają, zabierają towar od Miecia, oficjalnie Miecio u nich nie bywa, żeby nie te dwie dziewczyny, nic byśmy nie wiedzieli.
7226 Niedługo wrócimy. Jest ładna pogoda, przestało padać i w ogóle zażyjesz świeżego powietrza. Ubieraj się, prędzej! Okrętka zaczęła się ubierać, mniej zaskoczona propozycją spaceru o tej porze dnia i roku niż zmianą, jaka zaszła od rana w wyglądzie przyjaciółki. Tereska była nie ta sama.
7227 Obie, opuściwszy posterunek pod murem, stały już przy bagażniku Fiata. Tereska spojrzała na Okrętkę, nieco zaskoczona. Rzeczywiście, sama również przypomniała sobie, że facet poprzestał na zatrzaśnięciu pokrywy bagażnika. Głosów z dołu, które go przestraszyły, jakoś nie było słychać.
7228 Tereska schyliła się i wzięła do ręki paczkę, która okazała się nadspodziewanie ciężka. Wyprostowała się, trzymając ją w objęciach, i w tej samej chwili, bardzo blisko, tuż za placykiem, na schodzącej w dół alejce, znów rozległy się jakieś gniewne głosy i brzękliwe, metaliczne dźwięki.
7229 Dotarły do placyku i stanęły jak wryte. Jacyś ludzie zataczali beczkę po smole na poprzednie miejsce, głośno dając wyraz niezadowoleniu i precyzując swoją opinię o tym chuliganie, który ją zepchnął na dół. Ustawili ją, po czym zaczęli wydobywać i zapalać papierosy, nie zdradzając zamiaru odejścia.
7230 W alejce pojawiła się następna postać. Młoda dama, szalenie elegancka, uczesana w niezwykłe oryginalny kok, w cudownie pięknych pantoflach, wyszła na placyk i na widok młodego człowieka wydała okrzyk, znamionujący radosne zdziwienie. Stukając obcasami po asfalcie podeszła bliżej.
7231 Przejeżdżające ulicą Puławską pojazdy głuszyły treść ich konwersacji, rozgrywająca się jednakże na placyku niema scena była tak atrakcyjna, że Tereska i Okrętka zapomniały niemal, po co tu stoją. Młoda dama, wdzięcznie uśmiechnięta, położyła lekko dłoń na rękawie młodego człowieka.
7232 Młody człowiek łagodnie usunął rękaw. Młoda dama uczyniła gest w kierunku skweru, młody człowiek potrząsnął głową z przepraszającym wyrazem twarzy. Młoda dama przybrała grymas rozczarowania, lekko tupnęła słupem pod pantofelkiem i ujęła młodego człowieka za rękę, pociągając za sobą.
7233 Zostaw ją, do diabła, pożegnaj się, czego jeszcze z nią ględzisz! – syczała Tereska z wściekłością. Młody człowiek jakby usłyszał, ukłonił się, odwrócił się i szybkim krokiem podążył w kierunku południowym. Młoda dama patrzyła za nim przez chwilę, po czym westchnęła i ruszyła w kierunku północnym.
7234 Jezus Maria, już gorzej się zrobić nie mogło! W głosie Tereski brzmiała panika i rozpacz. Okrętka przestraszyła się okropnie. Do reszty przestała rozumieć sytuację, w którą została wplątana, i myśl, że teraz najwyraźniej w świecie nie ma sposobu się wyplątać, pozbawiła ją niemal przytomności.
7235 Ze zdławionym okrzykiem wydarła Teresce paczkę z rąk i runęła na ulicę. Zaskoczona okrzykiem i szarpnięciem Tereska nie pomyślała nic, tylko w popłochu runęła za nią. Galopem przeleciały kilkadziesiąt metrów i zatrzymały się dopiero na rogu Belgijskiej. Ciężko dysząc, spojrzały na siebie.
7236 Ukradziony łup wciąż pozostawał w ich rękach, a o podrzuceniu go z powrotem w ogóle nie było już mowy. Najrozsądniej byłoby oddalić się stąd czym prędzej i nikomu w tej okolicy nie pokazywać się na oczy, ale w tej chwili działanie zgodne z rozsądkiem nie leżało w charakterze Tereski.
7237 Przypomniała sobie także, że wśród tych wchodzących powinni znajdować się bandyci. Ona stoi dokładnie naprzeciwko, oko wychodzącego bandyty padnie prosto na nią... Ucieczka z tego strasznego miejsca bez porozumienia z Tereską była nie do pomyślenia. Należało jednak oddalić się przynajmniej kawałek.
7238 Z głębi ulicy wolnym krokiem nadchodził jakiś człowiek. Szedł wprawdzie drugą stroną, ale najwyraźniej w świecie przyglądał się Okrętce bardzo uważnie. Okrętka usiłowała udawać, że w ogóle się nim nie interesuje. Również wolnym krokiem ruszyła z duszą na ramieniu w stronę Puławskiej.
7239 Po krótkiej chwili zawróciła i udała się w stronę przeciwną. Ów człowiek zwolnił przy podejrzanych drzwiach, zajrzał do środka i powoli poszedł dalej. Okrętka znów zawróciła. Ujrzała, jak spacerujący bandyta przechodzi na jej stronę, zbliża się i zatrzymuje, ukryty w cieniu, za filarem.
7240 Nie mógł zrozumieć, co ona tu robi, a szczególnie, skąd te niepokojące, wyraźnie widoczne uczucia. Zauważył od razu, że teraz firanka jest w połowie odsunięta, pomyślał sobie, że może to być jakiś znak dla kogoś z zewnątrz, trudno mu jednak było uwierzyć, że jest to znak dla Okrętki.
7241 Świadoma obecności przyglądającego się jej bandyty, wyraźnie czuła, że składa się tylko z pleców. Ostatecznie jeszcze z tyłu głowy. Plecy i tył głowy są to jedyne elementy jej anatomii, olbrzymie, rozrosłe do nadnaturalnych rozmiarów, zajmujące pół miasta i niesłychanie wrażliwe.
7242 Niemal poczuła ból skóry na łopatkach. Nie wytrzymała i po kilkunastu krokach zawróciła, zdecydowana spotkać się z niebezpieczeństwem twarzą w twarz. Złoczyńca z gołą głową i w spodniach, wbrew jej przekonaniu, nie znajdował się tuż za nią. Nadal stał tam, gdzie przedtem, ukryty w cieniu.
7243 Wsiadał do przeklętego Fiata. Dopisała zatem pośpiesznie, nie wdając się w dalsze szczegóły: To ten sam! Mały czarny nie zniknął w głębi domu definitywnie. Pojawił się znowu w drzwiach, nie wychodził jednak, tylko wyjrzał, uważnie rozglądając się po ulicy. Okrętka cofnęła się w cień.
7244 Boże, na co jej przyszło, po co jej to, dlaczego pozwoliła się wywlec, tysiące lat temu, z cichego, bezpiecznego, spokojnego domu? Przez całe wieki błąka się w mokrych ciemnościach, uczestniczy w kradzieżach, czatuje na bandytów, obcych i znajomych, którzy ze swej strony niewątpliwie czatują na nią.
7245 Zajęta bandytą w drzwiach Okrętka straciła z oczu i z pamięci bandytę za filarem. Stan dławiącej paniki doszedł w niej do zenitu. Kiedy Krzysztof Cegna dopadł jej z okrzykiem: – Nareszcie! Dobry wieczór! – i chwycił ją za ręce, nie krzyknęła przeraźliwie tylko dlatego, że zabrakło jej głosu.
7246 Tam i z powrotem. Schował się. Ona jest tam gdzieś, na podwórku, ja nie wiem, gdzie to jest! Niech pan coś zrobi!!! Krzysztof Cegna cały czas usiłował coś zrobić. Pozostawił na uboczu nie wyjaśnioną sprawę bandziora za filarem, pobyt Tereski na podwórzu wydał mu się bowiem ważniejszy.
7247 Wówczas stawiła opór. Natychmiast jednak przypomniała sobie także, że postanowiły tę paczkę przekazać milicji, ruszyła zatem pośpiesznie dalej, akurat w chwili, kiedy Krzysztof Cegna zatrzymał się, żeby spytać, o co jej chodzi. Wpadła na niego, nadepnęła mu na nogę i wyrżnęła go czołem w nos.
7248 Już przepadło, niech pan teraz coś zrobi... Po raz drugi tego wieczoru dzielnicowy został wyciągnięty z domu telefonicznie. W komendzie czekały na niego trzy niesłychanie przejęte osoby. Z anielską cierpliwością wysłuchał nader skomplikowanej potrójnej relacji, pokiwał głową i westchnął.
7249 Że wylazłeś, synu, poza swój rejon i że chodzisz w spodniach. Ten bandzior za filarem to ty, tak? Tak nie można, Belgijską ma Kwiatkowski, trzeba się z nim jutro porozumieć. Czarnemu Mieciowi ktoś podrzucił do samochodu paczkę, a szanowne panie ją podwędziły. A ja mam to pochwalić.
7250 Pod spodem był jeszcze jeden sznurek i jeszcze jeden papier. Następnie ukazało się duże, płaskie pudełko, bez zamka. Dzielnicowy podniósł wieko i ostrożnie usunął grubą warstwę bibułki. Krzysztof Cegna nie zdążył się powstrzymać i gwizdnął. Tereska i Okrętka zdrętwiały i wytrzeszczyły oczy.
7251 Będziecie świadkami, nie da rady inaczej. Jeżeli was nikt nie widział, to coś mi się zdaje, że u nich tam jest teraz niezłe zamieszanie. Krzysiu, synku, to by trzeba wykorzystać. Dzwoń do majora, o tej porze jeszcze nie śpi. I pisz raport. I od razu protokół, szanowne panie podpiszą.
7252 Nie możemy was odprowadzić, bo tu zaraz przylecą nasze władze, a nie mam pod ręką żadnego radiowozu... Dopiero w okolicy domu Okrętki udało się im nieco ochłonąć i przyjść do siebie. Wydarzenia wieczoru były wstrząsające, a zdumiewające postępowanie dzielnicowego uczyniło na nich potężne wrażenie.
7253 Zapukała do drzwi, usłyszała z wnętrza jakiś okrzyk, który uznała za zaproszenie, i weszła. Dzielnicowy siedział za swoim biurkiem, po przeciwnej stronie zaś tkwił na krześle jakiś nawet dość sympatycznie wyglądający osobnik, w wieku również zaawansowanym, dobiegający zapewne czterdziestki.
7254 Ale przekraczam kompetencje. Sam szukam, zamiast wszystko przekazywać, i jeszcze w dodatku z postronną osobą. Znaczy z wami. Ale ja mam swoje powody. Tereska poczuła się zaintrygowana jeszcze bardziej. Krzysztofa Cegnę niepokój i niepewność gniotły ciężarem i czuł nieprzepartą potrzebę zwierzeń.
7255 Ona też chciała robić coś dużego i lubiła widzieć rezultaty swojej pracy od razu, na poczekaniu i wyraźnie. Byle co jej nie zadowalało. Nie znosiła sprzątania, ale lubiła froterować świeżo zapastowaną, matową podłogę i patrzeć, jak pod szczotką od froterowania zaczyna olśniewająco błyszczeć.
7256 Lubiła czyścić bardzo brudne buty, przy czym zawsze czyściła najpierw jeden po to, żeby po wyczyszczeniu móc go porównać z drugim. Lubiła myć okna, ale dopiero wtedy, kiedy przez szyby nie było już nic widać. Szczególnie zaś podobały jej się wszystkie prace, w wyniku których powstawało coś trwałego.
7257 W ostatnim pytaniu zabrzmiał odcień niepokoju. Mówiąc o wyłapaniu złoczyńców, oczyma duszy ujrzała rząd obszarpanych postaci o bandyckich gębach, przykutych do łańcucha jeden za drugim, z kulami u nogi, prowadzonych przez triumfującego Krzysztofa Cegnę, i nie wiedziała, jak długi byłby ten rząd.
7258 Rozumie pani, gdybyście na przykład sfotografowały tego faceta, jak podrzucał paczkę z Opla do Fiata, zamiast mu podwędzać te zegarki. Albo niechby nawet i rąbnąć, ale przedtem zrobić zdjęcia. A najlepiej byłoby złapać go na gorącym uczynku. Jeszcze jest ważne, z kim on się kontaktuje.
7259 To jest niebezpieczna robota i w ogóle na tym trzeba się znać. Już ja sobie pochodzę po służbie. Byle tylko wiadomo, za kim. Gwałtowne zakazy wzbudziły w Teresce niezadowolenie i jakby lekki protest, ale nie ujawniła tych uczuć. Gorąca chęć pomocy rosła w niej niby dżungla po deszczu.
7260 Na Kruczej, przed Grand Hotelem. Stałam sobie i czekałam na autobus, to znaczy, spacerowałam. Ten z uchem podjechał tym Oplem, wysiadł jakiś drugi i wsiadł do tego Napoleona pod Moskwą, a ten od razu odjechał. Bardzo szybko. A ten drugi miał w ręku taką samą paczkę! Okrętka była pełna satysfakcji.
7261 Ulga, jakiej doznawała na myśl, że oglądana scena należy już do przeszłości, że nie było przy tym Tereski, że nie została zmuszona do dokonywania kradzieży albo też być może porywania samochodów lub faceta, sprawiła, że udzielała informacji chętnie i z zapałem. Tereska dostała wypieków.
7262 Wywnioskowała z niej, że widocznie chodzi o coś, czego nikt nie wie, i Sarenka dała już wyraz swojemu niezadowoleniu. Tereska powinna to wiedzieć, bo ta przeklęta piątka z historii zobowiązuje ją do udzielenia odpowiedzi na absolutnie każde pytanie tak, jakby miała w głowie mózg elektronowy.
7263 Spostponowani posłowie jakoś się, oczywiście, nazywali, Tereska nie miała jednakże pojęcia, jak. Plątało jej się po głowie, że byli nawet chyba spowinowaceni, i już otworzyła usta, żeby oświadczyć, że byli to ojciec i syn jakoś na pe, na szczęście jednak powstrzymała się w ostatniej chwili.
7264 Nie wiadomo dlaczego, ten właśnie okres w dziejach ojczyzny był dla niej nie do zapamiętania i synowie króla Bolesława, ich tereny działania i czyny myliły jej się ustawicznie. Z tajemniczych powodów Sarenka wytypowała sobie Tereskę na piątkową uczennicę i wyduszała z niej wiadomości rok po roku.
7265 W wyniku następnej narady, odbytej z panem Włodziem, który zalecał wydział komunikacji w radzie narodowej Śródmieścia, Tereska następnego dnia zaraz po szkole ruszyła do akcji. Towarzysząca jej Okrętka stanowczo zapowiedziała, że idzie tylko w charakterze podpory duchowej i będzie czekała na ulicy.
7266 Przez noc, poranek i wszystkie lekcje w szkole Tereska miała czas dopracować sobie opowieść o głupim dowcipie brata tak dokładnie, że niemal sama w nią uwierzyła. Z przejęciem, lekkim zakłopotaniem i nadzieją przystąpiła do zwierzeń. Smutna urzędniczka zainteresowała się opowieścią.
7267 Tereska była grzeczna, uprzejma, dobrze wychowana, zupełnie jak przed wojną, a przy tym tak zmartwiona i równocześnie pełna ufności i nadziei, że wręcz nie sposób było potraktować ją obojętnie. Urzędniczka zdjęła okulary, przetarła, włożyła z powrotem i przyjrzała się jej ze współczuciem.
7268 Nawet przy wstrząsach. Jeżeli odpadł, to trudno, ale uważam, że przynajmniej trzeba spróbować. Urzędniczce okropnie nie chciało się wstawać zza biurka i szukać w kartotece, gniotła ją wątroba, w kolanach czuła reumatyzm, ale w siedzącej naprzeciwko dziewczynie było coś, co działało ożywczo.
7269 Muszą tam chować te rzeczy z przemytu, bo już naprawdę nie ma innej możliwości. A jeżeli zakopali, to niby jak teraz znaleźć, skoro ziemia zmarznięta? Po ogrodach mogą chować, gdzie popadnie, ogrodnik zawsze grzebie w ziemi i nie wiadomo, czy coś tam posiał, czy zakopał. Teraz trudniej.
7270 Obie bardzo dumne z siebie, przejęte i zainteresowane sytuacją, z zaciekawieniem i w skupieniu obejrzały stosy najrozmaitszych fotografii. W komendzie, oprócz dzielnicowego, czekało na nich dwóch sympatycznych panów, przed którymi Krzysztof Cegna uporczywie usiłował stawać na baczność.
7271 Było widoczne jak na dłoni, że jej chęć uczestniczenia w akcji nie da się przytłumić żadną siłą ludzką. Nie sposób przewidzieć, czego jeszcze zdoła się dowiedzieć i co w związku z tym zrobi. Na myśl, że oprócz przestępców trzeba będzie jeszcze pilnować i Tereski, ogarnęła ich niemal panika.
7272 Hamuj, coś jedzie! Stół w charakterze sań sprawiał sobą pewne kłopoty. Po pochyłości zjeżdżał nawet nieźle, po równym, śliskim terenie dawał się łatwo rozpędzić, całkowicie niemożliwe natomiast było nadawanie mu kierunku. Ciężar machiny wykluczał posługiwanie się nogą jak przy normalnych sankach.
7273 Zakręt trzeba było przebyć na piechotę. Tylko wyjątkowo łagodne łuki dawały się pokonać na saniach. Na szczęście szosa do Wilanowa jest dość prosta i jazda na oryginalnej hulajnodze, aczkolwiek męcząca, była nawet przyjemna. Im dalej od miasta, tym lepiej pojazd się ślizgał, nabierając rozpędu.
7274 Odepchnęła się z nadzieją, że przy równoczesnym hamowaniu Okrętki stół wróci na prawą stronę szosy. Od Warszawy nadjeżdżał samochód, cały czas mrugający światłami. Okrętka zdecydowała się w tym samym momencie zjechać na lewą stronę i również odepchnęła się nogą, nieco jednak później niż Tereska.
7275 Sanie wykonały imponujący ślizg najpierw w prawo, a potem w lewo i znów znalazły się na środku, jadąc z tą samą szybkością. Samochód za nimi wykonał jakiś dziwny pląs na jezdni. Tereska i Okrętka konsekwentnie usiłowały realizować swoje zamierzenia, z całej siły trzymając się żelaznej poręczy.
7276 Samochód nadjeżdżający z Warszawy również przyhamował i również wykonał pół obrotu, po czym oba pojazdy z brzękiem i chrzęstem zetknęły się bagażnikami i znieruchomiały. Tereska i Okrętka wpadły w zaspę i również znieruchomiały, nie tylko pod wrażeniem katastrofy, ale także dla innej przyczyny.
7277 Wysiadają! Wyszarpnięty z zaspy stół dał się rozpędzić w mgnieniu oka. Znieruchomienie nie trwało dłużej niż dziesięć sekund. Panika dodała sił i zanim z obu samochodów powyskakiwali kierowcy, Tereska i Okrętka już znajdowały się w odległości kilkunastu metrów, osłonięte mrokiem.
7278 Kiedy dotarły do celu, energicznie przystąpiła do ładowania drzewa na blat. Dwa potężne, wykarczowane pnie i nieco pomniejszych, kawałki grubych gałęzi, dębowe bierwiona i fragmenty czegoś w rodzaju podkładów kolejowych obciążyły sanie tak, że ledwo można je było ruszyć z miejsca.
7279 W głosie Tereski zadźwięczały jakieś proroczo ponure tony i Okrętka poczuła, jak jej się włosy jeżą na głowie, a zimny dreszcz przelatuje po plecach. Straceńcza odwaga Tereski przeraziła ją dodatkowo, wydało jej się bowiem, że miast unikać niebezpieczeństw, Tereska będzie się na nie narażać.
7280 Fiat znów ruszył i powoli skręcając do bramy jął świecić reflektorami coraz bliżej. Tereska i Okrętka konsekwentnie cofały się, pozostając w granicy cienia. Dotarły do bocznej ścianki ganku, świadome tego, że już dalej cofać się nie ma gdzie i straszliwe światła za moment na nie padną.
7281 Wówczas Tereska przypomniała sobie o piwnicznej dziurze. Drzwiczki w podmurówce ganku były uchylone. W ostatniej chwili zdążyła wepchnąć tam Okrętkę i ukryć się sama. Spod ich nóg coś potoczyło się w dół, światła zamiotły uchylone drzwiczki, schodki i ganek i przesunęły się dalej.
7282 Nóg było cztery, co wskazywało na obecność dwóch osób. Osoby kręciły się tam i z powrotem, w końcu podeszły do obiegającego dom, zaśnieżonego chodniczka z płyt chodnikowych. Zamarła w przerażeniu Tereska ujrzała, jak jedna z tych płyt została podniesiona i w dziurę pod nią włożono jakieś pakunki.
7283 Wstrzymując oddech, pomyślała, że teraz już trzeba je zabić bezwzględnie, a ją nawet podwójnie... Osoby położyły płytę na swoje miejsce, nagarnęły na nią śniegu i oddaliły się, a po chwili rozległ się znów warkot samochodu. Okrętka w głębi jamy zaczęła wykonywać jakieś gwałtowne gesty.
7284 Wchodzi tutaj... Uciekaj! Niżej, niżej! Okrętka nie wiedziała, jakim cudem znalazła się na dole stromych schodków, nie widząc ich w ogóle i nie łamiąc sobie nóg. Trafiła na jakąś ścianę, pchnęła ją, ściana ustąpiła pod naciskiem i okazała się drzwiami. Obie oparły się o nie po drugiej stronie.
7285 Na jego drugim końcu były również drzwi, za którymi znajdowały się schody. Z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, na palcach, przyświecając sobie cieniutkim strumieniem światła z osłoniętej latarki, Tereska i Okrętka wydostały się z piwnicy na parter. W domu panowały ciemności i głucha cisza.
7286 I Okrętka, i Tereska, ujrzawszy go, zrozumiały w mgnieniu oka, że wystający ganek, dołem obity deskami, a górą ażurowy, zasłania je przed jego wzrokiem i że straszliwy bandzior idzie tu wprawdzie, ale ich jeszcze nie widzi. Obie przestały oddychać, nie bardzo wiedząc, co będzie, kiedy zobaczy.
7287 Chryste Panie, prędzej! Jedyne wyjście! W mgnieniu oka znalazła się na zewnątrz. Tereska już była przy piwnicznych drzwiczkach. Zatrzaśnięcie ich, wbicie przemocą ciasno wchodzącego skobla i zatknięcie go potężnym hakiem odbyło się szybciej, niż zdążyła sama uświadomić sobie, co robi.
7288 Samochód nadjeżdżał powoli i był coraz bliżej. Okrętka z rozpaczą zmierzyła wzrokiem odległość, spojrzała na Tereskę, spojrzała na sanie, w przypływie desperacji wyszarpnęła ze stosu potężny drąg i potykając się na nierównościach, zapadając w śniegu, dopadła kryjówki za pniem drzewa.
7289 Więcej powiedzieć nie zdążył, Tereska i Okrętka bowiem uznały za słuszne natychmiast poinformować go o wszystkich wydarzeniach w obojętnej kolejności, domagając się równocześnie energicznej akcji. Wysiłki, zmierzające do zrozumienia, co mówią i o co im chodzi, były na razie bezskuteczne.
7290 Perspektywa pozostania samej na szosie w ciemnościach, wyłącznie w towarzystwie sągu drewna na opał, sprawiła, że Okrętka zatrzęsła się ze zgrozy. Z dwojga złego już lepiej było jechać do przeklętego miejsca w towarzystwie milicji. W ostateczności może przecież nie wysiadać z samochodu.
7291 O, jadą! W kilkanaście minut później Tereska i Okrętka, siedząc w samochodzie milicyjnym, w niejakim oddaleniu od zbójeckiej meliny, w napięciu oczekiwały wiadomości z placu boju. Razem z nimi siedział major, milczący i jakby czegoś niezadowolony. W podejrzanym budynku wciąż panowała cisza i spokój.
7292 Żywego ducha tu nie było, jak podszedłem, ale wydawało mi się, że w tej komórce coś się rusza. Obejrzałem dookoła, zajrzałem tutaj, akurat świeciłem sobie do środka i byłem odwrócony tyłem. Nic nawet słychać nie było, trzasnęło, zgrzytnęło i po krzyku. Te drzwiczki są cholernie szczelne.
7293 Tereska i Okrętka straciły głos już od pierwszej chwili ukazania się "bandziora". Z pewnym trudem udało im się zachować zdolność ruchu. Tereska podeszła do chodniczka przy ścianie budynku i pokazała palcem. Pod trzecią kolejną, wskazywaną przez nią płytą ukazała się głęboka jama.
7294 Już wcześniej zorientował się, że jest podejrzany o angażowanie na własną rękę do współpracy osób postronnych, w dodatku nieletnich, i to podejrzenie niweczy wszelkie jego zasługi. Zebrał wszystkie siły duchowe i z nadzwyczajną bystrością umysłu, zwięźle, jasno i zrozumiale zrelacjonował wydarzenia.
7295 Przed ich nosem stał dowód wielkiego osiągnięcia i nadzwyczajnego sukcesu. Imponujących rozmiarów bukiet róż w pięciolitrowym słoju zdobił środek biurka, przy czym słój został użyty, ponieważ w całym domu nie było dostatecznie wielkiego wazonu. Taki sam bukiet róż stał pośród kaktusów u Okrętki.
7296 I powiadają: "Milicja, ręce do góry". I porucznik zbaraniał, i ja też. Zgarnęli wszystko, szczególnie że ci grający zgłupieli i żaden się nawet nie ruszył. Poczekaliśmy grzecznie, porucznik powiedział, co trzeba, do nadajnika, a ja przez ten czas robiłem hałas, co najmniej jakbym kokluszu dostał.
7297 Nikt się nie zdziwił, bo ze zdenerwowania człowiek może dostać gorszych rzeczy. No i jak już całkiem lokal wybebeszyli, weszli nasi i dopiero się zrobiła Sodoma i Gomora. Najwięcej uszarpali od tego faceta z Wilanowa, tego, co go tak nie lubicie, bo okazało się, że on był niemożliwie bogaty.
7298 Ten chudy ich namówił. Chcieli ściągnąć do meliny możliwie dużo bogatych, szczególnie takich, co grali na dolary gotówką, i uzgodnili, że w najlepszym momencie odsuną firanką. Wtedy tamci dwaj, oni się tam nigdy przedtem nie pokazywali, przyjdą i zgarną forsę, niby że milicja. No i tak zrobili.
7299 A drugi raz zrezygnowali wtedy, kiedy im rąbnęłyście zegarki. Ten z Tarczyna wystraszył się, uciekł, i nie miał kto napadać... Zarówno Tereska, jak i Okrętka zdołały już przeboleć metamorfozę młodzieńca o małpiej urodzie, który ze szlachetnej jednostki przeistoczył się w podstępnego bandytę.
7300 W przekonaniu, że powierzchowność o niczym nie świadczy, zachwiały się nieco, niepewne, czy mają ten wypadek zaliczyć do wyjątków, czy też nie. Dalej Krzysztof Cegna wyjaśnił, że pamiętnego wieczoru melina przemytnicza stała pustką, ponieważ cała szajka była gruntownie zajęta w melinie hazardu.
7301 Nikogo więcej wolę nie zamykać. I nie życzę sobie sama być zamykana ani kneblowana! Ostatnia uwaga brała się stąd, że major przygotowawszy pułapkę na przemytniczą szajkę, świadomy konieczności utrzymania bezwzględnej tajemnicy, zaniepokoił się, że Tereska i Okrętka mogłyby go przedwcześnie zdradzić.
7302 A w rodzinie jeszcze gorzej. Nikt nic nie wie i nie ma prawa wiedzieć. Musiałybyśmy uciec z domu. Okrętka kiwała głową, a obecny przy tym Krzysztof Cegna uroczyście zaświadczył, że istotnie rodzina Tereski o niczym nie ma pojęcia, ona sama zaś starannie dochowuje sekretu. Major się uspokoił.
7303 Muszę mieć w zapasie rozmaite szczegóły, w razie gdybym zapomniała czegoś innego, bo inaczej z tego nie wybrnę. Co ty sobie wyobrażasz, że ja rzeczywiście mogę się nauczyć całej historii jak tabliczki mnożenia? Co ja jestem, encyklopedia? Muszę trochę pokręcić, ona swoje, ja swoje.
7304 Okrętka pomyślała sobie, że po wszystkim, co dzięki Teresce przeżyła dotychczas, nic ją już właściwie nie przestraszy, a po zakończeniu tak potężnej afery przemytniczej drugiej podobnej chyba zbyt szybko nie będzie. Poza tym karierę Krzysztofa Cegny mają z głowy i nikomu na razie nie muszą pomagać.
7305 Na razie trwały wprawdzie jeszcze resztki zimy, ale wiadomo było, że wiosna niewątpliwie nadejdzie, i to wkrótce. Z wiosną zaś, jak zwykle, pachnące wieczory, bzy, te cholerne słowiki, o których się ciągle ględzi, śpiewa, pisze, których należy słuchać we dwoje w czułym uścisku...
7306 Jedna wielka chała! Interesująca, pochłaniająca czas, absorbująca myśli, wspaniała afera kryminalna skończyła się definitywnie i zadra w sercu odezwała się na nowo. Żadna wiosna dotychczas nie budziła w niej takiego żalu i niepokoju. Każda cieszyła ją i uszczęśliwiała niebotycznie i bezmyślnie.
7307 Osamotnienie i nieszczęście były to uczucia, które Tereska miała niejako w zapasie, wiosna bowiem jeszcze nie nadeszła. Przewidywała, że wraz z jej nadejściem musi poczuć się samotna i nieszczęśliwa, było to nieuniknione, było to niezbędne, było to naturalną konsekwencją tej tragedii z Bogusiem.
7308 Historia i korepetycje, zwyczajne życie... Otóż nie! Zwyczajnemu życiu Tereska się nie podda! W nosie ma słowiki, wiosnę, upojne wieczory i bzy! Odwali tę przeklętą historię, która ją denerwuje do szaleństwa trzy razy na tydzień, i będzie miała wolną głowę, żeby wykombinować coś mniej zwyczajnego.
7309 Całkowite wyłączenie się nie wchodziło w rachubę. Nadmiar Tereski był wprawdzie męczący nie do zniesienia, ale brak Tereski zamieniłby świat w jałową pustynię. Jedynym wyjściem byłoby pewne ograniczenie, które dałoby się osiągnąć, gdyby na horyzoncie pojawił się odpowiednio absorbujący osobnik.
7310 Okrętki nie było. Uzyskawszy poprzednim razem zadowalające wyniki w pływaniu, kategorycznie odmówiła wyjścia z domu na taką pogodę, twierdząc, że ma grypę, anginę, początki zapalenia płuc i katar. Tereska machnęła ręką i poszła na basen bez niej. Krystyna jaśniała blaskiem spokojnego szczęścia.
7311 Tereska najpierw sądziła, że żartują, potem, że zwariowali, potem wreszcie, spojrzawszy na ich twarze, pojęła przyczynę tego punktu widzenia. Dla niej pogoda, świat i życie były wstrętne. Dała się jednak namówić na promenadę, sama nie bardzo wiedząc, po co idzie z nimi, zamiast wsiąść do autobusu.
7312 W Teresce powoli rosło coś takiego, że gdyby ujrzała przed sobą wodę po pas, wlazłaby w nią niewątpliwie. Przestała myśleć, postanawiając pozwolić sobie na ten luksus dopiero wtedy, kiedy się z nimi rozstanie. Krystyna rozmawiała z narzeczonym o świeżym kurczaku, którego należało kupić dla babci.
7313 Tereska nie mogła się zorientować, czyja to babcia, czy jej, czy jego, w każdym razie traktowanie babci jako własności niejako wspólnej pozwalało jej zgłębić stopień ich zażyłości. Najwyraźniej w świecie ich wzajemne uczucia znalazły już sobie miejsce w codziennym życiu i wkroczyły w fazę wspólnoty.
7314 Pozostawienie Tereski samej na ulicy uznał za niedopuszczalne, w sposób, który sprawił, że Tereskę zaczęło coś dławić w gardle. Nie miała najmniejszej ochoty w tym stanie ducha wracać do domu. Wszystko przez tę kretynkę – pomyślała z rozgoryczeniem, nie precyzując, co właściwie przez tę kretynkę.
7315 Gdyby była przyszła na basen, nie byłoby tego wszystkiego... Miało to znaczyć mniej więcej, że obecność Okrętki stanowiłaby dla niej podporę duchową, która nie pozwoliłaby jej popaść w taki stan dziwacznego przygnębienia i rozdrażnienia. Teraz musiała sama sobie jakoś dać z tym radę.
7316 Ktoś usiadł na miejscu obok niej. Tereska odwróciła twarz do okna, pociągnęła nosem energiczniej i usiłowała dyskretnie wytrzeć go rękawem. Nie dało to pożądanego rezultatu. Łzy płynęły uporczywie. Niech się już przestanę roztkliwiać, bo wszyscy ludzie zauważą – pomyślała ze złością.
7317 Tereska zaniechała gmerania w torebce i z ukosa spojrzała w bok, usiłując nie odwracać głowy. Ujrzała białą, złożoną chusteczkę, którą podawała jej męska ręka. Podniosła wzrok wyżej i ujrzała młodego człowieka o najpiękniejszych oczach świata, tego od buraczków i od nachalnej dziwy.
7318 Coś w niej jęknęło z rozpaczą. Młody człowiek, który poznał ją już wcześniej, zobaczył teraz pełne łez oczy i, nie wiadomo dlaczego, przypomniało mu się zamglone deszczem jezioro i rysująca się blado na brzegu ściana lasu. Nagle gwałtownie zapragnął, żeby nad tym jeziorem zaświeciło słońce.
7319 Pan mi też dobrze robi. Powiedziawszy to Tereska uświadomiła sobie nagle, że to prawda. Młody człowiek miał w sobie coś uspokajającego, coś przywracającego równowagę, coś, co pozwalało myślom i uczuciom zająć właściwe miejsce. Podstawową przyczynę tego sposobu oddziaływania wyczuła w mgnieniu oka.
7320 Zanim się zdążyła obejrzeć, zwierzyła młodemu człowiekowi swoje poglądy na innych młodych ludzi, zdradziła plany i zamiary, opowiedziała o Krystynie i Okrętce, skrytykowała swoje własne zdanie o Bogusiu i wreszcie wyznała, że oglądała go w charakterze ofiary zakusów wyrafinowanej podrywaczki.
7321 Ten ktoś krył się uporczywie. Bardzo mnie cieszy, że to się teraz wyjaśniło. Tereskę przelotnie zdziwiła jego pamięć o tak drobnym szczególe, bo aczkolwiek dla nich obu wieczór był niezapomniany, to jednak młody człowiek nie kradł zegarków i nie miał takich powodów do zachowania go we wspomnieniach.
7322 Człowiek zasługuje na więcej. Pod warunkiem, że potrafi uszanować własne człowieczeństwo. Teresce natychmiast przypomniała się Kossak-Szczucka i wyprawy krzyżowe i poczuła, że rozumie, o co chodzi, że nawet nie musi się zastanawiać i że to jest właśnie to. W duszy zaczęło jej się coś rozjaśniać.
7323 I jeżeli ja mam nadzieję, to pani tym bardziej. Przecież pani jest taka młoda! Przed panią jest wszystko! Zabrzmiało to tak sugestywnie, że Teresce niemal zabrakło tchu. Owo wszystko objawiło jej się takim bezmiarem, ogarnęło ją, wypełniło ją tak, że poczuła się bez mała bliska pęknięcia.
7324 Rzeczywiście, przed nią było wszystko! Ma spokój z historią, ma korepetycje, przed nią wiosna, a potem wakacje! A potem jeszcze nie wiadomo co i w ogóle cały świat! Nad Trasą WZ zaszumiał las, a torami tramwajowymi popłynęła rzeka. Po drugiej stronie Wisły pojawił się drugi brzeg oceanu.
7325 Jeszcze tylko tysiąc osiemset złotych. Nigdy w życiu bym tego nie zaoszczędziła, a jak muszę płacić raty, to już przepadło. I jeszcze starczy na inne potrzeby! Wracały wczesnym popołudniem po obejrzeniu i zadatkowaniu składaka w idealnym stanie, który ktoś z dalekich znajomych miał na sprzedaż.
7326 W związku z czym wzrosły jej apanaże, pozwalając wzrosnąć nadziejom. Okrętka, uzyskawszy kartę pływacką, pogodziła się z zaplanowanym sposobem spędzenia wakacji i zaczęło jej się to nawet podobać. Zważywszy tak atrakcyjne i rozległe plany, do wakacji Tereska nie powinna niczego nowego wymyślić.
7327 To nie jest głupi Boguś... Okrętka pomyślała sobie z rezygnacją, że w takim razie rzecz jest beznadziejna i nie pozostaje jej nic innego, jak tylko nastawić się na to, że prędzej czy później będzie chyba zmuszona popłynąć na Florydę, jeżeli nie składakiem, to czymś niewiele większym.

Связаться
Выделить
Выделите фрагменты страницы, относящиеся к вашему сообщению
Скрыть сведения
Скрыть всю личную информацию
Отмена